Obserwatorium kultury i świata podróży

Co się czuje gdy leci się pierwszy raz do Azji? – wrażenia z pobytu na Sri Lance

Podróżuję bardzo dużo i dosyć często. Jak dotąd miałam okazję zwiedzić kraje europejskie. Liznęłam ciut świata orientu będąc w Turcji, ale część egejska to nie prawdziwa Azja. Moim pierwszym krajem azjatyckim była Sri Lanka. Z jednej strony państwo w miarę cywilizowane i o jako takich warunkach sanitarnych (bo przecież chociażby Indie są brudne i niebezpieczne). Nie ma jednak szans by nie przeżyć tu szoku kulturowego, religijnego czy gastronomicznego.  Wylatując do Colombo czułam się bardzo nakręcona. Nie bałam się niczego, raczej byłam zafascynowana tym o czym  się naczytałam o Sri Lance i chciałam przeżyć to na własnej skórze. Lot z przesiadką trwał ok. 17 godzin a dodam, że wylatywałam z Pragi zatem cała podróż zajęła ok. 24-26 godzin. Można to wytrzymać, jednak człowiek po takiej podróży nie wie jak się nazywa. O dziwo w Colombo położyłyśmy się z koleżanką spać by odpocząć po podróży i już po 2 h snu byłyśmy na nogach, no bo kurcze szkoda marnować czas. Ruch na ulicy – czyli chaos niekontrolowany Pierwszym szokiem był widok rozpędzonych autobusów, tuk-tuków i samochodów na ulicach. Trąbienie przez cały czas jest tu na porządku dziennym. Ludzie chodzą jak chcą, co chwilę miałam wrażenie, że ktoś kogoś przejedzie. Jazda autobusem czy tuk tukiem jest dla odważnych. Byłam więc odważna, ryzykując codziennie życie. W busach muzyka typu disco polo ze Sri Lanki dudni na cały regulator. Ulice śmierdzą specyficznym zapachem jedzenia wymieszanym z brudem i potem. Odnalezienie się tu nie jest łatwe ale po kilku dniach o dziwo przyzwyczajamy się i chaos staje się dla nas normalny. Nawet klaksony nie przeszkadzają, jedynie marzy się by jednak uciec w ciche zakątki wyspy – jak najdalej od głośnego miasta. SAMSUNG CAMERA PICTURES Ostre jedzenie na Sri Lance Nie miałam tu kłopotów z florą bakteryjną. Nie raz jadłam w brudnych miejscach, piłam wodę z kranu i żyję. Jedynie ostrość potrwa mnie zabiła. Sri Lanka jest najostrzejszym krajem świata. Jedząc tu wypala Ci oczy, potem mózg. Niestety nie lubię ostrych potraw, to cierpiałam. Jadłam tu zazwyczaj owoce lun Egg Rotti, które nie było aż tak ostre. Po zjedzeniu ostrych potraw miałam odruchy wymiotne i wypalało mi przełyk. Jedzenie było pyszne, jednak starałam się jak się dało oddzielać ostre od całej reszty. Przyznam, że wyleczyłam sobie naturalnie gardło. jednego dnia mnie pobolewało, po spożyciu dania na ostro wszystko przeszło. Nie pomaga picie wody by ukoić ogień w gardle, może pomóc mleko ale nie polecam. Może wywołać rewolucję żołądka. Poświęcę jeden wpis jedzeniu to zobaczycie co jadłam i czego doświadczyłam. SAMSUNG CAMERA PICTURES Buddyzm na Sri Lance Dominującą religią jest tutaj Buddyzm. Kolejną religią jest Islam. Znajdziecie tu także katolików. Generalnie postacie Buddy są wszędzie w różnych formach. Jako pomniki, posągi, plakaty, statuetki w autobusach, obrazki itp… Ludzie wierzący stosują odpowiedni ubiór. Mężczyźni zakrywają nogi specjalną chustą w której chodzą zamiast spodni. Panie noszą piękne sari i cudownie się w nim prezentują ukazując kolorowe oblicze płci pięknej Sri Lanki. Ilość bogów w których oni wierzą jest ogromna. W czasie modlitwy z świątyń wydobywa się nawoływanie z głośników. Na całe miasto lub wioskę słychać melodyjne modlitwy. Lankijczycy spotykają się w świątyniach i wspólnie modlą oddając Buddzie kwiaty, owoce czy paląc kadzidła. Ciekawa i dziwna religia, pełna rytuałów i niecodziennych dla nas europejczyków zachowań. SAMSUNG CAMERA PICTURES Ludzie na Sri Lance Generalnie się zaskoczyłam. Myślałam, że podczas podróży spotkamy wiele osób które będą za każde zdjęcie czy rozmowę wyciągać ręce do płacenia. Może z 2 lub 3 razy się tak zdarzyło? Pozostałe sytuacje były szczere i bezinteresowne. Pozowano nam do zdjęć, wszyscy nam pomagali i uśmiechali się do nas. Starałyśmy się też nie być jak typowi turyści. Jadłyśmy z lokalnymi, nie raz w trudnych warunkach higienicznych, jeździłyśmy 3 klasą pociągami czy wsiadałyśmy w zatłoczone autobusy. Rozmawiałyśmy z ludźmi i starałyśmy się jak najbardziej pojąć ich kulturę. Zdarzyły się sytuacje, gdzie chciano nas oszukać, gdzie ludzie byli fałszywi i nastawieni na naciągnięcie nas na pieniądze. Zdawałyśmy sobie sprawę, że i tak może być i było. Jednak w większości spotkałyśmy dobrych ludzi. Nie potrafię opisać wspomnień jakie mam z rozmów z nimi, bo to trzeba przeżyć. Mam piękne wspomnienia. Nigdy nie zapomnę ludzi, którzy nie znali angielskiego ale z daleka już się do nas uśmiechali. Szczerości nie kupisz, ona po prostu jest lub jej nie ma. Miałam szczęście, że mogłam jej doświadczyć. SAMSUNG CAMERA PICTURES Warunki higieniczne na Sri Lance Ulice są brudne i głośne. Lokalne knajpki przepełnione muchami i niedomytymi naczyniami. W pokojach biegały robaczki i jaszczurki. Pod prysznicem zimna woda. Trzeba uważać na małpy bo mogą wskoczyć do pokoju. Na straganie krojono nam brudnymi rękami owoce i jadłyśmy je. I co z tego! Żyjemy :) W krajach azjatyckich trzeba zapomnieć o byciu czyściochem i przyzwyczaić się do kurzu, brudu i smrodu. Klimat na Sri Lance i wysoka wilgotność sprzyja ciągłemu poceniu się. Zalecam zabrać ze sobą dobre mydło lub lepszej marki żel pod prysznic i gąbkę bo się nie domyjecie. Nie raz też ciśnienia wody prawie nie było, ale dla chcącego nic trudnego – zawsze udało się umyć. W miejscach gdzie jadłyśmy były przeważnie umywalki, więc można było umyć ręce. Krany są po to by się oczyścić bo na Sri Lance głównie je się rękami, oni nie uznają sztućców. Pokoje były proste, prawie bez umeblowania. Czasami zdarzyło się, że miałyśmy moskitierę. Warto zabrać ze sobą wkładkę do śpiwora, ja dzięki temu czułam się jakoś pewniej, że śpię na swoim. Bo pościel nie raz błagała o pranie. SAMSUNG CAMERA PICTURES Pierwszego dnia gdy przyleciałyśmy przeżyłam szok. Powoli przyzwyczajałam się do tego kraju i po kilku dniach byłam już z wieloma rzeczami oswojona. Najśmieszniej jest jak my biali obawiamy się komarów, a gdy ugryzie Cię ten pierwszy wpadasz w zdenerwowanie, że ahhh użarł mnie. A potem żrą Cię non stop i zaczynasz mieć to gdzieś. Zaczynasz mieć gdzieś także to, że za drzwiami chodził skorpion, że chodzi Ci jaszczurka po suficie, że zabiłam setnego robaka w pokoju, że po drzewach skakała małpa a Tobie suszy się prawie, że wleciał do pokoju kolejny komar, że właśnie po podłodze przeszedł ogromny pająk. Przyzwyczajasz się do tego. Tak samo zaczynasz nie pić kawy, jeść owoce, próbować jeść ostre, wstawać codziennie o 4 lub 5 rano. Człowiek jest w stanie się na wszystko przestawić, wystarczy chcieć. Pokochałam Sri Lankę. Jej zielone i wyciszone miejsca. Pokochałam plantacje herbat i tereny górskie. Pokochałam ludzi, ich szczere uśmiechy i dobroć. Pokochałam herbatę i nie potrafię przestać jej teraz pić. Szok w zderzeniu z moją pierwszą Azją był konkretny, ale jakbym mogła przeżyłabym to jeszcze raz. ten wyjazd otworzył mi oczy na Azję, chcę więcej! Kategoria: Wycieczki Tagged: sri lanka, szok kulturowy azja, wyjazd do azji

Obserwatorium kultury i świata podróży

Sarnia Skała – przez Dolinę Białego i Dolinę Strążyską

Kolejny dzień poświęcony Tatrom spędzamy w dolinach. Wyruszamy z centrum Zakopanego pod Wielką Krokiew. Naszym celem jest Sarnia Skała. Trasa jaką wybraliśmy jest lekka. Kolejny raz pamiętajmy o opłaceniu wejścia do Tatrzańskiego Parku Narodowego. Wycieczka była przyjemna, ale chwilami mijaliśmy tłumy ludzi, które nas sobą zmęczyły. Wędrówkę rozpoczynamy od przejścia przez uroczą Dolinę Białego. Na tym odcinku nie ma żadnych trudności. Trasa jest łagodna a okolica bardzo przyjemna i zielona. Co chwilę są ławeczki i kamienie, gdzie można usiąść i zrobić przystanek na coś do zjedzenia. Dolina ma 2,5 km długości. Wypreparowana jest skałach osadowych. Idąc zobaczycie, że dolinę tworzą liczne skałki i małe wodospady. Przepływa przez nią Biały Potok. Następnie idziemy Ścieżką nad Reglami, gdzie po drodze dochodzimy do Sarniej Skały. Dojście pod Skałę zajmuje ok 10 min. Następnie należy poświęcić kolejne 10 min. na wejście na górę. Z tego miejsca mamy rewelacyjny widok na Giewont. Sarnia Skała ma wysokość 1377 m n.p.m i znajduje się w pasie reglowym tatr Zachodnich. Ta skalista grań ma długość ok 300 m. Zbudowana jest z wapieni dolomitowych, a pod jej ścianami można zobaczyć kosodrzewinową polanę. Niegdyś była nazywana Małą Świnicą. Idąc dalej Ścieżką Nad Reglami dochodzimy do miejsca, gdzie można odbić nad Wodospad Siklawicę. Dzieli nas od niego jedynie 10 minut marszu. Idziemy mijając tłumy. Sam wodospad prezentowałby się całkiem nieźle, gdyby wyprosić 3/4 ludzi. Zauważam, że kończy mi się woda, stąd napełniam pełną butelkę źródlaną wodą, która była lodowata i cieszę się nią w okropnym upale jaki cały czas nam towarzyszy. Następnie tą samą ścieżką wracamy do punktu wyjścia. Pomiędzy Ścieżką nad Reglami a szlakiem na Dolinę Strążyską znajduje się schronisko. Siadamy na trawie znowu z tłumami i popijamy piwo. Z racji tego, że dookoła są łagodne ścieżki spotkacie tu mnóstwo rodzin z małymi dziećmi. Nami zainteresował się 2 latek, a my jego śmiechem. I tak minęło nam z pół godziny jak piliśmy piwo, leżeliśmy na trawie i śmialiśmy się z 2 latkiem. Wybieramy szlak przez Dolinę Strążyską i zmierzamy ku skoczni. Trasa jest spokojna i przyjemna, nie sprawia trudności. Jeszcze kilka spojrzeń na Giewont i po niecałej godzinie wędrówki musimy wrócić się ku skoczni. Dzień minął nam spokojnie i niestety był ostatnim w Tatrach. Mimo, że trasa była lekka można się na niej zmęczyć szczególnie przy upale. Oczy po drodze nacieszycie zielenią. Kategoria: Góry Tagged: dolina białego, dolina strazyska, lekka trasa tatry, sarnia skała, wodospad siklawica, zakopane

