Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 20 - Sypiemy...

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 20 - Sypiemy...

29 stycznia 2015 - czwartekPoranek jest zimy i ciemny. Wstajemy w sumie przed wschodem słońca, ale jak sobie przypomnę jasny księżyc wieczorem, to teraz jest jakoś tak... dziwnie. Do Celu mamy ponad 1200 km i dwa dni z małym hakiem na dotarcie. Więc trzeba jechać. Rozpoczynamy więc procedury startowe: pakowanie, jedzenie. Jest dość chłodno, w porównaniu z tym, do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić... Gdy zbieramy obozowisko słyszymy, że droga jedzie kilka motocykli. Czyżby nasi wcześnie wstali?Po chwili i my ruszamy i... rzeczywiście, spotykamy się wszyscy na stacji benzynowej. Chłopaki zajmują się ustaleniami co i jak, a ja szybciutko ruszam "w miasto" tj. do okolicznych sklepików. Mam misję, żeby kupić parę metrów tego pięknego niebieskiego materiału, z którego tutejsi mężczyźni mają uszyte swoje wdzianka. Niestety nie udaje mi się to - wszędzie same dywany i materiały ale nie takie, jak potrzebuję.Ze stacji ruszamy w trzy motocykle: Krzyś, Andrzej i ja. Reszta też rusza, ale mniej spiesznie, później. Jakieś 150 km dalej Krzyś zwalnia i w pewnym momencie tracę go z lusterek. Jak się okazuje później - czekał na Piotra, bo wydawało mu się, że ten z nami ruszył...Jedziemy dalej. Do Nawakszut. Znowu wbijamy się w specyficzny ruch uliczny w stolicy Mauretanii. Płynność jazdy i kreatywność załatwia sprawę. Jest moc. Ciekawe, czy ja wrócę do kraju, będzie mi brakowało tego chaosu na drodze... czy będę tak sprawnie poruszać się między samochodami, czy raczej grzecznie czekać na swoją kolej, bez przepychania się i "walki" o swoje miejsce...Dojeżdżamy do oberży Sahara, gdzie w drodze "tam" zostawiliśmy część bagażu. Teraz trzeba to dopakować... Przy okazji korzystamy z prysznica i zamawiamy jedzenie, na które czekamy całe wieki. Krzyś w biurze dodrukowuje sobie fiszki. Ja chcę wydrukować kartę pokładową na samolot z Bergamo do Polski, ale nie mogę tego zrobić - właśnie brakło atramentu w drukarce... Czekając na drugą cześć grupy ucinam sobie pogawędkę z Anglikiem, który tu przyjechał pickupem z małym endurakiem na pace.Reszta dojeżdża, ustalamy co i jak i znowu ruszamy w podgrupach. Kostkowi schodzi powietrze z przedniego koła, więc jeszcze tylko zahaczam o wulkanizatora na dopompowanie i jazda. Ale ale, nie tak szybko... kontrole drogowe skutecznie nas hamują. Na wyjeździe z miasta są trzy na odcinku 500 metrów. Krzyś ma ewidentnie dość...Droga "dla odmiany" jest nudna. I wieje. tym razem z prawej. "Od wschodu wieje"...Spalanie idzie w górę.... przez wiatr i prędkość, którą staramy się trzymać dość wysoką... Ale też zatrzymujemy się tu i tam na mały odpoczynek, bo tyłki bolą... Na "totalu" w połowie drogi "od stolicy do granicy" tankujemy i jemy tadżin. Nieszczególnie smaczny, bo odgrzewany, ale zawsze to coś. Zamawiamy też kawkę/herbatkę. Na kubku z cukrem pasą się muchy... Znowu czekamy na resztę, która dojeżdża gdy kończymy posiłek.Jest już późne popołudnie. Jedziemy jeszcze chwilę,a le powoli szukamy miejsca na nocleg. Udaje się znaleźć klimatyczną miejscówkę, ale przy dojeźdie Misiu-Szofer się zakopuje. Potem wkopuje się też Andrzej i Piotr. Przy próbie znalezienia dogodnego miejsca na namioty wkopują się też Krzyś i Neno...W końcu udaje się rozbić obozowisko. Wieczór upływa na robieniu nocnych fotek. W Kostku nie działa mi pokojówka (tj. od razu świeci się światło mijania), więc chcąc zmniejszyć intensywność światła do fotek, między kratkę a reflektor wciskam kominiarkę. Zły pomysł - ciepło wytapia mi dziurę "na uchu"... ech...Wieczorne przeboje to Toto - Africa, Alice Cooper - Poison i Robert Miles - Children...Przejechane: 575 km

