Podróże MM: 2016

Podróże MM

Podróże MM: 2016

Żeby nadchodzący nie był gorszy. :))

PO PROSTU MADUSIA

Żeby nadchodzący nie był gorszy. :))

       I już tradycyjnie na zakończenie roku notka podsumowująca o takim samym zacnym tytule będącym zarazem najszczerszym życzeniem noworocznym. Osobiście bardzo się cieszę, że ten rok przeleciał bardzo szybko i że się już kończy, bo do najlepszych nie należał. Nie ma się jednak co oglądać za siebie, trzeba zrobić wszystko, żeby 2017 był lepszy. Pomysłów i planów mam sporo, zobaczymy co będzie z ich realizacją. ;) A na razie życzę Wam wszystkim z całego serduszka wszelkiej pomyślności w tym nowym roku i spełniania kolejnych marzeń! I zapraszam na krótkie podsumowanie ostatnich trzystu sześćdziesięciu pięciu dni. :))z nadzieją w przyszłość. <3         Ten rok pod względem wyjazdów był zdecydowanie spokojniejszy, ale nie oznacza to, że nigdzie nie byliśmy i że nic się nie działo. W marcu odwiedziliśmy Włochy, a dokładniej Bolonię, w której odbywają się wielkie targi kosmetyczne Cosmoprof. Cztery dni takich targów to prawdziwy maraton, ale też i niesamowite przeżycie, którego ciągle jeszcze nie opisałam. Podobnie jak samej Bolonii, po której powłóczyliśmy się kilka godzin i która to spodobała mi się bardzo. :) I tutaj także wypiliśmy wreszcie dobrą kawę we Włoszech, bo wcześniej jakoś nigdy się ta sztuka nie udawała. ;)fot. W.S.fot. W.S.         Po Włoszech, na Wielkanoc wylądowaliśmy w absolutnie przepięknym miejscu, jakim jest Mierzeja Wiślana. Piaski leżące niemal przy samej granicy są zaś niezwykle uroczym zakątkiem, gdzie panuje spokój i cisza. Bajkowa sceneria - z jednej strony morze, z drugiej zalew Wiślany, mnóstwo miejsca na spacery i można jeszcze na plaży znaleźć bursztyny - serdecznie polecam każdemu! :)          Co muszę przyznać szczerze, to fakt, że w tym roku wyjątkowo mało hasaliśmy po górach. W Tatry dotrzeć nam się nie udało, ale za to zapoznaliśmy się ciut bliżej z Sudetami i zdobyliśmy kilka kolejnych szczytów należących do Korony Gór Polski (o których jeszcze też napiszę, bo na razie tylko Ślężę z tego grona opisałam), zdobyliśmy po raz kolejny Mogielicę w Beskidzie Wyspowym i cudne Trzy Korony w Pieninach. Mam nadzieję, że w przyszłym roku uda nam się nieco więcej razy być na szczycie, bo to jest zdecydowanie niepowtarzalne uczucie. :)\Trzy Korony. :)Mogielica.Śnieżka.Ślęża.         Największe wyjazdy zanotowaliśmy w drugiej połowie roku, gdy w sierpniu polecieliśmy do Hiszpanii. Udało nam się zwiedzić Madryt, z którego udaliśmy się samochodem do Galicji, by spędzić tam ze znajomą hiszpańską rodziną kilka dni. Było to świetne przeżycie, zwłaszcza dla mnie, bo wszystkie te piękne miejsca widziałam po raz pierwszy, w przeciwieństwie do Tomasza. I chyba spokojnie mogę powiedzieć, że to właśnie Galicja była największym odkryciem tego roku - absolutnie urzekająca, pełna przepięknych krajobrazów i zupełnie inna niż stereotypowa Hiszpania. ;) Tak szalenie różna od uwielbianej przeze mnie Andaluzji, ale w tym tkwi właśnie jej urok - jest totalnie nieoczywista i zaskakuje na każdym kroku. :)Dolina Poległych nieopodal Madrytu.galicyjska plaża. ;)przylądek Finisterra.Plaża Katedr. ;)          Pod koniec września pojechaliśmy do Chorwacji, by spokojnie przez tydzień żeglować po jej wybrzeżu. Po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że jest to idealne miejsce na wakacje i odpoczynek. Piękna pogoda, cały czas ciepło i te niesamowite widoki. Z pokładu jachtu wszystko wygląda zupełnie inaczej, szczególnie urzekające są zachody słońca. Generalnie, Chorwacją zachwycam się od samego początku, także i tym razem nie było inaczej.          I tyle tych wyjazdów było. :) Ten rok jednak był też wyjątkowy dla blogaska pod wieloma innymi względami - wróciliśmy do recenzji krakowskich knajp, a i samego Krakowa też zaczęło się więcej pojawiać, rozpoczęłam nowy cykl o książkach, który w przyszłym roku zamierzam zdecydowanie rozbudowywać, zaś największym wyczynem był grudniowy blogmas, gdy posty pojawiały się codziennie począwszy od pierwszego grudnia, a skończywszy na Wigilii. Co zaś najważniejsze - przez cały ten czas byliście ze mną, za co wszystkim serdecznie dziękuję i obiecuję, że cały czas będę dawać z siebie sto procent, żeby tylko blogasek dalej się tak fajnie kręcił i rozwijał. :) Wszystkiego dobrego w 2017!!! ;***2016 - no weź, już idź. ;p~~Madusia.

Dobas

RTFM – czyli o instrukcji

Ku mojemu zdziwieniu na każdym kroku przekonuję się że instrukcja obsługi aparatu, lampy błyskowej czy innego sprzętu fotograficznego jest chyba czymś wobec czego fotografowie demonstrują jawny sprzeciw… Spotykam zawodowców korzystających z takiego samego korpusu jak ja i zadaję im pytania jak wykorzystują swój aparat. Pytania zadaję z czystej ciekawości licząc na to, że podpatrzę jakieś ciekawe tricki.  Odpowiedź niestety w większości przypadków rozwiewa wszelkie nadzieje na mój rozwój. „shadow highlights?! A co to jest?” „ręczne ostrzenie? Tak można ? Jak to się włącza” Histogram? O jakie fajne, ja też tak mogę ? Ej? A jak robisz że obraz widzisz w wizjerze Podobnie często podczas fotowypraw użytkownicy aparatów zadają pytania dotyczące funkcji danego przycisku. Często nie jestem w stanie pomóc bo każdy aparat i każda producent ma inne rozwiązania dotyczące „guzikologii”.  Tych pytań nigdy by nie było, gdyby każdy przeczytał instrukcję obsługi swego aparatu. Co więcej rezygnując z tej lektury nie mamy zielonego pojęcia na temat funkcji oferowanych przez dany model aparatu. To że nasz sprzęt oferuje wielokrotną ekspozycję, opcję długiego naświetlania z możliwością zapisu tylko jasnych partii czy tryb zdjęć w wysokiej rozdzielczości albo korektę zbiegu perspektywicznego możemy wyczytać właśnie z instrukcji. Oczywiście nigdzie nie jest powiedziane, że będziemy potrzebowali choćby w najmniejszym stopniu tych wszystkich wodotrysków oferowanych przez nasz nowy korpus. Jednak świadomość co oferuje aparat zwiększa naszą kreatywność. Znając nowe narzędzia „kombinujemy” jak moglibyśmy je wykorzystać. Szukamy zastosowania do trybu live composite, czy podwójnej ekspozycji. Oczywiście nie ma szans żebyśmy nauczyli się instrukcji obsługi na pamięć, nie ma nawet sensu podejmować takich prób. Natomiast bardzo dobrym rozwiązaniem jest zabranie ze sobą na każdy wyjazd takiej instrukcji. Dziś wystarczy zgrać plik PDF na nasz telefon, tablet lub komputer. W najmniej oczekiwanym momencie może się okazać że aparat komunikuje jakiś bład, albo, że chcemy koniecznie zmienić coś tylko nie mamy pojęcia jak znaleźć tę funkcję w menu. Wówczas PDF z instrukcją jest w stanie uratować nam zlecenie albo wyjazd Doskonałym przykładem może być sytuacja w, której chciałem wykorzystać lampę błyskową w obudowie podwodnej do aparatu. Okazuje się że jedyne możliwe położenie lampy tak aby zmieściła się ona w obudowie to pozycja zamknięta. Niestety w pozycji zamkniętej lampy nie da się wyzwolić… Chyba, że…. zastosujemy ustawienia jakie mamy opisane w instrukcji. Gdyby nie plik PDF mogłoby się okazać że tydzień wyjazdu nurkowego będzie zmarnowany a ja nie będę w stanie wyzwolić lampy błyskowej. A o co chodzi z literkami RTFM na początku wpisu? RTFM to akronim znany od dawien dawna. Uniwersalne i ponadczasowe stwierdzenie : Read The Fucking Manual (przeczytaj tę pieprzoną instrukcję) Warto ! The post RTFM – czyli o instrukcji appeared first on Marcin Dobas.

Zaczytana Madusia: na co czekam w styczniu, czyli zapowiedzi wydawnicze. :)

PO PROSTU MADUSIA

Zaczytana Madusia: na co czekam w styczniu, czyli zapowiedzi wydawnicze. :)

        Święta, Święta i po! ;) Ten ostatni tydzień był dla mnie czasem niezwykle rodzinnym i pełnym odpoczynku, czyli właśnie takim jaki miał być. Teraz siedzę już w Krakowie, z tysiącem słoików wypakowanych świątecznym bigosikiem i mnóstwem innych cudów i zajadam sobie radośnie siedząc pod kocem (bo pogoda fatalna) i czytam te wszystkie cudowne książki, które znalazłam pod choinką. W tym roku Mikołaj/Gwiazdka bardzo się postarał i dzięki temu mam co robić wieczorami. ;) Nie oznacza to jednak, że przestałam śledzić wszelkie nowości i zapowiedzi, oj nie, lubię być w tym temacie na bieżąco. I ostatnio odkryłam, że styczeń zapowiada się bardzo ciekawie i są cztery takie pozycje, które koniecznie muszą się znaleźć na moim i tak już przepełnionym regale. ;) Jeśli jesteście ciekawi, o co mi chodzi, zapraszam do czytania! :)         1) "Dziewczyna, którą kochałeś" Jojo Moyes (wydawnictwo Znak) 9.01.2017- długo się wzbraniałam przed tą autorką, bo jakoś takie romantyczne historie od dawna mnie już nie interesowały. Ale ostatnio koleżanka oddała mi mój egzemplarz "Zanim się pojawiłeś" i przepadałam. Książkę połknęłam w dwa wieczory, upłakałam się oczywiście jak dzika świnka, trochę się też zezłościłam (ale o tym wszystkim jeszcze napiszę na spokojnie w styczniu, bo część recenzji już mam) i stwierdziłam, że jednak dam szansę tej autorce. W jej najnowszym tytule spodobał mi się opis, bowiem też ostatnio mam ochotę być jak główna bohaterka - wejść pod kocyk i nie wychodzić spod niego. Jednak zdecydowanie najbardziej urzekł mnie w opisie wydawcy zwrot: "podobno można łamać zasady, jeśli się kocha…" i dla tego zdania chcę przeczytać całą książkę. ;)http://bonito.pl/k-1202950-dziewczyna-ktora-kochales            2) "Pieśń królowej" Elizabeth Chadwick (wydawnictwo Prószyński) 24.01.2017 -  to pierwszy tom trylogii o Eleonorze Akwitańskiej. Tutaj nie potrzebowałam żadnej zachęty, bo wszelkie książki  i powieści historyczne (zwłaszcza te dotyczące kobiet) pochłaniam bez opamiętania. Gdy tylko więc dojrzałam ten tytuł w zapowiedziach, szybciutko go sobie zapisałam, bo koniecznie musi do mnie trafić. Akurat o Eleonorze Akwitańskiej czytałam dość mało, raptem jedną biografię (która tak średnio mi się podobała), a jest ona zdecydowanie fascynującą postacią. Była królową Francji i Anglii, a także matką słynnego Ryszarda Lwie Serce. Cała historia rozpoczyna się, gdy Eleonora ma lat 13 i całe cudne życie przed sobą, ale jak to zwykle bywa, wszystko zmienia się w jednej chwili - umiera jej ojciec, ona zostaje zmuszona do ślubu i musi zasiąść na tronie. Zapowiada się fantastyczna czytelnicza przygoda, a fakt, że to dopiero pierwszy tom, zdecydowanie zaostrza mój apetyt. ;)http://bonito.pl/k-1666064-piesn-krolowej           3) "Susza" Jane Harper (wydawnictwo Czarna Owca) 11.01.2017 - jako ogromna fanka kryminałów wszelakich nie mogłam przejść obojętnie obok tej pozycji. Już kilka jej recenzji czytałam i zachwyciły mnie szalenie, więc chętnie wezmę ten tom w swoje łapki tego jedenastego stycznia (chociaż ma poważną konkurencję tego samego dnia, o czym za chwilkę). Generalnie z kryminałami jest ten problem, że ciężko wymyślić coś nowego, aczkolwiek ostatnio coraz więcej ciekawszych pomysłów się pojawia i do tego grona zalicza się właśnie ta pozycja. Historia wydaje się być znana - małe miasteczko, zbrodnia sprzed lat i mnóstwo tajemnic, ale tłem dla niej jest najdotkliwsza susza od stu lat. A że tego jeszcze nie grali, to chętnie się dowiem, jak tytułowa susza wpływa na całą fabułę. ;)http://bonito.pl/k-1499091-susza       4) "W kręgach władzy. Tom 1. Wotum nieufności" Remigiusz Mróz (wydawnictwo Filia) 11.01.2017 - kolejne dziecko Mroza. Jak głoszą wydawcy: "Pierwsza polska seria political fiction", czyli zdecydowanie coś co Madusie lubią najbardziej. ;) Mróz ma talent do tworzenia intrygujących historii i wyrazistych postaci, więc mam nadzieję, że i tym razem też tak będzie. Pierwsze skojarzenie jakie się nasuwa, to oczywiście "House of cards"(które widnieje nawet na okładce), ale z opisu wydawcy wydaje się być jednak mylnym tropem. Marszałek sejmu (o dziwo, kobieta ;p) i wschodząca gwiazda prawicy oraz wielki spisek w najważniejszych kręgach władzy, który połączy te dwie postacie. Zapowiada się niezwykle smakowita uczta, która zapewne zdominuje mój jedenasty dzień stycznia. ;)http://bonito.pl/k-1555039-w-kregach-wladzy-tom-1-wotum-nieufnosci       A wy na co czekacie w styczniu? ;) Podzielcie się, może coś mi umknęło albo coś mnie zaciekawi. ;)~~Madusia.