Obserwatorium kultury i świata podróży

Ars Independent Festival 2015 na półmetku

Do niedzieli Katowice zaskakiwać nas będą współczesną, młodą i debiutancką twórczością. Piąta edycja Ars Independent jest już na półmetku. 2 7 września poznamy Czarne Konie, laureatów międzynarodowych konkursów, podczas których prezentowane są nowe filmy, animacje i gry wideo z całego świata. Jeszcze przez kilka najbliższych dni w kinie Światowid możemy oglądać konkursowe filmy pełnometrażowe oraz sety animacji. Także tutaj zaprezentowane zostaną przeglądy filmowe jurorów konkursowych – „Nieruchomy poruszyciel” i „Hiszpanka” Łukasza Barczyka, „Głową w dół” Amelie van Elmbt czy „Kuki powraca” Jana Sveraka, z gościnnym udziałem Jakuba Dvorskiego, scenografa filmu. W festiwalowym klubie Drzwi Zwane Koniem, przy ul. Warszawskiej 37, zagrać możemy w najciekawsze gry indie ostatniego roku, walczące o tytuł Czarnego Konia Gier Wideo. Ponadto wystawy studiów Artifex Mundi oraz Amanita Design, a także gogle VR – możecie przejechać się wirtualnym rollercoasterem albo zasiąść w wirtualnym kinie! Partnerami technologicznymi wystaw są: PCStore, Top Rental oraz 4Experience. Wieczorami w klubie spodziewajcie się pokazów dokumentów muzycznych i teledysków, a w piątkowy wieczór na scenie muzycznej wystąpi berlińska artystka Tami Tamaki, a także katowickie projekty: Marte, Neko Nebula oraz Rabbit on the Moon – impreza taneczna do rana! Ponadto, w sobotę o 16.00 odbędzie się w klubie panel dyskusyjny poświęcony krytyce i estetyce gier wideo, z udziałem m.in. Marzeny Falkowskiej (Altergranie), Magdaleny Cieleckiej (Artifex Mundi) oraz Jakuba Dvorskiego (Amanita Design). Gala zamknięcia festiwalu odbędzie się 27 września o 19.00 w kinoteatrze Rialto. Wieczór uświetni pokaz przepełnionego czarnym, skandynawskim poczuciem humoru filmu „Z natury” duetu Ole Giæver i Marte Vold. Po filmie zamknięcia w Drzwiach Zwanych Koniem elektroniczne jam session, które poprowadzi Sebastian „Pan Stian” Pypłacz. Organizatorem festiwalu jest Instytucja Kultury Katowice – Miasto Ogrodów. Wydarzenie odbywa się w ramach jubileuszowych obchodów 150-lecia Katowic. Spot Ars Independent 2015   https://youtu.be/yDDIfAuB-88 Festiwal patronatem medialnym objęły: Gazeta Wyborcza, Co Jest Grane, Kino, Ultramaryna, Be Magazyn, Animowany, Twoja.TV, Radio Egida, Reflektor. Rozświetalmy Kulturę, 5 Kilo Kultury, Bad Taste, Read Magazyn, Indie Games Polska, 1ndie World, Ustatkowany Gracz, Queer, Miastomania. Partnerami festiwalu są m.in. Silesia Film, PCStore, Artifex Mundi, 4Experience, Top Rental.Kategoria: Kultura

Obserwatorium kultury i świata podróży

Na Kasprowy przez Dolinę Kondratową – Tatry dzień 2

Kolejny dzień poświęcamy na Kasprowy Wierch. Nie chcemy wchodzić i schodzić tym samym szlakiem zatem wybieramy się na górę przez Dolinę Kondratową. Startujemy wcześnie rano z Kuźnic. Trasa jaką wybraliśmy jest bardzo malownicza i mogą wystąpić pewne zawroty głowy u osób z lękiem wysokości – przedstawię kilka trudnych momentów na własnym przykładzie. Wędrówkę rozpoczynamy niebieskim szlakiem z Kuźnic. Trasa nie jest trudna, są czasem w lesie bardziej strome podejścia. Pamiętajcie, że należy na starcie opłacić wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego. Dochodzimy do schroniska na Hali Kondratowej. Z tego miejsca możemy iść także na Giewont. My wybieramy Kasprowy idąc zielonym szlakiem. Popijamy ciepły barszcz na wzmocnienie bo czeka nas drałowanie pod górę przez Dolinę Kondratową. Widoki są niesamowite. Widać pięknie podczas trekkingu Giewont. Wejście na górę nie jest bardzo trudne, ale ciut wymagające. Przyznaję co jakiś czas musiałam robić przystanki. Im wyżej, tym piękniej i warto zacisnąć zęby i iść dalej. Wskazówki dla mających lęk wysokości: w tym miejscu miałam pierwsze konkretne zawroty głowy. Za każdym razem spojrzenie w tył powodowało kołowrotek. Warto nie spoglądać za często w tył a jak już koniecznie chce się to zrobić, to bardzo powoli przygotowywać wzrok do terenu. Gwałtowne obroty spotęgują zawroty głowy. Co jakiś czas podczas odpoczynku warto oprzeć ręce o kolana i oddychać spokojnie, stojąc tyłem do widoków (bo potęgują zawroty). Docieramy do Przełęczy pod Kopą Kondracką. Stąd rozpościera się cudowny widok. Przy dobrej pogodzie ładnie widać krzyż na Giewoncie. Zawroty głowy ustępują. Na górze czuję się już bezpieczniej. Do czasu… Szlakiem czerwonym idziemy w stronę Kasprowego Wierchu. W pewnym momencie zaczyna być stromo. Trzeba ostrożnie iść, ale widoki robią swoje. Ten szlak jest bardzo przyjemny. Czasami wymaga wspięcia się na niewielką skałę czy zejścia z niej. Bywają momenty, że koniecznym jest pojedyncze wędrowanie bo ścieżka jest dość wąska. Wskazówki dla mających lęk wysokości:  Starać się nie panikować bo chwilami naprawdę może być trudno w opanowaniu zawrotów głowy z marszem. Patrzeć w przeciwną stronę niż przepaść. Ważne jest by spokojnie przy tym oddychać i starać się stawiać spokojnie kroki. Piszę o tym w ten sposób, gdyż podczas zawrotów głowy u osób z lekiem wysokości wzrasta także ciśnienie krwi i poziom niepewności. Taka osoba może być lekko zdenerwowana i mogą jej drżeć nogi. Warto wtedy iść z kimś zaufanym, kto będzie awaryjnie przed lub za nami – lepiej przed. Szlak czerwony prowadzi nas przez magiczne widoki. Nie umiemy się napatrzeć. Idzie się dość długo – my robimy co jakiś czas przystanki na wodę i szybkie przekąski. Następnie mamy sesję zdjęciową na głazie, gdzie schodzi nam kolejne 30 min. Im bliżej Kasprowego tym chłodniej. Sama końcówka jest trochę stroma i trzeba wspiąć się na taką skałkę – ale nie sprawia to większej trudności. Warto jednak spokojnie stawiać kolejne kroki by nie zrobić sobie krzywdy. Gdy dochodzimy na Kasprowy Wierch (1987 m n.p.m) moim oczom ukazuje się ogromne schronisko wraz z kolejką linową. Szkoda, że to nie stary drewniany domek a nowoczesny moloch. Ceny w schronisku na Kasprowym Wierchu są zabójcze. Byliśmy tak głodni, że nie było szans by nic nie zjeść. Za ciepły posiłek i piwo trzeba tu wydać ok. 40-50 zł. Tak zarabia się na turystach. Ale przejdźmy do przyjemnych spraw. Dookoła rozpościera się piękny widok. Elegancko prezentuje się Czarny Staw Gąsienicowy, który dzień wcześniej odwiedziliśmy. Z góry wygląda imponująco. Schodzimy zielonym szlakiem do Kuźnic. Trasa jedynie na początku jest troszkę stroma, poprzez co przez 20 min marszu czuję się niepewnie bo znowu kręci mi się w głowie. Potem jest już bardzo przyzwoicie i przyjemnie. Dookoła znowu piękne widoki, a mamy okazję je podziwiać przy powoli zachodzącym Słońcu. Docieramy do Kuźnic późniejszym popołudniem. Podczas trasy zrobiliśmy kilka przerw oraz pozwoliliśmy sobie na dłuższy odpoczynek i pogawędki na Kasprowym. Mamy przed sobą jeszcze cały wieczór, więc znowu idziemy pod prysznic i na góralskie jadło. Kategoria: Góry Tagged: dolina kondratowa, kasprowy wierch, szlak na kasprowy wierch

Obserwatorium kultury i świata podróży

W drodze na Halę Gąsienicową i Czarny Staw – Tatry dzień 1

Nasz wyjazd w Tatry trwał tylko 5 dni, gdzie czas na góry mogliśmy poświęcić w pełni 3. Jechaliśmy w 4 osoby i każde z nas miało inną kondycję. Mimo, że nie wybraliśmy (świadomie) wysokich szczytów to musieliśmy tak dostosować plan by każde z nas nie padło po drodze, a z wędrówki chcieliśmy mieć przyjemność a nie wbijać sobie noże w plecy po drodze. To ważne, by podczas takich wędrówek w górach dostosować trasę do wszystkich jak mamy zamiar czas spędzić wszyscy razem. Można się i dzielić, ale nasza ekipa akurat była dość specyficzna bo jak się okazało na końcu wyjazdu każdy z nas był „ofiarą losu” i coś mu dolegało. Dzień pierwszy na rozruszanie postanowiliśmy poświęcić na Halę Gąsienicową i Czarny Staw. Trasa nie jest trudna, nie wymaga wybitnych zdolności, trzeba zdawać sobie sprawę, że chwilami będą strome podejścia ale nie powinny nikomu sprawić trudności – jedynie tym co kuleją z kondycją, może być ciut męcząco ale trasa tak przyjemna, że warto się skusić. Zaczynamy z Kuźnic szlakiem żółtym przez Dolinę Jaworzynki. Idziemy dość wcześnie rano bo już przed 9 startujemy. Pamiętajcie, że należy za każde wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego zapłacić za wstęp. Warto mieć ze sobą jakieś drobne. Dochodzimy do Przełęczy Między Kopami. Po drodze przez Dolinę Jaworzynki co jakiś czas wyłaniają się piękne widoki. Z przełęczy dotrzemy do Schroniska PTTK Murowaniec na Hali Gąsienicowej. W drodze do schroniska rozpościerają się cudowne widoki, a roślinność jest tu magiczna. Można tak nacieszyć oczy, że aż szkoda iść do zatłoczonego schroniska w jakim dostaję szału. Jest za dużo ludzi i każdy robi sztuczny tłum. Ledwo znajdujemy wolną ławkę na zewnątrz i w dzikim szale jemy zupę, pijemy piwo i chcemy jak najszybciej opuścić to miejsce. Warto dodać, że Hala Gąsienicowa jest gigantycznym węzłem szlaków turystycznych w Tatrach. Wychodzą tutaj trasy m.in. na Krzyżne, Zawrat i Świnicę, Kasprowy Wierch, Granaty czy też Kościelec. Idziemy nad Czarny Staw Gąsienicowy. Trasa jest bardzo przyjemna i znowu oczy cieszą widoki. Mijają nas nadal tłumy, ale ludzie idąc nie tworzą tak nieznośnego skupiska jak w schronisku. Gdy docieramy nad staw musimy tu posiedzieć chwilę bo jest tak pięknie. Karmimy kaczki, moczymy nogi i podziwiamy. Nigdy tu nie byłam i żałuję, że trzeba było potem wracać. Piękne miejsce. Rewelacyjnie widać Czarny Staw Gąsienicowy z Kasprowego Wierchu, na który dotarliśmy drugiego dnia (osobny wpis). Wracamy tą samą trasą ale tylko ze stawu, bo za bardzo nie mamy jak inaczej. Następnie dochodzimy ponownie do Przełęczy Między Kopami i idziemy w stronę Kuźnic niebieskim szlakiem przez Boczań. Trasa lekka i przyjemna, widoki nie pozwalają oderwać oczu. Zamiast patrzeć pod nogi, patrzę ciągle na boki. Nasza wędrówka nie była zbyt męcząca, raczej rekreacyjna. Spędziliśmy jednak więcej czasu na szlaku niż przewidują znaki, bo nikt nas nie gonił. Robiliśmy sobie przerwy na jedzenie, ja miałam ogromne obsuwy czasowe przez sesje zdjęciowe widoków i nie śpieszyliśmy się np. będąc nad stawem. Wróciliśmy do Kuźnic. Szybki prysznic i jeszcze poszliśmy wieczorem na góralskie jadło. Polecam wszystkim trasę przez Dolinę Jaworzynki (szlak żółty), Przełęcz Między Kopami, Schronisko Murowaniec na Hali Gąsienicowej, Czarny Staw Gąsienicowy i powrót przez Boczań (szlak niebieski). Kategoria: Góry Tagged: boczań, czarny staw gasienicowy, dolina jaworzynki tatry, hala gąsienicowa, kuźnice szlaki, przełęcz między kopami, łatwa trasa tatry

Nauka angielskiego na Malcie? Czemu nie!

Obserwatorium kultury i świata podróży

Nauka angielskiego na Malcie? Czemu nie!

Blondynka na Sri Lance – Beata Pawlikowska

Obserwatorium kultury i świata podróży

Blondynka na Sri Lance – Beata Pawlikowska

Recenzja książki – Wszystko za Everest – Jon Krakauer

Obserwatorium kultury i świata podróży

Recenzja książki – Wszystko za Everest – Jon Krakauer

Recenzja książki – Everest. Na pewną śmierć – Beck Weathers

Obserwatorium kultury i świata podróży

Recenzja książki – Everest. Na pewną śmierć – Beck Weathers

Recenzja filmu Kukuczka

Obserwatorium kultury i świata podróży

Recenzja filmu Kukuczka

Obserwatorium kultury i świata podróży

W drodze na Soszów wylądowałam na Stożku Małym i Wielkim

To miał być kolejny wyjazd w Beskidy. Miał być Soszów Mały i Soszów Wielki. Jechałam z dwoma jeszcze osobami, wszystkie chyba zgubiłyśmy przytomność umysłu bo naprawdę żadna z nas w pewnym momencie nie zauważyła znaków i tak się wszystko pokręciło, że wylądowałyśmy w … Czechach!  Idziemy z mapą. Mamy przecież orientację w miarę i wędrujemy zgodnie ze szlakiem. Na Soszów Mały jakoś poszło, potem Wielki tak samo chociaż już jakąś krętą drogą. W momencie gdy miałyśmy wracać na spokojnie tak nas wyprowadziły szlaki i niestety ludzie, którzy z ogromną pewnością siebie wskazali nam złą drogę, że wylądowałyśmy w kierunku Stożka Małego i Wielkiego. No ale OK. przecież lubimy chodzić to żaden problem, tylko by zdążyć na pociąg … Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że dostałam sms z powiadomieniem: Witamy w Czechach! a spoglądając na zegarek modliłam się by z „tych Czech” dobiec na pociąg w Wiśle. Widoczki dookoła cudowne. Szczególnie właśnie w drodze na Stożek, gdzie zjadłam w biegu najlepszą w życiu zupę pomidorową jaką musicie koniecznie będąc tam zjeść. Następnie zaczyna się nasz koszmar bo mamy do pociągu niecałe 2 h a tyle samo wskazują znaki na wędrówkę. Lipa! Idziemy zatem ile sił w nogach. Wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy się znowu nie zgubiły! W pewnym momencie trafiłam na jakieś chałupy. Miałam do wyboru iść dziwną drogą, która prowadzi raczej nie tam gdzie zmierzam lub iść drogą asfaltową przez ciemny las. Jakimś cudem wśród domków znalazłam człowieka, bo miałam wrażenie, że nikogo nie ma i życie tu wymarło. Facet twierdził, że za 15 min zejdziemy. Znając góralskie poczucie czasu, mówię do dziewczyn, że droga jest ok, ale biegniemy bo nie zdążymy. I lecimy tym ciemnym lasem w dół, droga nie ma końca. A jak już ma, to okazuje się, że za 1,5 km jest dworzec Wisła Głębce. Nigdy z niego nie wracałam, więc pojęcia nie miałam jak faktycznie daleko jest. Moja intuicja kazała mi zapytać jeszcze jedną osobę o drogę. Pan mówi, tak do Wisły Głębce tędy tak, tak. Pójdziecie z jakieś ponad 30 min!. Dodam, że do pociągu mamy niecałe 20 min. No to bieg. Bieg na ostatni pociąg, gdzie po drodze by dotrzeć na dworzec trzeba ominąć jakieś dziwne konstrukcje i roboty, iść na około i cudem trafić bo nie ma prawie oznaczeń jak na rzekomy dworzec się dostać. Leje się z nas pot jakby oblano nas wiadrami wody. Pociąg stał. Ufff. Niecałe 3 minuty po naszym wejściu do środka odjechał. Miałyśmy szczęście w nieszczęściu. A na koniec w Pszczynie była taka burza, że spadło drzewo na tory i prawie 2 h czekania. Jak wyszłam z domu po 6 rano tak wróciłam po 24. To był długi i ciężki dzień, mimo pięknych widoków i smacznej zupy. Do dzisiaj zastanawiamy się nad oznaczeniami szlaków. W pewnym momencie na w okolicach Soszowa i przed nim nie było nic. Przypomnę, że trzy osoby się za szlakiem rozglądały. W drodze powrotnej też zaskoczenie. Niebieski szlak, rozdzielający się na dwa. Kierujący w dwie różne strony, a oglądany na mapie wcale tak nie był rozrysowany i co lepsze wcale się nie rozdzielał i z niczym nie łączył. Kategoria: Góry Tagged: soszów mały, soszów wielki, stożek mały, stożek wielki

Unplugged – o wspinaczce i jurcie w Hiszpanii

Obserwatorium kultury i świata podróży

Unplugged – o wspinaczce i jurcie w Hiszpanii

Cerro Torre. Diabelski szczyt – film dokumentalny

Obserwatorium kultury i świata podróży

Cerro Torre. Diabelski szczyt – film dokumentalny

Obserwatorium kultury i świata podróży

11 Spotkania Z Filmem Górskim w Zakopanem – relacja z festiwalu

Wszystko zaczęło się od konkursu na Planet+, gdzie można było wygrać karnety na 11 Spotkania Z Filmem Górskim. Program znałam już wcześniej. Widziałam, że wystąpią znajomi wspinacze ze śląska Janusz Gołąb i Wojtek Grzesiok, że będzie Andrzej Bargiel, którego chętnie posłucham na żywo, Kinga Baranowska, której nigdy wcześniej wypowiedzi nie słuchałam i wiele innych ciekawych osobowości, a co też ważne filmów górskich. Zacznę od tego, że tematyka górska a szczególnie wspinaczkowa interesuje mnie już od dłuższego czasu. Tylko ktoś powie, no dobra, ale ty się Kaśka nie wspinasz, to po co ci to? Tak, nie wspinam się. W góry idę raczej na pagórki, wyższe szczyty zdobywam wolniej niż przecięty włóczykij górski, ale co z tego?. Góry czy te niskie, czy wpatrywanie się w te wysokie pozwalają mi na oderwanie głowy od okrutnej rzeczywistości. W swoich podróżach zwiedzam głównie miasta, ale to też bywa czasem już nudne i trzeba jakoś urozmaicać czas. A góry wysokie i festiwal ? Po co mi to? Przyznam, że najciekawszą i do tej pory stale odkrywaną przeze mnie istotą ludzi gór jest ich głowa. Tak! Interesuje mnie głowa wspinacza. Po co się wspina? Dlaczego akurat ta góra? O czym myśli podczas wspinaczki? Czy się boi? Czy myśli o bliskich ? I tych pytań mam tysiące. Uznałam, że Spotkania Z Filmem Górskim pozwolą mi na kolejne nowe doświadczenia. Myślałam, że dowiem się ciut więcej o tym wszystkim, że po raz kolejny będę próbowała zrozumieć kolegów, którzy łazęgują tak wysoko … i się udało. Znowu wiem coś więcej! Fot. Archiwum prywatne Katarzyna Irzeńska Opiszę Wam swoje wrażenia z tych dni, filmów i prelekcji na jakich udało mi się być. Przyjechałam ze śląska po to by spędzić 4 dni w Kinie Sokół na zmianę z Dworcem Tatrzańskim. I wiecie co, siedziałam z otwartymi ustami na niektórych filmach czy prelekcjach z zachwytu nad ludzkim ciałem i możliwościami. Czwartek 3 wrzesień 2015 – Dworzec Tatrzański  Przyjeżdżamy do Zakopanego późnym popołudniem. Nocleg trochę daleko, ale co z tego. Biegniemy z plecakami do hostelu. Zostawiamy manele i biegiem na prelekcje. Rozpoczynamy swoją przygodę z festiwalem od: Najpiękniejsze zjazdy skitourowe w słowackich Tatrach – spotkanie z braćmi Miroslavem i Rastislavem Peťo. Dwóch młodych Słowaków pokazuje nam swoje narciarskie wyczyny. Widać jak opowiadają o tym z pasją i przygotowane materiały są bardzo ciekawe. Potem jeszcze krótko ale treściwie starszy Pan – nie pamiętam nazwiska – opowiada o terenach słowackich Tatr, gdzie występuje cudowna fauna i flora. Dowiaduję się nieziemskich informacji na temat kozic i innych zwierząt zamieszkujących Tatry. A pan co opowiada wkłada w to całe serce i jest to bardzo urocze. Następnie na scenę wchodzi Kazimierz Szych z opowieścią na temat wspinaczki w jaskiniach. Niegdyś jaskinia kojarzyła mi się z tłumami turystów, którzy za wysokie kwoty podziwiają stalaktyty i stalagmity. Gdy zobaczyłam na slajdach wspinaczkę w jaskini, a także poznałam historię górską pana Kazimierza to zaniemówiłam. Było także bardzo śmiesznie, pan Kazimierz ma ogromne poczucie humoru, mówi tak ciekawie, że chciałoby się go słuchać do rana. Na tym dniu muszę kończyć swoją przygodę z festiwalem bo jest późno i muszę wracać do hostelu, a droga daleka przed nami. Pełna wrażeń wracam i nie zdaję sobie sprawy z tego, że jutro będę zachwycona już do kwadratu. Fot. Julita Chudko Photography + Piątek 4 wrzesień 2015 – Dworzec Tatrzański, Kino Sokół Rano wstajemy wcześnie by zdążyć na pierwsze filmy. Miałam iść w góry, ale pogoda nieciekawa i całe szczęście, bo ominęłabym tak wiele. Rozpoczynamy festiwal na Dworcu Tatrzańskim. Pierwszy film na jaki trafiamy to Echo. Film przybliża język romansz (Rumantsch), używany tylko w sercu szwajcarskich gór. Fabuła nasycona jest melancholią i opiera się głównie na dialogu z mieszkańcami. Specyficzny film. Trzeba mieć do niego cierpliwość. Następnie oglądamy polski dokument o Manaslu, gdzie o wyprawie wypowiadają się nasi polscy wspinacze z Zakopanego. Bardzo ciekawy dokument i przyznaję, że oglądałam go już po raz drugi. Za każdym razem z takim samymi zaciekawieniem. Kolejnym filmem jest Tashi i mnich. Były mnich buddyjski Lobsang na odległym wzgórzu w Himalajach postanawia zająć się dzieciakami w ośrodku, które zostały do niego ze względu na biedę w domu oddane, znajdują się tam także sprzedane dzieci – tak, dobrze czytacie, sprzedane!. Tashi to jedna z podopiecznych. Ma 5 lat, zmarła jej matka, ojciec jest alkoholikiem. Dziewczyka jest małym rozwydrzonym potworem, którego nikt nie kocha, nikt nie chce. Oglądam film i jestem w szoku. Jak bardzo 5-letnie dziecko potrafi wyrażać nienawiść do otaczającej rzeczywistości. Jak emanuje patologią – nie z ze swojej winy. Film zarazem trudny, ale bardzo mądry. Wzruszyłam się na nim bardzo. Zostajemy jeszcze na Hiszpańskiej produkcji Panorama. To świetna opowieść o wspinaczkowej relacji ojca z synem. Przenosimy się do Dolomitów na Tre Cime di Lavaredo gdzie para wspinaczy rozpoczyna swoją przygodę. Mam ciarki, jestem przerażona wyczynem młodego chłopaka, a także spokojem i poparciem ojca. Widzę na własne oczy rzeczy, które wydawały mi się do tej pory niemożliwe. Całą wspinaczkę modlę się by nikt z nich nie spadł i przeżywam każdy kolejny wspinaczkowy krok. Niesamowity film! Idziemy do Kina Sokół. Na ekranie Jurek. Oglądam ten dokument już drugi raz. Drugi raz płaczę, drugi raz zachwycam się historią Jerzego Kukuczki. Drugi raz przeżywam film od nowa. Nie ma co pisać o Jurku. ten film trzeba zobaczyć. Przeżyć. Wzruszyć się. Jurek to jeden z ważniejszych filmów dla mnie, tak samo jak książka Mój Pionowy Świat. Następnie oglądamy wypowiedź Chrisa Boningtona. O życiu i wspinaczce. Co prawda film ma formę 1 osobowej wypowiedzi ale jest w nim wiele ważnych wspomnień. Całą uwagę skupiam na przedstawionej mi historii wspinaczkowej. Dostrzegam tu trudne momenty dla chyba każdego kto uprawia wspinaczkę i stracił partnera. Z ogromnym wzruszeniem i pasją Chris opowiada o swoim życiu i przygodzie. Ciekawy film, warto go zobaczyć. Następnie oglądamy Nini. Film o kobiecie, która w latach 30-stych uprawiała wspinaczkę i kręciła swoje dokonania kamerą! Nie wiem jak to robiła. Nie wiem jak przeżyła w ubiorze w jakim wychodziła w góry. Nie wiem jak poradziła sobie ze „sprzętem”, który głównie składał się z drewnianych kijów i beznadziejnych butów. Film dość melancholijny, dla cierpliwych. Przyznam, że wręcz psychodeliczny. Następnie czekamy na spotkanie z Denisem Urubko. Na początku wspinacz wchodzi na scenę i z rosyjską energią gra na gitarze śpiewając dla nas! Opowiada o swoich górskich dokonaniach. Ma duszę muzyka, zawsze na wysokości jak może to gra na jakimś instrumencie. Spotkanie było tłumaczone, Denis mówił do publiczności po rosyjsku. Denis Urubko Fot. Łukasz Ziółkowski I tu muszę uciekać z festiwalu. Jednak kolejny dzień przed nami, zatem niecierpliwie czekam aż minie noc! Sobota 5 wrzesień 2015 – Dworzec Tatrzański, Kino Sokół Wybieramy się na Dworzec Tatrzański. Tam oglądamy film Dorastanie. Opowiada on o życiu w Afryce i dojrzewaniu młodych ludzi, których losy obserwujemy na przestrzeni 2 lat. Dorastają w Lesotho, mimo, że dookoła nic praktycznie się nie dzieje, to reżyser paradoksalnie udowadnia, że w świecie młodych ludzi dzieje się aż za nadto. Film należy do nietuzinkowych, gdzie znów przyda się trochę cierpliwości, jednak metafora jaką mamy tutaj zrozumieć jest kluczem dla całego filmu. Następnie oglądamy film Endurance – czyli śladami Shackeltona. Poznajemy w tym filmie odważnych ludzi, którzy postanowili wykonać rejs do Georgii Południowej, gdzie czekała na nich wielka przygoda. Film jest o tyle ciekawy bo ukazuje warunki arktyczne wspinaczki a także sylwetki bohaterów – każdego w innej perspektywie. Wszyscy tu są z innego świata. Biznesmeni, snowbordzistka, wspinacze, żołnierze czy naukowiec i udowadniają, że jak się chce to można wszystkiego dokonać. Piękny krajobraz i niesamowita przygoda przyciągnęły bardzo moją uwagę. Następnie biegniemy do Kina Sokół. Tu czeka na nas przedpremierowy pokaz filmu Darka Załuskiego No Ski, No Fun o wyczynach skitourowych Andrzeja Bargiela. Historia pierwsza klasa. O życiu Andrzeja i jak to się wszystko zaczęło. Dlaczego narty? Dlaczego zjazdy z ośmiotysięczników? Przecudowne sceny, ujęcia i profesjonalizm – zarówno Andrzeja jak i reżysera. A potem chwila rozmowy z Andrzejem Bargielem i Darkiem Załuskim. Teraz swoją prelekcję ma Marcin Tomaszewski – Katharsis. Opowiada o wspinaczce big wall-owej w Norwegii. Wyjaśnia nam także na czym to polega i przyznam, że nie mogę wyjść z zachwytu i wręcz przerażenia. Marcin Tomaszewski pokazując kolejno slajdy wprawia mnie w stan niedowierzania, że człowiek jest w stanie tyle wytrzymać, w taki sposób zdobyć ścianę i mieć w sobie tyle siły zarówno psychicznej jak i fizycznej. Świetna prezentacja i trzymam kciuki za kolejne sukcesy Marcina! Marcin Yeti Tomaszewski Fot. Materiały prasowe Spotkań z Filmem Górskim Na chwilkę opuszczamy kino by wrócić na moich wspaniałych kolegów ze Śląska. Janusza i Wojtka. Na scenę wchodzi Wojciech Grzesiok i Janusz Gołąb, którzy opowiedzieli bardzo humorystycznie a zarazem merytorycznie o swojej wspinaczce na Denali drogą Cassina. Cała sala porwana była salwami śmiechu. Przyznam, że takie prezentacje lubię najbardziej. Chłopaki sprawili, że się popłakałam ze śmiechu, a przy okazji zachwycili Alaską i McKinley-em. Oby więcej takiej swobody w opowiadaniu o swoich wyczynach. Podoba mi się, że mieli dystans do siebie i pokazali, że na górę weszła trójka przyjaciół a nie zmuszonych do tego facetów. Janusz Gołąb Fot. Materiały prasowe Spotkań z Filmem Górskim Wojciech Grzesiok, źródło zdjęcia: archiwum prywatne Wojtka Gaszenbrum II i historię swojej wspinaczki w rozmowie z Januszem Majerem przedstawiła nam Kinga Baranowska. Zaskoczyła mnie troszkę Kinga wypowiedzią, że góry nie są jej całym światem a jedynie dodatkiem. Zadałam sobie pytanie: czy to zatem góry wysokie są jej pasją? czy kaprysem?, który realizuje ze względu na duże możliwości. Baranowska wspomniała także o akcji ratunkowej dla Olka Ostrowskiego. Podobały mi się pytania Janusza Majera, gdyż były bardzo przemyślane i na miejscu. Ta drobna kobieta ma już na swoim koncie 9 ośmiotysięczników. Który będzie następny? Kinga Baranowska Fot. Materiały prasowe Spotkań z Filmem Górskim Hic Sunt Leones – Andrzej Bargiel. Powiem tak. Jak Andrzej zaczął prezentować filmiki, jak stoi na szczycie i za chwilę ma zjechać serce stanęło mi w gardle. Widoki jak z bajki, a wrażenia wręcz przerażające – oczywiście z adrenaliną. Skąd ten młody Zakopiańczyk ma w sobie tyle energii i pomysłów? Bardzo cenię go za skromność i wewnętrzny spokój. Chłopak wie czego chce, realizuje sukcesywnie swoje cele i pokazał mi coś, z czego nie zdawałam sobie sprawy – a mianowicie, że nartami też można zdobywać ośmiotysięczniki i jest to genialne! Andrzej Bargiel Fot. Materiały prasowe Spotkań z Filmem Górskim I tu musiałam opuścić imprezę. Pełna wrażeń szybko kolejnego dnia skoczyłam jeszcze na jeden film i musiałam wracać na Śląsk. Niedziela 6 wrzesień 2015 – Dworzec Tatrzański Oglądam już ostatni dla mnie festiwalowy film The North Face: Always above us (with Conrad Anker). Film ukazuje lodowe zdobycie Hyalite Canyon w Montanie. Znowu zastanawiam się jak to możliwe, by wykonywać nad wodospadem takie akrobacje alpinistyczne, jak to możliwe by mieć tak silne mięśnie i jak to możliwe by tam nie zamarznąć? Świetny dokument, który pokazuje granice ludzkiej wytrzymałości, siłę a także walkę z tym by się nigdy nie poddawać. Efekty i widoki spektakularne! Wszystko co dobre szybko się kończy. Wracam na Śląsk pełna wrażeń i górskich inspiracji. Czy zrozumiałam głowy wspinaczy? Może trochę tak, ale to temat rzeka. Można go odkrywać stale i zaskakiwać się na każdym kroku. Wszystkim wspinaczom życzę powodzenia i tylu samo bezpiecznych wejść jak i zejść ze szczytów! I mam nadzieję, że do zobaczenia za rok w Zakopanem! Więcej przeczytacie na profilu facebook-owym Spotkań z Filmem GórskimKategoria: Góry Tagged: 11 spotkania z filmem górskim, Andrzej Bargiel, Dariusz Załuski, Denis Urubko, festiwal wysokogórski, Janusz Golab, Jurek, Kazimierz Szycha, Kinga Baranwska, Marcin Tomaszewski, Wojciech Grzesiok, zakopane festiwal filmowy

