O tym, jak musiałem uciekać przed Indianami i inne historie z puszczy (2)

W Gwatemal to przede mną uciekali. Chciałem zapytać w wiosce Majów czy mogę rozbić namiot koło domu. Ruszyłem w ich stronę, a oni - w nogi. W Kolumbii wyglądało to zupełnie inaczej.


Część (1)
Część (2)
Część (3)



Dobre miejsce na nocleg, nie? Właśnie tu nie udało mi się przespać.

- Co tu robisz?
- Śpię.
- Ale tu nie wolno spać.

Dochodziła piąta po południu. W okolicach "El 10" spotkałem grupę żołnierzy. - A ty gdzie śpisz? - spytali. Pytanie zupełnie na miejscu: koło szóstej robi się ciemno, a jesteśmy w środku chocoańskiej dżungli. - No faktycznie, już późno: zaraz będę szukał miejsca na namiot - odpowiedziałem zgodnie z zamierzeniami. Zachęcili mnie do obozowania w okolicy: 300 metrów za posterunkiem wojskowych znajdował się płaski kawałek betonu - jedyne suche miejsce w nasączonej wodą puszczy. Zgodziłem się chętnie i zaraz mocowałem odciągi namiotu kamieniami, bo beton suchy, ale śledzia nie wbijesz.

Małe grupki miejscowych pojawiały się czasem na głównej drodze, innym razem wynurzały się ze ścieżki odbijającej w lewo. Zazwyczaj mieli ze sobą kije i nie robili nic szczególnego. Rozglądali się może, czy ja wiem. Ze trzy razy ktoś wytaszczył z lasu pęk bananów. Dwa razy były to kobiety.

Jedna z grupek podeszła do mnie. Czterech młodych mężczyzn, zielone kamizelki z napisem Starostwo Carmen de Atrato, kije zaimpregnowane bejcą. Ulises twierdził, że te kije to tak naprawdę cerbatany: drewno z otworem, przez który wydmuchuje się zatrute lotki. Broń zasadniczo zabroniona na całym świecie. Nie wiem, czy to było to. Chyba nie. Zapytali mnie co robię, odpowiedziałem, że śpię, że następnego dnia się zwijam. Nie czepiali się więcej i poszli dalej. Za kilka chwil zjawiła się otra grupa i ci byli gorsi.

Znów było ich czterech, ale wśród młodych znalazł się też jeden starszy. Starszy najsłabiej mówił po hiszpańsku i najmocniej obstawał przy tym, że tutaj spać nie można i koniec. Bo to jest ziemia ojców. Bo to jest ich. Bo nie można. Bo nie i już. Mówię, że sami żołnierze wskazali mi to miejsce do spania. Nie ważne, żołnierze nie mają tu  nic do gadania. To ostatnie najbardziej mnie zdziwiło.

Okazuje się, że w Kolumbii funkcjonuje instytucja resguardo, rezerwatu dla tubylców. Ci ostatni mają na wyznaczonym terenie pewną autonomię. Decyzję podejmuje władza wybierana według lokalnych tradycji. Kompetencje funkcjonariuszy państwa są tu ograniczone. Mają moc nie zgodzić się na przykład na podjęcie działalności przez firmę wydobywczą czy jakąkolwiek inną. Albo wyrzucić rowerzystę, który rozbił namiot na terenie rezerwatu.

Brzmi ładnie? Słusznie? Sprawiedliwość historyczna? Mam wątpliwości. I to nie tylko dlatego, że nie dali mi spać spokojnie. Bo jeśli nawet zajmiemy się nie rowerzystą, a wspomnianą korporacją górniczą zamierzającą wydobywać złoto w Choco, to cóż łatwiejszego, niż przekupienie piętnastu, czy niech i to będzie pięćset rodzin tubylczych? Międzynarodowej kompanii górniczej czy naftowej łatwiej będzie uzyskać zezwolenie (za pomocą korupcji, jak to zazwyczaj bywa) u władz centralnych, wybieranych w wyborach powszechnych przez miliony wyborców i przynajmniej w teorii kontrolowanych przez odpowiednie instytucje państwa, czy kupienie dwudziestu krów dla wodza wioski? W okolicach Guarato podobno i prostytutki Indianom sprowadzali.