Nemo a sprawa karpia

Dobas

Nemo a sprawa karpia

Bastei – perła Saskiej Szwajcarii, czyli spacer wokół kurortu Rathen

marcogor o gorach

Bastei – perła Saskiej Szwajcarii, czyli spacer wokół kurortu Rathen

Podczas ostatniego wrześniowego urlopu dotarłem w końcu do Saskiej Szwajcarii. Tym samym spełniło się jedno z moich wielu marzeń. Park Narodowy Czeskiej i Saksońskiej Szwajcarii od dawna rozpalał moją wyobraźnię, jako pełen niezwykłych formacji skalnych i innych atrakcji, nagromadzonych  w tym miejscu na niespotykaną skalę. Obejrzane wcześniej zdjęcia Pravcickiej Bramy po stronie czeskiej, czy Baszty, po niemieckiej stronie Łaby przekonały mnie wystarczająco, że muszę te cuda zobaczyć na własne oczy. Zaplanowałem więc sobie podróż tak, aby dotrzeć wszędzie tam, o czym wcześniej czytałem i oglądałem w necie. Mój długi, jesienny urlop rozpocząłem więc w Niemczech, bo tam jeszcze nigdy nie byłem w żadnych górach. To miał być już dziesiąty kraj na liście moich górskich wypraw.  malowniczy niemiecki kurort – Rathen nad Łabą u stóp Bastei Teren wzmiankowanego parku leży wzdłuż granicy na terenie Gór Połabskich. Góry te (czes.: Děčínská vrchovina, niem.: Elbsandsteingebirge) położone są w północno-zachodnich Czechach, w kraju usteckim i południowo-wschodnich Niemczech (Saksonia). Rozciągają się między Rudawami ( niem. Erzgebirge) na zachodzie i Górami Łużyckimi (czes. Lužické hory, niem. Zittauer Gebirge) na wschodzie, oraz Czeskim Średniogórzem na południu, aż poza granicę z Niemcami na północy, gdzie swym zasięgiem obejmują Saską Szwajcarię. Ten właśnie region by moim pierwszym celem. Specyfikiem tych gór są liczne skupiska form skalnych: pionowe ściany, baszty, iglice, wąwozy, szczeliny, głębokie doliny, kaniony, skalne miasta i wąskie tarasy skalne, oraz bazaltowe wzniesienia w kształcie stożków o wyspowym charakterze, położone na rozległej płycie w której sieć dolin rzecznych utworzyła system odrębnych masywów o charakterystycznym krajobrazie dla gór płytowych.  dolina Łaby widziana z Baszty Góry Połabskie przedstawiają krajobraz niskich gór, z niezwykle różnorodną rzeźbą terenu. Powierzchnia jest pofałdowana z niewielkimi wzniesieniami. Występują tu niewielkie doliny i głębokie kaniony. Rzeźbę masywu kształtują wyniesione szczyty o wyraźnych stożkowych kształtach, powstałych w wyniku wzmożonej działalności wulkanicznej. Najwyższe wzniesienia nie przekraczają 750 metrów n.p.m. Wzniesienia mimo niewielkich wysokości mają strome zbocza. Krajobrazowo jest to teren bardzo urozmaicony o znacznych kontrastach, obok zurbanizowanych dolin wyrastają strome, zalesione wzniesienia oraz pionowe piaskowcowe ściany skalne. Większość obszaru, w których położone są wzniesienia, zajmują lasy. Czesi i Niemcy utworzyli tutaj w celu ochrony przyrody parki narodowe.  na styku Polski, Czech i Niemiec Przekroczywszy granicę Polski wjechałem do Niemiec, by jako pierwsze odwiedzić Zittau. To jedno z największych miast Łużyc Górnych, po polsku Żytawa. Nieopodal na terenie przygranicznym przy Nysie Łużyckiej znajduje się trójstyk trzech granic, gdzie spotykają się terytoria trzech państw. Jako, że odwiedziłem już trójstyki na Kremenarosie (Bieszczady) i Jaworzynce (Beskid Śląski) bardzo chciałem zaliczyć też ostatni z nich na południowej granicy. To taka ciekawostka, ale zaliczone jest. Z Żytawy pojechałem już prosto do Rathewalde, malutkiej miejscowości, gdzie jest wejście do PN Saska Szwajcaria. Jest tam kilka parkingów, więc łatwo można zostawić samochód. Mogłem również podjechać bliżej Baszty – mego porannego celu, ale postanowiłem zrobić pętelkę z tego miejsca, aby więcej zobaczyć. Zatem autko pozostawiłem przy gościńcu Lindengarden i ruszyłem na spotkanie kolejnej przygody. droga na Basztę z Rathewalde  Park Narodowy Saskiej Szwajcarii (niem. Nationalpark Sächsische Schweiz) został utworzony w 1990 r. Całkowita powierzchnia parku wynosi 93 500 ha, a najwyższe szczyty to Großer Zschirnstein (562 m) i Großer Winterberg (552 m). W Parku jest 400 km oznakowanych szlaków turystycznych, 50 km szlaków rowerowych i wiele wychodni skalnych udostępnionych do klasycznej wspinaczki, a także via ferraty. Jest więc co tam robić. Saska Szwajcaria, to inaczej Saksońska Szwajcaria (niem. Sächsische Schweiz). To określenie niemieckiej części Gór Połabskich („po-łabie”) znajdujących się po obu brzegach rzeki Łaba, na południowy wschód od Drezna. Czeską ich część miałem zwiedzać już popołudniu, ale o tym wkrótce.  pierwsze spojrzenie na Bastei i słynny most z panoramicznej kawiarni Z Rathewalde wychodzi kilka szlaków, ja wybrałem ten najkrótszy do Baszty ( niem. Bastei). Jest to chyba największa atrakcja po tej stronie granicy. Dla turystyki Saska Szwajcaria została „odkryta” na początku XIX wieku, zaś autorem nazwy jest szwajcarski malarz Adrian Zingg, który tak nazwał w 1800 roku ten rejon Saksonii. Przyjęła się też analogiczna nazwa Czeska Szwajcaria (České Švýcarsko), a także nazwa zbiorcza: Sasko-Czeska. Wyjątkową atrakcją krajobrazową w tym regionie są piaskowce o oryginalnych kształtach wyrzeźbionych przez erozję. Jest to również obszar o niespotykanej gdzie indziej różnorodności ukształtowania terenu na stosunkowo niewielkiej przestrzeni. Równiny znajdują się w bezpośrednim sąsiedztwie jarów, gór stołowych i skalistych.  kiosk z pamiątkami nieopodal parkingu i hotelu przy Baszcie Szybko przez las doszedłem najpierw na kolejny parking z kioskiem z pamiątkami, a potem do hotelu z restauracją przyklejonymi do Baszty. Bo nawet takie „atrakcje” tam są. W tym miejscy rozpoczyna się prawdziwy spacer po ostańcach skalnych tworzących Bastei. W kilku miejscach zrobiono punkty widokowe na kolejne olbrzymie wychodne skalne. Zaś w dole ładnie prezentuje się rzeka Łaba. Widać też wioski po obu stronach rzeki, między którymi kursuje prom wożący turystów. Bastei (czyli „baszta”) to formacja skalna stanowiąca jedną z największych atrakcji turystycznych całej Saksonii, charakteryzujących się licznymi formacjami skalnymi. Nadmienię tylko, że spotkałem tu turystów z Japonii, zatem sława tego miejsca musi być wielka w świecie. Źródłem nazwy jest wąska skała najdalej wysunięta nad Łabę, czyli „baszta”, która wznosi się na wysokości 190 m nad taflą wody. Pięknie prezentuje się z niej inna potężna skała w oddali, czyli Lilienstein.  stary, kamienny most miedzy skałami Bastei W 1824 r. pobudowano drewniany most znajdujący się ok. 110 m n.p.m. łączący kilka olbrzymów skalnych. W XII wieku w pobliżu dzisiejszego mostu powstał Zamek Neurathen, którego ruiny rozsiane na skałach także można zwiedzać za opłatą. Pierwsze wzmianki pisemne o skałach pochodzą z końca XVI w. W 1798 r. został on po raz pierwszy opisany w publikacji o charakterze turystycznym. W tym czasie Bastei szybko rozwijał się jako atrakcja turystyczna. Na początku XIX w. dotarła tu pierwsza wycieczka zorganizowana, a sam obiekt stał się inspiracją dla wielu malarzy. W 1826 roku w pobliżu punktu widokowego zbudowano pierwszą kwaterę noclegową dla turystów oraz wzniesiono pierwszy, drewniany most nad wąwozem Mardertelle, który łączył zewnętrzną półkę skał z zamkiem Neurathen. W połowie XIX w. konstrukcja została przebudowana na piaskowcową ze względu na dużą ilość turystów. Most ten osiągnął długość 76,5 m długości i wzniósł się na wysokość 40 m ponad dno wąwozu. Od tego czasu cały kompleks skał i punktów widokowych rozwija się pod względem turystycznym niemalże nieustannie. Warto zajrzeć tu do panoramicznej restauracji, gdy poczujemy głód. ruiny zamku Neurathen pośród skał Baszty Spacer po tej niesamowitej konstrukcji dostarczył mi mnóstwo emocji i nawet niezbyt dobra widoczność nie zepsuła tego. Zwiedziłem również zamek, gdzie zrobiono nawet małą ekspozycję na świeżym powietrzu. Jak pisałem w okolicach kompleksu skalnego rozwinęła się sieć usługowa. Działa tu czterogwiazdkowy hotel, kilka restauracji i kawiarni, liczne sklepy z pamiątkami i niewielkie bary. Najbliższe budynki o charakterze schronisk są oddalone od mostu o około pół godziny pieszej drogi. Most jest połączony z wieloma innymi punktami widokowymi. Jednym z nich są właśnie pozostałości po Zamku Neurathen, który już wspominałem, skąd zobaczyć można prawy brzeg Łaby. Poza tym turyści odwiedzają także punkty Ferdinandstein oraz Kleine Gans. Most Bastei stanowi więc ważny węzeł szlaków turystycznych. pozostałości zamku Neurathen Bastei jest jednym z najbardziej znanych punktów widokowych w Szwajcarii Saksońskiej i najczęściej odwiedzanym miejscem w tym regionie. Turystów przyciągają tu widoki na kurort Rathen, wijącą się Łabę i jej lewy brzeg. Wśród charakterystycznych punktów, które możemy zobaczyć z mostu znajdują się: Twierdza Königstein, zespoły skalne Lilienstein oraz Pfaffenstein. Z jednej z widokowych platform zobaczyć możemy też amfiteatr w dole. Znajdujący się u podnóża szczytu teatr na świeżym powietrzu może pomieścić 2000 osób. Co roku odbywa się tutaj kilkadziesiąt różnorodnych występów lub przedstawień. Schodząc szlakiem w kierunku Łaby, turyści odwiedzają również Amselsee – niewielkie jezioro, znajdujące się w dolinie rzecznej, w okolicach miasta Rathen. jeziorko leśne Amselsee po opadach Właśnie po zejściu z tych niezwykłych skał wygodną spacerową trasą dotarłem najpierw do kurortu Rathen. Tu odnalazłem przystań promową i po sprawdzeniu rozkładu jazdy udałem się na spacer malowniczymi uliczkami uzdrowiska. Trochę przypomina ono naszą Krynicę Górską, ale my nie mamy tam potężnej Łaby. Stateczki kursują od rana do wieczora i są tanie, zatem możliwy jest wariant dojazdu do części kurortu leżącego po drugiej stronie rzeki. Stąd ruszyłem jednak w kierunku Amselsee, ślicznego jeziorka zagubionego wśród lasów, ulubionego miejsca spacerowego niedzielnych turystów. Można na nim popływać łódkami. Później moja trasa wznosiła się łagodnie wzdłuż potoku Amselgrundbach, aż doprowadziła mnie do kolejnej atrakcji, czyli wodospadu Amselfall. Po drodze mogłem jeszcze podziwiać niezwykle wyniosłą iglicę skalną, zwaną Honigsteine. wodospad Amselfall W ten sposób znalazłem się przy wodospadzie Amselfall. Obok niego wybudowano Amselfallbaude, historyczny już gościniec z 1910 r, gdzie turyści mogą się posilić zmęczeni spacerem. Sam wodospad może nie powala, ale wymyślono tu wynalazek, z którym spotkałem się pierwszy raz w życiu. Mianowicie za opłatą podnosi się zapadnia, która tamuje wodę z potoku i powoduje jej nagły wypływ stwarzając na moment efekt olbrzymiej, efektownej kaskady. Przyznam szczerze, że ja byłem trochę zdegustowany tym pomysłem, choć jak się przekonałem w trakcie swej podróży tutaj, jest on powszechni w tym rejonie. Z tego miejsca miałem już niedaleko na parking w Rathewalde, gdzie zakończyła się moja wędrówka. schronisko Amselfallbaude przy wodospadzie Bastei jest najstarszym centrum turystycznym w regionie, a wytworzony tu krajobraz górski pozostawia niezatarte wrażenia. Dlatego warto zobaczyć te cuda na własne oczy. Bastei to słynne miasto skalne z kamiennym mostem wbitym w strzeliste skały. Dodatkowo z mostu rozpościerają się widoki zapierające dech w piersiach na Pirnę, Bad Schandau i wzgórza Saskiej Szwajcarii. Spacer wśród tych niesamowitych, piaskowcowych form skalnych z ruinami średniowiecznego zamku, z niezapomnianymi widokami na przełom Łaby z mostów i wielu platform widokowych zawieszonych na skałach robi niezwykłe wrażenie. Zwłaszcza łączący skały 76 metrowy most jest nie do opisania, trzeba po nim się po prostu przejść, mając wiatr pod nogami. Zresztą zobaczcie to sami na zdjęciach w galerii. Na koniec zapraszam zatem do fotorelacji i polecam każdemu zapuszczenie się osobiście w to niebotyczne miejsce. Z górskim pozdrowieniem Marcogor   [See image gallery at marekowczarz.pl]       Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Blogmas: dzień 24. - świąteczne życzenia! :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 24. - świąteczne życzenia! :)

Blogmas: dzień 23. - chwila zadumy przed Świętami.

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 23. - chwila zadumy przed Świętami.

       Ostatni dzień przed Wigilią spędzę pewnie głównie w kuchni, ale dzisiaj chciałabym także znaleźć odrobinę czasu na chwilę zadumy. W końcu Święta to nie tylko tona jedzenia i prezenty, to również coś głębszego, co każdy z nas przeżywa na swój sposób. Ostatni czas nie był dla mnie łatwy, były ciężkie dni, gdy nawet z łóżka nie chciało mi się wstawać i gdy niewiele rzeczy miało sens. Powoli wychodzę z tego dołka i staję prosto na swoich krótkich nóżkach, ale zdecydowanie nie jest to najłatwiejsze. Ale Święta to taki magiczny czas, gdy wszystko staramy się widzieć w lepszych barwach, a zbliżający się nowy rok zawsze zwiastuje zmiany i coś nowego. I dzisiaj postanowiłam, że głównym bohaterem przedostatniego blogmasa będzie pewien niezwykle ważny dla mnie tekst. Nie znam jego autora, bo jest to fragment jasełek, które wystawialiśmy kiedyś w gimnazjum. Do tej pory jestem w stanie cytować większość tekstu z pamięci i zawsze w trudnych chwilach podnosi mnie na duchu. Zapraszam do czytania.       "Drogi Synu, piszę ten list, bo chcę opowiedzieć Tobie o domu. Każdy z nas ma swój dom i dlatego tak często różnie myślimy o nim, ale najważniejsze jest to, że zawsze mamy dokąd pójść, powrócić, znaleźć schronienie i odpoczynek. Mój dom... jaki on jest?      O domu często myślimy dziwnie. A dom jest życie. Taki jego kształt jakie jest życie. Opowiadałeś mi dawno temu, po powrocie z dalekiej podróży o różnych domach. O takich, w których bałeś się dotknąć czegokolwiek i o takich, które były otwarte, przyjazne, choć nieraz ubogie. To były te dobre domy. A takimi mogą być tylko te, w których zamieszkuje prawdziwy człowiek. Prawdziwy człowiek to człowiek dobry. I taki wówczas jest dom. Albowiem dom – to człowiek.        Dom to nie zatrzaśnięte za sobą drzwi, zaryglowanie przed wszystkimi, obmurowanie swojego świata. Dom musi być otwarty. Dom winno wypełniać też światło. Ono jest po to, by każdy mógł zobaczyć Twoją twarz i by patrząc w Twoje oblicze czytał w nim człowieka. Wasze dłonie nie rozminą się wtedy. Podajcie je sobie. Są znakiem pokoju, nie odpychaj ich, nie gardź dłońmi proszącymi. W ten sposób budujesz czyjś dom.        A dom to Twoje zamieszkiwanie. A zamieszkiwanie jest wysiłkiem. Trzeba odnajdywać w sobie wysiłek zamieszkiwania, poprzez łzę i uśmiech, poprzez codzienność i święto.     Widzisz, można zamieszkiwać we wszystkim. Mieszkaj w chwili, w kropli stajałego śniegu, w dobrym wspomnieniu, może w tęsknocie, w muzyce, w ciszy, w przebaczeniu. Nade wszystko w modlitwie.     Jeszcze tyle chciałabym powiedzieć. To wszystko chciałam Tobie powiedzieć tego wieczoru, kiedy wracaliśmy z ogródka do domu. Zapytałam wtedy jaki jest Twój dom? Nie opowiedziałeś. Otworzyłeś drzwi. Weszliśmy do środka, do Twojego domu.           Drogi Synu. Piszę ten list, bo chcę Ci opowiedzieć o domu. Każdy z nas ma swój dom i dlatego tak często różnie myślimy o nim, ale najważniejsze jest to, że mamy dokąd pójść, powrócić, znaleźć schronienie i odpoczynek. Mój dom... Jaki on jest?"~~Madusia.

Świąteczny powrót w Tatry poezją serca

marcogor o gorach

Świąteczny powrót w Tatry poezją serca

„Człowiek całe życia szuka klucza - a jak już go znajdzie... to nie pamięta, gdzie był ten zamek.” Witam Was dzisiaj świątecznie i składam na początku najlepsze życzenia z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Niech biały opłatek w wigilię łamany połączy nas wszystkich znanych i nieznanych. A magia świąt niech wypełni ciepłem nasze serca... Miłość koi serce, rytm jego przyśpiesza. Wiedza koi duszę, wzbogaca człowieka. Miłość i wiedza są nektarem życia, potrzebnego do szczęścia i ludzkiego bycia. I tego Wam dziś życzę. Oraz wielu wspaniałych górskich wędrówek i zachwytu najdrobniejszą ich cząstką. Bo góry to nasz dom i wracajmy zawsze do niego szczęśliwie. A dzisiaj jeszcze świątecznie trochę poezji górskiej! Na początek niezawodny  K. Przerwa-Tetmajer: Człowiek, któremu szumi wiatr we wnętrzu ducha, wyszedł na pole rano, gdy świeciło słońce, i rozpuścił dokoła swe oczy widzące, i otwarł w krąg słyszącą konchę swego ucha. Szeleściła jesienna górska trawa sucha i z pustek górskich chmury biegły śpiewające; szedł wiatr, który się włóczy jak serce marzące, melancholijne serce, które wiatru słucha. I myślał człowiek: jest tu jakaś forma krucha, w którą się wkłada życie smutne i tęskniące, aby kwitło jak kwiaty, co więdną na łące, i błyszczało jak mlecze, które wiatr rozdmucha; forma, z której nic nigdy na dziw nie wybucha, melancholijne, wielkie jezioro stojące, w którym się topi życie, na pustkach błądzące, ludzi, dla których wiatru szum jest rdzeniem ducha. iść, ciągle iść w stronę słońca, Tatry Zachodnie, Ornak Jeśli tu zaglądnąłeś to znaczy, że ukochałeś góry tak jak. Może nie każdy je nosi w sercu podobnie do mnie, ale zapewne każdy czuje do nich głęboki sentyment i one dają mu radość. Jeśli każde zetknięcie z nimi, nie bacząc na formę naszej aktywności daje nam poczucie szczęścia i spełnienia to jesteśmy w jednej górskiej drużynie. Jest nas coraz więcej i to też moja radość. Góry pociągają coraz więcej ludzi, dając im swoją dobroć, wyciszenie i piękno, dlatego nieraz poeci ubierali to w słowa... Smreki wygięte ku chmurom Strzeliście muśnięte niebiańskim walorem Ptaki wysoko z nimi w rozmowie Żywioł wśród wichru majaczy daleki Piętrzące bramy pamięcią obrosły Łańcuchem spięte wierzchołki Otucha pejzażu nad reglem dostojnym Tak blisko jesteście, a złote rydwany Dosięgną was zaraz mym wzrokiem Już czas na modlitwę W skalistej świątyni piękna Szlak woła echem cienistych strumieni Gdzie każdy kamień znajomy Las tętni rytmicznym życiem Wpisane myśli sprzed wieków Już czas się pokłonić Choć widzę jeszcze dolinę /Michał Maczubski/ być ponad chmurami - bliżej nieba, gdzieś tam jest Stwórca Jako, że człowiek to nie tylko duch, ale i ciało to chciałbym polecić wam coś dla tego drugiego. Znalazłem firmę, która produkuje koszulki tematyczne. Każdy może stworzyć swój własny projekt, oddający jego światopogląd, charakter, czy osobowość. Po prostu wysyłamy swój pomysł, a po kilku dniach dostajemy gotową koszulkę, lub kilka. Tylko pomyśl – w prosty sposób możesz wyrazić dokładnie to, co zechcesz. Ulubiony cytat, złota myśl, zabawne powiedzonko – wszystko to może znaleźć się na Twojej koszulce. To chyba również dobry pomysł na prezent w tym okresie świątecznym. Ja właśnie zamierzam wykonać dla mojej grupy górskiej niepowtarzalne koszulki, jednakowe dal wszystkich. Zaglądnijcie na stronę http://koszulkomat.eu/ z własnym pomysłem. Z górskim pozdrowieniem MarcogorPodobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Blogmas: dzień 22. - świąteczny TAG. ;)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 22. - świąteczny TAG. ;)