Hajfa, Akka i bahaizm – najbardziej tajemnicza religia Izraela

Zależna w podróży

Hajfa, Akka i bahaizm – najbardziej tajemnicza religia Izraela

Rodzynki Sułtańskie

Turecka gościnność i szczególne miejsce na mapie Kapadocji

Jak pisałam w ostatnich postach, w Kapadocji spędziłam niepełne 4 dni. Wypełnione zwiedzaniem, wędrówką po dolinach, robieniem zdjęć, popijaniem herbaty na tarasie naszego hotelu. W ostatnim wpisie opisałam naprawdę wspaniały lot nad Kapadocją. Zanim opiszę dokładny plan wycieczki,... Podobne wpisy: Nie podobało mi się w Kapadocji Lot balonem nad Kapadocją: czyli o spełnianiu marzeń i skałach Kapadocji UWAGA: NIE JEDŹ NA WAKACJE DO TURCJI! HAMAM: TURECKA ŁAŹNIA. ŁAŹNIE W STAMBULE I… HAMMAM W TWOIM DOMU SZOK! CZY TURECKI ZABÓJCA UKRYWA SIĘ W WARSZAWIE? CZYLI POLSKO – TURECKA OPOWIEŚĆ Z DRESZCZYKIEM

Wandzia w podróży

Kopenhaga

Kopenhaga to jedno z tych miast, po których spodziewałam się rozczarowania. Jak na prawdziwą turystkę po taniości przystało na hasło "Skandynawia" dostaję silnych drgawek - bo drogo, elegancko i z dystansem. A tu proszę, niespodzianka. Za mną więc szalona wycieczka, która trwała prawie równo dobę, połączona z noclegiem na lotnisku oraz podwózką do i z Modlina przez prywatnego szofera. ;)Zaczęło się od... deszczu. Siąpił on ze zmienną częstotliwością przez cały nasz pobyt w Danii. A może zaczęło się jednak od ogłoszenia napisanego po polsku na pierwszej stronie gazetki rozdawanej w metrze? Szukali kierowców autobusów.Potem było zwiedzanie, zwiedzanie, zwiedzanie... I deszcz. I free walking tour. I zmoknięty aparat. I zamglone zdjęcia. I aparat odmawiający posłuszeństwa. Bo zamókł.Ale wcześniej było też mnóstwo rowerów. Na każdym kroku. I przepiękny ogród botaniczny. Taki, które może ubiegać się o laur pierwszeństwa tylko z tym we Frankfurcie. I więcej rowerów. Mokrych. Bo deszcz.A później była pani na lotnisku. Z tabletem, bo była ankieterką. Bardzo miła. Więc odpowiadam jej na te pytania. Bo przecież co mi szkodzi. I tak czekam w kolejce do samolotu. I ona pyta. I ja odpowiadam. Aż tu nagle pada: "Where did you sleep last night?". "Here". "At the airport?!". "Yes". "On the bench?!". "Yes". I pani już nie była taka miła.Na koniec zaś jedna rada: lotnisko w Kopenhadze jest WIELKIE. Kiedy więc piszą na podłodze, że do twojego terminalu jeszcze pięć minut marszu - spodziewaj się raczej dziesięciu.

