niedziela, 13 marca 2016

[67] Malta: pierwsze kroki na Gozo

Malta to właściwie Malta i Gozo. Cały czas o tym zapominam; w mojej głowie Gozo widnieje raczej jako ta mniej ważna część, ot przylepek, który powstał blisko, więc wypadało przyłączyć go do jakiegoś kraju. Szczerze mówiąc, nie wiem nawet za bardzo co tam się znajduje (oprócz Azure Window). Paskudna ignorancja, tłumaczę się przed sobą sesją i przemęczeniem. Przecież i tak wszystko jak zawsze okaże się na miejscu.

Do ostatniej chwili nie wiemy gdzie spędzimy noc po przylocie. Dziwnym zbiegiem okoliczności odpowiedź od hosta dostajemy w momencie, gdy stoimy już w kolejce do bramki na lotnisku. „Mogę przenocować Was dzisiaj w Victorii, dajcie znać czy przyjedziecie”. Za każdym razem, gdy usiłujemy wpisać nazwę miasta w internet, znacznik na mapie przeskakuje na miasto Rabat znajdujące się na Gozo. Wtedy jeszcze nie wiemy, że to to samo miejsce – ma po prostu dwie nazwy. Informuje nas o tym fakcie facet stojący przed nami w kolejce.
- Macie jechać do Victorii? To jest na Gozo, ale jak wylądujemy to powinny jeszcze pływać promy. Możemy się spotkać na lotnisku i iść razem na autobus, to powiem wam co i jak; też muszę się dzisiaj dostać na Gozo.
Jest instruktorem nurkowania i leci na Maltę sprawdzić nowe miejsca, w których w wakacje ma przeprowadzić kursy.

Gdy po lądowaniu udaje nam się znaleźć nasz wielki plecak wypchany namiotem i karimatami oraz znaleźć naszego nowego kolegę Leona, rozpoczynamy poszukiwania autobusu, który dowiezie nas do Cirkewwy, skąd odpływają promy. W międzyczasie zaznajamiamy się jeszcze z dwoma Polakami, którzy częstują nas whisky. Sympatycznie się zaczyna.
Autobus zdaje się pokonywać tych 30 kilometrów całą wieczność. Kiedy wreszcie udaje nam się dostać do portu i wsiąść na prom, zaczynam mieć nadzieję, że to już bliżej niż dalej. Jednak morze jest bardzo niespokojne i buja nami jak szalone; kolejne 20 minut mija mi na siedzeniu bez ruchu z zamkniętymi oczami i powtarzanie w głowie: „tylko nie puść pawia, tylko nie puść pawia, zaciskaj zęby mocno, wytrzymaj jeszcze chwilę”. W międzyczasie Leon wymyśla nowy plan: z portu ma przyjechać po niego kolega, więc podrzucą nas do tego nieszczęsnego Rabatu, przecież nie będziemy o tej porze łapać stopa.
Choć wysadzają nas niemal pod wskazanym adresem, dla zasady mylimy kierunki i idziemy w dokładnie odwrotną stronę niż powinnyśmy. Toczymy się z plecakami po pustych, nocnych ulicach Rabatu, cieszymy się ciepłym powietrzem i trochę gubimy w wąskich i ciemnych uliczkach. Kiedy docieramy do naszego hosta, zostają nam ledwie jakieś 4 godziny snu – o szóstej rano czeka nas niestety pobudka, bo Filip musi zebrać się do pracy. Padamy momentalnie.
śpiący poranny Rabat tuż przed wschodem słońca

W sumie nawet dobrze wychodzi z tym porannym wstawaniem – mamy mnóstwo czasu na zobaczenie na Gozo wszystkiego, co sobie wymyśliłyśmy. Na pierwszy ogień idzie oczywiście Azure Window. Jesteśmy tam wcześnie, zanim jeszcze słońce na dobre odważy się wyjść zza chmur, toteż aura nie robi zbyt dobrego pierwszego wrażenia. Za to jest cicho, zupełnie pusto i całkowicie spokojnie; cały księżycowy krajobraz wokół mamy tylko i wyłącznie dla siebie. Zastanawiam się skąd wzięły się te dziwne i bolące w stopy skały. Wyglądają jak mocno perforowana gąbka, przez co na całej przestrzeni wybrzeża tworzą się miniaturowe kałuże. Jest bajecznie.










Z okolic Dwejry kierujemy się z powrotem do Rabatu. Chcemy zobaczyć cytadelę – ogromny kompleks sprawujący pieczę nad miastem ze szczytu wzgórza. Widok na stolicę Gozo jest oszałamiający. Chwilami wydaje mi się, że jestem w jakimś arabskim kraju – ciasna zabudowa, budynki niemal się od siebie nie różnią kolorem ani kształtem; każdy z nich jest zwieńczony płaskim dachem, przeważnie używanym jako taras. Na co drugim suszy się pranie bądź stoją drzewka mandarynkowe w doniczkach. Gdy błądzimy tak między murami cytadeli, spotykamy starszego pana, który bardzo gorąco namawia nas do odwiedzenia znajdujących się nieopodal piwnic (pod cytadelą oczywiście). Nie zastanawiamy się długo i wchodzimy w wąskie korytarze. Ściany są dziwnego, trochę rdzawego koloru (a może to tylko tak wygląda w ciemności?), a sufit na tyle nisko, że trzeba iść pochylonym. Po chwili docieramy do pomieszczenia kształtem przypominającego trochę miniaturowy amfiteatr. Zresztą nie tylko kształtem – akustyka jest tam niesamowita! Najmniejszy szept wybrzmiewa głośno przez dobrych kilka sekund. Nie możemy się powstrzymać i korzystając z okazji, że jesteśmy tam same, śpiewamy ile wlezie.



pełnia wiosny na jednym zdjęciu!