      Na trzy dni przed Świętami tempo prac domowych znacznie się zwiększa, przez co zdecydowanie mniej czasu mam na blogaska. Nie oznacza to jednak, że będzie on zaniedbany, oj nie, codzienny blogmas musi być. ;) Po raz kolejny zainspirowała mnie blogosfera, gdzie dość popularny stał się świąteczny TAG i dzisiaj to właśnie on będzie bohaterem blogmasa. ;)      1) Ulubiony świąteczny film? - pisałam już notkę o świątecznych filmach, ale takim moim totalnym świąteczny faworytem jest komedia romantyczna "Holiday". Jest to zdecydowanie jestem z filmów, który i bawi i wzrusza i sprawia, że na serduszku robi się ciepło. :) Do tego rewelacyjna obsada, piękne krajobrazy i cudna historia. I oczywiście szczęśliwe zakończenie. I cudowny wątek ze starszym panem, który jak tylko pokazuje się na ekranie, to sprawia, że mam mokre oczy. Absolutnie polecam, zwłaszcza że w Święta ma lecieć w telewizji, także warto sobie na niego wygospodarować czas. :)          2) Ulubiony świąteczny kolor? - trochę musiałam się zastanowić nad odpowiedzią, ale po chwili stwierdziłam, że przecież jest to kolor choinki. Kojarzycie taki intensywny, nieco butelkowy, odcień zieleni, który mają igły na choince. Taki soczysty i intensywny. To zdecydowanie mój ulubiony świąteczny kolor. Ostatnio w Biedronce takie świąteczne cotton ballsy były i właśnie w zestawie z czerwonymi występował dokładnie ten odcień zieleni, który mam na myśli. ;)         3) Ubierasz się odświętnie czy spędzasz Święta w piżamie? - zwykle odświętnie, mam takie dwie ciemne sukienki, które zawsze idealnie się w tej roli spełniały, chociaż w zeszłym roku postawiłam na szarości i piankową spódnicę. Nie miałabym jednak nic przeciwko spędzaniu Świąt w piżamce, bo ja ogólnie bardzo lubię siedzieć w domku właśnie w niej. ;)              4) Otwierasz prezenty w Wigilię czy świąteczny poranek? - wiadomo, że w Wigilię. ;p Po kolacji zawsze albo ja albo moja siostra rozdajemy wszystkim prezenty spod choinki, a później jest wielkie odpakowywanie i dyskusja o tym kto co dostał, dlaczego w ogóle dostał coś takiego i czy się podoba. A zdecydowanie największą radość sprawia mi oglądanie, jak ktoś rozpakowuje prezent ode mnie, zwłaszcza jak jest dość nietypowy. ;))szczęśliwa Magdalena. <3      5) Czy kiedykolwiek zbudowałaś dom z piernika? - domku nie budowałam, ale miliony pierniczków upiekłam. ;) Teraz w grudniu już trzy razy je piekłam i mam nadzieję, że ta trzecia porcja doczeka już do Świąt, szczególnie że dopiero zaraz zabieram się za jej ozdabianie. ;)     6) Co lubisz robić podczas przerwy świątecznej? - zawsze najchętniej spałam. ;) W trakcie studiów też sporo się uczyłam, bo zawsze po Nowym Roku były pierwsze przedterminowe egzaminy. W zeszłym roku pracowałam. A w tym pewnie będę po prostu odpoczywała, zajadała się świątecznym bigosikiem w zaciszu naszego krakowskiego mieszkania siedząc pod kocykiem i czytała te wszystkie cudowne książki, które znajdę pod choinką. ;)        7) Jakieś świąteczne życzenia? - będą na blogasku za dwa dni, bo w Wigilię pojawi się specjalny post z życzeniami świątecznymi. :) Także na razie życzę jedynie cierpliwości i wytrwałości przy przedświątecznym sprzątaniu i pobycie w kuchni. ;)      8) Ulubiony bożonarodzeniowy zapach? - myślałam nad pierniczkami, zastanawiałam się też nad zapachem choinki, gdy do mojego noska dotarł zapach z kuchni, gdzie na palniku stoi ogromny gar ze świątecznym bigosikiem. I odpowiedź sama się nasunęła, bo to jest zdecydowanie mój najukochańszy zapach, który kojarzy mi się nie tylko ze Świętami, ale także z Sylwestrem, gdy na studiach wyjeżdżaliśmy ze znajomymi do chatki w górach, gdzie zawsze brałam ogromną porcję tegoż właśnie bigosiku, który idealnie pasuje pod zimą wódeczkę. ;)        9) Ulubione świąteczne jedzenie? - tutaj zwycięzca jest tylko jeden - wigilijne pierogi z kapustą i grzybami. Czekam na nie cały rok i zawsze pochłaniam je w ilości, której nie da się określić. Nie ma absolutnie niczego lepszego (bigosik jest tuż za nim), zwłaszcza że u nas w domu lepienie pierogów w Wigilię to cały rytuał. ;) Mama robi ciasto i wykrawa pierogi, a ja z siostrą nakładamy farsz i sklejamy. Co roku są podejrzenia, że ja swoje specjalnie sklejam zbyt słabo, żeby się lekko rozpadły w garnku, bo wtedy mogę je zjeść od razu. ;) Nie potwierdzam, nie zaprzeczam. ;))duuuża porcja miłości. <3      I na dzisiaj to tyle, strasznie głodna się zrobiłam w trakcie pisania, a że czeka mnie teraz zdobienie pierniczków, to dla ich bezpieczeństwa lepiej będzie, jak sobie podjem troszkę bigosiku. ;)~~Madusia.

Blogmas: dzień 21. - świąteczna Częstochowa. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 21. - świąteczna Częstochowa. :)

          Dzisiaj środa, dzień dwudziesty pierwszy, powoli zbliżamy się do końca naszego blogmasu, który wypadnie w Wigilię. :) Te ostatnie trzy tygodnie były zdecydowanie szalonym czasem, dzięki któremu mogliście codziennie przeczytać coś nowego i czegoś nowego dowiedzieć się też o mnie. Na podziękowania będzie jeszcze czas, a dzisiaj chciałabym Wam pokazać moje rodzinne miasto w świątecznym wydaniu. Praktycznie każde mniejsze czy większe miasto na Święta się stoi i świeci się jak miliony monet, a Częstochowa nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. W tym roku dekoracje na głównym placu miasta (jakim jest zdecydowanie Plac Biegańskiego) zachwycają wszystkich, szczególnie tych mniejszych mieszkańców. :) Niech zachwycą też i Was. :)        Trzeba przyznać, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat Plac Biegańskiego i jego okolica uległa ogromnej przemianie. Został wprowadzony przede wszystkim zakaz jazdy po nim i stał się jednym wielkim deptakiem. Niestety, stał się też jednym wielkim i pustym deptakiem, bo na co dzień średnio jest zagospodarowany, ale za to idealnie sprawdza się przy różnych okazjach. Mnie w takim wydaniu bardzo się podoba, bo jestem zwolenniczką jednak tego, aby samochody miały ograniczony dostęp do centrum miasta. Pięknie zaś prezentuje się odnowiony (aczkolwiek na różowo ;p) Ratusz, gdzie obecnie mieści się muzeum. :)         Tegoroczna dekoracja składa się ze światełek na drzewach, z ogromnej choinki na środku placu, ale jej największą atrakcją są ustawione po bokach wielkie świąteczne akcesoria - bombka, miś, lokomotywa, konik i gwiazdki. I to zwykle przy nich kłębi się największy tłum (szczególnie dzieci), żeby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia. :) Mnie osobiście najbardziej spodobał się ten miś z napisem "Częstochowa", który widoczny jest na pierwszym zdjęciu. :)     Powiem szczerze, że chociaż nie jest to jaka wybitnie wielka dekoracja, to zdecydowanie przypadła mi do serduszka i jestem z niej dumna. :) Cieszę się, że moje miasto wpadło na taki pomysł, bo zwykle były tylko światełka i choinka. Widać, że coś fajnego zaczyna się tu dziać. :) Jeszcze po cichu liczę, że uda nam się wybrać obejrzeć szopkę na Jasnej Górze, ale to już po Świętach. :) Trzymajcie się ciepło w ten pierwszy w pełni zimowy (a przynajmniej wg kalendarza, bo u mnie właśnie cudne słoneczko za oknem i zielona trawka ;p), a ja idę piec kolejną porcję pierniczków. :)~~Madusia.

Blogmas: dzień 20. - a Tobie z czym kojarzą się Święta?

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 20. - a Tobie z czym kojarzą się Święta?

     Święta to zdecydowanie czas magiczny i jedyny w swoim rodzaju. Każdy z nas ma swoje dobre wspomnienia związane z tym okresem, które pielęgnuje w swoim serduszku i do których powraca w trudnych chwilach. Przez cały grudzień starałam się Wam praktycznie codziennie przybliżać mój punkt widzenia, to, jak ja postrzegam Boże Narodzenie i czym jest dla mnie. A dzisiaj postanowiłam w tej sprawie oddać głos moim znajomym blogerkom, które bardzo lubię i czytam zawsze z ogromną przyjemnością. Kilkanaście dni temu zapytałam je z czym kojarzą im się Święta i to ich opowieści chciałabym dzisiaj przedstawić. Zapraszam serdecznie, bo naprawdę warto je przeczytać. :)       Kinga z bloga Jointy & Croissanty       Święta Bożego Narodzenia mają dla mnie szczególny wymiar, ponieważ jestem katoliczką. W moim wypadku jest to czas całkowicie zarezerwowany dla najbliższych osób i rodziny (również dla naszego czworonożnego pupila:). Pierwsze skojarzenia, które przychodzą mi na myśl są dość banalne, czyli pachnąca igliwiem choinka, odgłos drewna trzaskającego w kominku, zapach przyprawy korzennej i śnieg skrzypiącym pod butami. Myśląc o Świętach od razu słyszę moją ulubioną pastorałkę "Oj, Maluśki, Maluśki". Jednak najbardziej wyjątkowa w tym czasie jest atmosfera, która sprzyja łagodzeniu konfliktów i wybaczaniu."Magdalena z bloga Madzioszeeek       Mi się kojarzą Święta z rodziną i z tradycją. Jak byłam mała zawsze na Wigilię chodziliśmy do Babci i Dziadka. Zawsze z nimi wyczekiwaliśmy pierwszej gwiazdki, pomagałyśmy nakryć do stołu. Jak już byłam starsza to wyprowadziliśmy się na koniec wioski. Wigilia zawsze była szalona. Tradycyjnie wraz z siostrami siadałyśmy z rana do lepienia uszek i pierogów, a Tato latał z lampkami,bo tradycyjnie wszystko przed Wigilią świeciło na podwórku, a w tym dniu coś się paliło lub mu nie pasowało. Tradycją było też, że tato zawsze w tym dniu latał na mopie:) Teraz czasy się zmieniły i życie mamy inne. Mimo wszystko Święta spędzamy razem choć już osoby przy stole się zmieniły. Wkradają się nowe tradycje np. kawa o smaku ciasteczkowym, którą mój narzeczony z moją Mamą piją tylko w Wigilię i na Boże Narodzenia.Łucja z bloga Szkiełkiem, okiem i sercem     Nie bez przyczyny uważam , że Boże Narodzenie jest najpiękniejszym ze wszystkich świąt... Przyznaję, że atmosferę niecierpliwego oczekiwania wprowadza mnie Adwent... Dla mnie jest to czas poważnej refleksji i zamyślenia... I chociaż od trzech dni na dworze jest deszczowo i zimno, na duchu podtrzymuje mnie świadomość, że za kilka dni będą już oczekiwane święta... Oczywiście, że skrycie marzę o tym aby spadł śnieg...bo wtedy skończy się szarość i na zewnątrz będzie czysto, biało i pięknie. Dopiero a może już w sobotę mój dom zapachnie ciastem, cynamonem, suszonymi grzybami... Już teraz po całym domu  roznosi się zapach anyżku, cynamonu, cytrusów oraz  świerkowych i sosnowych gałązek z których zrobione są stroiki... Przyznaję, że w moim domu przywiązuje się ogromną wagę do wszystkich Świąt...  Pielęgnuje się tradycje i celebruje się.Ania z bloga W różne strony       Boże Narodzenie kojarzy mi się z wigilijną kolacją. Jako dziecko wypatrywałam pierwszej gwiazdki, tak często schowanej za chmurami i czekałam na rozpoczęcie wieczerzy, po której zjawiały się prezenty. Ale to nie na podarki czekałam najbardziej - moje myśli zwrócone były ku pysznym pierogom z kapustą i grzybami serwowanymi wraz z zupą grzybową. To wciąż moje ulubione potrawy wigilijne. Pamiętam, że gdy miałam kilka lat, dzień przed Wigilią miałam sen, w którym na wieczerzy niespodziewanie zjawił się mój wujek i byłam zmuszona podzielić się z nim pierogami. Do dziś pamiętam tę wielką ulgę po przebudzeniu, gdy uświadomiłam sobie, że będę mogła zjeść tyle pierogów, ile będę chciała.Agnieszka z bloga Life and Chill       Osobiście święta kojarzą mi się z czasem poświęconym tym najbliższym, gdy cała rodzina spotyka się przy wspólnym stole pełnym miłości i ciepła. Czuję się wtedy tak jakby cały ten pęd życia codziennego zwolnił i pozwalał nam nacieszyć się drobnymi rzeczami, takimi jak uśmiech bliskich, zapach wigilijnych potraw czy choćby widok pięknie wystrojonego drzewka. W tym roku święta będą dla nas wyjątkowe, bo pierwsze spędzone z naszą córeczką, która jest największym skarbem, jaki mogliśmy w życiu otrzymać.         Dziękuję pięknie każdej osobie, która wzięła udział i tak pięknie napisała. :) Było mi niezwykle miło, że zostały mi powierzone tak cudowne wspomnienia i bardzo się cieszę, że mogę się też nimi podzielić z Wami. :) A w komentarzach też możecie napisać z czym się Wam kojarzą Święta. ;)~~Madusia.

Blogmas: dzień 19. - hej kolęda, kolęda! :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 19. - hej kolęda, kolęda! :)

     Ostatnie dni przed Świętami będą dla mnie czasem głównie sprzątania. Przyjechałam bowiem wczoraj z moimi świntuchami do rodziców i mam w planach ogarnąć swój stary pokój, a uwierzcie, trochę klamotów tutaj nazbierałam. ;) Sprawy zaś zupełnie nie będą mi ułatwiać wspomniane powyżej świntuchy, gdyż rodzice mają swojego własnego prywatnego Franka, który żywi wyjątkowo mocne uczucia do mojej Kluseczki. A że biegać razem nie mogą, to rozgrywają mi się pod nogami sceny jak z najlepszych miłosnych dramatów. Nie ma lekko. ;) Dzisiaj zaś na blogasku skupimy się na kolejnym muzycznym temacie - tym razem jednak na tapetę weźmiemy kolędy. ;) I jak zawsze będzie to moja subiektywna lista, także spokojnie możecie pisać w komentarzach swoich faworytów. ;) Fajnie byłoby też, jakbyście zadali mi jakieś pytania, bo Q&A mi się sypie. ;p          1) "Przybieżeli do Betlejem" to mój faworyt od czasów najwcześniejszego dzieciństwa. Zawsze biegałam radośnie po domu śpiewając ją mniej więcej w takiej formie jak została stworzona, bo często zdarzało mi się pomylić słowa. Szczególnie w drugiej zwrotce, którą sobie bardzo skracała mdo "oddawali swe ukłony w pokorze o Boże". ;p Poza tym, osobiście zawsze uważałam, że kolędy powinny być skoczne i radosne, bo to przecież są radosne Święta. :)          2) "Tryumfy króla niebieskiego" to kolęda, którą pamiętam ze świątecznych mszy. Jakoś tak szalenie mi się spodobała, mimo iż w domu raczej jej nie śpiewaliśmy. Ale idealnie wpisuje się w mój magiczny klimat Świąt. :)        3) "Cicha noc" jest uważana powszechnie za jedną z piękniejszych kolęd, nie tylko w języku polskim. Też podzielam to zdanie, bo słysząc ją zawsze widzę przytulny dom i rodzinną ciepłą atmosferę. Do tego odpowiednio zaśpiewana może wzruszać, o czym przekonaliśmy się w filmie "Listy do M", gdzie też Julka Wróblewska stworzyła jedno z ładniejszych wykonań. :)     4) "Wśród nocnej ciszy" to kolejna raczej radosna i pogodna kolęda, którą bardzo lubię sobie podśpiewywać podczas wieczornego ozdabiania pierniczków. ;) I nie tylko zresztą, bo jest tak szalenie rytmiczna, że śpiewa się ją niezwykle łatwo. I niezwykle łatwo też przerabia, ale o tym ciii, dzisiaj jesteśmy poważni. ;p        5) "Gdy się Chrystus rodzi" jest kolędą, która ponownie kojarzy mi się z czasami dzieciństwa. Jak już pewnie wiecie, śpiewanie nie jest moją mocną stroną, a tutaj słowo "gloria" zwykle bardzo mocno się przeciąga, więc średnio mi to wychodziło i miałam przy tym duużo śmiechu. ;) Ot, taki urok bycia dzieckiem. ;) A to wykonanie kojarzy mi się też wybitnie ze świątecznymi mszami, gdzie kolędy odbijały się podobnym echem od ścian kościoła. :)       I na dzisiaj będzie koniec, zaś jutro wyjątkowa notka, w której kilka moich znajomych i ulubionych blogerek opowie o tym, z czym kojarzą im się Święta. :)~~Madusia.

Blogmas: dzień 18. - zrób to sam: dwie proste ozdoby. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 18. - zrób to sam: dwie proste ozdoby. :)

         W ostatnią niedzielę przed świętami zajmiemy się rękodziełem. ;p Nie będzie to nic szczególnie wyszukanego, bo nie ukrywajmy, posiadam dwie lewe ręce i generalnie nigdy nic mi z prac technicznych nie wychodziło. Ostatnio jednak coś mnie naszło na własną produkcję i pewnego wieczoru siadłam sobie radośnie i zaczęłam tworzyć. Było naprawdę wesoło, uśmiałam się momentami do łez (a śmiech z samej siebie jest zawsze najtrudniejszy), ale coś tam tymi moimi łapkami udało się zrobić. Zapraszam na wyjątkowo proste zrób to sam, które każdy z nas (podejrzewam, że z tą drugą rzeczą to nawet moje świntuchy nie miałyby problemów ;p) jest w stanie wykonać. ;)   Zaczniemy od tej ciut trudniejszej, żeby nie było, że taki wyjątkowy ze mnie gamoń. Zainspirowana różnymi postami, postanowiłam zrobić swoje własne takie jakby kulki a'la cotton balls. Nie jest to wcale jakieś wybitnie skomplikowane, trzeba tylko mieć w pewnym momencie dużo cierpliwości. Ale po kolei - potrzebny nam jest sznurek/kordonek/włóczka/mulina (ja postawiłam na tą ostatnią w kolorze bieli), klej (mój był zwykły szkolny w tubce) i balony. Najpierw dmuchamy je na taką wielkość, jaką chcemy, żeby miały nasze kulki (czyli raczej mniejsze niż większe), następnie do małego słoiczka wyciskamy cały klej i mieszamy go z malutką ilością wody. Mulinę tniemy na stosunkowo niedługie kawałki, zamaczamy w kleju tak, aby były w nim całe i obklejamy nimi balon. I tak z każdym kolejnym kawałkiem, aż dojdziemy do wniosku, że już wystarczająco dużo ich tam mamy (mnie na jedną kulkę schodził cały pęk muliny). Tak przygotowany balon odstawiamy na kilka godzin (a najlepiej na noc), żeby spokojnie wysechł i później delikatnie przebijamy go igłą. Usuwamy pękniętą gumę (hehe ;p) i możemy się cieszyć naszą piękną kulką. ;)prosty zestaw. ;)       Proste c'nie? A to była ta trudniejsza część. ;) Teraz cofniemy się do czasów przedszkolnych (czy też wczesnoszkolnych), gdy takie ozdoby robiło się na lekcjach. Potrzebny nam jest wyłącznie papier kolorowy (mogą też być stare gazety, niech się na coś przydadzą), klej i nożyczki. I pewnie się już domyślacie, że tą drugą ozdobą jest papierowy łańcuch na choinkę. ;) Wykonanie jest banalnie proste - tniemy papier na paski, składamy taki paseczek tworząc z niego kółeczko i sklejamy. Każdy kolejny zahaczamy o poprzedni i w ten sposób tworzymy łańcuch. ;p Ja zrobiłam dwie wersje - jedną właśnie z papieru kolorowego (i wisi teraz na lustrze) i drugą z gazet (a ten wisi na poręczy schodów) i jestem z siebie szalenie dumna. ;pgazetowy na schodach.papierowy na lustrze. ;)~~Madusia.

