Cook'n'Roll
Albania: hardcore po bałkańsku #1
Myśleliście kiedyś, które państwo w Europie zasługuje na miano najbardziej hardcore’owego? Nie? W takim razie przedstawiam Wam, drodzy Czytelnicy, mojego najpoważniejszego kandydata do objęcia tytułu na najbardziej ekstremalny kraj na naszym kontynencie. Powitajcie Albanię brawami. Albania omijana przez turystów w białych skarpetach i sandałach, przyciąga tych nastawionych na wyjątkowe przeżycia. Kraj, którego boi się nawet mafia pruszkowska, miejsce gdzie nie obowiązują żadne reguły, a dzieciaki bawią się w chowanego w wszechobecnych bunkrach. Kraj będący narkotykowym Eldorado, w którym przepiękne krajobrazy mieszają się z okrutną rzeczywistością, jest równie fascynujący co odpychający. Kraj, który pachnie jedzeniem jak żaden inny. Zacznę, nietypowo, od tego, że jeśli ktoś z Waszych znajomych będzie Wam próbował wmówić, że w Albanii są całkiem przyzwoite drogi i podróżowanie po kraju jest znośne, to go wyśmiejcie i dajcie namiary na mnie. Przejechałem praktycznie cały kraj lokalnymi środkami transportu i wierzcie mi, nie ma nic bardziej podnoszącego poziom adrenaliny w organizmie. Zapomnijcie o podróży własnym samochodem, gdyż jazda samochodem w Albanii, to inny stan umysłu. O wypadek jest łatwiej, niż o wpierdol na ulicy na Nowej Hucie w Krakowie. Przed każdym rozpoczętym kursem miejscowym busikiem musiałem się znieczulić, powiedzieć mojej dziewczynie, że ją kocham i pomodlić, tak jakby, to właśnie była moja ostatnia droga. Generalnie drogi istnieją ale są w fatalnym stanie i często to, szutrowe ciągi, na których odbywa się wolna amerykanka w wykonaniu szalonych albańskich kierowców. Trąbienie, wyprzedzanie wyprzedzającego samochodu, łamanie kręgosłupa, uderzanie głową o szyby i inne elementy wyposażeniowe busów jest normalką w trakcie podróży. Gorzej może być jedynie w górach, gdzie na niezliczonych serpentynach, tuż nad przepaścią, auta wyprzedzają się i omijają stada kóz jednocześnie. O tym, że na drogach nie ma żartów, przypominają co kilkaset metrów, przydrożne krzyże postawione ofiarom wypadków- tak, Polska nie jest jedynym krajem, gdzie na poboczach można spotkać takie pamiątki. Będąc później na lotnisku w Grecji, podsłuchałem rozmowę kilku Polaków, którzy zachwalali drogi w Albanii. Biedacy nie wiedzieli, że podróżowali zaledwie po kilkunastu kilometrach „autostrady”, która ciągnie się wzdłuż wybrzeża i stanowi góra 5% wszystkich „dróg” w tym kraju. Ot, taka ściema dla cudzoziemców, aby wjeżdżając od strony Czarnogóry, myśleli, że tak jest w całym kraju. Otóż kurwa nie jest. Jest gorzej niż możecie sobie wyobrazić. Ale wróćmy do meritum. Chociaż… to też była ciekawa informacja, nie? Dotarłem do Berat. Miasteczko znane również jako „Miasto Tysiąca Okien”, znajduje się na liście UNESCO. Można powiedzieć, że to muzeum, w którym żyją ludzie. Ulokowane pomiędzy wzgórzami przypomina momentami typowe miasto muzułmańskie ale w rzeczywistości jest miksem wyznaniowym. Ruch i zgiełk jak w wielomilionowej metropolii. Chodnikami przemieszczają się wyznawcy islamu jak i prawosławia. Wszędzie pełno zakładów fryzjerskich, pijalni kawy, rzeźników i knajp. Przejście przez ulicę stanowi ryzyko utraty życia. Mimo to, ryzykuję i na oczach policjanta przebiegam slalomem w niedozwolonym miejscu między samochodami. Policja nie reaguje. Nie reaguje także na wykroczenia kierowców, którzy w każdym innym kraju Europy dostaliby porządny mandat i konkretną ilość punktów karnych za to, co w Albanii jest normalnym zachowaniem na ulicy. Znalazłem się w zabytkowej części miasteczka. Błądząc po uliczkach, które przypominały labirynt natrafiłem na grupę Francuzów, którzy właśnie „padli ofiarą” gospodarzy, oferujących im domowej roboty specjały- rakija, miody, powidła. Gdy tylko znalazłem się w polu widzenia pani gospodyni, zostałem ustrzelony jak łoś, i trafiłem w jej handlarskie sidła. Skusiłem się jedynie na domową rakiję ale gospodarze nie mogli mnie puścić z pół litrem ich alkoholu i zaproponowali tradycyjną domową albańską kolację. Zabrzmiało świetnie. I tak nie miałem czasu na szukanie w tym miejscu czegoś lepszego, więc bez zastanowienia zamówiłem dania, które pan gospodarz pokazał mi na misternie wykonanym menu. I tak, znalazłem się na przydomowym ganku przygotowanym dla ustrzelonych turystów. Gospodarze, co było oczywiste, musieli na mnie zarobić- i to nie mało- ale nie miało to znaczenia, gdyż przygotowane przez nich potrawy były punktem odniesienia do dalszych przygód z albańską kuchnią. To dzięki nim, mogłem później narzekać i wybrzydzać jak nowobogacki burżuj w trzy gwiazdkowej restauracji, który zjadł już wszystkie małże św. Jakuba na świecie. Fërgesë, czyli zmiksowane pomidory, ser grecki, papryka, oliwki, jajko, przypomina trochę jajecznicę ale w połączeniu z koftą jest bardzo pożywnym i smacznym daniem. W jednej porcji otrzymujemy, w zasadzie, wszystko to, co oferują najlepsze lokalnie rosnące i hodowane składniki. Oczywistym dodatkiem, nieodłącznym elementem każdego dania jest sałatka ze świeżych warzyw skropiona oliwą. Uśmiech gospodarzy, którzy przygotowali kolację, która zdefiniowała pojęcie albańskiej kuchni był wyrazem tego, że całość bardzo mi smakowała. Ranek nie zapowiadał się na taki, który miałby zrobić na mnie szczególne wrażenie. Właściciel hotelu w którym spałem, postanowił zabrać mnie na męskie śniadanie. Niczego nieświadomy poszedłem, tak jak prosił- za nim. Wyszliśmy na ulicę i udaliśmy się w kierunku centrum przechodząc przez podwórka, mijając rzeźników ćwiartujących barany, kawiarnie wypełnione muzułmanami i warzywne bazary rozłożone na chodnikach. Wszyscy faceci, których mijaliśmy z szacunkiem witali się z moim albańskim przewodnikiem. Traktowali go niemal jak bossa lokalnej mafii. Nie powiem, czułem pewne obawy, szczególnie wtedy, kiedy pomyślałem, co za chwilę może trafić do mojego żołądka i gdzie to może się stać. Śniadania w Albanii są konsumowane często w knajpach. Niektóre przypominają zakładowe stołówki inne- restauracje. Łączy je wspólny mianownik: jedzą w nich jedynie mężczyźni. Częstym widokiem jest oparty o stół kałasznikow lub inna broń palna, którego właściciel je właśnie śniadanie dla prawdziwych mężczyzn. Nie dziwcie się, w Albanii do tej pory większość mężczyzn nosi przy sobie broń. W końcu udało nam się dojść do miejsca, gdzie zaraz zostanę nakarmiony tym cholerstwem. Poproszono mnie o to, abym się nie odzywał, gdyż jesteśmy w miejscu, gdzie cudzoziemiec nie powinien specjalnie się pokazywać. Cóż, czułem się jak pieprzony clown Ronald McDonald jedzący sushi w japońskiej knajpie, rzucając się w oczy bardziej niż dupa pawiana siedzącego na gałęzi, więc język angielski nie byłby pierwszym, co by zdradziło moje pochodzenie. Powiedziano mi, że to śniadanie, które daje energii na cały dzień i po chwili otrzymałem talerz… zupy. Coś co przypomina nasze polskie flaki jest, tym cholernym śniadaniem dla prawdziwych mężczyzn?! Kilka kropel octu winnego, łyk rakiji lub wina i można zaczynać ucztę. Paçe, to zupa gotowana na wołowych i baranich głowach oraz innych elementach tych zwierząt. Kawałki mięsa oraz części głów pływają pomiędzy czosnkiem, cebulą oraz pieprzem. Z dodatkiem octu winnego, który nadaje kontrastu, całość smakuje niesamowicie chociaż słabsze żołądki miałyby z pewnością opory przed spróbowaniem tego posiłku. Aby śniadanie było typowe, należy wypić do zupy kieliszek rakiji lub szklankę mocnego wina. Wtedy całość stawia na nogi i daje energii na cały dzień. Teraz zrozumiałem dlaczego jest to danie dla prawdziwych facetów a mój albański przyjaciel jest traktowany na ulicy jak il padre.