Ġgantija jest naszym kolejnym punktem dnia. Są to świątynie, zaliczane do najstarszych wolnostojących megalitycznych budowli na świecie. Od początku jestem niesamowicie podjarana tym miejscem; skoro znajdują się na liście UNESCO, muszą naprawdę robić wrażenie. Cóż… myślę, że o wiele bardziej spodobałyby się komuś, kto mocno siedzi w tematach prehistorycznych. Choć część multimedialna jest całkiem ciekawie zorganizowana, sam kompleks zachwyca o wiele mniej niż się spodziewałam (nie wspomnę o tym, że wejście na teren świątyń kosztuje 9 euro). Może dlatego, że stojące na środku rusztowania psują odbiór całości? Nie wiem. Za to bardzo ujmują mnie biegające wokół niemal stadnie maleńkie jaszczurki.




 Kinnie to napój produkowany na Malcie. Gazowany, o dziwnym
smaku gorzkich pomarańczy.
 no i wyszło jak to naprawdę wygląda...

 Dziewczyny z naszym nowym psim kumplem
o roboczym imieniu Robert. Dotrzymywał
nam towarzystwa cały czas dopóki...
...jego szef nie zaczął na niego szczekać z dachu.

Tutaj może warto wspomnieć kilka słów o transporcie na Malcie (choć jest to na tyle istotna kwestia, że planuję poświęcić jej osobny wpis). Autobusy jeżdżą jak chcą. Nikt nie przejmuje się zbytnio rozkładem jazdy, dzięki czemu skutecznie przegapiamy kolejne kursy. Warunki autostopowe też nie są tu najlepsze, dlatego jedyna podwózka, jaką udaje nam się złapać jest właśnie z Ggantiji do Rabatu. Zatrzymuje się młoda dziewczyna, która specjalnie zawraca, żeby nas zabrać.
Jest wczesne popołudnie, słońce naprawdę porządnie praży, więc uznajemy, że to najlepszy moment na zobaczenie podobno najpiękniejszej plaży na Gozo – jedziemy na Ramla Bay.
Piasek ma tu inny kolor niż na jakiejkolwiek plaży, którą w życiu widziałam – jest dziwnie czerwonawy i jakby milszy w dotyku. Stąd wzięła się nazwa plaży: Ramla il-Ħamra oznacza tyle co „Plaża Czerwonego Piasku”. Okalają ją skaliste zbocza, wśród których znajduje się mitologiczna jaskinia Kalipso – nimfy, która według wierzeń właśnie w tym miejscu więziła Odyseusza. Jakoś tak miło spędza się 29. dzień lutego chodząc boso po plaży i wbiegając co i rusz do w miarę ciepłego morza.








Po porządnej dawce leniuchowania na Ramli chcemy odwiedzić tego dnia jeszcze jedno miejsce – Żebbuġ. O tym miasteczku powiedział nam Filip i jeśli wierzyć jego słowom, serwują tu najsmaczniejszą pizzę na całej wyspie.
Docieramy do miejscowości gdy robi się już ciemno i wymarle wokół. Dosłownie – na ulicy żywej duszy, tylko wiatr hula. Błądzimy uliczkami szukając śladu cywilizacji. Gdy po dłuższej chwili tracimy już nadzieję, naszym oczom ukazuje się ogromny kościół, a tuż przy nim plac, na którym – o dziwo! – są jacyś ludzie. Obok przystanek autobusowy i… jest! Upragniony szyld „Francesco’s pizza”. Od rana jesteśmy o jednej bułce, więc jak na skrzydłach wbiegamy do budynku.
Wyobraźcie sobie typową stołówkę, gdzieś na totalnym zadupiu. Długi ciemny korytarz i kamienna posadzka, do tego ściany obklejone portretami Maryi. Jedno pomieszczenie, które jest jednocześnie miejscem, w którym się je, kuchnią oraz barem. W kącie tabliczka caffeteria; pod nią stolik z czajnikiem, słoikiem kawy i plastikowymi kubkami, a pod sufitem telewizor z włoskimi wiadomościami. Wszystko to robi piorunujące wrażenie. Jednak pizza za 3 euro jest dla nas w tym momencie ważniejsza niż wszystkie niedogodności. Poza tym rodzina za barem, która jednocześnie gotuje, liczy i obsługuje klientów jest przemiła.

Pizza też niczego sobie!




cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz