Styczeń, luty

Tu i Tam

Styczeń, luty

Ptaki Meksyku i Gwatemali

OTWARTY HORYZONT

Ptaki Meksyku i Gwatemali

,,Najdłuższa podróż” Nicholas Sparks

SISTERS92

,,Najdłuższa podróż” Nicholas Sparks

Zanim kupisz buty …

Obserwatorium kultury i świata podróży

Zanim kupisz buty …

Kogo obserwować na Instagramie?

OOPS!SIDEDOWN

Kogo obserwować na Instagramie?

ABC… Zorzy

Traveler Life

ABC… Zorzy

TROPIMY PRZYGODY

Comuna 13 w Medellin – sztuka przeciw wykluczeniu

15Medellín to miasto, które diametralnie zmieniło i dalej zmienia swój wizerunek. Znane niegdyś przez Pablo Escobara, kartele narkotykowe i bycia do 2003 roku najniebezpieczniejszym miastem świata, dziś pokazuje odwiedzającym swoje nowe oblicze – dumne, nowoczesne, rozwijające się miasto, pamiętające o... Artykuł Comuna 13 w Medellin – sztuka przeciw wykluczeniu pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Zależna w podróży

EKUZ: Czy wiesz, że w Europie jesteś ubezpieczony? Tak, ty!

Znacie ten moment na wycieczce, że czujecie, że coś jest nie tak? Macie gorączkę, na skórze pojawia się dziwna wysypka, ledwo wstajecie z łóżka lub od kilku godzin wymiotujecie. Zwykle w Polsce poszlibyście do lekarza. Ale w Polsce nie jesteście. Wyjechaliście na podbój Europy. To miała być dwutygodniowa przyjemna wycieczka,...

Śląski Ogród Zoologiczny w Katowicach

SISTERS92

Śląski Ogród Zoologiczny w Katowicach

To nie jest miejsce dla Gringo – recenzja i KONKURS

POJECHANA

To nie jest miejsce dla Gringo – recenzja i KONKURS

Inspiracje na wakacje!

MAGNES Z PODRÓŻY

Inspiracje na wakacje!

Rok 2016 na pewno zapisze się w moim życiu wielkimi cyframi. Czeka mnie dużo zmian. Wkroczę na Nową Drogę Życia i pierwsze, co będę chciała zrobić, to ową drogą uciec w jakiś rajski zakątek, ale właśnie nie wiem, jaki kierunek obrać, gdzie magnesu szukać...Zainspirować mogą nas oferty biur podróży, kierunki określane jako must see na blogach czy forach podróżniczych. Poniżej kilka wakacyjnych kierunków, większość z mojej listy marzeń. Każdy kierunek zachwyca i ma niepowtarzalny urok oraz oferuje coś niezapomnianego. Jednymi zachwycam się ja, drugimi moi znajomi. Pytanie tylko jak chcemy spędzić, za ile, na ile i z kim wakacyjny czas? We dwoje w romantycznych sceneriach, nostalgicznych i sielskich obrazkach, czy wśród rajskich palm? Tutaj możemy odkrywać plaże Cypru oraz Grecji, opalać się w hiszpańskim słońcu, czy dosłownie tonąć w kwiatach Wysp Kanaryjskich. "Jak żyję nie widziałam takiego lazuru wody jak na Cyprze! Nie wierzyłem, że tak bardzo zachwycę się tą wyspą. Najchętniej ukryłbym się w którejś z nich". A może aktywnie nurkując, jeżdżąc na quadach, skacząc ze spadochronem, spróbować surfingu? Egipskie rafy koralowe są najpiękniejsze. Podwodny świat oczarowuje. Wiatry Fuertaventury zachęcają do kitesurfingu, a góry Maroka do trekkingu. Przyznam, że ilekroć pomyślę o Egipcie, to od razu widzę przed oczyma cudowny świat koralowców i kolorowych ryb.Chyba, że weekendowy city break. Intensywnie chłonąc energię miasta. Rzymskie wakacje, paryski szyk, kolorowa Lizbona, bogactwo Lazurowego Wybrzeża...A może z całą rodziną pojechać do jakiegoś malowniczego, cichego zakątka, gdzie odpoczniecie, jeszcze bardziej scalicie więzi? Chorwacja, Bułgaria, Turcja, Grecja... Moi znajomi twierdzą, że: "Bułgaria to idealna miejsce na wypoczynek z dziećmi. Piękne widoki, zielone zakątki, czyste morze i plaże. Spokojnie, relaksująco, brak nudy, ale też nie gwarno."Ewentualnie w stylu gwiazd. Poczuć się jak z najlepszego filmu i odpoczywać na rajskich wyspach.Podążyć za modnymi kierunkami i zdobyć piękną Maltę, Maderę, Islandię z przecudną zorzą polarną na czele albo  dać się zaczarować Tajlandii czy poczuć tętno Czarnego Lądu w Kenii oraz Gambii, ewentualnie skusić się na arabską noc, gdzieś w Omanie, bardzo gościnnym Iranie czy złotych ZEA. "Gdybym miał wybrać najpiękniejszy widok w moi życiu to byłaby to zdecydowanie zorza polarna. Tego cudu natury nie da się opisać słowami. To jest najprawdziwsza magia!"Kolumb odkrył Amerykę, odkrywajmy ją i my! Pocztówkowe widoki Kuby, gorącej wyspy, piorunującej mieszanki latynoskiego temperamentu. Mówisz, że nic cię nie zaskoczy i widziałeś już wszystko? Japonia to kolejny kierunek, który udowodni jak bardzo się myliłeś. Lubisz srogie krajobrazy i nie koniecznie kochasz uczucie piasku pod stopami? Norwegia jest odpowiedzią. Potęga natury - to zdanie nabiera tam sensu.To, co mogę polecić osobiście to: odkrywajcie Słowację! Najpiękniejsze widoki, jaki w życiu widziałam to maleńkie, kolorowe miasteczka,  pola, łąki, pagórki właśnie Słowacji. I oczywiście będę z całych sił promować Polskę. Mamy piękne plaże i górskie szlaki. Kto jeszcze nie był w Bieszczadach, powinien koniecznie się wybrać. Tam wszystko jest bardziej i naj ... Bardziej gwieździste niebo, najpiękniejsze widoki, najciszej, najczystsze powietrze...Ja wiem, że skreślę z podróżniczej listy marzeń Benidorm. Już w kwietniu będę też spacerować plażą w Alicante. Jadę tam jako przewodnik. Zebrałam kilka osób, które o Hiszpanii marzyły, ale strach przed lotem, bariera językowa, itp. sprawiły, że nie wychylały nosa poza kraj. Ciekawe, czy sprawdzę się w nowej roli, tym bardziej, że ma być to wyjazd nastawiony na zwiedzanie, maszerowanie, poznawanie i smakowanie? Wszystko zorganizowałam sama od rezerwacji biletów, poprzez parkingi, dojazdy na lotnisko, nocleg zabukowany na Airbnb, opracowane mapy, trasy zwiedzania, itp. Liczę, że nałapię promieni słonecznych i wrócę pełna energii, by w kolejnych miesiącach odrywać Mazury: spływ kajakowy Krutynią, wyjazd do Wilna, zobaczenie olsztyńskiego Starego Miasta. Kolejne województwo na magnesowej mapie zwiedzone, odkryta Kraina Wielkich Jezior. Na koniec czas zdecydować się na podróż poślubną. Tutaj mam prawdziwy dylemat, bo z jednej strony najchętniej spędziłabym ten czas po prostu leżąc na plaży, sącząc drinki, kąpiąc się w krystalicznym morzu, łapiąc rozgwiazdy - Dominikana, ale z drugiej strony potrzebuję ruchu, aktywności, energii danego miejsca, iść z rytmem miasta, szaleństwa jak np. szarańcza w czekoladzie - Bangkok. Chociaż cały czas mnie zwodzi i uwodzi Malta. Miejsce, gdzie mam wrażenie ostatnimi czasy zawędrowali już wszyscy, tylko przede mną jeszcze swoje wdzięki schowała. Chciałabym zobaczyć, co takiego ma w sobie ta mała wyspa, że przyciąga tyle osób i każda z nich pada przed nią na kolana.*Zdjęcia pochodzą z zasobów własnych, znajomych lub darmowych baz* Post powstał we współpracy z Andeko

WHERE IS JULI+SAM

English spoken here

Na naukę nigdy podobno nie jest za późno. Dziś zaczęłam kurs języka angielskiego w Brisbane. Nauka angielskiego w Australii Za to powinnam chyba cmokać rodziców po stopach i to wytrwale, do końca życia. Za to, że przymuszali mnie do nauki języka angielskiego. Tak, przymuszali, za włosy ciągali (nawet, jak miałam krótkie), bo wcale się mi nie […] The post English spoken here appeared first on Where is Juli + Sam.

Kawałek Chin na Borneo

Na Wschodzie

Kawałek Chin na Borneo

Jak skutecznie schudnąć?

Zastrzyk Inspiracji

Jak skutecznie schudnąć?

Rodzynki Sułtańskie

Prawdziwy Polaku! Przepraszam, że nie wyszłam za Ciebie za mąż

  Czołem, Prawdziwy Polaku! Piszę do Ciebie, choć nie do końca wiem, kim tak naprawdę jesteś. Jeszcze do niedawna za prawdziwych Polaków uważałam większość moich znajomych. Bo przecież jesteśmy w Polsce, prawda? Troszczymy się o naszą Ojczyznę, bardziej... Podobne wpisy: A CO DLA CIEBIE JEST PRZYJEMNOŚCIĄ? KONKURS! DO WYGRANIA ZESTAWY DO PARZENIA KAWY I HERBATY I SŁODYCZE OD TURECKIEGO SKLEPU!

Nazaret i Tel Aviv, czyli tu i tam w Izraelu

Tu i Tam

Nazaret i Tel Aviv, czyli tu i tam w Izraelu

[67] Malta: pierwsze kroki na Gozo

STOPEM PO PRZYGODE

[67] Malta: pierwsze kroki na Gozo

Malta to właściwie Malta i Gozo. Cały czas o tym zapominam; w mojej głowie Gozo widnieje raczej jako ta mniej ważna część, ot przylepek, który powstał blisko, więc wypadało przyłączyć go do jakiegoś kraju. Szczerze mówiąc, nie wiem nawet za bardzo co tam się znajduje (oprócz Azure Window). Paskudna ignorancja, tłumaczę się przed sobą sesją i przemęczeniem. Przecież i tak wszystko jak zawsze okaże się na miejscu.Do ostatniej chwili nie wiemy gdzie spędzimy noc po przylocie. Dziwnym zbiegiem okoliczności odpowiedź od hosta dostajemy w momencie, gdy stoimy już w kolejce do bramki na lotnisku. „Mogę przenocować Was dzisiaj w Victorii, dajcie znać czy przyjedziecie”. Za każdym razem, gdy usiłujemy wpisać nazwę miasta w internet, znacznik na mapie przeskakuje na miasto Rabat znajdujące się na Gozo. Wtedy jeszcze nie wiemy, że to to samo miejsce – ma po prostu dwie nazwy. Informuje nas o tym fakcie facet stojący przed nami w kolejce. - Macie jechać do Victorii? To jest na Gozo, ale jak wylądujemy to powinny jeszcze pływać promy. Możemy się spotkać na lotnisku i iść razem na autobus, to powiem wam co i jak; też muszę się dzisiaj dostać na Gozo.Jest instruktorem nurkowania i leci na Maltę sprawdzić nowe miejsca, w których w wakacje ma przeprowadzić kursy.Gdy po lądowaniu udaje nam się znaleźć nasz wielki plecak wypchany namiotem i karimatami oraz znaleźć naszego nowego kolegę Leona, rozpoczynamy poszukiwania autobusu, który dowiezie nas do Cirkewwy, skąd odpływają promy. W międzyczasie zaznajamiamy się jeszcze z dwoma Polakami, którzy częstują nas whisky. Sympatycznie się zaczyna.Autobus zdaje się pokonywać tych 30 kilometrów całą wieczność. Kiedy wreszcie udaje nam się dostać do portu i wsiąść na prom, zaczynam mieć nadzieję, że to już bliżej niż dalej. Jednak morze jest bardzo niespokojne i buja nami jak szalone; kolejne 20 minut mija mi na siedzeniu bez ruchu z zamkniętymi oczami i powtarzanie w głowie: „tylko nie puść pawia, tylko nie puść pawia, zaciskaj zęby mocno, wytrzymaj jeszcze chwilę”. W międzyczasie Leon wymyśla nowy plan: z portu ma przyjechać po niego kolega, więc podrzucą nas do tego nieszczęsnego Rabatu, przecież nie będziemy o tej porze łapać stopa. Choć wysadzają nas niemal pod wskazanym adresem, dla zasady mylimy kierunki i idziemy w dokładnie odwrotną stronę niż powinnyśmy. Toczymy się z plecakami po pustych, nocnych ulicach Rabatu, cieszymy się ciepłym powietrzem i trochę gubimy w wąskich i ciemnych uliczkach. Kiedy docieramy do naszego hosta, zostają nam ledwie jakieś 4 godziny snu – o szóstej rano czeka nas niestety pobudka, bo Filip musi zebrać się do pracy. Padamy momentalnie.śpiący poranny Rabat tuż przed wschodem słońcaW sumie nawet dobrze wychodzi z tym porannym wstawaniem – mamy mnóstwo czasu na zobaczenie na Gozo wszystkiego, co sobie wymyśliłyśmy. Na pierwszy ogień idzie oczywiście Azure Window. Jesteśmy tam wcześnie, zanim jeszcze słońce na dobre odważy się wyjść zza chmur, toteż aura nie robi zbyt dobrego pierwszego wrażenia. Za to jest cicho, zupełnie pusto i całkowicie spokojnie; cały księżycowy krajobraz wokół mamy tylko i wyłącznie dla siebie. Zastanawiam się skąd wzięły się te dziwne i bolące w stopy skały. Wyglądają jak mocno perforowana gąbka, przez co na całej przestrzeni wybrzeża tworzą się miniaturowe kałuże. Jest bajecznie.Z okolic Dwejry kierujemy się z powrotem do Rabatu. Chcemy zobaczyć cytadelę – ogromny kompleks sprawujący pieczę nad miastem ze szczytu wzgórza. Widok na stolicę Gozo jest oszałamiający. Chwilami wydaje mi się, że jestem w jakimś arabskim kraju – ciasna zabudowa, budynki niemal się od siebie nie różnią kolorem ani kształtem; każdy z nich jest zwieńczony płaskim dachem, przeważnie używanym jako taras. Na co drugim suszy się pranie bądź stoją drzewka mandarynkowe w doniczkach. Gdy błądzimy tak między murami cytadeli, spotykamy starszego pana, który bardzo gorąco namawia nas do odwiedzenia znajdujących się nieopodal piwnic (pod cytadelą oczywiście). Nie zastanawiamy się długo i wchodzimy w wąskie korytarze. Ściany są dziwnego, trochę rdzawego koloru (a może to tylko tak wygląda w ciemności?), a sufit na tyle nisko, że trzeba iść pochylonym. Po chwili docieramy do pomieszczenia kształtem przypominającego trochę miniaturowy amfiteatr. Zresztą nie tylko kształtem – akustyka jest tam niesamowita! Najmniejszy szept wybrzmiewa głośno przez dobrych kilka sekund. Nie możemy się powstrzymać i korzystając z okazji, że jesteśmy tam same, śpiewamy ile wlezie.pełnia wiosny na jednym zdjęciu!Ġgantija jest naszym kolejnym punktem dnia. Są to świątynie, zaliczane do najstarszych wolnostojących megalitycznych budowli na świecie. Od początku jestem niesamowicie podjarana tym miejscem; skoro znajdują się na liście UNESCO, muszą naprawdę robić wrażenie. Cóż… myślę, że o wiele bardziej spodobałyby się komuś, kto mocno siedzi w tematach prehistorycznych. Choć część multimedialna jest całkiem ciekawie zorganizowana, sam kompleks zachwyca o wiele mniej niż się spodziewałam (nie wspomnę o tym, że wejście na teren świątyń kosztuje 9 euro). Może dlatego, że stojące na środku rusztowania psują odbiór całości? Nie wiem. Za to bardzo ujmują mnie biegające wokół niemal stadnie maleńkie jaszczurki.  Kinnie to napój produkowany na Malcie. Gazowany, o dziwnymsmaku gorzkich pomarańczy. no i wyszło jak to naprawdę wygląda... Dziewczyny z naszym nowym psim kumplemo roboczym imieniu Robert. Dotrzymywałnam towarzystwa cały czas dopóki......jego szef nie zaczął na niego szczekać z dachu.Tutaj może warto wspomnieć kilka słów o transporcie na Malcie (choć jest to na tyle istotna kwestia, że planuję poświęcić jej osobny wpis). Autobusy jeżdżą jak chcą. Nikt nie przejmuje się zbytnio rozkładem jazdy, dzięki czemu skutecznie przegapiamy kolejne kursy. Warunki autostopowe też nie są tu najlepsze, dlatego jedyna podwózka, jaką udaje nam się złapać jest właśnie z Ggantiji do Rabatu. Zatrzymuje się młoda dziewczyna, która specjalnie zawraca, żeby nas zabrać.Jest wczesne popołudnie, słońce naprawdę porządnie praży, więc uznajemy, że to najlepszy moment na zobaczenie podobno najpiękniejszej plaży na Gozo – jedziemy na Ramla Bay.Piasek ma tu inny kolor niż na jakiejkolwiek plaży, którą w życiu widziałam – jest dziwnie czerwonawy i jakby milszy w dotyku. Stąd wzięła się nazwa plaży: Ramla il-Ħamra oznacza tyle co „Plaża Czerwonego Piasku”. Okalają ją skaliste zbocza, wśród których znajduje się mitologiczna jaskinia Kalipso – nimfy, która według wierzeń właśnie w tym miejscu więziła Odyseusza. Jakoś tak miło spędza się 29. dzień lutego chodząc boso po plaży i wbiegając co i rusz do w miarę ciepłego morza.Po porządnej dawce leniuchowania na Ramli chcemy odwiedzić tego dnia jeszcze jedno miejsce – Żebbuġ. O tym miasteczku powiedział nam Filip i jeśli wierzyć jego słowom, serwują tu najsmaczniejszą pizzę na całej wyspie.Docieramy do miejscowości gdy robi się już ciemno i wymarle wokół. Dosłownie – na ulicy żywej duszy, tylko wiatr hula. Błądzimy uliczkami szukając śladu cywilizacji. Gdy po dłuższej chwili tracimy już nadzieję, naszym oczom ukazuje się ogromny kościół, a tuż przy nim plac, na którym – o dziwo! – są jacyś ludzie. Obok przystanek autobusowy i… jest! Upragniony szyld „Francesco’s pizza”. Od rana jesteśmy o jednej bułce, więc jak na skrzydłach wbiegamy do budynku.Wyobraźcie sobie typową stołówkę, gdzieś na totalnym zadupiu. Długi ciemny korytarz i kamienna posadzka, do tego ściany obklejone portretami Maryi. Jedno pomieszczenie, które jest jednocześnie miejscem, w którym się je, kuchnią oraz barem. W kącie tabliczka caffeteria; pod nią stolik z czajnikiem, słoikiem kawy i plastikowymi kubkami, a pod sufitem telewizor z włoskimi wiadomościami. Wszystko to robi piorunujące wrażenie. Jednak pizza za 3 euro jest dla nas w tym momencie ważniejsza niż wszystkie niedogodności. Poza tym rodzina za barem, która jednocześnie gotuje, liczy i obsługuje klientów jest przemiła. Pizza też niczego sobie!cdn.