Obserwatorium kultury i świata podróży

O tym jak trafiłam z Mediolanu do Wenecji …

Wszystko zaczęło się od taniego lotu do Mediolanu z informacją o promocji biletów na pociąg do Wenecji. I tak oto mimo, że w Mediolanie byłam już dwa razy kupiłam bilety na lot – prawie za darmo. Następnie bilety na pociąg do Wenecji na jeden dzień o połowę taniej niż standardowo. Mediolan okazał się tańszy noclegowo, trochę zajęło mi kombinowanie spania, ale ostatecznie zdecydowałam się na Mediolan. Ta podróż miała kilka ciekawych zwrotów akcji, zatem po kolei … Dziwny nocleg w Mediolanie Wysiadamy z samolotu w Bergamo. Jest lipiec. Uderza nas ciepłe powietrze zaraz po wyjściu z samolotu i towarzyszy nam do końca wyjazdu. Do hostelu musimy dojechać metrem, a jest już dość późno. Zanim dojechałyśmy z Bergamo do centrum i potem metrem do celu zrobiła się prawie 23.00 Moje pierwsze zmartwienie, oby nas wpuścili bo niby recepcja do 22.00. Szukam drzwi, dziwne nie?, ale szukam drzwi z hostelu. OK, są. Upał nieziemski, leje się z nas ciurkiem pot. Już nawet przestaję się wycierać, bo nie ma to sensu. Moim oczom ukazuje się szczupły, wyczesany Latynos. Wita nas obrzydliwie nieszczerym uśmiechem i powiedzmy, że nas melduje. Zaczyna po chwili akt podrywu, już mam go dość a jeszcze klucza nie dostałam. Droczy się ze mną, ale nie odwzajemniam. Modlę się by dał ten klucz i sobie poszedł. Akcja toczy się dalej, Latynos puszcza swoje dzikie muzyczne hity na cały regulator, znowu wytrzeszczając wszystkie zęby w moją stronę. Odwracam się i idę do pokoju. Nienawidzę takich sytuacji. Po chwili muzyka wydziera się nadal, Latynos śledzi nas wzrokiem, na szczęście opuszczamy ten interes by zobaczyć Mediolan nocą … Trzeba jednak do spania wrócić. Drzwi, bieg przez korytarz, zaczepne teksty Latynosa, olewam, idę. Uff. Jakoś poszło. Zamykam pokój na wszystkie spusty i śmieję się do Magdy, że spłoniemy. Wiatrak leniwie się obraca, my prosto spod prysznica idziemy spać, za chwilę jesteśmy mokre bo gorąc nieziemski. Okno nic nie daje, wiatrak tym bardziej. Magda zasypia a ja analizuję sobie życie, bo nie mogę zasnąć. Spałam może 2 h. No ale wstajemy Wenecja czeka! Z Mediolanu do Wenecji pociągiem Bilety jeszcze przed wyjazdem na pociąg kupiłam przez Internet. Link dostępny TUTAJ. Pociąg mamy dość wcześnie. Musimy dostać się na główny dworzec Milano Centrale. Na miejscu wszystko jest tak logicznie opisane, że chyba lepiej się nie da. Bez problemu trafiamy na peron i czekamy na nasz pociąg. Transport kolejowy we Włoszech jest na wysokim poziomie. W pociągu jest czysto, mamy dużo miejsca, jest klimatyzacja! We Włoszech trzeba pamiętać, że jak kupimy bilet w okienku trzeba go odbić na stacji, przed wejściem do pociągu. Biletów kupionych przez Internet nie trzeba odbijać ale i tak sprawdzi je konduktor. Kary za nieodbite bilety lub nieważne są wysokie i nikogo nie interesuje hasło: „Nie wiedziałam”. Podróż do Wenecji zajmuje ok 2,5 h. Wysiadamy na stacji Venezia S. Lucia. Stąd już mamy blisko wszędzie, nas interesuje głównie plac św. Marka i most zakochanych, który okazał się być remontowany, a także boczne uliczki Wenecji. generalnie przejść ile się da bez konkretnego planu mając na uwadze co jest najważniejsze. Wenecja – warto? I tak i nie. Wielu turystów przyjeżdża tu dla zdjęć z gondolą. Zapominają, że to jedno z ważniejszych miejsc w historii handlu i potęgi politycznej. Dodam, że Republika Wenecka była głównym pośrednikiem dla kontaktów z muzułmańskim Bliskim Wschodem. Wszystko jest tu dostosowane pod turystę, tylko by zarobić. Nawet woda mineralna ma cenę z kosmosu. Na placu świętego Marka trzeba uważać na drogie kawiarenki. Deser z kawą może pozbawić nas kilkudziesięciu euro. My na nic nie dajemy się skusić. Interesuje nas miasto a nie stragany i wydawanie kasy. Kusimy się jedynie na lody, w jednej z bocznych uliczek. Sama Wenecja jest ciekawym miejscem. Bo na wodzie, bo wąskie uliczki, bo kolorowo i malowniczo. Gdyby wykosić turystów, byłaby ładniejsza. Zmęczył mnie upał dochodzący do ponad 45 stopni Celsjusza i ludzie. Było ich zdecydowanie za dużo. Warto wiedzieć co chce się w Wenecji zobaczyć, ale także schować mapę i przejść się gdzie nogi poniosą. Polecam skosztować włoskich lodów – są najlepsze na świecie w całym kraju. Warto także pokusić się na makarony lub pizzę. Tylko nie dajcie się naciąć. Szukajcie tanich lokalnych knajpek, tam gdzie będzie dużo ludzi to zapewne jest tanio i smacznie. Nie będę się wymądrzała co macie zobaczyć. Bo macie to w przewodniku a spacerując miasteczkiem na wszystko kolejno traficie. Ja z jednej strony byłam zaciekawiona tą odmiennością „na wodzie”. Z drugiej zmęczona tłumem i ilością pamiątek, o które można się tu wręcz potknąć. Kilka dni bym tu zwariowała. Jeden był ok. W drodze powrotnej w okolicach Wenecji przeszło tornado. Wszystkie pociągi miały opóźnienia, część odwołano. Nasz na szczęście po prawie godzinie czekania przyjechał. Umordowane upałem wracamy do hostelu. Jest Latynos … spławiamy go i idziemy spać, padnięte. Nie przeszkadza nam temperatura 35 stopni Celsjusza. Jutro musimy mieć siłę na Mediolan. Kategoria: Wycieczki Tagged: atrakcje wenecji, jak dojechać do wenecji, mediolan i wenecja, wenecja