I ja wiem, ja rozumiem, że jedną kwestią jest władza, a drugą - sposób jej wykorzystania. Ale tworzenie rezerwatów (REZERWATÓW! jak to w ogóle brzmi, jakby ci tubylcy byli stadem dzikich zajęcy czy motyli pod ochroną) wydaje się z gruntu niebezpieczne, bo wprowadza osobny system prawny dla pewnej grupy ludzi. Skutki tego typu sytuacji znamy chociażby z naszej własnej historii: w Rzeczypospolitej Obojga Narodów szlachta co prawda posiadała ziemie, ale nie mogłą zajmować się handlem jako takim. Żydzi nie mogli kupować ziem, ale zajmować się handlem i finansami - owszem. Administrować gospodarstwa i doglądać chłopów na polach - również. Z tej nierówności wobec prawa wyrosły żydowskie rody finansistów i bankierów, tu i tam kwitła nienawiść między Żydami a cała resztą społeczeństwa. Bo Żydzi byli źli? Nie, po prostu mieli inne prawa. Władcy rzadko potrafią przewidzieć społeczne konsekwencje własnych decyzji: tak teraz, jak i przed wiekami.

Jeśli chodzi o historię samej Ameryki Południowej, wydaje się, że ojcowie niepodległości początku XIX wieku perfekcyjnie odczytali ten problem. Boliwar, poproszony przez boliwijskie elity o spisanie konstytucji i projektu prawodawstwa, pierwsze co zrobił, to odebrał władzę kacykom, wodzom, czy jak zwał tak zwał: indiańskim przywódcom. W czasach kolonii również istniały rezerwaty, a wodzowie mieli w nich autonomiczną władzę i wykorzystywali ją często w nienajlepszy sposób, na przykład wysyłając grupy własnych podwładnych do morderczej pracy w kopalniach. Ale Boliwar nie tylko odebrał władzę kacykom, ale jednocześnie uczynił tubylców obywatelami. Po prostu zrównał wszystkie klasy wobec prawa (no, przynajmniej na papierze, bo do wdrożenia praktycznego tych nowoczesnych idei musiały upłynąć jeszcze jakieś dwa stulecia).

A sprawiedliwość historyczna? Trzeba by może raczej zwrócić Indianom utracone ziemie i tak dalej? To skomplikowane. San Martin - argentyński odpowiednik Boliwara - postulował utworzenie na ziemiach byłych kolonii monarchii pod przywództwem potomka rodziny królewskiej Inków, ale przy zachowaniu równości wszystkich obywateli wobec prawa.

Kolonizacja pociągnęła za sobą gigantyczne straty w ludziach. Zmarła przygniatająca większość mieszkańców Ameryki. Populacja zmniejszyła się kilkukrotnie z powodu przywleczonych z Europy chorób, morderczej pracy, bezpośrednich starć z kolonizatorami czy bardzo często samobójstw tubylców znajdujących się w beznadziejnej sytuacji. Przywieziono niewolników z Afryki. Co jakiś czas docierali kolejni biali z Europy. I do tego momentu może sytuacja nie byłaby jeszcze tak bardzo skomplikowana, ale do tego dochodzi jeszcze jeden element: mieszanie się. Niemal wszyscy współcześni mieszkańcy Ameryki Południowej mają w sobie większą lub mniejszą domieszkę krwi kolonizatorów, tubylców i czarnych. Dlatego przecieram oczy ze zdumienia, kiedy w informatorach dotyczących rezerwatów widzę stosowanie takich terminów jak właśnie kolonizatorzy (np. "w rezerwatach nie mogą mieszkać kolonizatorzy"). Jacy kolonizatorzy?! Od kolonizacji minęło pięćset lat, i jeśli na tym kontynencie mieszkają jeszcze jacyś potomkowie XVI-wiecznych  kolonizatorów "czystej krwi", to pewnie dałoby się ich zamknąć w jednym barze bilardowym.