Opole i Opolski Festiwal Podróżniczy

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Opole i Opolski Festiwal Podróżniczy

Park Śląski w Katowicach

SISTERS92

Park Śląski w Katowicach

Obserwatorium kultury i świata podróży

Spotkani ludzie podczas podróży po Sri Lance

Łza Indii – tak nazywana jest rajska wyspa czyli Sri Lanka. Zamieszkują ją nadzwyczajnie uśmiechnięci ludzie. Przemierzając dziesiątki kilometrów każdego dnia przez wyspę rzadko spotykałam ludzi smutnych. Tu wszyscy są biedni, ale szczęśliwi. A do tego życzliwi i bardzo ciekawi nas – białych. Stacja kolejowa w Colombo Przywitał nas upał po wylądowaniu samolotu. Na lotnisku jakoś jest jeszcze w miarę do oddychania. Otwierają się drzwi. Bucha w nas ciężkie, gorące powietrze. Szukamy drogi na stację kolejową. Szerokim uśmiechem witają nas pierwsi naciągacze. Kierowcy tuk-tuków. Złoty biznes chcą na nas zrobić, stacja jest ale pociągi nie jeżdżą! Taaa kłamcy jedni, oszuści!. Dobrze nie minęło 20 min odkąd tu jestem, a już kasa, kasa, kasa! Dobrze wiedziałyśmy, że na kierowców trzeba uważać. No to targowanie, podwózka na stację, z której jednak odjeżdża pociąg i zaskoczenie bo … na stacji żywej duszy, w okienku siedzi facet – najpierw nas spławia, a potem zaprasza do środka. Wchodzimy. Mówi, że pociąg będzie za 30 min. Pozwala nam usiąść i w obskurnych 4 ścianach jego biura, w którym mieści się kasa biletowa poznajemy historię faceta – sprzedawcy biletów. Opowiada nam o Sri Lance jakbyśmy się znali 10 lat. Daje nam dobre rady, wystrzega przed oszustami i z pełną perfekcją wyjaśnia sieć komunikacyjną Sri Lanki. Wsiadamy do pociągu zaskoczone, że jesteśmy tu niecałą godzinę a już spotkałyśmy dobrą duszę. Ja mam dziecko, ja nie mogę Wam posprzątać pokoju! Zarezerwowałyśmy sobie aż 1 nocleg! Hurra, mamy gdzie spać. Znajdujemy szybko nasz domek w Colombo. Wita nas młodziutka Lankijka z niemowlęciem na rękach. Po 30 sekundach rozmowy na migi wręcza nam dziecko i idzie sprzątać pokój. Po 5 minutach wraca, zabiera dziecko, mówi nam, że nie ma czasu sprzątać bo jest matką. Przecież ma obowiązki! I znika nam z oczu. Pierwsze chwile tutaj nas zaskoczyły. W pociągu byłyśmy głównym obiektem zainteresowania. Nie było oczu, które by na nas nie spoglądały. Ludzie przychodzili z innych przedziałów popatrzeć sobie na „białe”. Zdążono już nas poprosić o pieniądze, ale także obgadać z zachwytem. Wszystkie oczy nasze są! Budzimy zainteresowanie wszędzie. W autobusie, pociągu czy na ulicy. Powiecie, no ale dobra co nie było turystów na Sri Lance? No jasne, że byli. My lubimy chodzić po miejscach nie tylko turystycznych – to raz, dlatego zainteresowanie nami miejscowych było większe, a dwa – było po sezonie – biały zatem w „cenie”. Plaża, sklep, targowisko – wszystkie oczy wpatrzone na nas. Zaczepiali nas często pytając skąd jesteśmy. O Polsce jedni nie mieli pojęcia, inni wołali Papa, Papa! Kobiety uśmiechały się najwięcej i mogę śmiało powiedzieć, że zawsze. Zapamiętam ich uśmiech do końca życia. Nawet jak nasze spojrzenia miały się spotkać na jedną sekundę. Uśmiech i to najszczerszy z możliwych był zawsze! Ludzie mówili nam, że biała skóra jest w modzie i jest piękna. Dlatego tak im się podobamy. Oni poprzez kolor skóry uważają siebie za mało atrakcyjnych. A białe jest piękne. I koniec! Bardzo nas to zaskakiwało. Do tego moje niebieskie oczy robiły furorę wśród panów. Zaczepiano mnie na ulicy i mówiono mi o cudownym błękicie mych oczu jak o jakimś nadprzyrodzonym zjawisku. Kobiety kontra mężczyźni na Sri Lance Panie chodziły ubrane w kolorowe sari. Miewały na czołach buddyjskie czerwone kropki. Każda kobieta miała pięknie lśniące czarne, długie włosy. Rzadko widywałam panie z krótkimi, jak już to małe dziewczynki w szkołach. Tu jednak panuje moda ma długie włosy. Do tego wszystkie panie były bardzo skromne, zawsze uśmiechnięte i zadbane. Kobiety na Sri Lance mają nietypową urodę. Są według mnie prześliczne i mają magiczne spojrzenia. Mężczyźni zazwyczaj mieli na sobie koszulę i taką specjalną buddyjską, męską spódnicę do kostek. Taki wystrój nakazywała im religia. A ci co chodzili w spodniach to zazwyczaj ubrudzonych. Panowie mniej eleganccy niż panie, ale bardzo sympatyczni i także uśmiechnięci. Jedynie młode pokolenie było już modnie i stylowo ubrane. Chłopaki nie raz robili wręcz rewię mody i cały czas się zastanawiam skąd mieli te fajne ciuchy. Często widywałam mężczyzn – czy to knajpka czy autobus – jak żuli coś w ustach. Okazało się, że była to specjalna guma, traktowana tam prawie jak narkotyk, którą z sobie żuli. Najgorsze, że oni non stop pluli i robili to wszędzie. Guma po przeżuciu miała czerwone zabarwienie. Wieczorami mężczyźni opanowywali wszystkie lokalne knajpy. Gdzie nie poszłyśmy jeść czy pić to jedynymi kobietami zazwyczaj byłyśmy my! Zadaniem kobiet było siedzenie w domu i wychowywanie dzieci. Indyke z tuk tuka i jego rodzina Jeździmy tak już z Indyke dobre 2 dni po Habaranie i okolicach. Uważamy go za niezłego oszusta, bo zawsze kłamie, że nie da się dojechać komunikacją tam gdzie chcemy. Za to jego tu tuk w dobrej cenie zawiezie nas na koniec świata. Targujemy się z nim i mówimy mu wprost, że nas oszukuje. Indyke ma przenikliwe i cwane spojrzenie. Jest stworzony do kantowania, ale mimo to polubiłyśmy go. Pewnego dnia po swojej pracy Indyke mówi nam, że wybiera się z rodziną na koncert. Pyta czy chcemy wpaść poznać jego bliskich. Czemu nie?! Nagle jedziemy przez jakieś ciemne drogi, lasy i zaczynam się zastanawiać jak szybko potrafimy biegać. Bo co jak nas gdzieś wywozi daleko? Okazuje się, że Indyke mieszka właśnie przy drodze w lesie. Otwiera nam jego żona. Nikt  nie mówi po angielsku, tylko Indyke i my. Siadamy na sofie. Dom jest urządzony skromnie. Gdzieniegdzie odpada tynk, roi się od much nad stolikiem. Po kolei przychodzi witać się z nami jego żona, dzieciaki i nawet babcia! Posługujemy się uśmiechami i gestami. Pokazują nam swoje zdjęcia ze ślubu bo pełno ich wokoło nas. Uśmiechają się i zarazem dziwią, że biały człowiek jest w ich domu. Pytamy Indyke czy często zabiera turystów do domu? Mówi, że nie. Jesteśmy pierwsze! Dwu letnia rozrabiaka w hostelu W Haputale było magicznie. Przestrzeń zieleni, pola herbaty i widoki na góry sprawiały, że na nowo chciało mi się żyć. Hostel w jakim się zatrzymałyśmy polecił mi Witek Palak, serdeczny znajomy ze świata podróży. Właściciele zapytali nas czy chcemy też jedzenie zamówić u nich. Mówimy, że jak lokalne to oszem! Po całym dniu szwendania się po polach herbaty wracamy bardzo głodne. Po drodze kupujemy lokalne 8% piwo i pytamy właścicieli czy do kolacji możemy je u nich wypić. Rzecz jasna, że tak! Kolację podaje nam żona właściciela hostelu. Ryż z warzywami i ich przyprawami. Nagle do pokoju wbiega mała dziewczynka. Jej wielkie czarne oczy skierowane są na nas. Niby zajmuje się sobą a cały czas ukradkiem nas obserwuje. My zaczynamy jeść i pić. I co najzabawniejsze, upijamy się po całym dniu mordęgi tym jednym 8%-owym piwem. Dziewczynka nadal nas obserwuje, zaczepia a my mamy z tej całej sytuacji niezły ubaw bo procenty uderzają nam do głowy przez ogrom zmęczenia. Mała co chwilę nas zaczepia, chce się bawić. Dotyka nas, ciekawią ją okulary, sznurki z bluzy, to jak jemy. Ogląda mój aparat i biega z nim po pokoju. Jej mama się martwi, że mała go zepsuje, a ja mówię, że niech się bawi to tylko rzecz. Przed chwilą obsługiwała komórkę mamy – smartfona – to z moim kompaktem sobie poradzi. Cykamy zdjęcia, mała jest zachwycona. Uważaj na oszustów na Sr Lance Nie ma kolorowo nigdzie. Zawsze w każdym kraju będą źli ludzie. Na Sri Lance i tacy się znaleźli. Stresowych sytuacji było kilka, opowiem o tej w Galle. Zaczepił nas na ulicy bezdomny. Mówił, że nie chce kasy i że mamy się nie bać. Starałyśmy się go spławić. Okazało się, że facet to oszust. Przypadkowo spotkany mężczyzna na ulicy zaczepia nas i mówi, że widział nas z tym typem. Opowiada historyjki, zaprowadza na targ i inne miejsca naciągając u kolegów na zakupy. Wmawia, że nie chce kasy ale ma chore dzieci i chce by kupić w aptece mleko w proszku dla nich. Ma układ z aptekarzem. Po całej akcji wymienia mleko na pieniądze i kupuje narkotyki. No tak, jakoś trzeba sobie radzić. Próbowano nas czasem oszukać także na przejazdach tuk tukiem – nie raz kłóciłyśmy się o ceny, bo wiedziałyśmy, że zawyżali. Podnosili