Blogmas: dzień 17. - 7 gier na udany wieczór.

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 17. - 7 gier na udany wieczór.

         Ostatni weekend przed Świętami właśnie się rozpoczął. Nie wiem czy Wam też tak czas szalenie szybko biegnie, ale mnie ostatnio dni po prostu przemykają tak błyskawicznie, że ledwo wyrabiam się ze wszystkim, co sobie założyłam. ;) Trochę przez ostatnie dni mało pisałam, ale dzisiaj już wracam z kolejnym tasiemcowym tematem. Święta to zdecydowanie czas rodzinnych spotkań, więc fajnie je sobie umilić grając wspólnie w różne gry. I na tym chciałabym się dzisiaj skupić, prezentując Wam siedem gier, które mogą sprawić, że wieczór będzie udany. :)         1) Agricola - trzymamy się porządku alfabetycznego, toteż pierwsze miejsce zajmuje nasz najnowszych nabytek. Szukaliśmy fajnej planszówki, Tomasz przeglądał różne fora i opinie, aż wreszcie wybór padł na Agricolę. Kupiliśmy ją i przeleżała na półce kilka ładnych miesięcy. ;p Po odpakowaniu bowiem zaczęliśmy czytać instrukcję i zdecydowanie nas przerosła, więc zrezygnowaliśmy z prób na pewien czas. W końcu stwierdziliśmy, że głupio, żeby tak leżała, zmobilizowaliśmy się i przy pomocy filmików na jutubie rozegraliśmy pierwszą partię. Było ciężko, ale szybko się okazało, że nie taka gra straszna jak ją instrukcja maluje. ;p W dwie osoby gra się bardzo przyjemnie, możliwa jest jednak rozgrywka na więcej osób (max. 5) oraz samemu, ale tego nie próbowaliśmy. Generalnie gra bardzo przyjemna, dużo elementów strategicznych w sobie ma (przy czym trzeba umieć szybko zmieniać plany, gdy się okaże, że przeciwnik zabrał to, na co właśnie miałeś ochotę) i potrafili umilić wieczór. ;)         2) Carcassonne - jedna z moich ulubionych gier, w które mogłabym grać i grać, gdyby tylko Tomasz nie miał jej dość. ;p Swego czasu była to jedyna planszówka jaką mieliśmy w domu i sporo razy pojawiała się na stole bądź podłodze. Jest absolutnie banalna, losujemy płytki terenu i budujemy (zamek, drogę, pola w zależności od tego, co znajduje się na naszej). W początkowej wersji dostajemy 72 płytki, ale można zwiększyć ich ilość poprzez zakup dodatków do gry, których wyszło całkiem sporo. My mamy dwa (Karczmy i katedry oraz Księżniczka i smok), które wydały nam się najbardziej atrakcyjne i faktycznie dzięki nim (szczególnie przez żarłocznego smoka) można sobie urozmaicić grę. Teraz zwykle gramy, gdy wyjątkowo mocno pomęczę Tomasza, że strasznie mam na to ochotę, a i tak najczęściej kończy się moją przegraną. ;) W większą liczbę osób też gra się całkiem przyjemnie, chociaż wiadomo, że trudniej. ;)         3) Dixit -jest to gra, w którą bardzo lubię grać i w którą zawsze (ale to absolutnie zawsze) przegrywam. ;p Zasady są banalne proste i w tym tkwi jej urok - jest to po prostu gra w skojarzenia. Wybieramy jeden obrazek, wymyślamy do niego hasło (słowo/zwrot/w sumie cokolwiek), które w jakikolwiek sposób może się z nim kojarzyć, reszta osób ze swoich kart wybiera taką, która też im pasuje i na koniec wszyscy mają odgadnąć tą pierwszą kartę. Można się przy tym uśmiać, bo czasem aż trudno uwierzyć, że coś się mogło komuś z czymś skojarzyć. To gra dobra na zdecydowanie większą liczbę osób, wtedy jest trudniej i na pewno weselej. ;) A i tak zwykle przegram ja. ;p          4) Dobble - hit zeszłorocznych Świąt, przynajmniej w księgarni, w której pracowałam, bo sprzedawał się na pniu. ;) Mnóstwo świetnej zabawy zamkniętej w małym metalowym pudełeczku. Jest kilka wariantów gier, my zwykle preferujemy ten, w którym rozdaje się wszystkie karty każdemu po równo, po czym jedną kartkę się odsłania i wszyscy wypatrujemy symboli. Jeśli mamy taki sam jak ten na wyłożonej karcie, szybciutko krzyczymy (bo mówienie nie wchodzi w grę ;p) jego nazwę i wykładamy. I teraz od nowa wypatrujemy kolejnego wspólnego symbolu. Cała gra trwa raptem kilka minut, a emocji przy niej normalnie jak przy SuperBowl. Idealna na każdą okazję, mieści się do torebki, więc można ją wszędzie ze sobą zabrać. Rewelacja. :)          5) iKnow - urodzinowy prezent Tomasza. Taka gra dla nieco większych dzieci (bo na pudełko stoi jak byk, że powyżej 15 lat), ale i tak pytania czasem trafiają się takie, że nikt nie ma pojęcia o co chodzi. ;) Fajny sposób na dowiedzenie się czegoś więcej i sprawdzenie swojej wiedzy. Dodatkową frajdę daje też obstawianie, czy ktoś odpowie czy nie oraz możliwość wyboru podpowiedzi (od jednej do trzech, odpowiednio też punktowane). Po kilku rozgrywkach można też zacząć sprawdzać swoją pamięć, bo można trafić na znajome pytanie. ;) Ale zdarza się to bardzo rzadko, bo pytań jest naprawdę mnóstwo, a gra ma jeszcze cztery dodatki z kolejnymi zestawami. ;)         6) Mafia - to gra dla większej ilości osób, gdyż do rozpoczęcia rozgrywki potrzebne jest siedem osób. Im więcej jednak tym fajniej, większe pole do wkręcania ludzi. Generalnie aby w nią grać wcale nie potrzeba specjalnej gry, wystarczą zwykłe kartki czy nawet kartki z odpowiednimi rolami. Kluczową zaś postacią jest mistrz gry, który ją całą prowadzi, wymyślając przy tym różne konwencje. Bardzo dużo na pierwszym roku studiów w to graliśmy i naprawdę były to szalenie wesołe wieczory. Im większa fantazja tym lepsze postacie i ciężej było zgadnąć kto jest tą mafią, którą miasto musi wykurzyć. Gra dzieli się na dwie pory - dzień (gdy miasto dyskutuje, obraduje i wyklucza kogoś) i noc (gdzie mafia likwiduje najbardziej niepokojące jednostki). Generalnie polecam, bo rozkręca świetnie imprezę (raz na żaglach w to graliśmy, gdzie na jednej łódce cisnęły się trzy załogi i było naprawdę wesoło ;p).       7) Magnaci - to gra, którą Tomasz wspierał na jakimś portalu, żeby udało się ją wydać. Na szczęście ta sztuka się dokonała i dlatego teraz możemy cieszyć się nią w zaciszu naszego mieszkania. Pięknie wydana, z olbrzymią mapą i dużą ilością historii Polski, którą oboje bardzo lubimy. Jednak jej znajomość do grania nie jest wymagana, kompletny laik też będzie się dobrze bawił. Są cztery tury (którymi są cztery elekcje), wybory urzędów, później wybory przywilejów i na koniec wojny. Najważniejsze jest, aby obronić się przed nimi i nie dopuścić do rozbioru Polski. Oczywiście można również obrać inną taktykę i wraz z rozbiorami przegrywają wszyscy. Tylko od nas zależy jak to się skończy. ;p Generalnie, fajnie i przyjemnie, w cztery osoby gra się bardzo dobrze, zaś najwięcej można w pięciu graczy. :)      I tak wygląda madusiowa siódemka gier. ;) Nie są to oczywiście wszystkie moje ulubione, bo brakuje tutaj "Wiedźmina", którego w wersji planszowej także uwielbiam czy zwykłego Monopoly, w które bardzo lubiłam grać jak byłam dzieckiem. ;) Ale z czystym serduszkiem powyższą siódemkę Wam polecam, szczególnie jeśli jeszcze nie macie prezentów dla bliskich, bo taka gra to zawsze zabawa dla całej rodziny. :)~~Madusia.

Blogmas: dzień 16. - krakowska choineczka. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 16. - krakowska choineczka. :)

Wyrzuć stare karty

Dobas

Wyrzuć stare karty

Blogmas: dzień 15. - wspomnienia z wakacji - migawki z Chorwacji. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 15. - wspomnienia z wakacji - migawki z Chorwacji. :)

       Piętnasty dzień grudnia jest dla mnie niezwykle ważnym i trudnym, także notka nie będzie jakaś wybitna. Wahałam się nawet, czy pisać coś dzisiaj, ale stwierdziłam, że skoro już dwa tygodnie wytrzymałam codziennego pisania, to warto to kontynuować. I dlatego też dzisiaj będzie krótko i wakacyjnie. :) Postanowiłam bowiem powrócić do słonecznego września, gdy żeglowaliśmy radośnie po Chorwacji. Strasznie mało zdjęć z tej wyprawy Wam pokazywałam, dlatego dzisiaj trochę te zaległości nadrobię. Będzie dużo słońca i przepiękne białe żagle (chociaż nie tylko) trzepoczące na Adriatyku. Aż chciałoby się tam wrócić. :)         Chorwację pokochałam od pierwszego wejrzenia już na studiach, chociaż największe wrażenie zrobiła na mnie, gdy wyprawiliśmy się we dwoje z Tomaszem na Murter. Wszystkie te wyjazdy okazały się jednak niczym w porównaniu do tego, jak wygląda Chorwacja z pokładu jachtu. Jest to absolutnie fantastyczne przeżycie, którego nie da się właściwie opowiedzieć słowami. Pływając po Adriatyku czuję się wyjątkowo bezpiecznie, w przeciwieństwie do Bałtyku, gdzie już raczej na żadną łódkę nie wejdę (co najwyżej może na prom). A widoki są oszałamiające, chwilami aż zapiera dech, co (mam nadzieję) potwierdzą moje poniższe zdjęcia.         Pięknie, nieprawdaż? Mam wrażenie, że te widoki nie mogą się znudzić i zawsze podziwia się je z przyjemnością. ;)       Na dzisiaj to niestety tyle, ale jeśli macie ochotę to w komentarzach możecie zadawać pytania, bo chciałam taką notkę zrobić, a na razie są tylko cztery. ;p Także - pytajcie! ;)~~Madusia.

Blogmas: dzień 14 - o tym jak bardzo Sushi Kushi. ;p

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 14 - o tym jak bardzo Sushi Kushi. ;p

          W czternastym dniu naszego blogmasa skupimy się na jedzeniu. I to na nie byle jakim, bo jednym z moich ulubionych, chociaż zdecydowanie nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Wprost przeciwnie, pierwszym sushi jakie spróbowałam, plułam dalej niż widziałam. ;p Dopiero później stwierdziłam, że jednak nie jest to takie złe, a w momencie, gdy odkryłam knajpę, o której dzisiaj chcę napisać, przepadłam i zakochałam się w nim po czubki moich włosów. ;p Otóż kilka miesięcy temu na naszym betonowym zadupiu wszechświata, jakim jest krakowski Ruczaj, swoje podwoje otworzyła sieciówka Sushi Kushi, a że mamy tam dosłownie dwa kroki pojawiliśmy się dość szybko. Pierwsza wizyta zaowocowała prawdziwą miłością i od tamtej pory zamawiamy tam raz na jakiś czas. A co dokładnie tak mnie urzekło - o tym poniżej. Zapraszam. :)         Zawsze myślałam, że surowej ryby nie wezmę do ust i długo się przed tym wzbraniałam. Później okazało się, że jeśli tylko jest przyrządzona naprawdę dobrze, jest to absolutna poezja smaku. I dlatego też tak bardzo posmakowało nam w Sushi Kushi - praktycznie każdy kawałek smakuje tam jak mały kawałeczek nieba. ;) Pod warunkiem, że nie ma serka philadelphia i awokado, za którymi nie przepadam. ;ppierwszy set, który zjedliśmy na miejscu. :)               Strasznie podoba mi się, że jest szalenie duży wybór. Zwykle jest to wadą, ale tutaj nie - różnorodność smaków bardzo się przydaje, bo przynajmniej nigdy się nie nudzimy podczas jedzenia. A z racji faktu, że naprawdę sporo już tam zjedliśmy, mamy wypróbowane praktycznie całe menu. Duża w tym zasługa cyklicznych imprez organizowanych w lokalu o intrygującej nazwie "misja kamikadze". Polega ona na tym, że płacimy raz i możemy zjeść ile chcemy z tego co jest wystawione. A zawsze wystawione jest baaardzo dużo. Byliśmy już trzy razy na takim evencie i za każdym razem mieliśmy problem, żeby dotoczyć się do domu, a przecież to tak blisko. ;)           Oprócz standardowych typów sushi na lato wprowadzili także "letnie nuty", czyli takie sushi w wersji bardziej zielonej, owinięte w papier ryżowy z dużą ilością rukoli zamiast ryżu. Całkiem dobra alternatywa, chociaż dla mnie stanowczo zbyt wiele serka w tym jest. ;p Natomiast jeśli chodzi o moich ulubieńców, to szalenie smakują mi ich rolki w tempurze i w omlecie, do których zamiast sosu sojowego dodaję specjalnego sosu unagi, który właśnie w tym miejscu odkryliśmy. Jest zdecydowanie gęstszy, słodszy i absolutnie pyszny. ;) I do tego mają pysznego łososia, który zawsze i w każdej konfiguracji smakuje absolutnie pysznie i fajnego ogóreczka i grzybki i w ogóle och i ach i zjadłabym ich teraz, ale jak piszę tą notkę, to jest już po 22 i mają zamknięte. ;pspring rolls, czyli właśnie zielone sushi. ;)          Naszymi ulubieńcami jest także ich propozycja sushi na słodko, czyli Nutella Rolls. Mają trzy wersje - bananową, mango i truskawkę i za każdym razem jak zamawiamy zestaw do domu, co najmniej jedna z nich musi się znaleźć. Znaczy się, poza truskawką, bo akurat na nią mam uczulenie, ale Tomasz mówi, że też jest fantastyczna w smaku. I do tego właśnie ten słodkawy sos unagi i jestem po prostu w kulinarnym niebie dzięki takiej malutkiej roleczce. ;)wersja z bananem na słodko. ;)              Moim prywatnym zdaniem (ale Tomasza też i jeszcze kilka innych osób, którym zaproponowaliśmy wybranie się tam) jest to jedno z lepszych sushi w Krakowie. Cen też szczególnie wygórowanych nie mają, a często na ich fejsie zdarzają się promocje i konkursy, gdzie można uzyskać zniżki czy też wygrać jakiś set, co mnie się osobiście udało przy okazji meczu Polska-Rumunia, gdzie poprawnie wytypowałam wyniki. ;) Także sprawdźcie czy w Waszych miastach przypadkiem nie mają swojego lokalu i polecam spróbować. I zakochać się tak jak ja. ;)duuużo miłości. <3~~Madusia.