Kolonizacja zmiotła z powierzchni ziemi większośc cywilizacji tubylczych kontynentu, ale w ich miejsce pojawiło się - i pojawia się cały czas - coś nowego: nowa cywilizacja, której znakiem rozpoznawczym jest właśnie mieszanka kulturowa i biologiczna. Usiłowanie nazywać teraz jednych kolonizatorami, a drugich prawowitymi właścicielami tutejszych ziem jest - wydaje mi się - chybione. Będziemy stygmatyzować metysów jako kolonizatorów, bo ich praprapradziad przypłynął na statkach wspólnie z Francisco Pizarro? Ale jego prapraprababka była Indianką, którą ten kolega Francisco Pizarro najpewniej zgwałcił i porzucił. No to co, jest taki prapraprawnuk prawowitym mieszkańcem tej ziemi, czy nie? Szukanie sprawiedliwości społecznej pod znakiem zwrócenia całego kontynentu tubylcom jest może romantyczne, ale na tyle realne, co wymaganie, by cała Wielka Brytania rozmawiała spowrotem po celtycku i walijsku. Porównanie jest zupełnie na miejscu: Anglia była w swoim czasie kolonią Imperium Rzymskiego i po tej kolonizacji zmieniła się radykalnie. Można debatować czy ta kolonizacja była zła czy dobra, ale cóż, stało się i do przeszłości powrotu już nie ma.

W porządku, ale w tworzeniu rezerwatów chodzi także o zachowanie kultury tradycyjnych mieszkańców kontynentu. To też śliski temat: my bardzo lubimy mówić o zachowaniu kultury, zwłaszcza tych innych. W Pińsku na Białorusi rozdzierano szaty, gdy przygotowując miasto na dożynki i wizytę Łukaszenki wyburzo ileś tam drewnianych domów. Tradycyjnych. Historycznych. Na ich miejscu postawiono betonowe bloki. W porządku, może nie był to najlepszy sposób rozwiązania problemu, ale chodzi o co innego. Chodzi o to, że tradycja i historia nie grzeje. W drewnianych domach w styczniu jest po prostu bardzo zimno, a gdy jeszcze wychodek na zewnątrz, to dupa do deski przymarza. Dlatego lepiej najpierw przejść w takiej chacie 40-stopniowe mrozy, a dopiero potem dyskutować nad zachowywaniem lokalnej kultury.

Kolorowe, białoruskie domki

Poza tym kultura nie jest bytem statycznym. Ciągle się rozwija, ciągle ulega wpływom. I jasne, warto uważać, by te wpływy nie stały się przytłaczające, ale to już zależy od dynamiki kulturalnej danego ludu, a nie od tego, czy ich zamkniemy w rezerwacie z napisem "nie dotykać, pod ochroną, konserwacja". Niech oni zachowają swoją kulturę. Niech żyją w lesie, w wilgoci, niech jedzą ryż z rybami z rzeki przez 365 dni w roku. Niech męczą ich choroby tropikalne. Niech palą chrustem w kuchni. My siądziemy sobie wygodnie przed komputerem, zaparzymy kawę w elektrycznym ekspresie, włączymy dobrą muzykę i pooglądamy zdjęcia reporterów National Geographic z tych ostoi prawdziwego życia. Prawie jak z zoo.

Dlatego widziałbym to inaczej. Nie tworzyłbym rezerwatów. Tworzyłbym gminy i powiaty według granic etnicznych, tak by Katios, Embera czy Wayuu rządzili się sami na takich samych zasadach, jak wszyscy inni mieszkańcy. Możliwość zablokowania inwestycji mających potencjalnie negatywny wpływ na okolicę dałbym nie tylko Indianom, ale wszystkim społecznościom. Wszystkim społecznościom dałbym możliwość zapisania ziemi jako własności wspólnoty. Dlaczego jedni mają mieć inne prawa niż inni? Bo mają "inną krew"? To jakiś bezsens. Bo mieli trudną historię? Na tym kontynencie prawie nikt nie miał lekko. Zresztą: tak jak na każdym innym. A może przyznamy im rezerwaty tylko po to, żeby wzmacniali w sobie poczucie żalu, poczucie inności, poczucie odrzucenia i segregacji? By wypominali każdemu napotkanemu rowerzyście, że pięćset lat temu, że mordowali, że Kolumb? (A co ja mam do tego? U nas chłopi - moi przodkowie znaczy, skoro już panowie Indianie tacy historycy - też nie żyli w pałacach wśród róż i fiołków, u nas cholera potrawy tradycyjne to ziemniaki z ziemniakami i kasza z masłem, a nie pieczone mięso.) A potem czekali na państwowe darowizny, na paczki z żywnością, bo po całym dniu chodzenia po okolicy z bejcowanym kijem i kamizelką starostwa Carmen de Atrato, w ramach aktywności Guardia Indigena - Straży Tubylczej - zabrakło już czasu na pracę.