Obserwatorium kultury i świata podróży

Fenomen Greenwich w Londynie

Greenwich jest dzielnicą Londynu, którą warto odwiedzić. Od razu mówię – trzeba tu spędzić z pół dnia jak nie więcej. Odwiedzicie tutaj królewskie obserwatorium astronomiczne, przez które przechodzi południk zerowy – zwany południkiem Greenwich. Do 1986 roku czas południka zerowego uznawano za standardowy czas uniwersalny. Spędzicie tu także miło czas w Greenwich Park. Jest ogromny i gdzie się nie rozejrzycie jest cudownie zielono.  Duża ilość zwiedzających wybiera się na Greenwich by stanąć w rozkroku na linii 0 stopnia długości geograficznej, mając jedną nogę na wschodzie, a drugą na zachodzie. Darowałam sobie ten incydent, wolę pozwiedzać teren. Znajdziecie tu także Królewską Szkołę Morską, a nad samą Tamizą stoi ogromy statek – Cutty Sark. Żaglowiec służył niegdyś do transportu herbaty z Chin. Ciekawostką jest, że Greenwich od 1997 roku widnieje na liście UNESCO. Z tego co pamiętam za nic nie musiałam płacić. Miejsca warte uwagi, ale trzeba także poświęcić im trochę czasu. Denerwujący mogą być ludzie, gdyż przeplata się ich tu dosyć dużo. Pierwszy raz w życiu widziałam kościół, którego wnętrze wyglądało jak restauracja. Park Greenwich jest zachwycający i przeraźliwie zielony. Wszystko równiutko przycięte. Gdy wejdziecie na wzgórze, gdzie znajduje się punkt astronomiczny i zobaczycie panoramę Londynu, to zostaniecie tam chwilę dłużej. Widoki świetne! Kategoria: Wycieczki Tagged: greenwich, południk 0 greenwich

Nyską w Alpy – relacja z podróży

Obserwatorium kultury i świata podróży

Nyską w Alpy – relacja z podróży

Ekipa Siemion Team w sobotę 15.08.2015 wyruszyła Nyską do PASSO DELLO STELVIO 2757m n.p.m biorąc udział w 9. Edycji Złombolu o czym wspominałam ostatnio. 1 dzień: celem był Wiedeń, 380 kilometrów do przejechania. Nyska raczej nie lubi wysokich temperatur i już od samego początku jeszcze przed wjazdem na A1 zaczyna się przegrzewać, ale jesteśmy dobrej myśli. Trasę kończymy późno w nocy, w Wiedniu na mecie okazuje się, że dostępne miejsca noclegowe są pełne więc ruszyliśmy w kierunku następnego celu szukając czegoś po drodze. To coś znaleźliśmy 90 km za Wiedniem w Emmersdorf. Malutki kemping nad samym Dunajem z widokiem na monastyr w Melk w pełni nas usatysfakcjonował. Byliśmy wprawdzie sami, ale komfort braku kilometrowej kolejki do toalety wynagrodził nam to z nawiązką. 2 dzień: w trasę ruszamy ok. 8. Cel Bregencja nad Jeziorem Bodenckim. To nasz najdłuższy odcinek –blisko 600 km. Koło południa mijamy niemiecką granice i witamy Bawarię. Dobrze, że po drodze nauczyliśmy się jodlować! Cel 2dnia zostaje zdobyty w godzinach późno wieczornych. Lało jak z cebra i Jezioro Bodenckie wyglądało jak Bałtyk podczas sztormu. Integracja złombolowa zainstalowała się w kompleksie sanitarnym. Hitem wieczoru były „Deszcze niespokojne…”. Na dzień trzeci zaplanowana jest Szwajcaria (sprawdzimy kurs franka i poprosimy o obniżki) potem Lichtenstein (nie mamy pojęcia czego się tam spodziewać i czy w ogóle zauważymy ten kraj). Potem już tylko „makarony” i zbliżamy się do finału. Jak na razie Nyska nie zawodzi! 3 dzień: Z samego rana żegnamy Jezioro Bodeńskie. Pogoda już alpejska poniżej 10 stopni. Trasa również! Wygląda na to, że Nyska da radę, choć niektóre zakręty serpentyny musieliśmy brać na dwa razy. Ufff wjechaliśmy… Późnym popołudniem docieramy na kemping w Domaso położony nad malowniczym jeziorem. Pytaliśmy o kąpiel w tym jeziorze i miła Pani w recepcji powiedziała, że nie poleca kąpieli bo kilka dni nie było pogody (he, he nie kąpała się w Bałtyku). Woda okazała się stosunkowo ciepła więc kąpiel była i ostatnia regeneracja przed jutrzejszym odcinkiem finałowym! Rano skoro świt planujemy zmierzyć się z naszym głównym celem czyli Przełęczą Stelvio. Mając na uwadze 400 gratów i wąską drogę prawie pewniakiem jest fakt, że któreś może zostać na przełęczy i nie dojechać do celu, więc by zminimalizować stanie w korku postanowiliśmy ruszyć pierwsi. A co! Jeśli ktoś ma zakorkować Stelvio to my! META: Zjadamy śniadanko mistrzów i o 5:45 starujemy! Przed nami 63 km do mety – Passo dello Stelvio. Na całe szczęście silnik się nie przegrzewa i idzie równo. W połowie drogi załapaliśmy się nawet na wyciąg orczykowy na Grande Stelvio (3450 n.p.m.). Tuz po 17:00 Nyska zjechała i co dziwne hamowała! Finał!!! Zdobyliśmy PASSO DELLO STELVIO 2757m n.p.m! Szybkie ogarnianie i w raz z innymi uczestnikami możemy świętować zdobycie mety! Dziękujemy za wsparcie! Całą wyprawę można śledzić pod adresami: https://www.facebook.com/SiemionTeam i http://zlombol2015.siemianowice.com/Kategoria: Wycieczki Tagged: nyska siemion team, PASSO DELLO STELVIO, siemion team złombol 2015

Obserwatorium kultury i świata podróży

Islington (Angel) w Londynie – raj dla retromaniaków

Dla tych co mają dość szumu londyńskich ulic dzielnica Angel będzie dobrym miejscem na popołudniowy chillout. Dzielnica słynie ze sklepików gdzie kupicie jak ja to ładnie po „naszymu” (śląsku) godom klamory. Ci co lubują się w antykach i klimacie retro czas będzie płynął trzy razy wolniej, a oczy najedzą się porządnie.  Trzeba wysiąść z metra i autobusu i skręcić w boczną uliczkę by wejść do świata przeszłości. Jest tu wiele knajpek w starym angielskim stylu, serwują ciekawe jedzenie. Sklepik na sklepiku, gdzie kupicie starocie. Czy biżuterię, ubrania, kapelusze, książki, pamiątki, walizki, torebki i wszystko co kojarzy się ze słowem „old”. Po drugiej stronie ulicy są wręcz odstraszające nowoczesne sklepy i markety, które trochę psują atmosferę. Myślałam, że jak retro to wszystko. Ważne, że chociaż mała część dzielnicy jest magiczna i pozwala na podziwianie jak w muzeum ekspozycji ulicy. Angel mnie nie powaliło na kolana, ale czułam się tu dobrze. Podziwianie straganików z pierdołami wprawiało mnie ciągle w dobry nastrój, bo to lubię. Co ważniejsze, nie zapłacicie tu majątku za pamiątkową biżuterię, czy inne ciekawostki. A macie pewność, że to coś jedynego w swoim rodzaju a nie produkt z masowej produkcji. Kategoria: Wycieczki Tagged: angel district london, atrakcje angel londyn, Islington

Wrześniowym Magazyn Turystyki Górskiej – cały numer poświęcony Tatrom

Obserwatorium kultury i świata podróży

Wrześniowym Magazyn Turystyki Górskiej – cały numer poświęcony Tatrom

Wydanie praktycznie w całości poświęcone jest Tatrom. Moją uwagę najbardziej przyciągnęła okładka a na niej Orla Perć. Nie dlatego, że jestem nią zainteresowana pod względem zdobycia bo nawet jeżeli, to kilka lat przygotowań przede mną. Orla Perć przyciąga jak magnez. Ludzie wręcz stawiają sobie za zadanie życiowe ją zdobyć. Tylko czy mają pojęcie jaką trasę muszą przejść, pomimo tego, że trudną? Bo owe stwierdzenie jeszcze nie wykazuje jak bardzo trzeba być doświadczonym i mieć pojęcie o wspinaczce.  Na samym początku gdy przeglądam magazyn uwagę moją przyciąga artykuł Doroty Rakowicz na temat śmierci Olka Ostrowskiego. Z odpowiednim smakiem został napisany, gdyż tyle było niepotrzebnego krzyku i sporów po tej tragedii, że czytanie kolejnego tekstu w formie tysiąca pytań byłoby dla mnie męczące. Olek Ostrowski od dziecka był zafascynowany górami nartami. Cieszył go ogromnie fakt i zawsze to podkreślał, że urodził się i żył w Bieszczadach. Śmierć Olka była trudnym egzaminem dla wszystkich, najtrudniejszym dla rodziny i tych, którzy byli praktycznie obok a nie mogli więcej pomóc. Dorota wspomina rozmowy z Andrzejem Bargielem w artykule. Nie zgadzam się jedynie z podejściem Tomka Mackiewicza, bo na Facebooku dokładnie śledziłam wpisy po tragedii i bardziej wyglądały na próbę bycia jednostką heroistyczną, gdzie pomoc była na drugim planie. Ale to moje zdanie. Olkowi należy się minuta ciszy, a nie przekrzykiwania. Poszedł na chwilę pojeździć na nartach w Karakorum. Miało go nie być chwilę … Następnie wartym uwagi tekstem jest wypowiedź Romana Bargieła, prezesa PTTK na temat schronisk w górach. O tym jak część z nich pełni rolę zaniedbanych miejsc, gdzie tłumami przechodzą ludzie zostawiając negatywne emocje. A przecież atmosferę budują także ludzie. I o tym właśnie przeczytacie. Jak nie do końca ważne jest czy schronisko jest z drewna czy innego budulca, a kto nim zarządza i opiekuje się swoimi przybyszami. Słowackie Tatry i Skrajne Solisko. Obserwacje wodospadu Wielka Siklawa, wspinaczka sprzed 50 lat, Łomnica i Kieżmarski Szczyt, Mała Wysoka, Otargańce, Polak-Słowak dwa bratanki, a także o tym co przyciąga turystów do Tatr przeczytacie w tym wydaniu. Moją największą uwagę przyciągnęły kolejno niżej opisane teksty i postaram się wam je ciut scharakteryzować. Gdzie iść w Tatry? Co jest trudniejsze a na co będę w stanie jednak wejść? Albo gdzie lepiej nie iść by się nie rozczarować, że chęci duże, a sił brak? W artykule TOP 10 tatrzańskich szlaków dowiecie się dużo na ich temat. Wyróżniono według redakcji na podstawie konsultacji z ludźmi gór 10 miejsc wartych uwagi. Nie są to koniecznie komercyjne, najbardziej znane szlaki. Skupiono się tu na krajobrazie, poziomie trudności a także charakterystyce danego miejsca. Przyznam o kilku nie wiedziałam, może coś tam słyszałam. Nawet dla poszerzenia własnej wiedzy warto zapoznać się z tym artykułem. Na Gęsią Szyję naprawdę warto się wdrapać, bo widok z niej jest jeszcze lepszy niż z Rusinowej Polany. Fot. Michał Sośnicki Na ogromną uwagę zasługuje tekst na temat Orlej Perci pt. „Taka z nas słaba płeć”. Trzy przyszłe przewodniczki tatrzańskie podejmują wyzwanie Orlej. Nie na czas, nie dla pokazania się. One muszą ją dobrze znać, by móc tą wiedzę przekazywać także innym. Miało być ich więcej, zostały trzy. Przeczytacie cały plan pań na zdobycie Orlej Perci. Pokazują na co zwrócić uwagę, co może być najtrudniejsze, jak do tej wspinaczki podejść. Podoba mi się ich rozsądek i precyzyjny opis działań. Tyle ludzi traktuje Orlą jak wyzwanie, by pokazać innym, że potrafią a to nie o to chodzi. Dokładne czasy przejść, rozpiska, sprzęt i nastawienie psychiczne. I żadna z nich nie założyła się z nikim o … piwo, że to zrobi. Przeczytacie artykuł, będziecie wiedzieli o czym piszę. Zostajemy w temacie Orlej. Czytam wywiad z Andrzejem Maciatą – ratownikiem TOPR. Pada tu bardzo wele ważnych kwestii o jakich turyści zapominają podczas wypraw górskich. TOPR za niedługo będzie traktowany jako taksówka. Bo się zmęczyłam, bo zapomniałem się ubrać, bo nie wiedziałem. Ratownik mówi, że to norma. Nie dziwi go to, bo zawsze takie sytuacje się zdarzają, ręce wszystkim opadają – no ale co zrobisz?. Przeczytajcie o ludzkiej głupocie, nieumyślności a także swobodnym podejściu do trudnego tematu gór. Zostało tu przytoczonych wiele ważnych zachowań. Jak się przygotować na upalne dni? Co robić jak w górach złapie nas burza? Jak uniknąć problemów na szlaku i po co nam np. czołówka w górach? Swoboda i merytoryka wypowiedzi ratownika TOPR bardzo przypadła mi do gustu. Konkretne i na temat! Najbardziej popularny wśród tłumów, które co roku atakują Zakopane jest Giewont i Kasprowy Wierch. I tu mamy na temat królewskiego duetu świetny artykuł. Poczytacie sobie o tych szczytach w aspekcie humorystycznym – bo kto nie widział klapek czy szpilek na Giewoncie? albo marudzeń przy kolejce na Kasprowy?. Autorka artykułu skupia także uwagę na uroku tych miejsc. Bardzo trafnie przedstawia wszystkie naj, które interesują prawdziwego wędrowca a nie panią w miniówce i sandałkach. Warto poczytać, bo oba szczyty są na wyciągnięcie ręki, tak naprawdę dla każdego. Tomasz Rzczycki spisał swoje spostrzeżenia na temat Doliny Kościeliskiej. Widzimy tu dwa oblicza. Miejsca, które przyciąga i miejsca, które odstrasza. Zdania są podzielone i słusznie. Przecież początkowy 40 minutowy spacer z Kir polega na podziwianiu wymarłego lasu i pustej polany. Na szczęście Dolina Kościeliska kryje w sobie wiele niespodzianek i atrakcji. Tu nie trzeba być wspinaczem, bo można przejść się na spacer w cudownych okolicznościach. Zobaczyć jaskinie. Pójść na Halę Ornak do fajnego schroniska. Na koniec z przeczytałam o softshell-ach – a dokładniej w wydaniu dwóch nogawek. O kurtkach się słyszy, czyta wiele. Czas na spodnie i wyjaśnienie czym jest ta tkanina zwana softshell-em. Jakie ma właściwości, w czym się sprawdzi? Oprócz tego poznacie kilka modeli spodni wraz z ich charakterystyką. W końcu może niektórzy zrozumieją, że nie muszą kupować spodni do wspinaczki a po prostu do trekkingu. Na rynku mamy wiele modeli, które są dostosowane do odpowiednich kategorii. Inne spodnie mamy do pieszych wędrówek, inne do wspinaczki. W sumie dobrze byłoby o tym wiedzieć. Podsumowując to wydanie. Temat główny to Tary. Ciekawie i merytorycznie poczytacie o wielu szlakach. Dużo uwagi poświęcono Orlej Peri i bardzo dobrze, oby jak najwięcej chętnych na ten szlak poczytało o nim. Kategoria: Góry Tagged: magazyn turystyki górskiej, nmp magazyn, npm wrzesień 2015, olek ostrowski wspomnienie, orla perć