je także w sklepach czy na straganach gdzie nie było cenna produktach. Łatwo to przyuważyć jak kupowali miejscowi, gdzie cena dla nich była o wiele niższa. Warto wtedy zakupy robić z kimś ichniejszym kto nas nie naciągnie i nie pozwoli sprzedawcom na to. Wujek i jego Safari Wybrałyśmy się kiedyś na Safari. Zabrał nas swoim jeepem i resztę ekipy wujek. Tak nazwałyśmy faceta, który był wujkiem dla chłopaka o imieniu Luoi, którego poznałyśmy dzień wcześniej. Wujek był o tyle fajny, że na Safari zatrzymywał się jeepem przy każdym zwierzęciu i kazał wypatrywać go przez lornetkę. Niektórzy kłamali, że widzieli bo inaczej wujek by się nie ruszył dalej. Facet miał ogromną pasję i cierpliwość do obserwacji przyrody. Ujął mnie tym bardzo. Po innych kierowcach jeepa widziałam, że odwalali swoją robotę wożąc znudzonych turystów. U nas nie było nudno. U nas było wiele pytań, analiz i rozmów o świecie dżungli. Wujka naprawdę nie zapomnę nigdy! Gościnność na Sri Lance Jak nosowałyśmy u lokalnych to zawsze byli wszyscy bardzo gościnni. W Mirissie to tak nas polubiła właścicielka, że dzieliła z nami swój dom dosłownie cały pozwalając wszędzie wchodzić i korzystać z wszystkiego. Jak zobaczyła nas, że mordujemy się z praniem to zaproponowała pralkę. Jak strzeliło światło to wszyscy śmialiśmy się, że prąd będzie dopiero jutro. Nie raz wyszła na zakupy i pytała czy też coś chcemy, a potem przynosiła najlepsze na świecie ananasy. W dzień wyjazdu zrobiła nam od siebie pyszne placki kokosowe i soczek. Gdzie się nie pojawiłyśmy, tam wszyscy zaraz byli uprzejmi i uśmiechnięci. Częstowali jedzeniem, piciem. Dbali jak o swoich. To naprawdę ogromny plus i na Sri Lance u każdego można czuć się dobrze. Jest się zawsze mile widzianym. Kromka chleba w pociągu Wsiadamy do pociągu. Przed nami cztery godziny mozolnej jazdy. Pociągi wloką się i wloką na Sri Lance. Jedziemy trzecią klasą. Czyli z najbiedniejszymi. Są z nami dwie Chinki lub Japonki – ciężko stwierdzić. Trzaskają zdjęcia na potęgę. Jestem nimi zmęczona. Zakładam słuchawki na uszy. Chcę się odciąć, gdy obok nas siada mała, zgarbiona chyba ze 100-letnia kobieta. Skromnie nas obserwuje i wyciąga jakieś brudne liście z kieszeni sari. Zaczyna je jeść, a mi serce drze się na pół. Skośnookie turystki pytają ją o zdjęcie. Kobieta nic nie rozumie, ale pokazuje na migi, że ok. I że jest głodna. One wręczają jej jakieś draże, robią serię zdjęć i piszczą z zachwytu. Ja siedzę obok wkurzona. Mam przesyt tej sytuacji. Jest mi ogromnie przykro, że one dla jakiegoś durnego zdjęcia poczęstowały kobietę byle czym i sobie poszły. Schorowane starsze oczy nagle wpatrują się we mnie. Kobieta wykonuje ręką gest na brzuchu pokazując mi, że jest głodna. Daję jej kilka drobnych pieniędzy na coś do jedzenia. Uśmiecha się. Zaczyna znowu jeść liście. Ja mam w plecaku jedną kanapkę. Przed nami 4 h jazdy. Nie ma szans by kupić coś sensownego do jedzenia po drodze, a cierpię bo prawie tu nie jem – ostre jedzenie mnie zabija i chodzę tu wiecznie głodna. W tym pociągu też jestem. I trzymam tą zasraną kanapkę po to, by za jakieś 2 godziny nie paść i ją zjeść. Włączam muzykę, Dorotka też widzę siedzi na przeciw zmieszana. Mówi, że nie ma nic by jej dać. Mamy moją kanapkę i zapas wody. Czuję się też coraz bardziej głodna. Nie będę przy niej jadła, bo nie wypada. Po chwili nie wytrzymuję, sumienie nie pozwala mi zostawić jej obojętnie. Dzielę się z nią tą ostatnią kanapką. Pokazuję, że ja też mam to samo co ona czyli  głód, ale jemy na pół. Kobieta ma wielkie oczy. Jest zdziwiona, że drę kanapkę na pół. Jemy obie ją tak, jakbyśmy dawno nic nie jadły. Chce mi się ryczeć, bo nie mogłam patrzeć na te brudne liście w jej rękach. Kobieta po zjedzeniu składa dwie ręce do siebie i kłania się w podziękowaniu, zatrzymuję ten gest i pokazuję, że nie trzeba wręczając jej jeszcze wodę. I moment jaki rozbił mnie najbardziej – staruszka pokazuje mi, że jak chcę to możemy zrobić sobie zdjęcie. Pokazuję jej, że nie i że chodziło mi o jej brzuch, by zjadła trochę, nie chcę zdjęcia. Uśmiechnęła się i złapała kruchą ręką za moją. Ścisnęła nie za mocno, bo nie miała siły. Ja byłam na skraju tego, by się rozpłakać. Szybko założyłam słuchawki i poddałam się muzyce. W pewnej chwili wyszła. I tyle było po niej … Zostań moją żoną! Słyszałam to kilka razy na Sri Lance. Jeden kierowca tuk tuka jakby mógł nosiłby mnie na rękach. Załatwiał nam na co się dało zniżki i zawsze pytał czy zostanę jego żoną. Posiadanie białej kobiety to przecież rarytas. W Mirissie chłopaki to samo. Żoną zostań, żoną! Na Sri Lance biała kobieta kojarzona jest z bogactwem. A co ciekawe małżeństwa tam bywają dość smutne. Jak rozmawiałyśmy z lokalnymi i obserwowały otaczającą nas rzeczywistość to okazuje się, że facet ma pracować a kobieta zajmować się domem i dziećmi. Widywałyśmy kobiety na zakupach, z dzieciakami w drodze do szkoły. Nie było Lankijek w pubach, czy knajpach z jedzeniem. Każda z nich jak już szła z facetem, to zawsze posłusznie za nim czy obok niego. Było widać, że dominuje tu męskość. Kobiety nawet na targowiskach jako sprzedawcy były w mniejszości. Nie spotkałyśmy kobiet na plaży. Nie było ich także zbyt wiele wieczorami na ulicach. Najwięcej kobiet widziałyśmy na dworcach, w autobusach czy pociągach, sklepach w ciągu dnia. Pola herbaty były pełne ciężko pracujących kobiet. Raczej mimo ogromnej sympatii do nich, nie zostałabym żoną Lankijczyka. Chcecie dżunglę? Zapraszamy na nasz katamaran! Takie słowa powiedzieli do nas chłopcy z Mirissy i zabrali tuk tukiem do swojej dżungli. Zmieściliśmy się w 4-kę do pojazdu, piąta osoba jechała na skuterze. Stanęliśmy przed wyspą, na jakiej mieszkał facet, który ma tam domek i żyje dzięki temu, że je to co mu spadnie z drzewa. Bez prądu i cywilizacji. Chłopaki zaprosili nas na swój katamaran, który był po prostu konstrukcją zbitych desek przypominających tratwę. Śmialiśmy się na całą dżunglę. U wujka szukaliśmy dzikich małp, jedliśmy świeże melony i kosztowałyśmy Araka (lokalnego alkoholu). Gdy wracaliśmy zachodziło słońce. I nagle ta zbita dechami tratwa sprawiła, że czułam się jak w bajce. Potem przesiadałam się na skuter z jednym z kolegów. Jadąc przez dżunglę znowu poczułam wolność. Sampath jechał bardzo pewnie i szybko, co chwilę pytając czy mi się podoba. Nie ważne było wtedy, że co chwilę dostawałam szlag w tarz z gałęzi jakie mijaliśmy do drodze. Liczyła się wszechobecna zieleń, tropikalny las i adrenalina. Bo on może i wiedział, ale ja pojęcia nie miałam co zaraz będzie przy kolejnym ostrym zakręcie. I w pewnym momencie on puścił kierownicę wystawił ręce na bok każąc mi robić to samo i krzyczał „Freedom…”. Nie zapomnę nigdy tej przejażdżki. W drodze na lotnisko w Colombo Spotykamy chłopaka o imieniu Sanki. Pytamy o autobus na lotnisko. Przed nami z 4 godziny jazdy. Sanki mówi, że zabierze nas tuk tukiem. Mówimy, że to przecież daleko. Nie opłaca nam się, taniej i szybciej będzie autobusem. Nagle słyszymy, że cenowo się dogadamy. On się nudzi i za ile mamy samolot?. My, że wieczorem. No to ze zwykłej jazdy na lotnisko robi się całodniowa wycieczka. Sanki zabiera nas do farmy  żółwi, na plażę, do świątyń. Zabiera nas na pyszne jedzenie, choć ostre. Potem lądujemy w lokalnej bimbrowni szukając prawdziwego Araka. I niecały dzień a my mamy wrażenie, że znamy się z nim wieki. Jak odstawa nas na lotnisko to znowu mam dziwne uczucie, że zostawiam kumpla, dobrego kumpla. A znaliśmy się zaledwie kilka godzin. Powrót do domu Wsiadając w Colombo do samolotu zdałam sobie sprawę, że to już koniec. Za chwilę zostaną mi tylko wspomnienia z tymi wszystkimi spotkanymi po drodze ludźmi. Nie zdawałam sobie sprawy, że tak bardzo oni wszyscy na mnie wpłyną. Nie zapomnę nigdy uśmiechu kobiet. Katamaranu z chłopakami w dżungli, sytuacji z głodną kobietą w pociągu, targowania się z kierowcami tuk tuka, krzyków i uśmiechów dzieci. Nie zapomnę tych ciekawskich spojrzeń, tysiąca pytań i uprzejmości. Spotkani po drodze ludzie w każdej podróży to jedno z najważniejszych doświadczeń dla mnie. I co najważniejsze, wspomnienia z nimi są bezcenne i zachowam je na zawsze. Nawet teraz pisząc ten post czuję się wzruszona. Ludzie na Sri Lance sprawili, że znowu na wiele spraw w życiu patrzę teraz inaczej. Kategoria: Ludzie, Wycieczki Tagged: ludzie na sri lance, podróż po sri lance, uśmiech na sri lance