Alternatywą byłoby może utworzenie oddzielnego kraju czy departamentu autonomicznego, z rozwiniętymi, nowoczesnymi strukturami państwa (że demokracja i współczesne państwo nie należą do tradycji regionu? no nie, do tradycji ludów rdzennych należy tyrania i niewolnictwo, jak chcecie możemy spróbować ich do tego nawracać, ale nie wiem czy to najlepszy pomysł). Problem w tym, że istnieje przeszło 80 narodów tubylczych w samej tylko Kolumbii, posługujących się blisko 70 językami i dodatkowo rozrzuconych po całym kraju w niewielkich osadach, często zagubionych w najgłębszych zakamarkach puszcz i lasów (ostatnio poznałem studentkę z departamentu Manizales, która na egzamin wstępny na uniwersytet musiała maszerować 4 dni przez dżunglę. Zdała, będzie inżynierem). Wyjątkiem są Wayuu zajmujący płaskie, bezleśne i względnie dobrze skomunikowane przestrzenie półwyspu Guajira.

Mapa rezerwatów w Kolumbii. W czarnej ramce mamy informację, że w rezerwatach mieszka w sumie nieco ponad milion obywateli. W jasnoszarej ramce zamieszczono listę najbardziej ludnych rezerwatów w kraju. Przewodzi Guajira z dwustu tysiącami mieszkańców. Widać również, że najwięcej rezerwatów znajduje się na zachodnim i wschodnim krańcu kraju. Zachód to właśnie departament Choco z jego nieprzebytymi lasami. Na wschodzie mamy dżunglę amazońską i niemal bezludne hektary równin, Los Llanos. Źródło: geoactivismo.org.
A potem pomyślałem sobie: a jakby ci Indianie to bylibyśmy my? Jakby nie nadeszła pierwsza wojna światowa i zabory w Polsce nie zakończyły się? Przyjeżdżaliby do nas Szwedzi czy Francuzi na rowerach, a my, zepchnięci na ubocze społeczeństwa Rosji czy jakiegoś XXI-wiecznego wcielenia Cesarstwa Austro-Węgierskiego czy Prus patrzylibyśmy na nich podejrzliwie. Byłbym może jakimś niewykształconym rolnikiem spod Kielc, mówił nieskładną mieszanką polskiego z niemieckim i patrzył na każdego przybysza jako na kolejnego najeźdźcę? Nie wiem. Czy równie łatwo byłoby mi powiedzieć, że no po prostu kolonizacja, no stało się, no trudno? Że trzeba jakoś z tym żyć, że przecież teraz nie można wypędzić tych niemieckich rodzin, które przywieziono tu rozszerzając ich Lebensraum, że to przecież nie ich wina. A tym bardziej nie można wygonić rodzin mieszanych, polsko-niemieckich, polsko-rosyjskich, rosyjsko-niemieckich i tak dalej... Trudny temat, i tę trudność łatwiej dostrzec stawiając siebie w roli ich, Indian.

Indian? No właśnie: mamy tutaj problem leksykalny. Słowo "indio", Indianin - w Ameryce Południowej jak najbardziej w użyciu - pochodzi od błędu Krzysztofa Kolumba. Żeglarz sądził, że dotarł do Indii - podobno umarł w tym przekonaniu - więc mieszkańców tych ziem nazwał naturalnie Indianami. Jako że wiemy, że do Indii nie dotarł, słowo Indianie może nie jest jednak najszczęśliwszym wyrażeniem. W Ameryce Południowej często cechuje je ponadto kontekst despektywny ("se le salio el indio" - wyszedł z niego Indianin, mówią w Wenezueli o kimś, kto zachował się niestosownie). We współczesnych polskich tekstach Indianina stosuje się, by nadać książce czy artykułowi egzotyczności, tak jak cały szereg innych, postkolonialnych wyrażeń. Na przykład: dlaczego na ludzi Wayuu powiedzielibyśmy "plemię", a na Łemków już "grupa etniczna"? Bo tamci żyją daleko i jedzą banany? Dlaczego afrykańskie kobiety noszą "ozdoby", a europejskie - "biżuterię"? W końcu: dlaczego zdjęcia nagich piersi czarnej kobiety pojawiają się na okładkach pism podróżniczych, a zdjęcia nagich piersi białej kobiety - na okładkach Playboya? Szeroki wachlarz postkolonialnego słownictwa - plemię, ozdoby, osada, Indianin - wydaje się służyć jedynie sztucznemu podkreślaniu inności, tworzenie egzotycznej otoczki i często: umacnianiu w nas przekonania o własnej wyższości. To oczywiście zupełnie bezsensu. Słowa Indianin użyłem w tytule i w akapitach tego tekstu tylko celem doprowadzenia czytelnika do niniejszego wytłumaczenia. W porządku: jakie określenie byłoby więc stosowniejsze? W języku hiszpańskim funkcjonuje "indigenas", co tłumaczy się na ludność pierwotnie zamieszkującą dane terytorium. Wydaje mi się, że w języku polskim nie istnieje zgrabny odpowiednik dla "indigenas" i pozostaje nam używać grupy etnicznej, ludności miejscowej, narodów rdzennych czy mniej rozpowszechnionego, ale krótkiego wyrazu etnia. Po prostu wszystkiego tego, co bez wyrzutów sumienia zastosowalibyśmy do Łemków, Wołochów czy Kaszubów (nie zagłębiając się zbytnio w definicje etnologów).

Beskid Niski: z wypędzonej wsi łemkowskiej Nieznajowa pozostał jeden dom, cmentarz i kilka kamiennych krzyży.
Chłopaków z grupy etnicznej Katios - nazwijmy ich Katiosami, tak jak chłopaków z łemkowskiej grupy etnicznej nazywamy Łemkami - cały czas przybywało. Zjawili się również żołnierze, a z nimi sierżant, dowódca w regionie. Z teatralną wręcz grzecznością i elegancją zwrócił się do zgromadzonych, zapewniając o swej dobrej woli i szacunku do ziemi przodków, praw, automii, rezerwatów i co tam jeszcze trzeba by było szanować. Następnie zwrócił się do mnie i w tej napiętej atmosferze, w której kilkunastu Katiosów z kijami i pięciu żołnierzy z karabinami otaczało namiot rowerzysty, urządził sobie tę klasyczną pogawędkę że a skąd jedzie, a dokąd, a jak się ma i tak dalej. Sprawdził mi paszport i zapewnił zgromadzonych, że jestem osobnikiem jak najbardziej legalnie przebywającym na terenie Kolumbii. Na koniec poprosił Katiosów o spotkanie z miejscowym wodzem-sołtysem i oddalił się.

Stary Katios poganiał, żebym sobie szedł. Byłem głodny, nie miałem nawet siły, żeby zbierać po ciemku całe obozowisko. Wyciągnąłem kuchenkę i zacząłem piec podpłomyki. Katiosi przypatrywali się, jak lepię niezgrabne placki. Między sobą mówili w katio. Zdaje się, że nie używają (już?) własnych liczebników, bo te zawsze były po hiszpańsku. Od czasu do czasu przebijały się całe zdania: "patrzcie, ma namiot wojskowy". Mój namiot jest zielony, po prostu. Podejrzliwi: dlaczego tu przyjechałeś, dlaczego właśnie tu i właśnie teraz rozbijasz namiot (bo właśnie teraz zapadła noc i właśnie tędy przejeżdża jedyna droga w całym departamencie?), kto cię wysłał, po co jeździsz, kto ci płaci, i tak dalej. Zadawał je przeważnie młody Katios, który jako jedyny mówił biegle po hiszpańsku. Później zjawił się kolejny uparty i stary, który łamanym castellano zaczął mi wykładać znowu, że to ziemia ojców, że nie wolno, że nie wolno, że to ich. Niby to się odwołują do Matki Ziemi i wspólnotowości, są (potencjalnie) wrogami globalizacji, prywatyzacji i kapitalizmu, a wychodzą na gorszych niż strażnicy parkingu przy supermarkecie: nie można zatrzymać się na dłużej, niż godzinę, i - o zgrozo - nawet zdjęć robić nie wolno na tej ich ziemi ojców. To znaczy nie wolno robić zdjęć komercjalnych, a ja, jako że mam "duży" aparat, to robię zdjęcia komercjalne, na pewno! Co ty będziesz robił z tymi zdjęciami? Tu nie można robić zdjęć! Nic nie można, bo to ich. Ich własne. Dali im jakiś strzęp autonomii na ziemi na szczycie puszczańskiego pagórka, gdzie nota bene jeszcze kilkanaście lata temu ich nie było, i teraz usiłują wykorzystać swe prawa maksymalnie, choćby zupełnie nie miało to sensu.