Parada równości w Londynie – czyli hulaj dusza, piekła nie ma!

Obserwatorium kultury i świata podróży

Parada równości w Londynie – czyli hulaj dusza, piekła nie ma!

Obserwatorium kultury i świata podróży

Camden Town czyli alternatywna strona Londynu

Londyn sam w sobie jest miastem kontrowersyjnym. Tu nie ma tabu. Masz różowe włosy, tunele w uszach widoczne z daleka czy jesteś cały w tatuażach? Ok, kogo to obchodzi? Tu nikogo. Możesz być w Londynie kim chcesz. Ubierać się jak chcesz. Zachowywać się jak chcesz. Możesz wszystko. Na Camden Town, możesz podwójnie :) Jak przyleciałam do Anglii w planie była Walia i Lake District. Na sam Londyn miałam 3 dni, a jestem tu już 3 raz i ciągle jest tyle miejsc jakich nie zwiedziłam. Jola dostała jasny przekaz – Nie interesuje mnie nic, muszę zwiedzić Greenwich, Camden Town i Angel inaczej stąd nie wyjadę. Joli by pasowało bym została, ale zgodziła się na wszystkie dzielnice, a sama na Camden i Angel nie była więc i dla niej była to atrakcja. Camden Town czyli Punks Not Dead Dojazd z centrum Londynu na Camden Town zajmuje z dobre 45 minut – mowa o czerwonym autobusie. Gdy czytałam o Londynie, kiedyś wpadłam na artykuł o tej dzielnicy. Jak chcesz spotkać różne subkultury, zrobić tatuaż na środku ulicy, kupić ciuchy dla gotów, płyty winylowe, jedzenie dla wegan i tysiące innych dziwactw zrobić to przyjedź na Camden. Dzielnica od razu rzuca się w oczy. Z budynków odstają przykładowo wielkie trampki, skorpion czy krzesło. Kupicie tu wszystko co kojarzy się z innością. Zrobicie sobie kolczyk na ciele, tatuaż. Kupicie płyty i gadżety muzyczne. Camden Town to świat koszulek, szczególnie z dziedziny muzyki, ale także tych kontrowersyjnych czy niebanalnych. Dziwna biżuteria, torby, ciuchy. Nigdy nie widziałam tylu dziwnych ubrań w jednym miejscu. Od abstrakcyjnych ubrań dla gotów po rockowe ciężkie buty. Da się odczuć na każdym kroku tą inność. Podobali mi się tutaj Ci wszyscy kolorowi ludzie, mający wszystko gdzieś. Co prawda ćpunów i podejrzanych typów też było od groma, ale nadawali temu miejsca klimatu. Targowisko na Camden Town Ten targ to raj dla miłośników kuchni a także biżuterii. Z daleka zapach zachęca do odwiedzin. W części jadalnej okaząło się, że swoje stanowiska mają ludzie z różnych stron świata. I tak można było kupić polską kiełbasę, azjatyckie smakołyki, brazylijskie koktajle czy nawet przysmaki z Afryki. W pozostałej części są ciuchy i biżuteria. Ale się obkupiłam! Wyszłam z afrykańskimi kolczykami i świetną bluzką Floyd-ów. Udało mi się nawet potargować. To miejsce to raj dla tych, co lubią wyglądać inaczej. Jola kupiła kurtkę. Jest tak inna, że po pierwszej nikt takiej nie będzie miał a po drugie wyglądała jak milion dolarów. Uważajcie na torebki i dokumenty. Na Camden Town jest tyle ludzi, że ciężko skupić myśli i trzeba się czasem przebijać przez tłumy. Szczerze tego nie cierpię, ale tam jakoś zniosłam ten ból. Camden Town to miejsce rozrywki i szaleństw. Dzieje się tu zawsze wiele. Organizowane są koncerty i imprezy – szczególnie z dziedziny alternatywnej. Tu każdy robi co chce, gdzie chce i jak chce. Spotkacie po drodze tatuażystę tworzącego dzieło na czyimś ciele, zaraz obok ktoś będzie malował sprayem po ulicy, kilka kroków dalej znajdziecie sklep z perwersyjnymi seksualnymi gadżetami. Potem sklepy muzyczne, gotyckie ciuchy, rockowe akcesoria i muzyka. Dalej ludzie wyglądający jak wampiry siedzący na ulicy pijący piwo, chwilę dalej para namiętnie całując się wchodzi sobie do gardeł. Takie jest Camden Town. Alternatywne. Bez wstydu i bólu. Dzikie, ocieka perwersją i seksem. Innością. W tym całym chaosie subkultur muszę przyznać, że to moja ulubiona dzielnica, bo naprawdę możesz być sobie tu kim chcesz. Przyjść jako szara myszka i wrócić już jako wydziarana i wykolczykowana niegrzeczna dziewczynka. Albo możesz zachwycić się muzyką, zrobić kolczyk w uchu i uznać, że właśnie to było ci potrzebne. Kategoria: Wycieczki Tagged: alternative london, camden town market, damden town london

Obserwatorium kultury i świata podróży

Język walijski i domki z kamienia

Będąc w Anglii zawsze jako tako się dogadam, nawet idzie mi to płynnie i obie strony się rozumieją w dialogu. Będąc w Walii byłam przerażona ich językiem, a także szybkością z jaką Walijczycy się nim posługują. A gdy sobie szłam i podziwiałam okolicę, to wszystkie domki były z … kamienia. Miało to pewien urok, chociaż pierwsza myśl jaka pojawiał się w mojej głowie była taka: Zimno! Kamień kojarzy mi się z chłodem. I paradoksalnie w tych zimnych domkach mieszkali bardzo serdeczni ludzie, bo kogo byśmy nie spotkali na drodze, to zawsze był miły i pomocny. Język walijski czyli kosmos jakich mało! Wyobraźcie sobie sytuację. Jutro jedziemy do Walii. Musimy zmienić rezerwację w pierwszej miejscowości Betws-y-Coed i próbuję się skontaktować telefonicznie ale ciągle nikt nie odbiera. Jestem z Jolą w samym centrum Londynu, gdzie nie słyszę nawet własnych myśli. Dzwonię po raz enty … odbiera facet. Zaczynam mówić, facet mnie rozumie bo słucha cierpliwie, nie przerywa. Po czym słyszę słowotok, z którego rozumiem pojedynczo rzucone: Yes, Hello, No, Again… Powtarzam powoli: Ja:I would like to change my reservation. Facet: khfheirughidublbj flhjgfohjoghjoti fogfohjfgh Ja: Can You spek slowly cause … Facet: fjsoifosdif dsf sd f sdf sdlfspdfjsd fsd fs d Ja: OK. I will send You mail, cause I not understand nothing. Facet: OK Nie rozumiałam NIC. To był jakiś dziki zbiór słów, wypowiedzianych jednym tchem, gdzie dało się odczuć lekką utkę angielskiego akcentu ale z potrójnym przyśpieszeniem. Całe szczęście odpisał po angielsku. Ufff …. Gdziekolwiek nie poszliśmy i słuchałam walijskiego, to łapałam się za głowę. Napisy na znakach drogowych czytałam po kilka razy i nic. Dobrze, że pod spodem było po angielsku. Menu w restauracji przerażało. Wiele słów nawet nie było podobnych do tych po angielsku. I ta szybkość ich wymowy. Fajne doświadczenie, ale jak mówię bez tłumaczenia i spokojnej mowy – nie miałam szans. Domki z kamienia w Walii Wszędzie ten kamień. Domek, hostel, sklepik, restauracja, poczta, bank … wszystko. Ma się wrażenie, ze spacerujesz po jakiś labiryntach z czasów króla Artura. Bo ulice też tworzą pewien układ zamknięty. Wszystko jest równe, trawniki przycięte, trawa nienaganna. Walijczycy bardzo dbają o wizerunek swojego domu. Spoglądając na ogródki przed wejściem do domu wszystkie były idealnie prowadzone. W sklepach znajdziemy produkty na półkach równiutko poukładane. Cała Walia jest harmonijna i uporządkowana. Jest czysta, zielona i spokojna. Nawet pola na jakich pasły się barany były równo od siebie oddzielone. Domki z kamienia. Były malutkie, zgrabne i podobne do siebie. Walijczycy dbają o szczegóły. Często zauważyłam na drzwiach ciekawe tabliczki z nazwiskiem w stylu retro, stojące antyki przed gankiem czy małe tajemnicze krasnale ogródkowe. Walia kojarzy mi się nie tylko se spokojem, ale także harmonią. Tu od samego rana każdy wie co i jak ma robić. Nic nie było tu chaotyczne, oprócz naszych planów zwiedzania :). Warto przyjechać na kilka dni tu i się wyciszyć. Nasza podróż po Walii i Lake District trwała 5 dni. Zrobiliśmy ponad 2000 km. Zwiedziliśmy kilkanaście miejscowości. Spaliśmy krótko bo nie było czasu. Przeważnie od 7 rano lub nawet wcześniej byliśmy na nogach, byłam bezlitosna. Tylko po to by zobaczyć jak najwięcej. Spaliśmy po schroniskach i tanich hostelach. Nie martwiliśmy się tym czy będzie co jeść lub gdzie dzisiaj pojedziemy. Miewaliśmy chwile zadumy, wyciszenia. Zdarzały się mini spięcia lub niezgodność w stosunku do pewnych spraw. Jednakże zbliżyliśmy się bardzo do siebie. Nie mamy szans na częste widywanie, bo Jolka i Tomek mieszkają w Anglii a ja w Polsce. Przez kilka dni byliśmy jednością i nie można było marudzić. Każdy z nas żyje w swoim świecie, musieliśmy się do siebie przystosować. I co? Oswoiliśmy się z sobą. Bardzo ważne jest z kim podróżujesz, ale ważne jest by umieć budować ze sobą relacje. Słuchać się, wspierać. Wtedy tylko można pozwiedzać razem :) Kategoria: Wycieczki Tagged: domki z kamienia walia, język walijski, wales in england, walia

Obserwatorium kultury i świata podróży

Llandudno – ostatni punkt naszej wycieczki po Walii

Przyjeżdżamy do kolejnej miejscowości Llandudno, położonej w północnej Walii w hrabstwie Conwy. Mimo, że jest tu bardzo ładnie my mamy smutne miny, bo wracamy do Londynu, gdzie będę jeszcze 2 dni i potem wracam do Polski. Mamy tu nie za dużo czasu, bo w tym samym dniu wracamy. Jednak okazuje się, że spokojnie w 2-3 godzinki przejdziemy się po miejscowości.  Co ciekawe, gdy wjeżdżaliśmy do Llandundo poczułam się troszkę jak w naszym Sopocie. I ogromne wrażenie zrobiły na mnie oddalone wiatraki na horyzoncie, poruszające się leniwie w rytm słabego wiatru. Wyglądały jakby stały na wodzie, świetny efekt dla oka. Idąc po okolicy brzegiem morza dojdziemy do ogromnego molo, na którym znajdują się ławki dedykowane zmarłym, którzy byli związani z tą miejscowością. Na ławkach ku czci zmarłych ostawione zostały tabliczki pamiątkowe z dedykacjami dla nich, a także ludzie zostawiają tu kwiaty, maskotki, bransoletki i inne rzeczy związane podejrzewam ze zmarłymi. Nad promenadą stoi ogromny i wypasiony Grand Hotel. Cała miejscowość jest zachowana w stylu wiktoriańskim. Idąc przez molo czuję się tu trochę przepych i bogactwo hoteli, które zapewne słono kosztują. Na końcu molo znajdziecie restaurację. Jest w stylu amerykańskim i przeraźliwie głośno gra tu muzyka  z lat 60-tych co nadaje iskry temu miejscu. Po drodze tysiące straganów z wszystkim i niczym. Dzieci z kolonii swobodnie wygłupiają się na plaży, turyści spacerują po molo i okolicy a my cieszymy oczy ostatnimi widokami. Nie mamy niestety czasu przejechać się tutejszą zabytkową linią tramwajową. Jeszcze z ciekawostek znajduje się tutaj starożytna kopalnia miedzi z epoki brązu, a molo liczy 376 metrów. Odkrywam tutaj swój raj. Sklep z antykami. Jest tanio! Wyniosłabym wszystko, łącznie z starą szafą za 100 funtów, która krzyczała KUP MNIE! :) Prawie dostałam obsesji, ale musiałam się uspokoić. Kuzyn nie miał lepiej i co lepsze, podobała mu się ta sama szafa. W domu byśmy ją chyba pociachali na pół dla zgody. Warto usiąść tu w kawiarni niedaleko molo i zjeść czekoladowe ciasto i wypić kawę. Przy okazji obserwowałam jak mewa pożera frytki ze stolika na zewnątrz. Wesoły widok. Kategoria: Wycieczki Tagged: grand hotel walia, llandudno, molo w llandudno, styl wiktoriański llandundno

Obserwatorium kultury i świata podróży

Shell Island w Walii

Shell Island znany także jako Mochras to półwysep leżący w zachodniej części Walii. Słynie z wielu odmian muszelek. Znajdziemy je dosłownie na każdym kroku. Półwysep leży tuż przy morzu irlandzkim. Wiele osób zatrzymuje się tutaj na polach namiotowych czy kempingach .   Uważam, że to świetne miejsce na wyciszenie i pozbieranie pozytywnej energii. Nam się udało podczas spaceru na plaży spotkać może z 5 osób. Prawie bezludna plaża zapadła nam na długo w pamięci. Na początku przy wjeździe trzeba zapłacić nawet jeżeli jedziecie na chwilę tak jak my. Koszt kilku funtów od osoby. Samochód można zostawić przy wydmach i przejść się na długi spacer brzegiem morza. Pierwsza przestroga – uwaga na meduzy. Jest ich tu cała plaga. Kuzyn Tomek co chwilę skakał z boku na bok, bo szedł boso i bał się, że w coś wdepnie. Widziałam także zeschnięte stworzenia, np. skorupiaki. Jak sama nazwa wskazuje Shell Island, znajdziecie tu wiele odmian muszelek. Jeżeli ktoś je kolekcjonuje, to ma okazję nazbierać ich całe worki, szczególnie gdy jest przypływ. Podczas długiego spaceru wyszperałam kilka, ale byłam wybredna. Dodam, że tych muszelek nie dość, że jest dużo, to znajdziecie różne gabaryty. Od maleńkich po ogromne. Większość była w całości. Na Shell Island znajduje się dużo wydm. Czułam się trochę jak w Łebie. Widoki zapierają dech w piersi. Jak pisałam byliśmy tam prawie sami. Szum morza i zachód słońca wprawił nas w zachwyt. Nie było chyba w ciągu tego dnia nic piękniejszego jak podziwiać ciszę, która tam panowała i nieopisane widoki. Kategoria: Muzyka na Świecie, Wycieczki Tagged: irleand sea, muszelki shell island, shell islan in wales

Obserwatorium kultury i świata podróży

Szczepienia dla podróżujących – kierunek Sri Lanka

Dzisiaj chcę Wam przybliżyć przygotowania do wyjazdu na Sri Lankę od strony medycznej. Zaznaczę, że będzie to mój pierwszy wyjazd do Azji, wcześniej nie wyrabiałam w swoim życiu żółtej książeczki dla podróżujących. Generalnie jeszcze do niedawna byłam z wszystkiego dosłownie zielona.  Ten wpis zacznę kolejno od wyjaśnień co jest czym. Dlaczego warto na coś się zaszczepić, czego nie warto i na co będą nas chcieli naciągnąć. Dowiecie się także jak wygląda procedura papierowa szczepień, bo to nie jest tak, że idziesz do punktu, robisz szczepienie i bach jest! Opiszę także reakcję moją na przyjmowane dawki, bo tu także nie było tak różowo. Po co nam Międzynarodowa Książeczka Szczepień? Książeczka stanowi całą dokumentację, która przedstawia przyjęte dawki szczepień. W punkcie, gdzie przyjmiecie szczepionkę – może to być sanepid lub poradnia medycyny podróży otrzymacie żółtą książeczkę. W niektórych krajach istnieją obowiązkowe szczepienia. Na Sri Lance nie, ale warto wykonać te zalecane. W razie urazu, wypadku zawsze możecie pokazać w punkcie medycznym na co jesteście szczepieni. Każda dawka dokumentowana jest w książeczce z datą iniekcji, a także jest rubryka, w której zaznaczona zostanie data, kiedy macie przyjąć kolejną dawkę przypominającą. Kiedy wykonywać szczepienia dla podróżujących? Każda szczepionka ma określone warunki. Większość powinno się przyjąć minimum 5-6 tygodni przed podróżą, ale zalecane jest przyjmowanie wcześniej dawek. Dlaczego? Nasz organizm może różnie zareagować na szczepienie, lepiej w bezpiecznym odstępie czasowym przyjąć wszystkie dawki i spokojnie oczekiwać daty wylotu. Ja swoje szczepienia wykonałam kolejno: 3 miesiące i 2 przed podróżą. Moje szczepienia czyli WZW A+B oraz tężec, błonica, polio, dur brzuszny wymagały przyjęcia pierwszej w terminie nie później niż 5-6 tygodni przed podróżą, kolejną dawkę musiałam przyjąć miesiąc później i koleją przyjmę za 3 miesiące. Zalecane szczepienia na Sri Lankę: WZW A+B, błonica, tężec, polio, dur brzuszny (jeżeli nie jedziemy na wyjazd all inclusive, gdzie nie mamy zapewnionego standardu hotelu, chodzi o higienę).  Standardowy schemat przyjmowania szczepień: 1 dawka 2 dawka (można przyjąć po 4 tygodniach od przyjęcia pierwszej dawki) 3 dawka (przyjmuje się 3 miesiące po drugiej dawce) Kolejne według zaleceń – każda ze szczepionek ma swój okres ważności. Będziecie mieli wszystko zapisane w żółtej książeczce. Jak przygotować się do szczepienia? Na szczepienie nie trzeba przychodzić na czczo. Wręcz powinno się coś zjeść, ja zrobiłam jedną dawkę przed praca na czczo i poniosłam tego konsekwencje o czym napisze potem. Nie można być w dniu przyjęcia szczepienia przeziębionym, być w ciąży, być krótko po lub w trakcie antybiotykoterapii. Więcej przeciwwskazań powie Wam na wizycie lekarz, jednak te są najważniejsze. Po szczepieniu przez co najmniej dwa dni nie należy spożywać alkoholu i wystawiać się na słońce. Pozwolenie na szczepienie dla podróżujących Tu zaczyna się cyrk, bo trzeba trochę się nachodzić zanim otrzyma się szczepienia. Ja jako punkt szczepień wybrałam Wojewódzką Stację Sanitarno-Epidemiologiczną w Katowicach. Bym mogła otrzymać szczepionkę musiałam iść do lekarza rodzinnego, który mnie zbada i wypisze skierowanie w którym wykaże, że jestem zdolna do przyjęcia konkretnej dawki szczepień. Takie zaświadczenie jest ważne 24 godziny. Jak otrzymałam dokument, to nie ma czasu – trzeba szybko dostać się do punktu szczepień. Tam zaś płacicie (i to nie małe sumy) za poszczególne dawki. Wypisują Wam kolejne papiery + dostajecie książeczkę, która musicie mieć ze sobą na kolejnych szczepieniach. Po tym wszystkim dają Wam zastrzyki i zapraszają na kolejną dawkę. Skierowanie jest konieczne przed każdą kolejną iniekcją. W moim przypadku to będą 3 wizyty lekarskie, czy chcę czy nie. Na co uważać przed wykonaniem szczepień dla podróżujących? Jak zauważyliście za szczepienia płacimy. A tam gdzie jest kasa, są przekręty. Nie dajcie się namówić, że koniecznie skierowanie na szczepienie musi wam wypisać lekarz medycyny podróży kasując was za to. Nieprawda. Takie zaświadczenie może wypisać każdy lekarz medycyny. Nie dajcie sobie wmówić, że musicie wykonać szereg dodatkowych szczepień, które niekoniecznie są zalecane ale pani w punkcie szczepień wam dobrze radzi. Doczytajcie, porozmawiajcie z lekarzem. Często punkty szczepień chcą naciągnąć „klienta” (bo nim teraz jesteście) na dodatkowe koszty. Mi doradzano kleszczowe zapalenie mózgu. Po pierwsze na Sri Lance jest nikła szansa bym się zaraziła, po drugie musiałabym przebywać na niej co najmniej 3 miesiące. Po trzecie kosztuje ponad 600 zł i trzeba ją sprowadzić zza granicy. Koszty szczepień dla podróżujących W każdym punkcie szczepień jest cennik. Macie także prawo wypytać o ceny telefonicznie. Tu od razu powiem, ceny są wysokie.Mój cały pakiet czyli 3 x dawki w odstępie: pierwsza, kolejna za miesiąc, kolejna za trzy miesiące razem kosztować mnie będą ok. 1000 zł. Na zdrowiu się nie oszczędza, zatem warto wydać te kwoty by mieć spokój i pewność, że się jest chronionym. Warto mieć jednak świadomość finansową, bo jednorazowe koszty wynoszą ok. 300 zł przy wizycie. Pamiętajcie, że skierowanie na szczepienie może wam bezpłatnie wypisać lekarz rodzinny, po wcześniejszym wywiadzie i zbadaniu. Możliwe efekty niepożądane po szczepionkach dla podróżujących Dlaczego tak ważne są odstępy w przyjmowaniu kolejnych dawek? Nasz organizm musi się dostosować do szczepionki i może różnie zareagować. Przy drugiej dawce byłam niestety na czczo. Gdy powiedziałam o tym pielęgniarce, która mnie szczepiła kazała mi cokolwiek szybko zjeść. Okazuje się, że tak duża dawka szczepienia jaką w ten dzień przyjęłam może spowodować gwałtowny spadek cukru w organizmie. I tak niestety się stało. Gdy dojechałam do pracy było mi słabo, miałam kołatanie serca, zawroty głowy. Szybko musiałam zjeść coś słodkiego i napić się wody by nie stracić przytomności. Po każdym szczepieniu czułam się jakbym miała pierwsze objawy grypy. Przez ok. 2-3 dni bolały mnie mięśnie, miałam lekki stan podgorączkowy, czułam się słaba i obolała. Miejsca wkłuć były lekko napuchnięte, bolesne i zasinione. Wyobraźcie sobie teraz, że obudziłam się za późno i miesiąc przed wylotem biegnę się szczepić. Drugą dawkę przyjmuję np. dzień przed wylotem i co? I taka obolała i słaba lecę 14 h na Sri Lankę. Bezsens! Uniknęłam tego na szczęście, wykonując szczepienia o wiele wcześniej. Pamiętajcie by przed wylotem do dalekich krajów zaszczepić się na to co obowiązkowe i zalecane. Zrobić to z głową i przede wszystkim zaplanować te działania, by udało się wszystko załatwić w odpowiednim czasie. Szerokości i zdrowia wam życzę w podróży!Kategoria: Wycieczki Tagged: miedzynarodowa ksiazeczka szczepien dla podrozujacych, sri lanka szczepienia, szczepienia dla podrozujacych