Blogmas: dzień 13. - trzynaście seriali na trzynasty dzień grudnia. ;)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 13. - trzynaście seriali na trzynasty dzień grudnia. ;)

         Na początku powiem szczerze - jestem niepoprawną serialoholiczką. Zaraz obok książek na liście ulubionych moich zajęć niewymagających większej aktywności jest oglądanie seriali. Nic na to nie poradzę i nie wstydzę się tego, że potrafię machnąć jeden sezon w jedną noc. Zdarzało się i tak. ;) Niestety, odkąd kilka miesięcy temu umarł mój laptok, skończyło się radosne oglądanie w łóżku, bo na stacjonarnym sprzęcie nie ma to takiego uroku. Za to rekordowe ilości książek dzięki temu czytam, na co też wcale nie narzekam, bo i tak ich sterta przy łóżku zupełnie nie chce maleć, tylko rośnie. Zupełnie nie wiem czemu. ;p Ale wracając do seriali, postanowiłam dzisiaj opowiedzieć o trzynastu moich ulubieńcach. I nie śmiejcie się, ale nawet sobie nie wyobrażacie, jak trudno było się ograniczyć do tej liczby, na kartce wypisałam sobie ponad dwa razy tyle, ale wówczas notka byłaby wyjątkowo tasiemcowa, jak niektóre seriale. ;p Także siądźcie wygodnie i zapraszam do lektury. :)       1) "Chirurdzy" - stwierdziłam, że będziemy trzymać się kolejności alfabetycznej i nazw polskich (w większości), bo tak będzie chyba najłatwiej. Na pierwszy ogień idzie zatem weteran listy, mający już trzynaście sezonów. Opowieść o lekarzach z Seattle, którym przydarzają się wszystkie możliwe katastrofy, a trup ściele się gęsto. Mimo faktu, że większości ekipy z pierwszych sezonów już nie ma, serial ciągle trzyma jakiś poziom i co tydzień czekam z niecierpliwością na kolejny odcinek. Ostatnio też zauważyłam, że jest to serial, gdzie praktycznie na każdym odcinku muszę się popłakać, ale wcale nie jest to wadą. Czasem dziwne rzeczy mnie wzruszają. ;pChirurdzy od 2005 roku ciągle z nami. :)       2) "Dynastia Tudorów" czyli raptem cztery sezony opowieści o Henryku VIII i jego sześciu żonach. Do moich ulubionych zaliczają się te z Anną Boleyn (bo to też zdecydowanie moja ulubiona żona Heńka, a i aktorka Natalie Dromer), później już ciut mnie nudziło. Ale sporo historii przewija się w serialu, a że to jeden z moich ulubionych okresów, to musiał się ten serial znaleźć na mojej liście. No i te stroje. <3 Kiedyś to nosiło się sukienki. ;))Dynastia Tudorów 2007-2010 r.            3) "Gra o Tron", gdzie też noszą całkiem niezłe sukienki i też gra Natalie. Tutaj także trupów nie brakuje, intryg jest zaś jeszcze więcej niż w "Modzie na sukces". Generalnie chyba za bardzo nie ma co przedstawiać tego serialu, bo podejrzewam, że każdy o nim chociaż kiedyś słyszał, nawet jeśli nie oglądał. Obecnie doszliśmy do etapu, gdy serial wyprzedza książkę (która w sumie ponoć powstaje, ale jest jak Yeti ;p), więc wszyscy z niecierpliwością czekają na siódmy sezon. ;)Gra o tron cieszy i bawi od 2011 roku i na razie ma sześć sezonów. ;p            4) "Kochane Kłopoty" i pierwszy na liście serial bez zbyt wielu trupów na ekranie. Wprost przeciwnie - jest to siedem sezonów niezwykle ciepłego i pozytywnego serialu (ostatnio Netflix wydał taki jakby epilog czteroodcinkowy), który ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Perypetie matki i córki, gdzie matka jest niezwykle postrzelona (stąd też przytrafiło jej się dziecko w wieku lat szesnastu), zaś córka stateczna i układna (oczywiście do pewnego momentu ;p). Do tego absolutnie przeuroczy klimat małego miasteczka, gdzie każdy zna każdego i dużo miłości. W każdej postaci. Idealny na zimowe wieczory, bo rozgrzewa jak najlepsza herbatka. :)Kochane Kłopoty 2000-2007 r. i siedem sezonów.               5) "Lucyfer" to jedna z nowszych pozycji na liście, bo na razie ma zaledwie półtora sezonu. Wciągnął mnie stosunkowo niedawno i miałam z nim dwa maratony (najpierw pierwszy sezon, ostatnio pół drugiego) i czekam na nowe odcinki. Opowieść z piekła rodem, gdzie znudzony swym życiem w gorących otchłaniach diabeł Lucyfer przenosi się do ciut tylko chłodniejszego Los Angeles, gdzie zostaje właścicielem nocnego klubu. Trochę mu się nudzi, więc zostaje konsultantem policji u boku niezwykle uroczej detektyw Chloe i razem rozwiązują sprawy. Oczywiście dzięki swoim nadprzyrodzonym mocom diabełkowi jest o wiele łatwiej, chociaż okazuje się, że przy pani detektyw tak nie do końca wszystko idzie po jego myśli. Także zastanówcie się o czym marzycie i koniecznie obejrzyjcie Lucyfera. ;) Naprawdę warto. :) Plus jest to jeden z niewielu seriali, gdzie gra dziecko, które wyjątkowo nie irytuje, tylko bawi i rozśmiesza. ;)Lucyfer bawi zaledwie od 2016 roku i ma półtora sezonu. ;p                 6) "Madam Secretary" czyli serial o sekretarz stanu USA i jej rodzinie. Jak pierwszy sezon ciut mnie nudził, tak drugi i trzeci (którego na razie też połowa jest) to po prostu dwie petardy. Można z bliska przyjrzeć się jak wyjątkowo specyficzna jest polityka Stanów Zjednoczonych i jak chwilami trzeba manewrować, żeby uzyskać korzystne dla siebie rozwiązanie. Takie trochę żeńskie "House of cards", tylko w nieco bardziej lajtowej wersji. Obecnie jeden z moich ulubieńców, których jestem gotowa oglądać nawet przy biurku na stacjonarnym komputerze. ;)Madam Secretary od 2014 roku ma już prawie trzy sezony. :)             7) "Mentalista" serial z absolutnie przeuroczą rolą męską. Zastanawiałam się między tym bohaterem a Sherlockiem, jednak to Patrick Jane jest zdecydowanie bliższy mojemu serduszku. Jeden z gatunku tych mężczyzn, dla których garnitur jest drugą skórą i wygląda w nim rewelacyjnie. Poza tym, cudny uśmiech. ;) Nie na tym jednak skupia się serial (a szkoda), ale na seryjnym mordercy nazwanym Red John (którego znakiem rozpoznawczym jest czerwona buźka namalowana krwią w miejscu zabójstwa), który zabił Patrickowi rodzinę i od tej pory on usiłuje się na nim zemścić. Znaczy się zabić go. ;p Przy okazji Patrick jest mentalistą, czyli posiada doskonale rozwinięty dar obserwacji i dedukcji (podobnie jak Sherlock), dzięki czemu idealnie sprawdza się w roli konsultanta policji. Polecam, szczególnie końcówkę przedostatniego sezonu, gdy zawsze płaczę jak bóbr. Ale wyjątkowo ze szczęścia. :)siedem sezonów w latach 2008 - 2015. :)      8) "Narcos" czyli jeden z lepszych seriali Netflixa. Pablo Escobar i kartel narkotykowy w Kolumbii okazały się rewelacyjnym materiałem na serial. Absolutnie jeden z lepszych w ostatnich latach, jaki widziałam, a już wiecie, że widziałam sporo. ;p Świetnie zrealizowana historia, dwa sezony naprawdę fajnej akcji, szczególnie końcówka robiła wrażenie. Zdecydowanie pozycja warta obejrzenia, zwłaszcza że Netflix zapowiedział, że pojawią się kolejne sezony z kartelem Cali w roli głównej. Też może być ciekawie. :)Narcos i dwa genialne sezony od 2015 roku. :)              9) "Plotkara" czyli kolejny serial na liście, gdzie można zobaczyć dużo pięknych sukienek, tylko w zdecydowanie nowszym stylu. Serial o bogatych dzieciakach z Upper East Side w Nowym Jorku i pewnym blogu, gdzie właśnie Plotkara opisuje ich życie. Chwilami banalny, czasem poważny, zdarzało się, że złościł, że denerwował swoją infantylnością (no bo heloł, ile jeszcze tych konfiguracji związkowych ;p), ale i tak z przyjemnością oglądało się kolejne odcinki. I to obstawianie kto tak naprawdę jest tą Plotkarą. Ja nie zgadłam. ;p Plus jak już się zna jej tożsamość, to fajnie ogląda się wszystko raz jeszcze, bo wtedy zupełnie inaczej patrzy się na pewne sprawy. ;pPlotkara i sześć sezonów w latach 2007 - 2012.                 10) "Przyjaciele" czyli klasyka klasyk. :) Nie mogło go zabraknąć na liście, bo jest to w sumie jedyny serial, który mogę oglądać wzdłuż i wszerz, niezależnie od odcinka. Najlepiej oczywiście ogląda się go z Tomaszem, który zna go praktycznie na pamięć, więc czasem nawet nie słyszymy dialogów z telewizora, bo sami je mówimy. Perypetie szóstki przyjaciół w NY, których problemy nawet po upływie tylu lat od premiery ciągle są aktualne. :) I ciągle bawią, nawet po kilkudziesięciu razach. ;)dziesięć świetnych sezonów w latach 1994 - 2004.              11) "Victoria" - najmniejszy serial na całej liście, bo liczy zaledwie jeden sezon i osiem odcinków. Zdecydowanie miłość od pierwszego wejrzenia, bo też i historia sama w sobie piękna jest. Mogłabym się przyczepić, że w sumie nieco twórcom serialu mieszają się fakty, ale nie będę, bo realizacja zdecydowanie mi się podoba. Królowa Victoria jest przeurocza osóbką (z którą czują ogromną bliskość z powodu podobnego wzrostu), która została postawiona w niezwykle trudnej roli. Serial pokazuje jak powoli się w niej odnajduje i uczy się stawiać na swoim. Oczywiście niezwykle istotny jest też tutaj wątek miłosny, który wzrusza i porusza nawet najtwardsze serduszka. Polecam. :)) A i ma być sezon drugi. <3zaledwie jeden króciutki sezon w 2016 roku.                12) "Wojna i pokój" i tutaj miałam dylemat, bo na przestrzeni kilku lat pojawiły się dwie fajne wersje. Są to generalnie miniseriale, bo ten z 2007 roku trwa osiem godzin (ale ma cztery odcinki), zaś ten najnowszy z 2016 trwa godzin sześć (ale odcinków też ma sześć). Ciężko mi wybrać lepszą wersję, bo każda ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne, ale za to w każdej z nich moimi ulubionymi postaciami jest rodzeństwo Bołkońskich - książę Andrzej i księżna Maria. Tej drugiej zawsze mi żal, zaś ten pierwszy jest zawsze do schrupania. I ciągle nie umiem się zdecydować czy bardziej w tej roli podobał mi się Alessio Boni (2007) czy James Norton VIII (2016) - każdy z nich ma w sobie to coś co sprawia, że nie są oczywiście przystojni, ale ciągnie do nich każdą babę. ;p Plusem przemawiającym za wersją starszą jest moja ulubiona scena, gdy książę Andrzej na balu po tańcu z Nataszą (będącą de facto główną bohaterką, ale w obu wersjach była irytująca, chociaż w 2007 roku nie tak bardzo jak w 2016) mówi do siebie, jak ona wraca do rodziców, że jeśli się obejrzy, to zostanie jego żoną. I obejrzała się. I ta scena chwyta za serduszko. :))wersja z 2007 roku. wersja z 2016 roku.                13) "Żona idealna" jako przedstawiciel niezwykle bogatego rodzaju seriali prawniczych. Główna bohaterka po kilkunastu latach przerwy wraca do zawodu, po tym jak okazało się, że jej mąż (znany polityk) ją zdradza. Początek nie brzmi jakoś szalenie oryginalnie, ale później się dzieje. Dużym atutem serialu są mocno zarysowane postacie drugoplanowe, gdzie można znaleźć swoich ulubieńców. Moim był Will, przystojny pan adwokat z wielkim nosem, stara miłość Alicji ze studiów. A wiadomo, że stara miłość nie rdzewieje. ;)siedem sezonów w latach 2009-2016.        Uff, dobrnęliśmy do końca listy. Ciężko było się zdecydować i nawet w trakcie pisania wywaliłam kilka, bo przypomniały mi się inne. Wielu tutaj brakuje, ale dzięki temu może jeszcze kiedyś napiszę drugą część, bo materiałów mam naprawdę sporo. ;) A wy co lubicie oglądać? ;)~~Madusia.Ps. zdjęcia pochodzą z Filmweba. ;p

Na zamkach Regec i Fuzer oraz Wielkim Miliciu

marcogor o gorach

Na zamkach Regec i Fuzer oraz Wielkim Miliciu

Geografia węgierska i słowacka traktują Góry Tokajsko-Slańskie jako dwa odrębne pasma, rozdzielone granicą państwową: Góry Slańskie (Slanské vrchy) po stronie słowackiej i Góry Zemplińskie (Tokaji-hegység lub Zempléni-hegység) po stronie węgierskiej. Podział ten jest jednak sztuczny – geomorfologicznie pasmo tworzy jedną całość. Po wizycie przed kilkoma laty po słowackiej stronie tychże gór, a konkretnie na najwyższym szczycie Simonce oraz Ciernej Horze postanowiłem zapoznać się z węgierską ich częścią przy okazji dłuższego pobytu na Węgrzech. Pasmo Gór Tokajsko-Slańskich ma około 80 km długości (z tego około 50 km na Słowacji) i od 12 do 20 km szerokości. Rozciąga się z północy na południe z lekkim wybrzuszeniem na wschód. Wysokość tego pasma maleje z północy na południe.  spojrzenie z zamku Regec na Góry Bukowe Góry Zemplińskie leżą w Karpatach Zachodnich, na północ od Wielkiej Niziny Węgierskiej. To młode góry wulkaniczne, o średniej wysokości ok. 450 m n.p.m., gdzie najwyższy szczyt Nagy Milic (Wielki Milić)  ma 895 m n.p.m. W Górach znajduje się ponad 500 oznakowanych dróg turystycznych i 150 km tras rowerowych. Jako ciekawostkę dodam, że w Sátoraljaújhely na turystów czeka park przygód. Najpiękniejsze w tym regionie są jednak zamki, jak te w Regec, Fuzer, Sarospatak, czy Szerencs. One też były moim celem oprócz najwyższego szczytu pasma. Spośród zamków preferuje ruiny, bo zwiedzanie dobrze zachowanych budowli z częścią muzealną, przeważnie w centrach miasteczek mnie nie kręci. Wolę te zrujnowane, kryjące w sobie tajemnice i sekrety, zawsze gdzieś na uboczu,  oczywiście na wzniesieniu nad miastem, przez co stanowią też dobre punkty widokowe. panorama Gór Zemplińskich z Regec I oczywiście ich położenie gwarantuje wspinaczkę, a ja mam takie już zboczenie, że lubię chodzić pod górę! Przed zdobywaniem szczytów wybrałem sobie dwa z nich do zwiedzania, te w miejscowościach Fuzer i Regec. W tym rejonie Węgier jest także dużo ładnych zespołów pałacowych oraz znane kąpielisko lecznicze Sárospatak-Végardó. Warto również odwiedzić Muzeum Kopalni Złota w Telkibánya i Muzeum Porcelany w Hollóháza. Natomiast w pobliżu Sárospatak, w Pálháza znajduje się najstarsza na Węgrzech – działająca od 1888 roku – kolejka leśna długości 7 km. Po przekroczeniu granicy moim pierwszym celem było jednak dotarcie do wsi Regec na pograniczu. ruiny zamku Regec Regéc to niewielka miejscowość w północno-wschodniej części Węgier, położona na obszarze Średniogórza Północnowęgierskiego. Główną atrakcją turystyczną są tu usytuowane na wzgórzu malownicze ruiny średniowiecznego zamku. Pierwotna warownia wzniesiona została tutaj już prawdopodobnie na przełomie XIII i XIV wieku. Zamek został zniszczony podczas oblężenia jakie miało miejsce w XVII wieku. Odbudowany, oraz dodatkowo powiększony i ufortyfikowany został dopiero w drugiej połowie XVII wieku. Inicjatorem jego odbudowy był ówczesny węgierski szlachcic i zarazem książę Siedmiogrodu – Franciszek I Rakoczy. Dotarcie do niego nie jest trudne, bo we wsi prowadziły mnie znaki z napisem Regec-var. Dojechałem więc na sam jej koniec, gdzie droga kończyła się w lesie. Jest na tyle szeroka, że można było tam swobodnie zostawić samochód. zamek Regec Idąc dalej za znakami nadal poruszałem się po tej leśnej drodze, by na polance z wiatą turystyczną i tablicą informacyjną odbić w lewo stromą ścieżką na wprost do zamku. Spacer nie trwał dłużej jak trzy kwadranse. Moim oczom ukazały się pięknie położone na wyniosłym wzniesieniu dość okazałe ruiny po widocznej renowacji. Obszedłem warownię dookoła, ale żeby wejść na teren zamkowy musiałem zakupić bilet za około 15 zł. Oprócz kasy jest tam duża sala muzealna z eksponatami i tablice opisujące historię tego miejsca. Można zakupić też pamiątki, skorzystać z toalety, a nawet dostać lornetkę do zwiedzania. Wiele razy przejeżdżałem drogą na południe w stronę Miszkolca i marzyłem o zdobyciu tego zamku widocznego z daleka i w końcu się udało! Z murów warowni rozpościera się naprawdę przepiękna panorama całej okolicy. pasmo graniczne Gór Zemplińskich widziane z ruin Zwłaszcza kolorowe, jesienne, pobliskie Góry Zemplińskie prezentowały się cudnie, choć widać było również Góry Bukowe na południu. Ruiny są potężne i zrobią na każdym duże wrażenie. W niektórych zadaszonych komnatach są ekspozycje ze znaleziskami archeologicznymi z tego miejsca oraz dostępne są multimedialne prezentacje wyświetlane przez komputerowe kombajny. Zwiedzając wspinamy się na zamku coraz wyżej, by z najwyższej baszty móc obejrzeć dookólną panoramę, dzięki okrągłemu tarasowi widokowemu. Wyjść musimy tą samą drogą co wcześniej weszliśmy. Galeria zdjęć zamkowych powinna przekonać każdego, że warto się tu wybrać. Po zejściu do auta ruszyłem w kierunku kolejnego zamku, czyli do wsi Fuzer. Niestety pogoda psuła się z minuty na minutę, ale nie rezygnowałem z wytyczonego sobie planu eksploracji tego regionu, nawet podczas krótkich opadów. Szkoda tylko, że zepsuło to widoki w Fuzer i odebrało ochotę na dłuższe odwiedziny tej twierdzy. zamek Fuzer w pochmurną pogodę  Do zamku prowadzą podobnie jak w Regec znaki we wsi do Fuzer-var. Poniżej wzgórza zamkowego znajduje się wielki parking, skąd jest już tylko kilka minut na zamek. Ta olbrzymia warownia inaczej niż w Regec jest odbudowana. Zamek ogrodzony jest murem, a wstępu na dziedzińce broni kasa biletowa wraz z centrum informacji. Tam też znajdziemy wystawy i eksponaty związane z historią tego miejsca. Jako, że nie przepadam zbytnio za zwiedzaniem tego typu zamczysk, zamienionych bardziej w muzea, obszedłem go tylko dookoła, nie wchodząc do środka. Postanowiłem wykorzystać pozostały czas dnia na wejście na najwyższy szczyt Gór Zemplińskich. Choć zamek wygląda cudnie z daleka, położony, na niedostępnym, zdawać by się mogło wzniesieniu, jest jak najbardziej do zdobycia, a przy dobrej pogodzie oferuje wspaniałe widoki na okolice. Mi to niestety nie było dane… zamek Fuzer na tle Gór Zemplińskich Usytuowane na szczycie wysokiej góry (552 metry n.p.m.) majestatyczne ruiny średniowiecznego zamku są naprawdę nie lada atrakcją pogranicza. Pierwotna warownia wzniesiona została tu prawdopodobnie już pierwszej połowie XIV wieku w miejscu dawnego drewnianego grodu obronnego. Twierdza ta stanowiła ważny element północnej linii umocnień obronnych kraju, chroniących go przed częstymi najazdami Tatarów. W XV wieku zamek stał się własnością możnego rodu Perényi, a niespełna wiek później przeszedł w ręce Stefana Batorego, który to z kolei przekazał go swej siostrzenicy Elżbiecie Batory. Na przełomie XV i XVI wieku miała miejsce pierwsza większa przebudowa warowni. To właśnie wtedy powstała m in. okazała wyniosła gotycka kaplica oraz pałacowe skrzydła mieszkalne. Mimo wielu najazdów, Turkom nigdy nie udało się zdobyć zamku, a w czasie ich panowania w murach twierdzy skrywano przez blisko rok królewską koronę! Częściowo odrestaurowany zamek otwarty jest od wtorku do niedzieli w godz. 9:00-16:00. zamek Fuzer z bliska Po nasyceniu oczu pięknym widokiem na architekturę, zapragnąłem udać się na łono natury. Z wioski Fuzer wychodzi szlak na Veľký Milič (węg. Nagy-Milic; 895 m). Szczyt górski w Górach Tokajsko-Slańskich na granicy słowacko-węgierskiej. To najwyższy szczyt węgierskiej części pasma. Na północnym stoku istnieje rezerwat przyrody Miličská skala, ale ze strony słowackiej na szczyt nie prowadzi żaden znakowany szlak turystyczny. Przy podejściu od południa też widoczne są jednak liczne ostańce skalne. W ogóle przyroda, upstrzona jesiennymi barwami wyglądała cudnie, czy to w dolinach, czy na szczytach. Dość wygodna droga prowadząca z podnóży zamku zamieniła się pod koniec wędrówki w stromy stok, który lekko zaszroniony dał mi się we znaki, zwłaszcza przy zejściu. Dodam jeszcze, że na początku drogi stoi ciekawy szałas ziemny, mogący służyć za schronienie przed deszczem. wieża widokowa na wierzchołku Kiss-Milic W pewnym momencie oddziela się ścieżka do Miličskiej skaly, nieopodal zamkniętego na cztery spusty budynku, ale ja ruszyłem prosto na szczyt, by zdążyć przed zmrokiem. Po wzmiankowanej już stromiźnie wszedłem na graniczny grzbiet, a po kilku minutach na wierzchołek, nazwany przez moją mapę z gps-u Kiss Milic. To był przedwierzchołek głównego szczytu, ale był atrakcyjniejszy, bo to właśnie tutaj stoi potężna drewniana wieża widokowa. Doskonale widać z niej zamek Fuzer w dole i pobliskie pasma górskie. Niestety z racji dużego zachmurzenia tego dnia zobaczyłem wszystko w sposób bardzo ograniczony. Po chwili byłem już na głównym wierzchołku Veľkiego Miličia. Szczyt jest niestety zalesiony, a wyróżnia się tym, że postawiono tu betonowy obelisk. Znajdują się też tu ławki i stoły dla odpoczynku. Wzdłuż granicy dołącza także zielony szlak, ale ja zmuszony byłem wracać z powrotem niebieskim. wierzchołek Wielkiego Milicia przed zmrokiem Niestety nie było czasu na dłuższy wypoczynek, bo robiło się już ciemno, a chciałem zejść jeszcze przy dziennym świetle po największej stromiźnie. To mi się udało, a potem kontynuowałem zejście na parking po własnych śladach przy świetle czołówki. Przy samochodzie zakończyła się moja kolejna węgierska przygoda. Dziękuję za miłe towarzystwo dzielnego Daniela. Po zjedzeniu szybkiego podwieczorku w aucie wyjechałem w kierunku Miszkolca na nocleg. Kolejne dni miały przynieść następne górskie i nie tylko wrażenia. O nich możecie już poczytać w tekstach o Lillafüred, Kekesie, Vilagos, czy Szalajce.  Opisałem swój długi weekend listopadowy nie wiem czemu od końca i na tym koniec mych węgierskich opowieści. zachód słońca na grani granicznej Niby niewysokie te góry mają nasi braci Węgrzy, ale jakże urokliwe. I choć większość ścieżek jest niezbyt uciążliwa znajdziemy tu również niezłe wyrypy. Przyroda chroniona w wielu miejscach, a zwłaszcza bukowe lasy prezentują się pięknie zwłaszcza jesienią, czyli w czasie, który ja wybrałem na tę podróż. Jeśli do tego dodamy mnóstwo atrakcji historycznych do zwiedzania, dziesiątki źródeł termalnych i jaskiń oraz słynne węgierskie wina na długie wieczory to wychodzi z tego całkiem niezły plan na dobrze spędzony weekend. Mi się udał, co do zamierzeń, choć pogoda popsuła zwłaszcza te widokowe plany. Przebywałem jednak te trzy dni w słynnych regionach winiarskich, więc smucić się nie było mowy… Miałem wieczorem odwiedzić jeszcze tego dnia Tokaj, ale brakło czasu. Czyli znowu optymistycznie napiszę, będzie po co wracać! Na koniec jak zawsze zapraszam do obejrzenia chronologicznej fotorelacji z opisanej wycieczki. A kto zechce niech polubi jeszcze moją stronę. Wystarczy kliknąć „lubię to” na dole, z prawej strony bloga…  Z górskim pozdrowieniem Marcogor [See image gallery at marekowczarz.pl] Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Blogmas: dzień 12 - ulubione świąteczne reklamy. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 12 - ulubione świąteczne reklamy. :)

       Poniedziałek i "rozpoczął się ostatni tydzień co Święta poprzedza" jak napisał w swoim genialnym wieczór "Czterdziesta czwarta" Marcin Świetlicki. Stąd też pomysł, abyśmy dzisiaj poczuli znowu świąteczny klimat na blogasku, wszakże to już półmetek blogmasa. Były już piosenki, były filmy, więc teraz czas na reklamy. Ostatnio stało się niezwykle popularne robienie świątecznych reklam, które najlepiej oglądać z paczką chusteczek. Trzeba przyznać, że to prawdziwa sztuka zamknąć niektóre historie w kilkudziesięciu sekundach. I dzisiaj właśnie takie mini arcydziełka pojawią się na blogasku. Zapraszam! :)      1) Reklama Allegro o językach obcych, czyli obecnie największy hit naszej części internetu. Trzeba przyznać, iż wyjątkowo wzruszająca jest, a zarazem powoduje, iż uśmiecham się promiennie pod noskiem widząc jak starszy pan usilnie zgłębia podstawy języka angielskiego. I chociaż od samego początku można domyślić się zakończenia, to zdecydowanie chwyta za serduszko i można spokojnie uronić kilka łez. :)       2) Reklama Temptations, czyli z tego co się zorientowałam - jedzenia dla kota. Bo i koty tutaj się głównym bohaterem. Sama reklama pokazuje reakcje kotów na Święta, czyli co może zrobić kilkanaście kotów wpuszczonych do pomieszczenia udekorowanego baaaardzo bogato. Dzieje się tutaj sporo, ale ciężko się gniewać na te urocze futrzaki. Mimo wszystko, nie chciałabym jednak tego sprzątać. ;p     3) Reklama lotniska Heathrow o dwóch misiach, które tak naprawdę są uroczą parą staruszków, którzy lecą samolotem na Święta. We mnie budzi ona takie niezwykle ciepłe uczucia, aż chciałoby się porwać te misiaki i tulić do serduszka. I oto w sumie też w Święta przecież chodzi - o ciepło i bliskość drugiej osoby. :)    4) Reklama John Lewis, która (z tego co wyczytałam) zwykle inauguruje sezon świątecznych reklam. W tym roku postawili na zwierzęta i trampolinę, także już z tych dwóch słów można wywnioskować, iż poziom słodziakowatości tej reklamy jest naprawdę duży. W roli głównej - niezwykle sympatyczny bokser. :)     5) I coś z półki dla tych powyżej osiemnastu lat - reklama PornHub. ;p Przyznam szczerze, że chwyciła mnie za serduszko najbardziej, ale z powodów wyjątkowo osobistych. Sama w sobie jest dość niespodziewana, więc najlepiej się ją ogląda, gdy się nie wie czego dotyczy. Zaskoczenie wtedy jest największe. Ale skoro już wiecie, to i tak warto obejrzeć. ;)     Zdecydowałam się na pięć tegorocznych reklam i mam nadzieję, że Wam też się spodobały. ;) Wiadomo, że brakuje tutaj klasyki, czyli czerwonych ciężarówek Coca-coli, zielonej kawy Jacobs, która zawsze uwodzi nas swych zapachem czy chociażby reklamy H&M, ale chciałam stworzyć taki własną subiektywną listę. ;) Poczujcie magię Świąt - jeszcze półtora tygodnia. ;))~~Madusia.

Blogmas: dzień 11 - a ona taka w tej białej sukience. :))

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 11 - a ona taka w tej białej sukience. :))

        W drugim dniu weekendu trzymamy się dalej tematów podróżniczych, chociaż dzisiaj będzie on wyłącznie tłem. Postanowiłam bowiem zrobić pierwszą i zapewne jedyną w dziejach bloga notkę... uwaga, uwaga, fanfary... o modzie. ;p A dokładniej rzecz ujmując o tej białej sukience z tytułu. Bardziej zorientowani w temacie żeglarskim skojarzą ten tekst z pewną niezwykle urokliwą szantą pod tytułem "biała sukienka", gdzie właśnie pojawia się ten zwrot. W tym roku postanowiłam ją zobrazować, zwłaszcza że udało mi się znaleźć idealną białą sukienkę tuż przed wrześniowym wyjazdem na rejs po chorwackim wybrzeżu. Grzechem byłoby zostawienie jej w domu, więc ładnie ją zapakowałam do plecaka i czekała na swoją chwilę. Nadeszła ona przedostatniego dnia na wyspie Solta w przeuroczym miasteczku Stomorska. I tam właśnie Was zapraszam. :)       Miasteczko położone jest niezwykle malowniczo i za każdym razem, gdy żeglujemy w tym rejonie, wpływamy tutaj na noc. Mieści się tutaj stosunkowo niewiele jachtów, więc podejrzewam, że w sezonie ciężko o miejsce, na szczęście pod koniec września jest ciut łatwiej, chociaż w tym roku akurat zajęliśmy ostatnie wolne miejsce. :) Fantastyczne wrażenie robi widok rozciągający się z niego, bowiem w oddali doskonale widoczne są światła Splitu leżącego niemalże dokładnie po drugiej stronie. Na kilku zdjęciach można go zobaczyć w tle. Nie ma tutaj zbyt wielkiego ruchu, więc cała wyspa po prostu pachnie. Woń kwiatów i sosenek unosi się w powietrzu i wprawia człowieka w bardzo dobry humor. :)          Uwaga, teraz część poświęcona modzie - sukienka jak widać jest biała. ;p Posiada świetną falbanę na dekolcie, przez co czuję się zdecydowanie grubsza, ale wbrew pozorom, nie jest to wada. Jakoś tak ten hiszpański styl średnio się na mnie układa, chociaż na zdjęciach wygląda naprawdę nieźle. Dostać ją można w sklepie Sugarfree, ja swoją zamawiałam przez internet, rozmiar XXS. ;p Już mam ich trzy różne sukienki i zawsze jestem pełna zachwytu, że ten rozmiar jest na mnie idealny. Szkoda, że w innych sklepach tak rzadko występuje, miałabym nieco łatwiej. ;) Wiązane zaś baletki też zostały zakupione przez internet w DeeZee i są świetne. ;) Tylko trzeba je sobie naprawdę mocno zawiązać, żeby nie spadały i można w nich hasać cały dzień. ;) Sprawdzone, bo pół mojej wizyty w Hiszpanii w nich łaziłam, po tym jak rozpadły mi się japonki, a w przedostatni dzień wyrzuciłam trampki i na Madryt zostały mi tylko one. Ale dały radę. ;)          Dodatków (poza niezbędnymi latem okularami) nie ma żadnych, makijażu też nie, nawet włosy są nieuczesane, bo nie wymagajmy zbyt wiele od siebie w wakacje. ;) Ma być luźno i wygodnie. :) Dlatego też właśnie ta stylizacja (hehehehe ;p) będzie jedyną na blogasku, bo ja po prostu się do tego nie nadaję i nie za bardzo widzę siebie pakującą na wyjazd tonę dziwnych rzeczy potrzebnych tylko do zdjęcia. Szafiarką nie będę, przykro mi. ;p Ale doszłam do wniosku, że akurat ta sukienka fajnie się będzie tutaj prezentować. I myślę, że Wam też się spodobała. ;)~~Madusia.

Blogmas: dzień 10. - a Ty jak spędziłeś swoje ostatnie urodziny? ;)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 10. - a Ty jak spędziłeś swoje ostatnie urodziny? ;)

           Sobota, dwa tygodnie do Świąt, więc przygotowania nabierają coraz większego tempa. W tym całym zamęcie chciałabym Wam dzisiaj zaproponować chwilowy powrót do wakacji. Przenieśmy się do sierpniowej Hiszpanii, gdzie przepięknie przygrzewa słoneczko, a na termometrze widnieje ponad trzydzieści kresek. Właśnie w jeden z takich dni wypadły moje urodziny, które spędziłam wyjątkowo nietypowo. Tego dnia bowiem opuściliśmy stolicę Hiszpanii i przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów kierując się w stronę gór Guadarrama. Po drodze minęliśmy słynny Escorial, ale to nie on był celem naszej wyprawy. Nie, myśmy udali się ciut dalej i ciut wyżej do miejsca zwanego Valle de los Caídos, czyli do Doliny Poległych. Świetne miejsce na spędzenie swoich ostatnich przed trójką z przodu urodzin c'nie? ;p Ale zapewniam Was, że miejsce robi ogromne wrażenie, chociaż zdecydowanie nie jest to żadna wesoła historia. Zapraszam na relację! :)          Pełna nazwa tego miejsca to Monumento Nacional de Santa Cruz del Valle de los Caídos - Narodowy Pomnik Świętego Krzyża w Dolinie Poległych i dokładnie tłumaczy jego charakter. Jest to mauzoleum poświęcone pamięci ofiar wojny domowej w Hiszpanii toczącej się w latach 1936-1939. Jego budowę zlecił w pierwszą rocznicę zakończenia wojny generał Franco, zaś ukończone zostało dopiero w 1959 roku. Widząc jednak rozmach tej budowli zupełnie nie dziwi, iż budowa trwała niemalże dwadzieścia lat. To co widać na powyższym zdjęciu jest jedynie małą częścią tego, co powstało.           Najbardziej charakterystycznym punktem całego mauzoleum jest zdecydowanie ogromny krzyż umieszczony na szczycie góry. Kiedyś można było wjechać kolejką do jego podnóża, żeby móc z bliska przyjrzeć się 18-metrowym figurom czterech ewangelistów oraz czterech cnót u podstawy krzyża, jednakże od kilku jest jest nieczynna. A szkoda, bo podejrzewam, że widok z góry na okolicę jest zachwycający. Sam krzyż też robi ogromne wrażenie, bowiem ma aż 152,4 m wysokości, 46 m rozpiętości i 6 m szerokości, zaś waży 201 tysięcy ton i jest widoczny z odległości prawie 50 kilometrów (czyli czasem widać go nawet z Madrytu) Jest on też zarazem najwyższym pamiątkowym krzyżem na świecie.       Jak już wspominałam, mauzoleum leży w górach Guadarrama w dolinie Cuelgamuros. Składa się ono nie tylko z widocznego krzyża, ale także z gigantycznej podziemnej bazyliki wykutej w skale, zaś po drugiej stronie wzgórza  Risco de Nava mieści się klasztor benedyktyński. Tam jednak nie dotarliśmy, bo zabrakło nam czasu. Sporo go bowiem spędziliśmy wewnątrz - w bazylice. Niestety obowiązywał tam zakaz fotografowania, więc jedynie słowami mogę spróbować opisać to, co tam zobaczyliśmy. Wyobraźcie sobie podziemną kryptę, długą na 262 metry i wysoką na sześć pięter. Pamiętajcie, że absolutnie wszystko zostało wykute w skale przez kilkanaście tysięcy więźniów, bowiem w myśl polityki pojednania każdy dzień pracy oznaczał skrócenie wyroku o dwa dni, a za rok pracy darowano 10 lat więzienia. Brzmi jak niezły układ, ale nie do końca tak było, bo wielu oddało przy budowie swoje życie. Zresztą, pochowanych we wnętrzu bazyliki zostało czterdzieści tysięcy poległych w wojnie, a także sam generał Franco po swojej śmierci w 1975 roku. Przy ołtarzu znajduje się tablica ze złotymi literami "Francisco Franco Bahamonde", którą oświetla światło z wykutego w skale okienka. Znajduje się tu również drewniany krucyfiks, wykonany osobiście przez dyktatora z drzewa jałowcowego. Panuje tutaj przyjemny latem chłód, ale mnie to miejsce przyprawiało o dreszcze. Czuć tutaj ogromną powagę, którą potęguje panująca cisza. Rozmiary wnętrza przytłaczają, widać, że Franco chciał przytłoczyć ludzi rozmachem tego miejsca i to mu się udało.           Wszystko w tym miejscu jest ogromne, dlatego też zupełnie nie dziwi, iż przed wejściem do bazyliki rozciąga się olbrzymi plac. Widok z niego zaś jest oszałamiający, bowiem przepięknie prezentuje się dolina, a w oddali majaczą przedmieścia Madrytu. Miejsce na to mauzoleum zostało wybrane naprawdę doskonale, mimo iż nie należy do najbardziej obleganych turystycznie. Ciężko się w ogóle czegokolwiek o nim dowiedzieć w Hiszpanii, wszyscy raczej ciągną do Escorialu niż tutaj.            Te urodziny na pewno zapamiętam na długo właśnie dzięki wizycie w tym miejscu. Spędzone tutaj godziny sprawiły, że w pełni poczułam ciężar historii, która sprawiła, iż doszło do powstania mauzoleum. Postanowiłam też przyjrzeć się z bliska hiszpańskiej wojnie domowej, bo przyznam szczerze, że jest to zupełnie pomijany w naszej szkole temat i jedyne co mi się z nią kojarzy to postać Hemingwaya. ;)  Jeśli kiedyś będziecie w okolicy Madrytu, znajdźcie kilka godzin i przejedźcie się do tego miejsca. Warto tutaj zapalić świeczkę tym bezimiennym ludziom, którzy ponieśli największą ofiarę - zarówno w czasach wojny jak i przy budowie. Co też i ja uczyniłam w swoje urodziny. :)~~Madusia.

Przez Balvany do doliny Szalajka, czyli w sercu Gór Bukowych

marcogor o gorach

Przez Balvany do doliny Szalajka, czyli w sercu Gór Bukowych

Będąc pierwszy raz w Górach Bukowych skupiłem się na rozeznaniu w terenie co warto zwiedzić. Zobaczyłem kilka pięknych miejscówek, jak Lillafüred, czy Szilvasvarad, pozostawiając sobie zdobywanie najwyższych szczytów na kolejny raz. Ostatnio odkryłem w sobie coraz silniejszą żyłkę podróżniczą i już samo bycie w podróży i odkrywanie cudów natury sprawia mi dużą frajdę! Po zwiedzaniu zamku w Diósgyőr i Lillafüred w Dolinie Garadna, co już opisałem tutaj wyruszyłem krętą drogą przez ładne bukowe lasy w górę, by dostać się do osiedla Bankut położonego bardzo wysoko, bo ponad 800 m.n.p.m. W międzyczasie potwornie zmieniły się warunki na drodze. Z krainy kolorowej jesieni wjechałem w krainę śniegu. To była sobota w czasie długiego weekendu listopadowego i tam również nastąpił niespodziewany atak zimy! Pojechałem na południe, aby uciec przed zimnem na północy, ale i tam zima zła mnie dopadła, co odczułem zwłaszcza jeżdżąc samochodem w warunkach stricte zimowych.  jesienne lasy Gór Bukowych widziane z wieży Malyinka-kilato BALVANY Dojechałem do Bankuta, by zdobyć jakiś szczyt tych gór. Wybrałem pobliski wierzchołek Balvany, mierzący 959 m, by obejrzeć widoki z wieży widokowej tam postawionej. Krótkie podejście w zimowych warunkach, przy padającym śniegu i porywistym wietrze nie nastrajało optymistycznie i niestety to się sprawdziło. Olbrzymia metalowa wieża na szczycie dawała wielkie możliwości do dalekich obserwacji panoram Gór Bukowych, ale nie przy tej pogodzie. Napiszę krótko, nie zobaczyłem nic poza śnieżycą! Jest zatem powód, aby powrócić kiedyś na wieżę Petofi-Kilato. Zszedłem inną drogą na parking w Bankucie, gdzie stoi kilka pensjonatów, bo to dość duży ośrodek narciarski, z kilkoma wyciągami. Można tam zjeść i znaleźć nocleg. Po drodze tutaj widziałem także kilka schronisk i baz turystycznych, ale czynnych tylko w sezonie letnim. Na wakacjach turyści mają tu więc gdzie biwakować. Ale ja niezrażony ruszyłem szukać kolejnych wyzwań. Liczyłem, że następne przygody będą bardziej pozytywne widokowo. wieża Petofi-kilato na szczycie Balvany Mályinka Rozpocząłem dość karkołomny zjazd po świeżym opadzie śniegu, by po kilku minutach powrócić na niższej wysokości do krainy złotej jesieni. Wyjechałem dość niespodziewanie z bukowych lasów w miejscowości Mályinka. A tam, a jakże nad wsią górowała śliczna, nowiutka wieża widokowa. Pisałem już o wysypie takich wież na Węgrzech. Oczywiście skorzystałem ze sposobności z wejścia na nią, aby zobaczyć jakiekolwiek widoczki na pobliskie góry. Jak mówi przysłowie, co się odwlecze, to nie uciecze… choć panorama z Begyeleg kilátó zapewne była ograniczona przez wysokość wzgórza. Kontynuowałem jazdę na południe w kierunku Egeru. Kolejnym przystankiem miało być miasteczko Szilvásvárad. wieża w Malyince – Begyeleg kilátó Szilvásvárad Szilvásvárad jest jednym z najbardziej popularnych miejsc weekendowych wypraw w północno -wschodniej części Węgier. Nietrudno to zrozumieć biorąc pod uwagę ogrom atrakcji zgromadzonych w jego okolicach. Największą popularnością cieszy się tam przecudna dolina Szalajka. Powstała dzięki górskiemu potokowi Szalajka, który swój początek bierze z podziemnych wód systemu jaskiniowego. Na powierzchnię wypływa z jaskini pod szczytem Istallós-kő (najwyższego szczytu Gór Bukowych). W trakcie swojego biegu tworzy słynny wodospad o nazwie Welon (Fátyol-vízesés). U wrót doliny Szalajka wpływa do Szilvásvárad. O popularności turystycznej doliny Szalajka świadczy utworzenie tam muzeum leśnictwa oraz leśnej kolejki wąskotorowej. kaskada w skale Sziklaforrás SZALAJKA VOGLY ( dolina) Zdobywanie najwyższych szczytów zostawiłem sobie na następny raz, głównie z powodu tego, że w dolinie przywitał mnie ulewny deszcz, na szczęście nie lało przez cały czas. Ta miejscowość turystyczna poza malowniczą doliną Szalajka słynie też m.in. z hodowli koni lipicańskich. W centrum znajduje się wielki parking, choć możemy dojechać też wgłąb doliny. Jej początek zajmuje uliczka pełna straganów z pamiątkami, przypomina to trochę nasze Krupówki. Wgłąb doliny jeździ też odkryta kolejka wąskotorowa, co jest tutejszym bardzo popularnym wynalazkiem do przewożenia turystów. Przystanki leżą przy każdej atrakcji. Przy kasie zakupiłem bilet na wjazd asfaltową drogą na pobliskie wzniesienie Kalapat ( 615 m). Po prostu z dołu wypatrzyłem tam ciekawą wieżę widokową i postanowiłem przyjrzeć się jej z bliska. Czas mnie gonił, więc wybrałem opcję samochodową na parking pod wierzchołkiem. Millenium kilátó Millenium kilátó Wybudowano tam olbrzymią wieżę Millenium kilátó, z której można skorzystać za drobną opłatą w kasie obok. Widoki według tabliczek opisowych z każdej ze stron muszą być imponujące, ale ja z racji deszczowej, pochmurnej pogody znowu nie zobaczyłem prawie nic, tylko miasto w dole i otaczające lasy. Powstał tutaj więc w mojej głowie plan dwudniowej eskapady w ten region górski i na pewno na wiosnę go zrealizuję. Zbyt wiele ciekawostek skrywa to pasmo górskie, by tego nie poznać do końca. Droga prowadziła dalej do ruin zamku Gerenna-vár, ale z racji pogody dałem sobie spokój, by tu powrócić przy dobrej widoczności. Zjechałem zatem na dół, na ostatni parking już w dolinie, by choć ją lepiej poznać. Tu na dole, o dziwo, pogoda była lepsza i wyszło nawet słońce. jeziorko w dolinie DOLINA SZALAJKI Przy parkingu jest restauracja i toalety, a kawałek dalej informacja turystyczna. Wychodzi stąd dalszy szlak i droga rowerowa wgłąb doliny, skrywającej największe dziwy. Nie doszedłem jednak wszędzie zostawiając sobie jej część na następny raz przy lepszej pogodzie, bo znowu rozpadał się deszcz. Ale koniecznie należy zobaczyć tutaj dwa wodospady, urocze jeziorka, znaną jaskinię i kilka budowli. Chodzi o Muzeum Leśnictwa ze skansenem, muzeum Dom Orbana, gdzie wyeksponowano znaleziska z jaskini oraz słynną stadninę lipicanów, gdzie można prześledzić historię tej klasycznej rasy koni na Węgrzech. W samym Szilvásvárad warto natomiast zobaczyć neoklasycystyczny kościół i kasztel. jaskinia Istállós-kői Jaskinia Istállas-kő  Dla mnie najwspanialsze są cuda natury, a tych w dolinie Szalajki nie brakuje. Na przestrzeni około 4 km strumyk ten tworzy jedną z najpiękniejszych i jak nadmieniłem najchętniej odwiedzanych węgierskich dolin. W trakcie swojego biegu potok tworzy liczne malownicze jeziorka, biało-zielone kaskady oraz wodospady z których na uwagę zasługuje umieszczany na licznych folderach reklamowych słynny Wodospad Fátyol (Fátyol-vízesés). Składa się on z szeregu kaskad na naturalnie powstałych wapiennych progach, na których strumień Szalajka opada efektownie w dół. Około 1 km od ostatniego przystanku kolejki odnajdziemy zaś Istállas-kő Cave, jaskinię, gdzie odkryto prehistoryczne szczątki w 1911 roku. Odnaleziono tu kości niedźwiedzi, jeleni i mamutów wraz z narzędziami ukształtowanymi z ich kości. Możemy tu odkryć jak nasi przodkowie żyli 30 tysięcy lat temu. Stąd już blisko było na górskie szczyty, ale ulewa i zbliżający się wieczór ponaglały mnie do powrotu. wodospad Welon Wodospad Sziklaforrás Tuż przed ścieżką do jaskini odnajdziemy najładniejszy chyba zbiornik wodny. Otoczony zewsząd barwnymi lasami, przy którym również mieści się infrastruktura gastronomiczna. Mi się najbardziej spodobał niepozorny, ale urokliwy wodospad Szalajka-forrás. Mała, wypływająca wprost ze skały kaskada wygląda prześlicznie. To rzadkie i piękne zjawisko naturalne, gdzie źródło krystalicznie czystej wody przez kanał jaskini dociera do powierzchni. Leży ona nieopodal większego jeziorka, gdzie znajduje się też Szabadtéri Erdészeti Múzeum, czyli wspomniane już muzeum leśnictwa ze skansenem archeologicznym. W całej dolinie znajdują się liczne punkty gastronomiczne oraz pensjonat, by obsługiwać tłumy węgierskich rodzin oblegających to miejsce w sezonie letnim. Wrócę tu więc na wiosnę… podobno wtedy nie ma jeszcze liści i widoki na ostańce skalne wśród lasów lepsze. źródłowa kaskada w skale Sziklaforrás GÓRY BUKOWE Moja pierwsza wyprawa w Góry Bukowe nie była w pełni udana z racji ataku zimy i deszczowej pogody w dolinach. Zrobiłem sobie jednak rozpoznanie w terenie i powrócę tu na spokojnie, aby bez pośpiechu pochodzić po tych czarujących górach. Mapa pasma zakupiona, co jest szczególnie ważne przy barierze językowej w tym przyjaznym Polakom kraju. Jako, że w pobliżu mamy także do dyspozycji liczne baseny termalne, jak te w Egerze, czy Miszkolcu możemy zaplanować sobie w tym regionie interesujący wypoczynkowo -krajoznawczy i aktywny weekend. Widokowych gór z wychodniami skalnymi też nie brakuje. Zaciekawił mnie ten rejon i urzekł też więc do następnego razu w Górach Bukowych. A na koniec zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć z wycieczki. I zachęcam do przeczytania wcześniejszych węgierskich opowieści oraz wzięcia udziału w ankiecie.  Z górskim pozdrowieniem Marcogor Note: There is a poll embedded within this post, please visit the site to participate in this post's poll. [See image gallery at marekowczarz.pl]                                                                                                             Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Blogmas: dzień 9 - moje świąteczne inspiracje.

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 9 - moje świąteczne inspiracje.

         Dzisiaj piąteczek i tak pomyślałam, że wreszcie zrobię jakiegoś niezobowiązującego posta. Prawda jest jednak taka, że mój cały misterny pomysł na dziewiąty dzień blogmasa runął z powodu sushi. ;) Opowieść miała bowiem właśnie skupić się na nim, ale byliśmy wczoraj wieczorem w naszej ulubionej suszarni na wydarzeniu polegającym na tym, że płacisz raz i jesz ile chcesz i tak się najedliśmy, że nie mogę się skupić na niczym poza leżeniem z brzuchem do góry. Ogólnie przypominam teraz taką małą kuleczkę i nic mi się nie chce. Postanowiłam zatem, że dzisiaj będą tak popularne na innych blogach - świąteczne inspiracje. Ale żeby nie było zbyt sztampowo, będą to moje własne prywatne zdjęcia związane ze świątecznym klimatem. Zapraszam zatem do oglądania! ;)choinka z książek to zdecydowany must have. <3mój chomik Jurek zajadający świąteczną mandarynkę jeszcze w akademiku. częstochowska choinka i Heniek - świnka, która była w domu przed Frankiem.Heniek w kokardzie.a to nasza pierwsza wspólna krakowska choinka z Tomaszem. ;)ulubione moje prezenty. <3       Wiem, że nie jest to generalnie szczyt moich możliwości, ale wybaczcie. ;p Za to na weekend szykują się już dłuugie podróżnicze opowieści, także spokojnie sobie wtedy odbijecie dzisiejsze niedostatki tekstu. ;) A na zakończenie zeszłoroczne zdjęcie z moją siostrą, bo taką mamy tradycję, że właśnie w formie takiej fotografii umieszczamy życzenia dla internetowych znajomych na fejsiku. ;)~~Madusia.

Blogmas: dzień 8 - ulubione świąteczne filmy. ;)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 8 - ulubione świąteczne filmy. ;)

         Pierwszy tydzień blogmas za nami i nie tracimy tempa. Przyznam szczerze, że jestem zaskoczona zarówno faktem, że udaje mi się dodawać codziennie coś nowego jak i Waszym odbiorem tej serii. Nie spodziewałam się tylu ciepłych słów i dziękuję pięknie za nie! Dzisiaj zajmiemy się tym, co w Święta wszyscy lubimy robić, chociaż nie wszyscy głośno o tym mówią - oglądaniem telewizji, a dokładniej świątecznymi filmami. Jest to taki specyficzny rodzaj, który nie każdemu podchodzi. Ja jestem taką zwolenniczką pół na pół, nie przepadam za filmami z kategorii familijnych, za to uwielbiam wszelkie komedie, głównie romantyczne. W końcu babą jestem i czasem lubię sobie popłakać przed ekranem. Dzisiejsza lista będzie taka właśnie niby pół na pół, ale jednak dominować będzie śmiech. Bo w końcu są to Święta pełne radości, nawet jeśli czasem się wzruszamy. :) Lista nie będzie zbyt długa, raptem osiem filmów. Postanowiłam bowiem ograniczyć się do tych, które naprawdę lubię i kojarzą mi się ze Świętami. Część z nich jest na pewno wszystkim doskonale znana, o ile nie wszystkie, bo w tym temacie raczej nie da się napisać nic szczególnie odkrywczego. ;) Mimo to, mam nadzieję, że zapoznacie się z tą listą z uśmiechem. :)           1) "Kevin sam w domu" 1990 r. & "Kevin sam w Nowym Jorku" 1992 r. - rozpoczynamy zestawienie od największych hitów lecących na Polsacie. I chociaż każdy powie, że to nuda, bo ile razy można co roku oglądać to samo, to skądś się przecież wzięły te protesty kilka lat temu, gdy Polsat nie puścił Kevina w Święta. Wydaje się, że te dwie rzeczy są po prostu sobie tożsame i jedno nie może się obyć bez drugiego. Fabuły filmu przybliżać Wam nie będę, bo zapewne każdy je doskonale zna. W tym roku na pewno wszyscy zwrócą większą uwagę na ten fragment filmu, gdzie pojawia się nowy amerykański prezydent wskazujący Kevinowi drogę w Nowym Jorku.      2) "I kto to mówi 3" 1993 r. - jak na razie idziemy chronologicznie. ;) Trzecia część komedii o sympatycznej rodzince i ich psach, które właśnie w trzeciej części grają niemalże główne role, gdyż świetnie komentują otaczającą ich rzeczywistość. Historia w sumie banalna - rodzinka z dwójką małych dzieci, ona wiecznie zajęta ich wychowywaniem, on dostaje świetnie płatną pracę pilota, zaś jego szefową jest niezwykle seksowna (w porównaniu do żony) pani biznesmen, która oczywiście chce pana uwieść. W tle są właśnie Święta Bożego Narodzenia, dużo śniegu, zwariowana podróż - ogólnie baardzo sympatyczna komedia. :) Taka idealna na Święta dla całej rodziny, bo pamiętam, że w dzieciństwie często ją właśnie razem oglądaliśmy. :)       3) "Ja Cię kocham, a Ty śpisz" 1995 r. - pierwsza na liście komedia zdecydowanie romantyczna z cudowną Sandrą Bullock, grającą kasjerkę w metrze. Pojawia się tam czasem facet, który szalenie jej się podoba, ale nie ma odwagi do niego zagadać (znamy to c'nie? ;p). Aż tutaj pewnego ranka przed Świętami obiekt jej westchnień wpada pod pociąg, spod którego ona go ratuje. Odwiedza go w szpitalu i mamy tutaj typową dla komedii karuzelę pomyłek, z której wychodzi, iż cała rodzina owego dżentelmena uważa ją za jego narzeczoną. Klops jest tym większy, że dżentelmen leży w śpiączce. I tą i tak już skomplikowaną sprawę mota jeszcze bardziej fakt, że brat pana ze śpiączki jest bardzo, ale to baaardzo fajny i coś ich do siebie ciągnie. ;) Więcej zdradzać nie będę, polecam zobaczyć samemu. :)     4) "To właśnie miłość" 2003 r. - klasyka gatunku, jedna z najcudowniejszych komedii romantycznych na świecie. Wzrusza niezmiennie od trzynastu lat i sprawia, że robi się zdecydowanie cieplej na serduszku. Kilka przeplatających się ze sobą historii, różne cudne wątki i absolutnie najpiękniejsza scena z karteczkami, gdzie zawsze upłaczę się jak bóbr. Dodatkowym plusem jest świetna ścieżka dźwiękowa, a także prawdziwie doborowe grono aktorskie - fantastyczny Alan Rickman, Liam Nesson, Hugh Grant jako premier Wielkiej Brytanii (sceny z nim są genialne, szczególnie jak tańczy ;p) i wielu innych. Polecam szczerze, jeśli jeszcze jest ktoś, kto tego nie widział. Tylko pamiętajcie, lepiej mieć zapas chusteczek pod ręką. ;)     5) "Holiday" 2006 r. - mój faworyt na tej liście, aczkolwiek mam wrażenie, że jest stosunkowo mało popularny u nas. Bardzo niesłusznie, bo jest to jedna z piękniejszych komedii romantycznych jakie widziałam. Historia dwóch kobiet, żyjących po dwóch stronach świata - Iris (Kate Winslet) mieszka w Anglii, zaś Amanda (Cameron Diaz) w słonecznym Los Angeles. Tuż przed Świętami jednej i drugiej sypie się życie i postanawiają skorzystać z opcji zamiany domów przez internet. Tak trafiają na siebie i dochodzą do wniosku, że to idealny pomysł. I tak Iris ląduje w LA, a Amanda na totalnie zaśnieżonej angielskiej wsi. Kluczowym motywem wymiany miał być fakt, że w okolicy nie ma zupełnie żadnych sensowych facetów, co oczywiście okazuje się nieprawdą i każda na jakiegoś trafia. I chociaż historie miłosne przedstawione w tym filmie są niebanalne i mogą się podobać, to moim absolutnie najukochańszym wątkiem, przy którym zawsze (ale to naprawdę zawsze) płaczę, jest ten z Iris i sympatycznym sąsiadem Amandy - starszym reżyserem. Historia jest tak niezwykle piękna, ciepła i serdeczna, że po prostu brakuje mi słów. Jeśli nie widzieliście tego filmu, to koniecznie nadróbcie tą zaległość. Naprawdę warto. <3         6) "Listy do M" 2011 r. & "Listy do M 2" 2015 - jedyne dwie polskie pozycje na liście, będące zarazem naszą swojską wersją hitu "To właśnie miłość". I powiem szczerze, to jedne z niewielu współczesnych polskich filmów, które naprawdę wyszły. Jedynka jest absolutnie bezkonkurencyjna, historie są świetne, oryginalne i ogląda się je bardzo przyjemnie. Dwójka jest kontynuacją, ale spotykamy też nowych bohaterów. Osobiście dla mnie w dwójce jest ciut za dużo Karolaka (którego uwielbiam jedynie w "Testosteronie"), ale da się przeżyć. Specjalnie dla tego zestawienia obejrzeliśmy drugą część przedwczoraj wieczorem i zdecydowanie bardziej świątecznie się zrobiło. A owca Matylda ma miejsce w moim serduszku po wsze czasy. :)      Każdy z tych filmów ma swój specyficzny urok, ale wszystkie są naprawdę warte obejrzenia. Jeśli zobaczycie, że gdzieś w telewizji będzie leciał któryś z nich, to serdecznie polecam zrobić sobie dobrą herbatkę (albo nalać sobie kieliszek wina), zgarnąć z lodówki stertę świątecznych ciast, opatulić się kocykiem albo przytulić się do kogoś bliskiego i razem obejrzeć. I tego Wam wszystkim życzę - takich prostych chwil pełnych miłości i domowego ciepła. :)~~Madusia. 

marcogor o gorach

Tęsknota i przeznaczenie. Pierwsze kobiety na ośmiotysięcznikach

Od dziecka lubię czytać. W czasach szkolnych, gdy czasu wolnego wbrew pozorom było najwięcej pochłaniałem książki bez opamiętania. Teraz, gdy sam piszę czasu jest mniej na dobrą lekturę, ale nie odmawiam sobie przyjemności czytania. Z racji swej ugruntowanej pasji w me ręce wpadają książki związane w jakiś sposób z górami. Kolejną pozycją, którą przeczytałem jest dzieło Diny Štěrbovej, czeskiej taterniczki i alpinistki od lat związanej z górami. Podjęła się ona bardzo ciekawego wyzwania, a mianowicie opisania zmagań kobiet z najwyższymi szczytami ziemi na przestrzeni ostatnich lat. Książka napisana z lekkością narracji i dużą dawką ciekawej wiedzy wciągnie każdego. Może być dobrym prezentem dla pań, np. na gwiazdkę, choć jej treść zainteresuje chyba wszystkich miłośników gór wysokich. Wydana została przez wydawnictwo Stapis, gdzie można ją zakupić online. Książka ta zdobyła nagrodę w kategorii „Historia wspinania i eksploracji” na XXI Festiwalu Górskim im. Andrzeja Zawady w Lądku Zdroju.  Na ziemi jest czternaście górskich masywów przekraczających magiczną granicę ośmiu tysięcy metrów. Podczas gdy mężczyźni zakończyli zdobywanie szczytów Korony Himalajów w latach sześćdziesiątych XX wieku, pierwsze kobiety stanęły na szczycie ośmiotysięcznym wiele lat później, gdy sukcesem zakończyła się japońska wyprawa na Manaslu w 1974 roku. Tęsknota i przeznaczenie to opowieść o pierwszych kobiecych wejściach na wszystkie ośmiotysięczniki, na szerokim tle zagadnień geograficznych, religijnych i politycznych, które stanowią nieodłączny aspekt wspinaczki w górach najwyższych. Autorka ciekawie i rzetelnie opisuje nie tylko niezwykłe historie bohaterek – te zakończone sukcesem, jak i te tragiczne – lecz również przemiany, jakie zaszły we wspinaczce wysokogórskiej w ostatnich dekadach. Dina Štěrbová przez czternaście lat gromadziła informacje o pierwszych kobietach, które stanęły na wierzchołkach górskich olbrzymów. Wiele bohaterek odwiedziła, żeby wysłuchać ich opowieści i zdobyć niepublikowane dotąd zdjęcia, a do niektórych faktów dotarła mozolnie przekopując przepastne archiwa różnych organizacji wysokogórskich. Losy pierwszych kobiet, które stanęły na ośmiotysięcznikach, często bywały bardzo złożone, nierzadko tragiczne, a spełnienie marzeń o himalajskich szczytach wymagało nie tylko ogromnej siły, wspinaczkowego mistrzostwa, determinacji, odwagi i ciężkiej pracy, lecz także umiejętności przezwyciężenia olbrzymiego obciążenia psychicznego. Niestety spełnienie „ośmiotysięcznych” marzeń często okupione było łzami i krwią, a nierzadko wymagało zapłacenia najwyższej ceny. Ta niezwykła książka jest opartą na rzetelnych źródłach historią wielkiej pasji, na którą składa się szereg niezwykłych biografii oraz dokumentacja trwającej dwadzieścia sześć lat odysei… Gorąco polecam na zimowe długie wieczory. Z górskim pozdrowieniem Marcogor Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Blogmas: dzień 7. -  zabawa razy tysiąc, czyli Połącz Kropki. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 7. - zabawa razy tysiąc, czyli Połącz Kropki. :)

        I po Mikołajkach! ;) Bierzemy głębszy oddech i powoli zaczynamy szykować się do Świąt. Od kilku lat zawsze robię listę prezentów dla rodziny, żeby ułatwić im zadanie. Najczęściej znajdują się na niej oczywiście książki, bo prezenty to idealny moment, aby uzupełnić biblioteczkę (to, że nowe pozycje się już na niej nie mieszczą, nie ma absolutnie żadnego znaczenia ;p). W tym roku na liście pojawiła się dość nietypowa pozycja, bo nie jest to książka sensu stricte, ale pierwszy egzemplarz, który mam, tak mi się spodobał, że zażyczyłam sobie najnowszą edycję "1000x Połącz Kropki". I to właśnie o niej będzie dzisiaj słów kilka. Zapraszam serdecznie! :)        Jak widać na zdjęciu moje kropki składały się na zwierzątka. Do wyboru były także arcydzieła światowego malarstwa, ale padło jednak na zwierzątka, gdy tylko zobaczyłam ich okładkę. Ten piesek tak mi się spodobał, że zdecydowałam się praktycznie od razu. I nie pożałowałam. ;) Takie kropki kojarzą mi się z dzieciństwem, gdy była to bardzo popularna rozrywka i chyba nawet gdzieś w otchłaniach mojej pamięci mam takie wspomnienie, że mama sama mi je robiła. A tutaj dostajemy od wydawnictwa Insignis absolutnie fantastyczną wypasioną wersję, którą pokochałam z całego serduszka.          Po pierwsze - ten format! Sto razy tak, bo dzięki temu nie trzeba dłubać ani też szukać zbyt długo kolejnych kropek. Jakoś inne książki pełne kropek dostępne na rynku, mimo fajnych pomysłów, przegrywają wielkością. Tutaj jednak ma ona znaczenie, uwierzcie. ;ptak prezentuje się obrazek na samym początku, zanim zaczniemy go wypełniać.          Po drugie - każda setka kropek ma swój kolor. To też rozwiązanie baardzo dobre, ułatwiające zabawę, ale zdecydowanie jej niepsujące. I tak zwykle za kolejną kropką trzeba się porozglądać, ale przynajmniej wiemy, czego szukać. Kolorkom też mówię tak! ;)króliki w wersji kropkowanej. :)lisek.nie mogło też zabraknąć pandy. ;)         Po trzecie, ale właściwie najważniejsze - istnieje możliwość bezproblemowego wyrwania pojedynczego obrazka z książki tak, aby zdecydowanie łatwiej móc łączy kropki. I tutaj ogromne brawa za pomysł (a przecież tak prosty i wydawałoby się logiczny), bo przy takich rozmiarach o wiele łatwiej jest sobie po prostu kartkę wyrwać, położyć na stole i obracać w dowolne strony w zależności od tego jak wychodzi nam połączenie. Jestem zaskoczona, że nikt wcześniej na to nie wpadł, bo naprawdę ułatwia to całą sprawę i pozwala się cieszyć zabawą w pełni, a nie irytować, że w pewnym momencie książka nam się nie chce odpowiednio wygiąć. ;/świniaka nie mogło zabraknąć. :)      Za cenę 40 zł dostajemy dwadzieścia obrazków zwierzątek oraz duży plakat o wymiarach 48 x 35 cm. Nie da się ukryć, że książka Thomasa Pavitte jest jedną z droższych pozycji kropkowych dostępnych na rynku, ale też najlepszą. I mam nadzieję, że czekające na mnie pod choinką "Pejzaże miast" potwierdzą wyjątkowość tych kropek. ;)jest i cały piesek. :)         Na zakończenie jeszcze ocena. Zastanawiałam się nad systemem oceniania poszczególnych pozycji i doszłam do wniosku, że skala będzie wynosiła od 1 do 10, gdzie jedynki totalnie nie polecam, zaś dziesiątka podbiła moje serduszko i polecam ją szczerze, zawsze i wszędzie. Do tego jako zobrazowanie oceny będzie zawsze któraś ze świnek. I dzisiaj - uwaga, uwaga...10/10, bo jaram się kropkami w wersji 1000 jak Kluska ogórkiem. <3~~Madusia.

Blogmas: dzień 6. - Mikołajki: Nie kupuj, adoptuj! :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 6. - Mikołajki: Nie kupuj, adoptuj! :)

          Mikołajki dzisiaj! Dzień pełen prezentów i sympatycznych brzuchatych dżentelmenów ubranych na czerwono. Pamiętam z dzieciństwa te wszystkie emocje, gdy budziłyśmy się rano bez żadnych protestów (to zdecydowanie taka jedyna sytuacja w ciągu całego roku ;p) i szybciutko się rozglądałyśmy czy był Mikołaj i czy zostawił gdzieś jakieś prezenty. I przyznam szczerze, że rodzice mieli fantazję w wymyślaniu miejsc, gdzie by je tu schować, także było wesoło. Teraz wiadomo, że nie ma już takiej magii, ale prezenty zawsze fajnie jest dostawać, nie będę tego ukrywała. A że często wśród prezentów znajdują się zwierzątka, postanowiłam dzisiejszą notkę poświęcić właśnie im. Nie zawsze jest to dobry prezent dla dziecka (czy też dorosłego ;p), ale jeśli już się na taki zdecydujemy to nie kupujmy, tylko adoptujmy zwierzęta. I opowieść mikołajkowa właśnie będzie o pewnej adopcji i o tym co z niej wyszło. I o tym też, że warto pomagać! :)       Odkąd sto lat temu dostałam właśnie na Mikołaja pierwszą świnkę morską, te właśnie zwierzątka ukochałam sobie szczególnie mocno. Stąd też nic dziwnego, że gdy nieco podrosłam i przeniosłam się do Krakowa marzyłam, żeby i w moim domku była świnka. Trochę to trwało, ale wreszcie ponad dwa lata temu w październiku udało mi się namówić Tomasza na świntucha. Jednego. Pojechaliśmy do różnych sklepów zoologicznych, żeby znaleźć tą jedną jedyną. Tak właśnie pod naszym dachem znalazła się Kluska. Co prawda, była malutka, chudziutka i szalenie strachliwa, ale wiedzieliśmy, że ma potencjał na bycie Kluską. ;)pierwsze chwile w nowym domku. :)największa życiowa miłość Kluski - ogórek. :)             Szybko jednak doszliśmy do wniosku, że Kluska sama będzie się nudzić (no dobra, JA doszłam do takiego wniosku, Tomasz jedynie kiwał głową ;p) i tutaj narodził się pomysł adopcji. Już wcześniej bardzo interesowałam się tematem świnek i robiącym absolutnie fantastyczną robotę Stowarzyszeniem Pomocy Świnkom Morskim. Chwilami aż coś mnie brało, gdy czytałam historie, które przeżywali ludzie znajdujący świnki morskie wyrzucone na śmietnik w zimową noc (co nawiasem zdarzyło się znów kilka dni temu w Radomiu) i w różnych podobnych okolicznościach. Nie będę mówiła głośno co powinno się robić ludziom wyrzucającym jakiekolwiek zwierzęta, ale są to zdecydowanie bardzo nieładne rzeczy. Na stronie Stowarzyszenia znajduje się mnóstwo ogłoszeń o tzw. tymczasach, czyli świnkach, które można adoptować. Przez kilka tygodni studiowałam tą zakładkę bardzo wnikliwie, żeby znaleźć kogoś pasującego do Kluski. Musiała to być dziewczynka (albo też wykastrowany chłopiec, bo świnek nie wolno rozmnażać) i stwierdziłam, że fajnie byłoby gdyby była podobna kolorystycznie. ;) Była jedna taka idealna - Natka miała na imię i znajdowała się w domu tymczasowym w Mińsku Mazowieckim. Napisałam do jej opiekunki, powymieniałyśmy trochę wiadomości, umówiłam się też z wolontariuszką z Krakowa, której zadaniem było sprawdzenie w jakich warunkach będzie świnka mieszkała i ogólnie czy mamy w ogóle o nich pojęcie. Dziewczyna była szalenie sympatyczna i równie mocno zafiksowana pozytywnie na punkcie świnek, więc spotkanie było właściwie formalnością. Dostaliśmy zgodę i ruszyliśmy przed Wigilią do Mińska Mazowieckiego po Natkę. Nie chcieliśmy jeszcze nikomu mówić, co planujemy, więc nasza droga wyglądała wesoło - wyjechaliśmy z Krakowa z Kluską, żeby zostawić ją u moich rodziców w Częstochowie, po czym śmignęliśmy do Mińska, dostaliśmy Natkę, wróciliśmy do Częstochowy, gdzie Tomasz nas zostawił i wrócił do Krakowa. Szalony to był dzień, ale też bardzo szczęśliwy. Podpisaliśmy papiery adopcyjne, dostaliśmy milion dobrych rad i teraz przed nami była najtrudniejsza część - łączenie świnek! ;)takie lokum przygotowaliśmy naszym świntuchom w Krakowie. ;)         Łączenie nie jest wcale takie proste, z czego nie zdawałam sobie sprawy. Myślałam, że przebiegnie to trochę łatwiej, a tutaj się działo. Najpierw wykąpaliśmy je obie, żeby zneutralizować zapachy, daliśmy obwąchać się wzajemnie i wsadziliśmy do klatki. I się zaczęło. Wrzaski, piski, kręcenie tyłeczkami, lekkie gryzienie, czego tam nie było. Jeszcze Kluska była prawie dwa razy mniejsza i nie bardzo sobie radziła, także Natka (przerobiona szybko na Nataszkę) podporządkowywała ją sobie dość łatwo. Ale pierwsze trzy dni były koszmarne i nawet się zastanawiałam czy nie trzeba będzie Nataszki odwieźć z powrotem. Na szczęście później się uspokoiły i starały się raczej nie wchodzić sobie w drogę. ;) W Krakowie poszło z łączniem trochę łatwiej, bo obie były w nowej klatce, która też swoimi rozmiarami pozwala im obu na spokojne życie. ;p Każda ma swój domek i swój kocyk, chociaż korzystanie z nich wygląda tak, że kto pierwszy ten lepszy. ;) Wypuszczamy je też na spacery, żeby sobie połaziły po mieszkaniu, chociaż początkowo za tym nie przepadały, ale ostatnio coś im się pozmieniało i chętnie tuptają. ;)Nataszka w kąpieli.Kluska w kąpieli.pierwsze spotkanie.         Za kilkanaście dni miną dwa lata odkąd dziewczynki są razem i mogę powiedzieć, że dogadały się. Miłości jakiejś wielkiej na pierwszy rzut oka nie ma, ale gdy tylko się wystraszą, to od razu lecą do siebie, bo wiadomo, że w kupie raźniej. ;) Uważam, że decyzja o adopcji drugiej świnki była świetnym pomysłem, bo Kluska nie czuje się samotna, a i Nataszka, gdy tylko przestała się nas bać, stała się niezwykle sympatyczną świnką. Czasem zdarza się jej ugryźć, ale jedynie gdy się wystraszy albo kogoś nie zna. ;) Wiem, że nie zamieniłabym jej na żadną inną. :) Zwłaszcza że ostatnio dostała jakiejś infekcji i było trochę strachu, wizyty u weterynarza, podawanie leków strzykawką do pyszczka siedem razy dziennie (przy czym tylko jedna jej na tyle smakowała, że łaskawie pozwalała sobie podać, przy reszcie była prawdziwa walka dwóch ludzi kontra jedna świnka, która często wygrywała pojedynki ;p), a ostatnio rozdrapała sobie strupka po zastrzyku i trzeba było z nią siedzieć pół nocy i pilnować, żeby sobie nie drapała plecków, bo ją to strasznie bolało. Prawie jak z dzieckiem. ;) A do tego tak się dziewczyny wycwaniły, że jak tylko ktoś podchodzi w kierunku lodówki (już nawet nie trzeba jej otwierać), to rozlega się przeciągły donośny kwik oznajmujący, że trzeba coś dobrego śwince dać. Najlepiej ogórka, bo nic innego nie wchodzi tak dobrze jak on. Naprawdę, dwie świnki to podwójna radość i mogłabym opowiadać o nich bez końca. ;)nakarm człowiek!         Na zakończenie słów kilka o Stowarzyszeniu, które od czasu do czasu organizuje różne akcje pomocowe, bowiem świnek przybywa, a niestety zdecydowana większość, która trafia pod ich opiekę, potrzebuje pomocy weterynaryjnej. A wiadomo, że ona kosztuje i to chwilami niemało. Dlatego też polecam Wam szczerze różne ich aukcje, zakup kalendarza (teraz na nowy rok taki kalendarz z cudnymi świniakami to fajny prezent) czy też wirtualną adopcję. Wtedy możemy pomóc konkretnej śwince, której niestety z różnych względów sami nie możemy wziąć do domku. A najfajniej jest oczywiście zaadoptować taką świnkę czy też świnki, bo one potrafią się odwdzięczyć (może nie tak jak psy, ale też). Generalnie, warto zawsze zrobić coś dobrego dla zwierzątek (nie muszą to być koniecznie świnki, działa mnóstwo podobnych stowarzyszeń czy schronisk), bo mogą liczyć tylko na nas. A dobro powraca, pamiętajcie o tym! :)tutaj właśnie Nataszka pozująca z zakupami dla Stowarzyszenia. :) ~~Madusia & Kluska & Nataszka & Tomasz, który dzielnie znosi te wszystkie trzy baby. ;)