Też zadawałem im pytania, ale nie chcieli odpowiadać. Czasem młody, ten od hiszpańskiego, coś tam mruczał od niechcenia. Mają jakieś święta? Nie. A religię? Katolicy. No i nie mają świąt? No, trochę Nowy Rok to święto. Ale poza tym to nie. Muzykę mają? Cisza. No, jakąś regionalną muzykę czy grają. Brat kupił niedawno gitarę, ale jeszcze nie gra. Acha.

Od dłuższego czasu przypatrywał mi się inny młody Katios. Stał mi za plecami. W końcu zapytał: "Chcesz powiedzieć, że jedziesz nad tym rowerze z Meksyku, ta-a-ak?". No tak, odparłem naturalnie i wróciłem do konsumpcji podpłomyka. Młody, cedząc słowa, z wyraźną nutą demaskatorstwa i satysfakcji w głosię zawyrokował: "No widzisz, a ja ci na przykład nie wierzę". Prawie się udławiłem. Detektyw po prostu.

Musiało być już dobrze po ósmej, gdy do zbiegowiska dołączył kolejny wojskowy z tych ważnych. Sierżant Elegant jeszcze nie nadchodził, ale nowy sprawiał wrażenie podobnego rangą i podobnego w zachowaniu: najpierw z teatralną sympatią ogłosił swe dobre intencje i szacunek, następnie porozmawiał ze mną, i w końcu zabrał mnie na stronę. "Wiesz co, z nimi do porozumienia się nie dojdzie. Rozmawialiśmy już z wyższym dowództwem - trzeba by było wchodzić z nimi w konflikt, a to politycznie skomplikowane. Lepiej będzie dla ciebie, jeśli się jednak stąd zbierzesz. Rezerwat kończy się w okolicach "El 15", przejrzeżdżasz przez most i potem..." itd. Poza tym te zabejcowane kije: nawet jakby żołnierze wymusili, by pozwolono mi zostać, to potem mógłbym pewnie spodziewać się wizyty Katiosów z palami. Składanie obozu po nocy zajęło mi jakieś pół godziny.

Wiecie jak to jest jeździć po zmroku po dziewiczej dżungli na wyboistej, gruntowej drodze? Normalnie, po prostu nic nie widać.

Po drodze do "El 15" są jeszcze ze dwie dwu-trzy domowe osady. Mieszkają tam czarni i metysi, bardzo sympatyczni. Uśmiechają się i pozdrawiają. Pewnie przygarnęliby mnie na noc, ale już nie chciałem ryzykować. Chciałem raczej jak najszybciej opuścić tę cała ziemię ojców. Oddając sprawiedliwość Katiosom, to twierdzili, że mógłbym się przespać u nich w wiosce, w "odpowiednim miejscu", ale pewnie skasowaliby mnie za to jak za pańskie zboże, zresztą nie wiem, po prostu miałem ich dość: odrywać zmęczonego rowerzystę od nocnego spoczynku ogłaszam niniejszym grzechem ciężkim.

W "El 15" zobaczyłem mężczyznę stojącego przed domem. Nie padało. Zatrzymałem się a między mną a nim przetoczyła się, utykając w dziurach, wielka ciężarówka rozświetlając na chwilę mokre powietrze okolicy. To chyba on pierwszy zapytał co ja tu robię po nocy. Opowiedziałem, że mnie Katiosi wygonili, że spać chcę po prostu, nic więcej. Roześmiał się: "Tu już nie ma Indian [właśnie tego słowa użył], wchodź do domu i śpij spokojnie!".



Część (1)
Część (2)
Część (3)


Komentarze

Popularne posty