Zakopiańczycy – film o wyprawach z klubu wysokogórskiego

Obserwatorium kultury i świata podróży

Zakopiańczycy – film o wyprawach z klubu wysokogórskiego

Obserwatorium kultury i świata podróży

Patterdale we mgle – czyli o oderwaniu od codzienności

Kilka dni jesteśmy w rejonach Lake District. Nocleg znalazłam w świetnym miejscu, bo bez zasięgu, bez Internetu, w schronisku młodzieżowym. W okolicy jeden sklep, jeden pub, jedna restauracja. Nasz GPS traci zasięg, to jedziemy na czuja. I przyznam, że była to fajna przygoda. Co ciekawe – noce były tu długie i jasne. Ludzi można było policzyć na palcach u jednej dłoni, zarówno w ciągu dnia jak i wieczorami. Mijając miejscowy kościółek z cmentarzem przechodziły mnie aż dreszcze, bo był dość mroczny. Codziennie w nocy była mgła. Patterdale położone jest w dolinie jezior. Nad nami wznosiły się wysokie zielone wzgórza, doliny wypełniały jeziora. Drogi były tu wyjątkowo strome i kręte. Gdy nadchodził wieczór robiło się bardzo mglisto. Z minuty na minutę biała powłoka odbierała nam te cudowne widoki. Bywało, że zatrzymywaliśmy się w lokalnej knajpce, a potem musieliśmy wracać serpentynami do schroniska. Nie raz prawie się przeżagnaliśmy przed jazdą, bo nie widzieliśmy praktycznie nic. Mgła opanowała okolicę totalnie. Dodatkowo trzeba było uważać na oswojone barany i owce, które nie chciały zejść z ulicy. Nigdy na nie nie dzwońcie klaksonem, bo się biedne wystraszą. Trzeba wyjść z samochodu i je grzecznie poprosić, wtedy idą. jedna stawiała nam opór i mimo proszenia, dalej sobie stała. Rano jest tu rześkie powietrze. Zazwyczaj jak gdzieś jadę to wstaję zawsze pierwsza. Wymykałam się po jakieś bułki i coś do nich byśmy przetrwali. Do sklepu miałam kawałek, ale cieszyło mnie to. Im więcej mogłam iść i podziwiać widoki, tym zapominałam, że jestem głodna i moja wygłodniała rodzinka czeka na bułki :) Sklepik lokalny jak to u lokalnych. Wszystko trochę droższe, było tu wszystko i nic, ale pojeść się dało. Jak chcesz się dostać do dużej miejscowości lub nad jeziora to bez auta ani rusz jak czas Cię ogranicza. Tu wszędzie jest daleko. Jak widzieliśmy stację benzynową to jak wygłodniałe wilki ją napadaliśmy, bo nie wiadomo kiedy następna. Nie spotkałam tu w czasie pobytu prawie w ogóle turystów. Praktycznie tylko raz, jak byłam na porannych zakupach po śniadanie. A tak nikogo, sami miejscowi. Zaczepiali mnie cały czas, zagadując. Tu Cię na każdym kroku zagadają. Zapytają skąd jesteś, jak się masz, jak okolica, gdzie nocujesz, czy zobaczyłaś już jeziora, czy byłaś tam i tam, czy jadłaś to i to? I byli zdziwieni, że tu jesteśmy. Przecież tu nic nie ma! I właśnie o to chodziło. Łąki, doliny, góry, jeziora – brak cywilizacji, zero Internetu, zero zasięgu – żyć nie umierać! A nasze schronisko? Ahhh jak na koloniach. Łóżka piętrowe, wspólne toalety z podziałem na damskie i męskie i kolejki do nich. Wielka kuchnia, po której można się gonić z tysiącami zużytych garów. A dookoła nas ludzie walczący o każdy talerz czy widelec. Chwilami czułam się jak na polowaniu :) bo trzeba było mieć oczy szeroko otwarte i koczować na lodówkę, kubek czy garnek. Kategoria: Wycieczki Tagged: cumbria i okolice, lake district and patterdale, mgła jeziora, patterdale

Obserwatorium kultury i świata podróży

Aira Force – piękny wodospad w Cumbrii

Aira Force jest wodospadem, który zobaczyliśmy w okolicach Lake District w hrabstwie Cumbria. Znajduje się nieopodal miejscowości Watermillock. Wodospad jest własnością National Trust. Zatrzymujemy się na niepozornym parkingu, przed nami kilkanaście minut marszu, chwilami jest stromo ale nie przeszkadza nam to. Okolica jest cudowna bo idziemy cały czas lasem.  Aira Force jak wspominałam leży na terenie National Trust, który obejmuje 750 akrów Gowbarrow Park. W miejscu tym oprócz parkingu dla zwiedzających zobaczycie także dostosowania dla osób niepełnosprawnych, by mogły swobodnie zwiedzać to miejsce. Aira jest jednym z najpopularniejszych i najczęściej odwiedzanych wodospadów w Lake District. Możemy przejść się tutaj na długi spacer. Mosty, ścieżki i sprzyjające warunki przyrody zachęcają do odkrywania. Poeta z okolic Wiliam Wordsworth często tu przebywał i szukał natchnienia. W ostatnim wersie The Somnambulist pisze: Wild stream of Aira, hold thy course, Nor fear memorial lays, Where clouds that spread in solemn shade, Are edged with golden rays! Dear art thou to the light of heaven, Though minister of sorrow; Sweet is thy voice at pensive even. And thou, in lovers’ hearts forgiven, Shalt take thy place with Yarrow! Kategoria: Wycieczki Tagged: aira force, cumbria lake district, wodospad cumbria

Obserwatorium kultury i świata podróży

Whiteheaven w hrabstwie Cumbria (północno-zachodnia Anglia)

Naszym kolejnym punktem (całkiem przypadkowym na mapie) jest Whiteheaven. Nie ma tu praktycznie nikogo. Idziemy się przejść do latarni morskiej, a następnie po opustoszałym miasteczku. Okolica jest bardzo przyjemna. To tu zapada decyzja, że wracamy do Walii po kolejnym noclegu, bo jest nam mało, bo nam się spodobała, bo moglibyśmy najlepiej w niej zostać :) Dość szybko przechodzimy kolorowymi uliczkami miasteczka. Szukamy jakiejś restauracji by coś zjeść, ale ostatecznie nie udaje nam się i lądujemy w Mc Donald’s, który jest ostatecznością. Stety niestety, ale z głodem nie wygramy. Mamy jednak rekompensatę w widokach na okolicę a także chwilę potem jedziemy wzdłuż wybrzeża. Piękne morze irlandzkie odbija ostatnie promienie słońca z dzisiejszego dnia. Tomek postanawia zrobić nam wizualną niespodziankę i wywozi samochodem, gdzieś w głąb traw i w sumie niczego. Śmiejemy się, że za chwilę targnie na nasze życie. To co widzimy wprawia nas w zachwyt. Podziwiamy piękną panoramę miasteczka, wybrzeża i hektarów zieleni. Jest tak pięknie, że zaczynam wchodzić w fazę marzeń. Oddycham chłodnym powietrzem i staram się nie myśleć, że za kilka dni wracamy do Londynu. Podziwiamy tak dobre kilkanaście minut okolicę i nie chce nam się wracać. Widać całe Whiteheaven i znów jesteśmy w kolejnej bajce. Powinnam to podzielić na odcinki :) Dodam, że gdy wracamy widoki zapierają nam także dech w piersi. Nie byłam nigdy w Nowej Zelandii, ale takie mam skojarzenia. Jedziemy samochodem i głowa nam się obraca w każdą stronę. Biedny Tomek nie może się za bardzo rozpraszać bo prowadzi, a ja całkowicie się wyłączyłam. Zieleń wmurowała mnie w stan angielskiej hibernacji. Jak jeszcze kilka dni temu miałam dość życia, tak teraz jestem gotowa na nowe wyzwania. Kategoria: Wycieczki Tagged: lake district, north england, whitehaven, whiteheaven

Obserwatorium kultury i świata podróży

Keswick – urokliwe miasteczko (Lake District)

W Keswick się nudzić nie będziecie. Miasteczko jest malutkie, ale rozwinięte turystycznie. Poza dziwacznym światem w „Puzzling Place” możecie pospacerować po okolicy. Zaledwie kilka minut spaceru oddzieli nas od hałasu i wprowadzi w błogi jeziorny raj. Kewsick jest typowo angielskim miasteczkiem. Sklepiki zrobione na styl z XIX wieku, małe kawiarenki, panie za kasą uśmiechnięte z tą typową angielską miną. herbatka, domki z kamienia i … jezioro. The World Famous Puzzling Place Nie wiemy co tu robić. Przeczytaliśmy o tym miejscu i postanowiliśmy znów mieć po kilka lat i poczuć frajdę z różnych atrakcji, które w tym miejscu na nas czekają. Wejście kosztuje ok. 5 funtów. Miejsce nie jest bardzo porywające, ale  uśmiejecie się. Zobaczycie się w karykaturalnym odbiciu lustrzanym, wsadzicie sobie głowę do kosza wisząc na ścianie, doznacie wielu zjawisk iluzji, a także uśmiejecie się z wielu magicznych sztuczek. Co prawda nie jest to ogromny budynek, gdzie spędzicie kilka godzin, ale co najmniej 40 minut nie jest Wasze :) Małe a ciekawe – spacerując po Keswick Idziemy w kierunku jeziora, ale musimy przejść przez miasteczko. Sklepik na sklepiku. Wszystko wykonane z kamienia. Mam wrażenie jakbym zwiedzała domek dla lalek, bo Keswick jest kolorowe i wszystko tu jest takie malutkie. Jemy przepyszne lody i mijamy sklepy z tysiącami przeróżnych rzeczy. Gdy Jola i Tomek opanowali jeden z sklepów ze skórami, ja zanurzyłam oczy w Cookghouse Gallery, którą odkryłam przypadkiem. Obejrzałam wystawę pięknych obrazów a w sklepie z pamiątkami na przeciwko wchodząc na 1 piętro zobaczyłam cudowną galerię fotografii jezior. W sumie aż nie chciało mi się wychodzić i mogłabym kupić co drugi obraz. Niepozorne sklepy z pamiątkami okazują się kopalnią sklepów ze starociami. I znów mogłabym tu godzinami urzędować. Co widziałam? Cuda, cudeńka. Warto poszwędać się po okolicy i poczuć ducha tego miasteczka, iść w miejsca nieoczywiste i odkryć sztukę, którą spotkałam tu prawie na każdym kroku. Nad jeziorem By dość nad jezioro musimy minąć park. W Japonii nigdy nie byłam, ale tak się czuję. Jak w krystalicznie czystym japońskim ogrodzie, gdzie wszystko jest perfekcyjnie równe. Spacerem z centrum w ciągu 15 minut dochodzimy do jezior, gdzie spotykamy stado kaczek. Dookoła nas jest pełno zieleni. Na trawie pasą się barany i owce. Idziemy je nawet zobaczyć z bliska by zrobić sesję zdjęciową. Okolica nagle stała się jakaś taka wyciszona. Nie ma samochodów, spacerują ludzie. Zieleń mnie nastraja bardzo i wycisza. Mam wrażenie, że jestem w innym świecie. Takie jest właśnie Keswick. Magiczne, bajkowe. Zielone. Kategoria: Wycieczki Tagged: jeziora w anglii, keswick lake district, puzzling world keswick