Tajniki pracy blogera: Wyjdź poza schemat

SISTERS92

Tajniki pracy blogera: Wyjdź poza schemat

WHERE IS JULI+SAM

Nowy pająk. O nie!

Jeśli myśląc o wyjeździe do Australii, truchlejecie na sam dźwięk słowa pająk, zmartwię was… Naukowcy odkryli właśnie nowy gatunek pająka. Nie znoszę pająków. Serdecznie. Odrzucają mnie pod każdym względem – te ich rozkraczone nóżki, obłe odwłoki, oczka, które nie wiadomo, gdzie patrzą i pajęczyny, które paskudnie przylegają do twojej skóry. Otrząsam się, jak oblana kwasem, […] The post Nowy pająk. O nie! appeared first on Where is Juli + Sam.

POSZLI-POJECHALI

Kopalnia Guido. Po śladach górników, głęboko pod ziemię.

Kopalnia Guido – obecnie jedyna w Europie kopalnia węgla kamiennego, oferująca możliwość doświadczenia i zapoznania się, jak kiedyś był wydobywany węgiel, oraz przeżyć głębokie emocje na kilku poziomach – 170m, 320 i od niedawna na 355 m. Otwarta w 1855 roku w Zabrzu przez hrabię Guido Henckel Artykuł Kopalnia Guido. Po śladach górników, głęboko pod ziemię. pochodzi z serwisu Poszli-Pojechali.

One bobsleigh track that has been through a lot

Picking the Pictures

One bobsleigh track that has been through a lot

Sarajevo’s bobsleigh track has seen a lot, that’s for sure. It is also pretty clear a long time has passed since a bobsled ran down its graffiti covered walls. The track was built for Winter Olympic Games that took place in Sarajevo in 1984. Today it remains a strange monument to Bosnian capital's  past. I felt very odd while walking down the hill. I was in the middle of a thick forest, trying to balance on a crumbling concrete structure that  hosted Winter Olympic Games three mere years before I was born. Olympic. Games. Am I the only person having a difficult time trying to imagine how it actually looked back in the day?It is not just that no one in Sarajevo was into bobsleds after the Winter Olympic Games were over. Less than a decade after representatives of East Germany won their shiny gold medals on this very spot, Sarajevo became a warzone. The hills around the city were snipers’ positions. While the track itself wasn’t destroyed by bullets, other buildings around were, and still are, deeply wounded by the war. This one used to be a restaurant and. There was a cable-car station, too.While I understand that these kind places might not be for everyone I encourage you to visit the abandoned bobsleigh track during your time in Sarajevo for a number of reasons. Unique story behind it is the first one. Then, there are stunning views of the city stretched at the foot of the hill. Also, I mean, aren’t abandoned buildings fascinating? Last but not least, I believe we should let Bosnia introduce us to its war scars. Let travel educate us in its ways. Painful things shall never be forgotten not to be repeated. And I don't even care how pompous it might sound. Do you agree? Would you visit Sarajevo’s Bobsleigh Track?

Nawet Góry Przeminą – recenzja filmu

Obserwatorium kultury i świata podróży

Nawet Góry Przeminą – recenzja filmu

Dzięki uprzejmości Bytomskiego Centrum Kultury mogłam obejrzeć wspaniały film „Nawet Góry Przeminą”, który jest alegorią współczesnych Chin i nie tylko. Każdy z nas ma różne spostrzeżenia na temat bytu, miłości oraz więzi z bliskimi. Ten film pozwolił mi na głębszą refleksję na temat mojego tu i teraz. Zdałam sobie sprawę, że nikt mi niczego nie narzuca, sama decyduję o swoim losie … i jakże to ważne. Bohaterowie filmu nie mieli tak łatwo.  Akcja filmu rozpoczyna się w chińskiej małej prowincji, gdzie główna bohaterka Tao dokonuje trudnego dla niej wyboru pomiędzy dwoma adoratorami. Kobieta ma do wyboru prostego mężczyznę z swojej miejscowości, który pracuje w kopalni albo wysoko ustawionego cwaniaczka. Oboje starają się o jej względy, a wszystkie sceny o jej serce wyglądają z perspektywy widza jak walki kogutów. Decyzja pada na … bogacza. Niestety, gdyż los całej trójki poprzez tę jedną decyzję wpływa na dalsze losy i całe życie każdego z nich. Nie chcę zdradzać fabuły filmu, bo warto byście uważnie go zobaczyli. Podkreślę jednak, że czasem jedna z pozoru drobna rzecz z młodości może naprawdę wpłynąć na nasze całe życie. Akcja filmu dzieje się w 1999, 2014 oraz 2025 roku. Reżyser specjalnie wybiera te trzy okresy by wskazać jak rozwija się szeroko pojmowany futuryzm w mniemaniu tematu globalizacji czy naszego podejścia do codzienności. Stajemy się potworami technologicznymi. Rozwój przemysłu, a także nowoczesność niszczy tendencje do bycia blisko z naturą i rodziną. Główni bohaterowie dzięki otoczce nowoczesności z jednej strony mają wszystko, ale poza najważniejszym – nie mają siebie. Miłość zarówno w latach 90-tych jak i współcześnie nie jest prosta, a każdy z bohaterów miał ciężki orzech do zgryzienia. W filmie pojawia się bardzo ważna postać – syn Tao, który jest kluczem. Jego los został zaplanowany, a on sam zdał sobie z tego sprawę dopiero jako dorosły mężczyzna. „Nawet Góry Przeminą” to film o szukaniu swojego miejsca na ziemi. To zderzenie agresywnego kapitalizmu z rozpadem więzi rodzinnych. Odnajdziemy tu wiele rozterek emocjonalnych. Poznamy „trudne dla europejczyka” Chiny. W filmie jest wiele scen związanych z kulturą i religią tego Państwa, które kłócą się a zarazem nas zachwycają. Z jednej strony oglądając niektóre sceny nasiąknięte kłębem emocji byłam wmurowana w siedzenie. Z drugiej zastanawiałam się nad tym jak wszyscy bardzo się od siebie różnimy w sferze kultury innych państw, ale jak wiele nas łączy jeżeli chodzi o takie ludzkie podejście do niektórych spraw. Film wzrusza i daje do myślenia. Są sceny, które szybko nie pozwolą o sobie zapomnieć i co ciekawe w chwili ich oglądania zaczyna się człowiek zastanawiać nad własnym życiem. Tytuł jest piękną metaforą do spojrzenia na naszą codzienność, relacje z bliskimi i to gdzie i jak żyjemy. Czy aby każdy z nas jest „kowalem własnego losu”? A może ktoś nam życie zaplanował i dlatego jesteśmy właśnie tu i właśnie teraz … Nie ma idealnej recepty na życie, ale sami możemy z pewnych trudności losu się wyleczyć. I świetnie rozpoczyna się i kończy film kawałkiem „Go West” Pet Shop Boys. Zapraszam serdecznie na seans filmu „Nawet Góry Przeminą” do BECEKU, więcej szczegółów w jakie dni film jest dostępy dla widzów znajdziecie TUTAJ Kategoria: Filmy Tagged: nawet góry przeminą, współczesne chiny, Zhangke Jia

O tym, jak musiałem uciekać przed Indianami i inne historie z puszczy (2)

Fizyk w podróży

O tym, jak musiałem uciekać przed Indianami i inne historie z puszczy (2)

W Gwatemal to przede mną uciekali. Chciałem zapytać w wiosce Majów czy mogę rozbić namiot koło domu. Ruszyłem w ich stronę, a oni - w nogi. W Kolumbii wyglądało to zupełnie inaczej.Zob. część pierwszą historii.  Dobre miejsce na nocleg, nie? Właśnie tu nie udało mi się przespać.- Co tu robisz?- Śpię.- Ale tu nie wolno spać.Dochodziła piąta po południu. W okolicach "El 10" spotkałem grupę żołnierzy. - A ty gdzie śpisz? - spytali. Pytanie zupełnie na miejscu: koło szóstej robi się ciemno, a jesteśmy w środku chocoańskiej dżungli. - No faktycznie, już późno: zaraz będę szukał miejsca na namiot - odpowiedziałem zgodnie z zamierzeniami. Zachęcili mnie do obozowania w okolicy: 300 metrów za posterunkiem wojskowych znajdował się płaski kawałek betonu - jedyne suche miejsce w nasączonej wodą puszczy. Zgodziłem się chętnie i zaraz mocowałem odciągi namiotu kamieniami, bo beton suchy, ale śledzia nie wbijesz.Małe grupki miejscowych pojawiały się czasem na głównej drodze, innym razem wynurzały się ze ścieżki odbijającej w lewo. Zazwyczaj mieli ze sobą kije i nie robili nic szczególnego. Rozglądali się może, czy ja wiem. Ze trzy razy ktoś wytaszczył z lasu pęk bananów. Dwa razy były to kobiety.Jedna z grupek podeszła do mnie. Czterech młodych mężczyzn, zielone kamizelki z napisem Starostwo Carmen de Atrato, kije zaimpregnowane bejcą. Ulises twierdził, że te kije to tak naprawdę cerbatany: drewno z otworem, przez który wydmuchuje się zatrute lotki. Broń zasadniczo zabroniona na całym świecie. Nie wiem, czy to było to. Chyba nie. Zapytali mnie co robię, odpowiedziałem, że śpię, że następnego dnia się zwijam. Nie czepiali się więcej i poszli dalej. Za kilka chwil zjawiła się otra grupa i ci byli gorsi.Znów było ich czterech, ale wśród młodych znalazł się też jeden starszy. Starszy najsłabiej mówił po hiszpańsku i najmocniej obstawał przy tym, że tutaj spać nie można i koniec. Bo to jest ziemia ojców. Bo to jest ich. Bo nie można. Bo nie i już. Mówię, że sami żołnierze wskazali mi to miejsce do spania. Nie ważne, żołnierze nie mają tu  nic do gadania. To ostatnie najbardziej mnie zdziwiło.Okazuje się, że w Kolumbii funkcjonuje instytucja resguardo, rezerwatu dla tubylców. Ci ostatni mają na wyznaczonym terenie pewną autonomię. Decyzję podejmuje władza wybierana według lokalnych tradycji. Kompetencje funkcjonariuszy państwa są tu ograniczone. Mają moc nie zgodzić się na przykład na podjęcie działalności przez firmę wydobywczą czy jakąkolwiek inną. Albo wyrzucić rowerzystę, który rozbił namiot na terenie rezerwatu.Brzmi ładnie? Słusznie? Sprawiedliwość historyczna? Mam wątpliwości. I to nie tylko dlatego, że nie dali mi spać spokojnie. Bo jeśli nawet zajmiemy się nie rowerzystą, a wspomnianą korporacją górniczą zamierzającą wydobywać złoto w Choco, to cóż łatwiejszego, niż przekupienie piętnastu, czy niech i to będzie pięćset rodzin tubylczych? Międzynarodowej kompanii górniczej czy naftowej łatwiej będzie uzyskać zezwolenie (za pomocą korupcji, jak to zazwyczaj bywa) u władz centralnych, wybieranych w wyborach powszechnych przez miliony wyborców i przynajmniej w teorii kontrolowanych przez odpowiednie instytucje państwa, czy kupienie dwudziestu krów dla wodza wioski? W okolicach Guarato podobno i prostytutki Indianom sprowadzali.I ja wiem, ja rozumiem, że jedną kwestią jest władza, a drugą - sposób jej wykorzystania. Ale tworzenie rezerwatów (REZERWATÓW! jak to w ogóle brzmi, jakby ci tubylcy byli stadem dzikich zajęcy czy motyli pod ochroną) wydaje się z gruntu niebezpieczne, bo wprowadza osobny system prawny dla pewnej grupy ludzi. Skutki tego typu sytuacji znamy chociażby z naszej własnej historii: w Rzeczypospolitej Obojga Narodów szlachta co prawda posiadała ziemie, ale nie mogłą zajmować się handlem jako takim. Żydzi nie mogli kupować ziem, ale zajmować się handlem i finansami - owszem. Administrować gospodarstwa i doglądać chłopów na polach - również. Z tej nierówności wobec prawa wyrosły żydowskie rody finansistów i bankierów, tu i tam kwitła nienawiść między Żydami a cała resztą społeczeństwa. Bo Żydzi byli źli? Nie, po prostu mieli inne prawa. Władcy rzadko potrafią przewidzieć społeczne konsekwencje własnych decyzji: tak teraz, jak i przed wiekami. Jeśli chodzi o historię samej Ameryki Południowej, wydaje się, że ojcowie niepodległości początku XIX wieku perfekcyjnie odczytali ten problem. Boliwar, poproszony przez boliwijskie elity o spisanie konstytucji i projektu prawodawstwa, pierwsze co zrobił, to odebrał władzę kacykom, wodzom, czy jak zwał tak zwał: indiańskim przywódcom. W czasach kolonii również istniały rezerwaty, a wodzowie mieli w nich autonomiczną władzę i wykorzystywali ją często w nienajlepszy sposób, na przykład wysyłając grupy własnych podwładnych do morderczej pracy w kopalniach. Ale Boliwar nie tylko odebrał władzę kacykom, ale jednocześnie uczynił tubylców obywatelami. Po prostu zrównał wszystkie klasy wobec prawa (no, przynajmniej na papierze, bo do wdrożenia praktycznego tych nowoczesnych idei musiały upłynąć jeszcze jakieś dwa stulecia).A sprawiedliwość historyczna? Trzeba by może raczej zwrócić Indianom utracone ziemie i tak dalej? To skomplikowane. San Martin - argentyński odpowiednik Boliwara - postulował utworzenie na ziemiach byłych kolonii monarchii pod przywództwem potomka rodziny królewskiej Inków, ale przy zachowaniu równości wszystkich obywateli wobec prawa.Kolonizacja pociągnęła za sobą gigantyczne straty w ludziach. Zmarła przygniatająca większość mieszkańców Ameryki. Populacja zmniejszyła się kilkukrotnie z powodu przywleczonych z Europy chorób, morderczej pracy, bezpośrednich starć z kolonizatorami czy bardzo często samobójstw tubylców znajdujących się w beznadziejnej sytuacji. Przywieziono niewolników z Afryki. Co jakiś czas docierali kolejni biali z Europy. I do tego momentu może sytuacja nie byłaby jeszcze tak bardzo skomplikowana, ale do tego dochodzi jeszcze jeden element: mieszanie się. Niemal wszyscy współcześni mieszkańcy Ameryki Południowej mają w sobie większą lub mniejszą domieszkę krwi kolonizatorów, tubylców i czarnych. Dlatego przecieram oczy ze zdumienia, kiedy w informatorach dotyczących rezerwatów widzę stosowanie takich terminów jak właśnie kolonizatorzy (np. "w rezerwatach nie mogą mieszkać kolonizatorzy"). Jacy kolonizatorzy?! Od kolonizacji minęło pięćset lat, i jeśli na tym kontynencie mieszkają jeszcze jacyś potomkowie XVI-wiecznych  kolonizatorów "czystej krwi", to pewnie dałoby się ich zamknąć w jednym barze bilardowym.Kolonizacja zmiotła z powierzchni ziemi większośc cywilizacji tubylczych kontynentu, ale w ich miejsce pojawiło się - i pojawia się cały czas - coś nowego: nowa cywilizacja, której znakiem rozpoznawczym jest właśnie mieszanka kulturowa i biologiczna. Usiłowanie nazywać teraz jednych kolonizatorami, a drugich prawowitymi właścicielami tutejszych ziem jest - wydaje mi się - chybione. Będziemy stygmatyzować metysów jako kolonizatorów, bo ich praprapradziad przypłynął na statkach wspólnie z Francisco Pizarro? Ale jego prapraprababka była Indianką, którą ten kolega Francisco Pizarro najpewniej zgwałcił i porzucił. No to co, jest taki prapraprawnuk prawowitym mieszkańcem tej ziemi, czy nie? Szukanie sprawiedliwości społecznej pod znakiem zwrócenia całego kontynentu tubylcom jest może romantyczne, ale na tyle realne, co wymaganie, by cała Wielka Brytania rozmawiała spowrotem po celtycku i walijsku. Porównanie jest zupełnie na miejscu: Anglia była w swoim czasie kolonią Imperium Rzymskiego i po tej kolonizacji zmieniła się radykalnie. Można debatować czy ta kolonizacja była zła czy dobra, ale cóż, stało się i do przeszłości powrotu już nie ma.W porządku, ale w tworzeniu rezerwatów chodzi także o zachowanie kultury tradycyjnych mieszkańców kontynentu. To też śliski temat: my bardzo lubimy mówić o zachowaniu kultury, zwłaszcza tych innych. W Pińsku na Białorusi rozdzierano szaty, gdy przygotowując miasto na dożynki i wizytę Łukaszenki wyburzo ileś tam drewnianych domów. Tradycyjnych. Historycznych. Na ich miejscu postawiono betonowe bloki. W porządku, może nie był to najlepszy sposób rozwiązania problemu, ale chodzi o co innego. Chodzi o to, że tradycja i historia nie grzeje. W drewnianych domach w styczniu jest po prostu bardzo zimno, a gdy jeszcze wychodek na zewnątrz, to dupa do deski przymarza. Dlatego lepiej najpierw przejść w takiej chacie 40-stopniowe mrozy, a dopiero potem dyskutować nad zachowywaniem lokalnej kultury.Kolorowe, białoruskie domkiPoza tym kultura nie jest bytem statycznym. Ciągle się rozwija, ciągle ulega wpływom. I jasne, warto uważać, by te wpływy nie stały się przytłaczające, ale to już zależy od dynamiki kulturalnej danego ludu, a nie od tego, czy ich zamkniemy w rezerwacie z napisem "nie dotykać, pod ochroną, konserwacja". Niech oni zachowają swoją kulturę. Niech żyją w lesie, w wilgoci, niech jedzą ryż z rybami z rzeki przez 365 dni w roku. Niech męczą ich choroby tropikalne. Niech palą chrustem w kuchni. My siądziemy sobie wygodnie przed komputerem, zaparzymy kawę w elektrycznym ekspresie, włączymy dobrą muzykę i pooglądamy zdjęcia reporterów National Geographic z tych ostoi prawdziwego życia. Prawie jak z zoo.Dlatego widziałbym to inaczej. Nie tworzyłbym rezerwatów. Tworzyłbym gminy i powiaty według granic etnicznych, tak by Katios, Embera czy Wayuu rządzili się sami na takich samych zasadach, jak wszyscy inni mieszkańcy. Możliwość zablokowania inwestycji mających potencjalnie negatywny wpływ na okolicę dałbym nie tylko Indianom, ale wszystkim społecznościom. Wszystkim społecznościom dałbym możliwość zapisania ziemi jako własności wspólnoty. Dlaczego jedni mają mieć inne prawa niż inni? Bo mają "inną krew"? To jakiś bezsens. Bo mieli trudną historię? Na tym kontynencie prawie nikt nie miał lekko. Zresztą: tak jak na każdym innym. A może przyznamy im rezerwaty tylko po to, żeby wzmacniali w sobie poczucie żalu, poczucie inności, poczucie odrzucenia i segregacji? By wypominali każdemu napotkanemu rowerzyście, że pięćset lat temu, że mordowali, że Kolumb? (A co ja mam do tego? U nas chłopi - moi przodkowie znaczy, skoro już panowie Indianie tacy historycy - też nie żyli w pałacach wśród róż i fiołków, u nas cholera potrawy tradycyjne to ziemniaki z ziemniakami i kasza z masłem, a nie pieczone mięso.) A potem czekali na państwowe darowizny, na paczki z żywnością, bo po całym dniu chodzenia po okolicy z bejcowanym kijem i kamizelką starostwa Carmen de Atrato, w ramach aktywności Guardia Indigena - Straży Tubylczej - zabrakło już czasu na pracę.Alternatywą byłoby może utworzenie oddzielnego kraju czy departamentu autonomicznego, z rozwiniętymi, nowoczesnymi strukturami państwa (że demokracja i współczesne państwo nie należą do tradycji regionu? no nie, do tradycji ludów rdzennych należy tyrania i niewolnictwo, jak chcecie możemy spróbować ich do tego nawracać, ale nie wiem czy to najlepszy pomysł). Problem w tym, że istnieje przeszło 80 narodów tubylczych w samej tylko Kolumbii, posługujących się blisko 70 językami i dodatkowo rozrzuconych po całym kraju w niewielkich osadach, często zagubionych w najgłębszych zakamarkach puszcz i lasów (ostatnio poznałem studentkę z departamentu Manizales, która na egzamin wstępny na uniwersytet musiała maszerować 4 dni przez dżunglę. Zdała, będzie inżynierem). Wyjątkiem są Wayuu zajmujący płaskie, bezleśne i względnie dobrze skomunikowane przestrzenie półwyspu Guajira. Mapa rezerwatów w Kolumbii. W czarnej ramce mamy informację, że w rezerwatach mieszka w sumie nieco ponad milion obywateli. W jasnoszarej ramce zamieszczono listę najbardziej ludnych rezerwatów w kraju. Przewodzi Guajira z dwustu tysiącami mieszkańców. Widać również, że najwięcej rezerwatów znajduje się na zachodnim i wschodnim krańcu kraju. Zachód to właśnie departament Choco z jego nieprzebytymi lasami. Na wschodzie mamy dżunglę amazońską i niemal bezludne hektary równin, Los Llanos. Źródło: geoactivismo.org.A potem pomyślałem sobie: a jakby ci Indianie to bylibyśmy my? Jakby nie nadeszła pierwsza wojna światowa i zabory w Polsce nie zakończyły się? Przyjeżdżaliby do nas Szwedzi czy Francuzi na rowerach, a my, zepchnięci na ubocze społeczeństwa Rosji czy jakiegoś XXI-wiecznego wcielenia Cesarstwa Austro-Węgierskiego czy Prus patrzylibyśmy na nich podejrzliwie. Byłbym może jakimś niewykształconym rolnikiem spod Kielc, mówił nieskładną mieszanką polskiego z niemieckim i patrzył na każdego przybysza jako na kolejnego najeźdźcę? Nie wiem. Czy równie łatwo byłoby mi powiedzieć, że no po prostu kolonizacja, no stało się, no trudno? Że trzeba jakoś z tym żyć, że przecież teraz nie można wypędzić tych niemieckich rodzin, które przywieziono tu rozszerzając ich Lebensraum, że to przecież nie ich wina. A tym bardziej nie można wygonić rodzin mieszanych, polsko-niemieckich, polsko-rosyjskich, rosyjsko-niemieckich i tak dalej... Trudny temat, i tę trudność łatwiej dostrzec stawiając siebie w roli ich, Indian.Indian? No właśnie: mamy tutaj problem leksykalny. Słowo "indio", Indianin - w Ameryce Południowej jak najbardziej w użyciu - pochodzi od błędu Krzysztofa Kolumba. Żeglarz sądził, że dotarł do Indii - podobno umarł w tym przekonaniu - więc mieszkańców tych ziem nazwał naturalnie Indianami. Jako że wiemy, że do Indii nie dotarł, słowo Indianie może nie jest jednak najszczęśliwszym wyrażeniem. W Ameryce Południowej często cechuje je ponadto kontekst despektywny ("se le salio el indio" - wyszedł z niego Indianin, mówią w Wenezueli o kimś, kto zachował się niestosownie). We współczesnych polskich tekstach Indianina stosuje się, by nadać książce czy artykułowi egzotyczności, tak jak cały szereg innych, postkolonialnych wyrażeń. Na przykład: dlaczego na ludzi Wayuu powiedzielibyśmy "plemię", a na Łemków już "grupa etniczna"? Bo tamci żyją daleko i jedzą banany? Dlaczego afrykańskie kobiety noszą "ozdoby", a europejskie - "biżuterię"? W końcu: dlaczego zdjęcia nagich piersi czarnej kobiety pojawiają się na okładkach pism podróżniczych, a zdjęcia nagich piersi białej kobiety - na okładkach Playboya? Szeroki wachlarz postkolonialnego słownictwa - plemię, ozdoby, osada, Indianin - wydaje się służyć jedynie sztucznemu podkreślaniu inności, tworzenie egzotycznej otoczki i często: umacnianiu w nas przekonania o własnej wyższości. To oczywiście zupełnie bezsensu. Słowa Indianin użyłem w tytule i w akapitach tego tekstu tylko celem doprowadzenia czytelnika do niniejszego wytłumaczenia. W porządku: jakie określenie byłoby więc stosowniejsze? W języku hiszpańskim funkcjonuje "indigenas", co tłumaczy się na ludność pierwotnie zamieszkującą dane terytorium. Wydaje mi się, że w języku polskim nie istnieje zgrabny odpowiednik dla "indigenas" i pozostaje nam używać grupy etnicznej, ludności miejscowej, narodów rdzennych czy mniej rozpowszechnionego, ale krótkiego wyrazu etnia. Po prostu wszystkiego tego, co bez wyrzutów sumienia zastosowalibyśmy do Łemków, Wołochów czy Kaszubów (nie zagłębiając się zbytnio w definicje etnologów).Beskid Niski: z wypędzonej wsi łemkowskiej Nieznajowa pozostał jeden dom, cmentarz i kilka kamiennych krzyży.Chłopaków z grupy etnicznej Katios - nazwijmy ich Katiosami, tak jak chłopaków z łemkowskiej grupy etnicznej nazywamy Łemkami - cały czas przybywało. Zjawili się również żołnierze, a z nimi sierżant, dowódca w regionie. Z teatralną wręcz grzecznością i elegancją zwrócił się do zgromadzonych, zapewniając o swej dobrej woli i szacunku do ziemi przodków, praw, automii, rezerwatów i co tam jeszcze trzeba by było szanować. Następnie zwrócił się do mnie i w tej napiętej atmosferze, w której kilkunastu Katiosów z kijami i pięciu żołnierzy z karabinami otaczało namiot rowerzysty, urządził sobie tę klasyczną pogawędkę że a skąd jedzie, a dokąd, a jak się ma i tak dalej. Sprawdził mi paszport i zapewnił zgromadzonych, że jestem osobnikiem jak najbardziej legalnie przebywającym na terenie Kolumbii. Na koniec poprosił Katiosów o spotkanie z miejscowym wodzem-sołtysem i oddalił się.Stary Katios poganiał, żebym sobie szedł. Byłem głodny, nie miałem nawet siły, żeby zbierać po ciemku całe obozowisko. Wyciągnąłem kuchenkę i zacząłem piec podpłomyki. Katiosi przypatrywali się, jak lepię niezgrabne placki. Między sobą mówili w katio. Zdaje się, że nie używają (już?) własnych liczebników, bo te zawsze były po hiszpańsku. Od czasu do czasu przebijały się całe zdania: "patrzcie, ma namiot wojskowy". Mój namiot jest zielony, po prostu. Podejrzliwi: dlaczego tu przyjechałeś, dlaczego właśnie tu i właśnie teraz rozbijasz namiot (bo właśnie teraz zapadła noc i właśnie tędy przejeżdża jedyna droga w całym departamencie?), kto cię wysłał, po co jeździsz, kto ci płaci, i tak dalej. Zadawał je przeważnie młody Katios, który jako jedyny mówił biegle po hiszpańsku. Później zjawił się kolejny uparty i stary, który łamanym castellano zaczął mi wykładać znowu, że to ziemia ojców, że nie wolno, że nie wolno, że to ich. Niby to się odwołują do Matki Ziemi i wspólnotowości, są (potencjalnie) wrogami globalizacji, prywatyzacji i kapitalizmu, a wychodzą na gorszych niż strażnicy parkingu przy supermarkecie: nie można zatrzymać się na dłużej, niż godzinę, i - o zgrozo - nawet zdjęć robić nie wolno na tej ich ziemi ojców. To znaczy nie wolno robić zdjęć komercjalnych, a ja, jako że mam "duży" aparat, to robię zdjęcia komercjalne, na pewno! Co ty będziesz robił z tymi zdjęciami? Tu nie można robić zdjęć! Nic nie można, bo to ich. Ich własne. Dali im jakiś strzęp autonomii na ziemi na szczycie puszczańskiego pagórka, gdzie nota bene jeszcze kilkanaście lata temu ich nie było, i teraz usiłują wykorzystać swe prawa maksymalnie, choćby zupełnie nie miało to sensu.Też zadawałem im pytania, ale nie chcieli odpowiadać. Czasem młody, ten od hiszpańskiego, coś tam mruczał od niechcenia. Mają jakieś święta? Nie. A religię? Katolicy. No i nie mają świąt? No, trochę Nowy Rok to święto. Ale poza tym to nie. Muzykę mają? Cisza. No, jakąś regionalną muzykę czy grają. Brat kupił niedawno gitarę, ale jeszcze nie gra. Acha.Od dłuższego czasu przypatrywał mi się inny młody Katios. Stał mi za plecami. W końcu zapytał: "Chcesz powiedzieć, że jedziesz nad tym rowerze z Meksyku, ta-a-ak?". No tak, odparłem naturalnie i wróciłem do konsumpcji podpłomyka. Młody, cedząc słowa, z wyraźną nutą demaskatorstwa i satysfakcji w głosię zawyrokował: "No widzisz, a ja ci na przykład nie wierzę". Prawie się udławiłem. Detektyw po prostu.Musiało być już dobrze po ósmej, gdy do zbiegowiska dołączył kolejny wojskowy z tych ważnych. Sierżant Elegant jeszcze nie nadchodził, ale nowy sprawiał wrażenie podobnego rangą i podobnego w zachowaniu: najpierw z teatralną sympatią ogłosił swe dobre intencje i szacunek, następnie porozmawiał ze mną, i w końcu zabrał mnie na stronę. "Wiesz co, z nimi do porozumienia się nie dojdzie. Rozmawialiśmy już z wyższym dowództwem - trzeba by było wchodzić z nimi w konflikt, a to politycznie skomplikowane. Lepiej będzie dla ciebie, jeśli się jednak stąd zbierzesz. Rezerwat kończy się w okolicach "El 15", przejrzeżdżasz przez most i potem..." itd. Poza tym te zabejcowane kije: nawet jakby żołnierze wymusili, by pozwolono mi zostać, to potem mógłbym pewnie spodziewać się wizyty Katiosów z palami. Składanie obozu po nocy zajęło mi jakieś pół godziny.Wiecie jak to jest jeździć po zmroku po dziewiczej dżungli na wyboistej, gruntowej drodze? Normalnie, po prostu nic nie widać.Po drodze do "El 15" są jeszcze ze dwie dwu-trzy domowe osady. Mieszkają tam czarni i metysi, bardzo sympatyczni. Uśmiechają się i pozdrawiają. Pewnie przygarnęliby mnie na noc, ale już nie chciałem ryzykować. Chciałem raczej jak najszybciej opuścić tę cała ziemię ojców. Oddając sprawiedliwość Katiosom, to twierdzili, że mógłbym się przespać u nich w wiosce, w "odpowiednim miejscu", ale pewnie skasowaliby mnie za to jak za pańskie zboże, zresztą nie wiem, po prostu miałem ich dość: odrywać zmęczonego rowerzystę od nocnego spoczynku ogłaszam niniejszym grzechem ciężkim.W "El 15" zobaczyłem mężczyznę stojącego przed domem. Nie padało. Zatrzymałem się a między mną a nim przetoczyła się, utykając w dziurach, wielka ciężarówka rozświetlając na chwilę mokre powietrze okolicy. To chyba on pierwszy zapytał co ja tu robię po nocy. Opowiedziałem, że mnie Katiosi wygonili, że spać chcę po prostu, nic więcej. Roześmiał się: "Tu już nie ma Indian [właśnie tego słowa użył], wchodź do domu i śpij spokojnie!".Część trzecia - o czarnych mieszkańcach Choco - wkrótce!

Ciasteczka z rodzynkami i żurawiną

SISTERS92

Ciasteczka z rodzynkami i żurawiną

WHERE IS JULI+SAM

Bo są ludzie

Ta podróż dookoła świata to historia dziwnych spotkań. Poznajcie bohaterów mojej książki, Gdzie jest Julia?. Przyjaciół. Gdyby nie ludzie, których spotkałam na swojej drodze, nigdy nie byłabym tu, gdzie jestem dziś. A właśnie dziś jest to szczególnie ważne. Dlaczego? Bo za kilka dni ukaże się moja książka o podróży dookoła świata, Gdzie jest Julia? (książkę można już […] The post Bo są ludzie appeared first on Where is Juli + Sam.

Nowy etap, nowa podróż, nowe wyzwania

ITALIA BY NATALIA

Nowy etap, nowa podróż, nowe wyzwania

Rok. Dla mnie wyjątkowy, bo długi i trudny, ale też pełen ważnych zmian, zmian na lepsze, zupełnie jak w powiedzeniu, że po burzy zawsze wychodzi słońce. Dziś rozpoczynam kolejną podróż do Italii. Tym razem będzie to podróż inna, niż wszystkie dotychczasowe. Przez niemal dwa tygodnie, na zaproszenie włoskiej firmy Sposa Mediterranea, w międzynarodowym towarzystwie dziennikarzy, blogerów i ludzi z branży ślubnej, będę podróżować po regionie Kampania odkrywając i pokazując Wam jego najpiękniejsze zakątki, smakując regionalną kuchnię, odwiedzając hotele, wille, restauracje, kawiarnie, winnice, miasteczka i wiele innych, pięknych miejsc, w których organizowane są śluby, wesela i inne uroczystości okolicznościowe. Source: Italia by Natalia

5 pomysłów na jednodniowe wycieczki

wszedobylscy

5 pomysłów na jednodniowe wycieczki