Czy warto wyjechać na kurs językowy za granicę? Relacja z pobytu na Malcie

Podróżniczo

Czy warto wyjechać na kurs językowy za granicę? Relacja z pobytu na Malcie

Malta zawsze kojarzyła mi się ze słoneczną wyspą, bogatą historią oraz mnóstwem atrakcyjnych turystycznie miejsc wartych zobaczenia. Z jednej strony bliskość Afryki i Sycylii, z drugiej wieloletnia przynależność do Wielkiej Brytanii sprawia, że wyspa jest wielokulturowa, a jej mieszkańcy niezwykle przyjaźni i gościnni. Warto ją odwiedzić! Zobacz praktyczne wskazówki przed wyjazdem na Maltę >> To był mój trzeci wyjazd na Maltę. Tym razem postanowiłam połączyć przyjemne z pożytecznym i przekonać się, czy warto szlifować język angielski na kursie językowym za granicą. Jednocześnie chciałam sprawdzić, czy punkty, wymienione we wpisie o tym dlaczego warto wyjechać na kurs językowy za granicę, sprawdzą się w moim przypadku. Na Maltę poleciałam 10 maja. Wylot z Wrocławia był o godzinie 20:55, przylot na Maltę o 23:45. Miałam zapewniony szkolny transfer. Na lotnisku czekał na mnie przemiły pan, który wręczył kopertę z wszystkimi praktycznymi informacjami – informacjami o szkole, pierwszym dniu, mapą oraz kluczami do mojego szkolnego apartamentu. Maltalingua – informacje o szkole językowej Decyzja przy wyborze szkoły językowej padła na Maltalingua English Language School (www.maltalingua.pl). Szkoła oferuje programy dla dzieci, młodzieży, dorosłych oraz program rodzinny. Szkoła dla dorosłych znajduje się w nadmorskiej, typowo turystycznej miejscowości St. Jualians, 50 metrów od morza i około 200 metrów od apartamentu, w którym mieszkałam. Szkoła posiada kilka klas lekcyjnych, bibliotekę, z której można wypożyczać książki lub płyty DVD, salę komputerową oraz ogród i basen na dachu, z którego rozpościera się fantastyczny widok! Pierwszy dzień w szkole językowej… Pomimo małej ilości snu i wczesnej pobudki, do szkoły trafiłam bez problemu. Pierwszy dzień był dniem organizacyjnym, dlatego już o 8:30 rozpoczął się test, na podstawie którego kursanci zostali przydzielenie do odpowiedniej grupy. Test stwierdzający poziom znajomości języka zawierał 50 pytań i zadanie opisowe, polegające na odpowiedzi na wiadomość mailową. W trakcie testu kadra szkolna wywoływała pojedynczo z sali osoby, aby móc zamienić kilka zdań po angielsku i ocenić znajomość języka mówionego. Pytania dotyczyły tego, dlaczego chciałbyś uczyć się języka angielskiego, dlaczego wybrałeś Maltę, czy to Twój pierwszy pobyt na Malcie, co jest dla Ciebie najważniejsze w nauce języka itp. Nie warto się stresować, ponieważ kadra jest przemiła, a atmosfera szkole sympatyczna i bardzo rodzinna. Po teście nastąpiła prezentacja szkoły. Kursanci mieli okazję dowiedzieć się, co znajduje się w najbliższej okolicy, posłuchać informacji o samej Malcie, bezpieczeństwie w szkole i poza nią, godzinach zajęć i wycieczkach pozaszkolnych. O 10:30 nastąpiła półgodzinna przerwa, podczas której można było nawiązać pierwsze międzynarodowe znajomości oraz dowiedzieć się, do jakiej grupy językowej każdy kursant został zakwalifikowany. Nie wspomniałam o tym wcześniej, ale mój kurs to General English, co oznacza, że miałam 20 lekcji tygodniowo, po 45 minut każda. Zakwalifikowano mnie do grupy B2 Upper Intermediate. Zajęcia – nauka w międzynarodowym towarzystwie Pierwsze zajęcia odbyły się jeszcze w poniedziałek, o godzinie 11:00 i trwały półtorej godziny. Po zajęciach, przy basenie na dachu odbyło się welcome party dla wszystkich kursantów. Można było posmakować tradycyjnych pastizzi, czyli przysmaku z ciasta francuskiego z nadzieniem serowym lub musem groszkowym oraz Kinnie, czyli gazowanego, maltańskiego napoju o charakterystycznym słodko-gorzkim smaku oraz poznać nowe osoby lub nawiązać lepsze znajomości z osobami z grupy. Każdego kolejnego dnia zajęcia w klasach odbywały się w dwóch turach: 9:00-10:30 z jednym lektorem, 11:00-12:30 z drugim lektorem. Moja grupa liczyła 12 osób, czyli dokładnie tyle, ile maksymalnie może zawierać. Trzy osoby z Hiszpanii, pięć z Niemiec, jedna z Francji, jedna z Austrii oraz dwie z Polski – tak wyglądał skład. Gdy dowiedziałam się, że w mojej grupie jest dziewczyna z Polski pojawiła się pewna obawa o to, że będziemy rozmawiać po polsku. Jednak wspólnie z Anitą ustaliśmy, że komunikujemy się wyłącznie po angielsku, aby nie tracić tego, po co tu przyjechałyśmy. Wycieczki i czas wolny zorganizowany przez szkołę Dla osób, które uczęszczały na kurs standardowy zajęcia lekcyjne kończyły się o godzinie 12:30. Dalsza część dnia zależała od indywidualnych preferencji każdego kursanta. Jednak szkoła wyszła z inicjatywą międzynarodowej integracji i codziennie organizowała zajęcia lub wycieczki pozalekcyjne. Część z nich odbywała się bezpłatnie, za inne trzeba było dopłacić. I tak podczas mojego tygodniowego pobytu w szkole, miałam do wyboru zajęcia z wymowy (bezpłatne), wieczorne wyjście na kolację i spróbowanie typowo maltańskich dań (20 euro), wyjazd do Blue Grotto (13 euro), zwiedzanie Three Cities, wycieczka na Comino czy imprezę pożegnalną, która zaplanowana była na piątek. Zajęcia pozalekcyjne zmieniają się co tydzień, dlatego jeśli myślisz o wyjeździe na taki kurs, może się okazać, że trafisz na zupełnie inny rozkład dodatkowych atrakcji. Zdecydowałam się na udział w zajęciach z wymowy oraz na wyjazd do Blue Grotto. Zajęcia były o tyle ciekawe, że każdy miał okazję wymówić poszczególne dźwięki występujące w języku angielskim oraz znaleźć słowa, w których konkretny dźwięk występuje. Natomiast wycieczka do Blue Grotto nie była dobrym pomysłem… Blue Grotto było miejscem, którego nie miałam okazji zobaczyć podczas moich wcześniejszych pobytów na Malcie. Z tego powodu doszłam do wniosku, że warto skorzystać z okazji, a przy tym zintegrować się z innymi osobami ze szkoły. Wyjazd odbył się w czwartek, zbiórka była o 15:15 na przystanku autobusowym. Sprawdzenie listy obecności i jedziemy! Po około 30 minutach dojechaliśmy na miejsce. Zero informacji o tym gdzie idziemy, co robimy i jaki jest plan na najbliższe trzy godziny, które mamy tu spędzić. Całą grupą przemieściliśmy się do miejsca, skąd odpływały łódki. Co chwilę ośmioosobowe grupy odbijały od brzegu, aby zobaczyć co kryje w sobie słynne Blue Grotto. Prawda jest taka, że nie kryło nic szczególnego… Owszem same skały i jaskinia robi wrażenie, ale nie widzę nic ciekawego w tym, że w jaskini jest przeźroczysta woda Taka woda jest przecież na całej Malcie! Cały rejs trwał 15 minut. Po powrocie na brzeg dowiedzieliśmy się, że spotykamy się o 18:00 w miejscu, w którym wysiedliśmy. I tyle. Wycieczka ograniczyła się do godzinnej jazdy autobusem i 15-minutowego rejsu. To czego najbardziej mi zabrakło to kogoś, kto opowie co nieco o tym miejscu, historii i ciekawostkach. Jednak czas wolny na kursie językowy to nie tylko inicjatywa szkoły, ale także własna. Poznanie Anity i Alex (z Austrii) dało mi możliwość wypadu do Valletty. Wspólne zakupy, zwiedzanie i kolacja przy porcie w Valletcie to było bardzo pozytywnie spędzone popołudnie! A oto kilka zdjęć ze stolicy Malty: Po pełnym tygodniu nauki, nadszedł piątek. Ostatni dzień na kursie jest także kluczowy z punktem widzenia nauki. Odbywa się wówczas test sprawdzający wiedzę zdobytą na całym kursie językowym. Test przeprowadzono w czasie pierwszej części zajęć, druga była poświęcona rozmowom na luźne tematy. O 12:30 odbyło się rozdanie certyfikatów (wynik testu nie miał wpływu na otrzymany certyfikat). Wieczorem szkoła zorganizowała pożegnalną imprezę dla wszystkich kursantów. I tak zakończył się mój tygodniowy pobyt w szkole językowej na Malcie. Czy warto wyjechać na kurs językowy? Nie ma złotej recepty na naukę języka angielskiego. Wszyscy wiedzą, że znajomość języka jest niezbędna do komunikacji w międzynarodowym towarzystwie, ale każdy z nas uczy się inaczej. Dla mnie pobyt w szkole językowej był doskonałym miejscem do przełamania bariery w mówieniu. Mimo, że na co dzień nie korzystam z języka mówionego (częściej czytanego) to umiejętność porozumienia się jest bardzo ważna. Udział w kursie językowym za granicą to także dobre miejsce na nawiązanie nowych znajomości. Udało mi się nawiązać kilka znajomości, które będę kontynuować w przyszłości – najprawdopodobniej w języku pisanym na Facebooku, a jeśli dobrze pójdzie to także w języku mówionym podczas spotkań w rzeczywistości. Wyjazd na Maltę dał mi możliwość dowiedzenia się wielu interesujących faktów z życia mieszkańców. Wszystko dlatego, że moimi nauczycielami w szkole byli rodowici Maltańczycy (z dobrym, brytyjskim akcentem). Poruszane na zajęciach tematy dotyczyły nie tylko sfery kulturowej, ale także politycznej czy gospodarczej. Dzięki temu zdobyta wiedza pochodziła z „pierwszej ręki” i była bardziej wartościowa niż ta, o której można przeczytać w przewodnikach. Kurs językowy uczy także samodzielności. Jeśli wyjeżdżasz samotnie do obcego kraju, wśród nieznanych Ci osób, musisz nie tylko przełamać barierę mówienia, ale także nauczyć się odpowiedzialności za samego siebie.

Dubrownik w centrum Warszawy

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Dubrownik w centrum Warszawy

Chorwacja pod żaglami: niesamowity Adriatyk część 2. :)

PO PROSTU MADUSIA

Chorwacja pod żaglami: niesamowity Adriatyk część 2. :)

        A w Krakowie nie tylko na Brackiej pada deszcz. Od wczoraj całe miasto zasnute jest grubą warstwą szarych chmur, z których co kilka chwil zaczyna siąpić. Dodatkowo dzisiaj temperatura obniżyła się o kilka ładnych stopni i zapowiada się, że weekend będzie dokładnie taki sam. Pierwszy raz od dawna taka informacja mnie bardzo cieszy, bo na najbliższe dni mam tylko jeden plan- pisanie pracy magisterskiej, bo termin jej oddania zbliża się nieubłaganie. A ostatnio doszłam do wniosku, że chciałabym mieć to wreszcie za sobą, więc postanowiłam się ogarnąć i dlatego też przez nadchodzące trzy dni będę siedziała zabunkrowana pod swoim ulubionym kocykiem i pisała  ostatnie dwa rozdziały. Ale zanim zatracę się w fascynujących zagadnieniach prawa wodnego, to jeszcze spędzę kilka przyjemnych chwil na wspomnieniach zdecydowanie sympatyczniejszej wody, jaką jest przepiękne Morze Adriatyckie. :)                    Jak już pisałam, pierwsza część rejsu nie była szczególnie słoneczna, co widać po zdjęciach z poprzedniej notki, aczkolwiek i tak było ciepło. Po pięknym poranku w Primoštenie wyruszyliśmy w kierunku wyspy Žirje. Pogoda cały czas dopisywała, wiał lekki wiatr pozwalający nam iść praktycznie całą drogę na żaglach. Na Adriatyku jest zdecydowanie spokojniej niż na Bałtyku czy też na Mazurach i właściwie na jachcie nie trzeba za wiele robić, szczególnie w momencie, gdy włączy się autopilota. ;) Dlatego też większą część trasy przeleżałam na dziobie czytając książkę i opalając się. Taki totalny chillout. :)poranek w Primoštenie.czytelnia na dziobie zawsze spoko. :)))zatoka na Žirje          Zatoka na Žirje była jedynym miejscem podczas całego naszego rejsu, gdzie staliśmy zacumowani do boi, a nie w marinie. Chorwatom nie robiło to różnicy, więc i tak wieczorem podpłynął do nas pan na pontonie, żeby nas skasować za cumowanie. ;) Generalnie ponton to całkiem przydatna rzecz, też używaliśmy naszego, żeby dostać się na brzeg i nieco zwiedzić wyspę. Szczególnie że znajdują się na niej ruiny fortecy bizantyjskiej z VI wieku, ale o niej jeszcze napiszę. Takie stanie przy boi też ma swój urok, trzeba tylko uważać, żeby się w nocy nie zapomnieć i nie wyjść przypadkiem poza jacht. ;) cumowanie przy boi- najpierw trzeba ją złapać bosakiem. ;)widok na zatokę. ;)a to nasz piękny jachcik widoczny z pontonu. :)pontonem w stronę zachodzącego słońca. zapada zmierzch- na wodzie jeszcze piękniejszy. :)       Nieco żałuję, że nigdy nie udało mi się wstać, żeby zobaczyć wschód słońca, bo nad wodą robi na mnie jeszcze większe wrażenie niż zwykle. Jednak, o dziwo, całkiem dobrze spało się nam na jachcie, przynajmniej do godziny siódmej rano, gdy wstawał nasz sąsiad z kajuty obok, który chodził tak głośno, że wszyscy byli zmuszeni do pobudki razem z nim. Ale dzięki temu, przynajmniej mieliśmy więcej czasu, aby doceniać piękno chorwackich krajobrazów. :)        Następnego dnia mieliśmy dość szybki przelot. Wracaliśmy na ląd, gdzie naszym celem była marina w Vodicach, która była zdecydowanie najprzyjemniejszą ze wszystkich. Droga do niej była spokojna i minęła bardzo szybko. :)piękny kilwater. :)))gdzie ta marina?przyjazna przystań w Vodicach. :)        Najpiękniejszym dniem naszego rejsu był dzień przedostatni, gdy płynęliśmy z Vodic do miasteczka Milna na wyspie Brač. Pogoda zrobiła się iście hawajska, termometr pokazywał niemalże trzydzieści kresek na plusie i na szczęście wiał lekki wietrzyk, bowiem w przeciwnym razie wieczorem wyglądalibyśmy jak małe stado raków. Od razu też na wodzie pojawiło się zdecydowanie więcej jachtów, które chwilami tworzyły na wodzie niesamowite spektakle, szczególnie gdy na masztach pojawiły się niezwykle kolorowe spinakery.              Tego dnia kolor nieba i wody wyglądał jak z bajki. Promienie słońca odbijały się pięknie w wodzie, fale lekko rozbijały się o burty- istna sielanka. Nie mogłam oderwać się od aparatu, bowiem chciałam uwiecznić każdą chwilę tych niesamowitych przeżyć i widoków. Trzeba przyznać, że gdy za oknem pada deszcz (jak to ma miejsce w momencie pisania tych słów) takie landszafty zdecydowanie poprawiają nastrój. Przynajmniej mnie. :)             Mam nadzieję, że druga część opowieści o Adriatyku Wam się podobała, trzecia będzie jak napiszę magisterkę. ;) A na razie trzymajcie się cieplutko i idźcie w niedzielę na wybory. ;*~~Madusia.

POSZLI-POJECHALI

Śląskie Smaki

  Moje pierwsze skojarzenia na hasło “Śląskie Smaki” były oczywiste – kluski śląskie. Tyle. Których na dodatek nigdy nie jadłam. Jakoś nie było okazji, a gdy nawet się zdarzyła, to i tak zamawiałam coś innego.  Tak samo, od razu po Czytaj dalej »

10 atrakcji, które uwiodły mnie w Śląskim

Zależna w podróży

10 atrakcji, które uwiodły mnie w Śląskim

Kopenhaga – praktycznie o stolicy Danii

Podróżniczo

Kopenhaga – praktycznie o stolicy Danii

Kopenhaga to jedno z najbardziej kosmopolitycznych miast w Europie. Kolorowa, rowerowa, wielokulturowa – to trzy słowa, które przychodzą mi do głowy, gdy wspominam wyjazd do stolicy Danii. Decyzja o podróży należała do bardzo spontanicznych. Na stronie Ryanaira pojawiły się tanie bilety lotnicze do Kopenhagi. Poinformowałam o tym swoich fanów na Facebooku i odezwała się Natalia z bloga www.zapiskizeswiata.blogspot.com . Znałyśmy się wcześniej tylko z kilku wymienionych wiadomości. Natalia podpowiadała mi co warto zobaczyć w Walencji oraz gdzie nie należy chodzić (szczególnie wieczorami). Jej rady bardzo mi się przydało i chętnie skorzystałam z nich w czasie mojej podróży do Walencji. Tym razem Natalia napisała, że bardzo chętnie odwiedziłaby Kopenhagę. Od słowa do słowa i już miałyśmy zarezerwowane bilety lotnicze w terminie 4-6 maj. Decyzja zapadła – lecimy do Kopenhagi! Co warto wiedzieć o Kopenhadze? Kopenhaga położona jest na Zelandii – największej duńskiej wyspie, która ma 7,5 tys. km2. Zelandia jest najchętniej i najczęściej odwiedzaną wyspą całego kraju. Kopenhaga jest stolicą Danii od 600 lat, a już 400 lat temu urosła do rangi ośrodka kulturalnego i cywilizacyjnego. Obecnie, pod względem jakości życia kulturalnego, miasto jest porównywane do Amsterdamu czy Barcelony. Warto wiedzieć, że nocne życie w Kopenhadze nie ma końca. Liczba restauracji na osobę należy tu do najwyższych na świecie, mnóstwo jest także klubów nocnych. Duńczycy mają bardzo liberalne podejście do spożywania alkoholu, w szczególności lokalnego piwa. Stolica Danii jest uważa za bardzo bezpieczną przez całą dobę. Jak dojechać do Kopenhagi? Do Kopenhagi można dostać się tanią linią lotniczą Ryanair, która oferuje przeloty z lotniska w Warszawie/Modlinie. Bilety można kupić w bardzo atrakcyjnych cenach – nasze kosztowały 19 zł w jedną stronę! Podróż nie obyła się bez przygód. Z Natalią poznałyśmy się na Dworcu Centralnym, z którego pojechałyśmy pociągiem do Modlina. Tam miał na nas czekać autobus, który dowozi podróżnych z dworca na lotnisko. Niestety pociąg spóźnił się 5 minut i autobus już na nas nie czekał. Było po 21, a następny miał odjechać dopiero za 40 minut. Wśród osób oczekujących na autobus zaczęła się panika. Grupa czteroosobowa wzięła jedyną taksówkę, reszta w nadziei czekała na cud. Nasz cud (autobus) przyjechał 5 minut później. Niestety był to ten autobus, który miał odjechać dopiero o 21:50. Po rozmowie z kierowcą udało się go przekonać, aby zabrał całą kilkunastoosobową grupę na lotnisko. Dojechałyśmy szczęśliwie do pierwszego celu naszej podróży. Komunikacja miejska po Kopenhadze Kopenhaga ma dobrze rozbudowaną sieć komunikacji. Mimo, że są tylko dwie linie metra, to istnieje mnóstwo linii autobusowych oraz kolejka naziemna. Z lotniska do centrum można dostać się metrem lub autobusem. Metro to szybsze i dużo lepsze rozwiązanie. Jednak my zdecydowałyśmy się na autobus, ponieważ jechał bezpośrednio do miejsca naszego zakwaterowania. Problem zaczął się, gdy na lotnisku musiałyśmy kupić bilety. W automacie należało wybrać stację docelową, ale naszej tam nie było. Zresztą okazało się, że każda z nas w swoich notatkach ma inną stację docelową :). Z pomocą przyszedł pewnie chłopak, który leciał tym samym samolotem, ale jechał do innej miejscowości. Okazało się, że automat jest tylko na metro i kolejkę, a bilety autobusowe kupuje się u kierowcy. Za dwa bilety zapłaciłyśmy 72 korony duńskie (ok. 36 zł). I tak w środku nocy dotarłyśmy do naszego miejsca zakwaterowania. Kopenhaga posiada 4 strefy, a ceny biletów zależą od tego na ile stref należy kupić bilet: Copenhagen Card – to wersja zdecydowanie all inclusive. Kartę wykupuję się na określony czas, a w jej cenie jest wejście do 74 muzeów, darmowe przejazdy komunikacją miejską oraz zniżki w określonych restauracjach: – 24-godzinna karta dla osoby dorosłej = 359 DKK, dla dziecka poniżej 10 roku życia = 189 DKK – 48-godzinna karta dla osoby dorosłej = 499 DKK, dla dziecka poniżej 10 roku życia = 249 DKK – 72-godzinna karta dla osoby dorosłej = 589 DKK, dla dziecka poniżej 10 roku życia = 299 DKK – 120-godzinna karta dla osoby dorosłej = 799 DKK, dla dziecka poniżej 10 roku życia = 399 DKK 24-godzinny bilet na wszystkie strefy i wszystkie środki lokomocji (włączając w to podróże do pobliskiego miasta Roskilde, Elsinore i innych części północnej Zelandii) to wydatek 130 DKK dla osoby dorosłej i 65 DKK dla dzieci poniżej 16-stego roku życia. 24-godzinny bilet City Pass na wszystkie strefy i wszystkie środki lokomocji po Kopenhadze to wydatek 80 DKK dla osoby dorosłej i 40 DKK dla dzieci poniżej 16-tego roku życia. 72-godzinny bilet City Pass na wszystkie strefy i wszystkie środki lokomocji po Kopenhadze to wydatek 200 DKK dla osoby dorosłej i 100 DKK dla dzieci poniżej 16-tego roku życia. można także kupić pojedynczy bilet. W zależności od ilości stref, cena biletu waha się pomiędzy 24 a 108 DKK. Kopenhaga rowerem? W Danii praktycznie każdy posiada rower. W Kopenhadze są po prostu wszędzie… mnóstwo ich na rowerowych parkingach, na ulicach, chodnikach, pozostawionych przy domach. Większość stoi niezabezpieczonych i nikt się tym nie przejmuje, ponieważ rower ma tu każdy. Wyposażone w koszyki i tylne siodełka służą jako wygodny środek komunikacji, którym w łatwy i szybki sposób można przewieźć zakupy lub dziecko w specjalnym foteliku lub przyczepce (wózku). Miasto zadbało o wygodę i bezpieczeństwo użytkowników jednośladów, tworząc ścieżki rowerowe. Na ulicach wyznaczone zostały osobne pasy ruchu dla rowerów, a na większych skrzyżowaniach namalowane zostały specjalne niebieskie pasy, które mają ułatwić przejechanie skrzyżowania. Rower to doskonały środek lokomocji po Kopenhadze. Dostępne są tu darmowe rowery miejskie, rowerowe taksówki (riksze) lub wypożyczalnie rowerów. Korzystanie z roweru miejskiego jest proste – wystarczy odnaleźć jeden z 125 parkingów rowerowych, wrzucić 20 duńskich koron i odpiąć rower! Moneta jest zwracana w momencie powrotu z rowerowej wycieczki. Rowery miejskie dostępne są od połowy kwietnia do końca listopada. Jednak warto pamiętać, że rowerem miejskim można poruszać się tylko w wyznaczonej strefie w centrum miasta, w przeciwnym razie policja można wlepić mandat. Szczegółowe informacje o rowerach miejskich dostępne są na stronie www.gobike.com Z ciekawostek, Kopenhaga w maju 2007 roku otrzymała miano pierwszego „rowerowego miasta” na świecie, nadanego przez Międzynarodową Unię Kolarską. A oto moja rowerowa galeria:

POJECHANA

Kilka rzeczy, których nie wiesz o Francji

Powoli dobiega końca mój pobyt we Francji, tylko patrzeć aż miną trzy miesiące- ale ten czas leci! Choć przyjechałam tu ze skrajnie egzotycznych Chin, choć wielu planów nie udało się zrealizować z uwagi na brak czasu lub kapryśną pogodę (jak wysokogórskich trekkingów niemożliwych ze względu na wciąż zalegający tam, stary, ciężki i mokry śnieg), to nudno nie było. Z ogromnym zaciekawieniem obserwowałam francuskie inności, czasem marszcząc ze złością skronie, czasem szeroko otwierając buzię ze zdziwienia (lecz ze stosunkiem całkowicie obojętnym w sercu), czasem zalewając się łzami… ze śmiechu, a czasem z błogim uśmiechem oddając się lokalnym zwyczajom. A teraz tymi swoimi zdziwieniami, zaskoczeniami (pozytywnymi i negatywnymi) i miłościami się z Wami podzielę. I, gwoli wyjaśnienia, domyślam się że część tych kwestii nie będzie dla Was niespodzianką dlatego przepraszam za to domniemanie niewiedzy w tytule, ale wiecie, chwytliwe hasełko musi być. Sery Nawet sekundy się nie wahałam jakie zdjęcie wrzucić w nagłówek tego artykułu- zdjęcie sera! Francuzi mają na ich punkcie totalnego fioła, mówią że mają inny gatunek sera na każdy dzień roku, ale to przejaw jakiejś zupełnie nietypowej dla tej nacji skromności (no musiałam, musiałam im to wytknąć) bo tak naprawdę mają ich około 500! Jedzą sery na zimno i na gorąco (np. raclette), z ziemniakami (np. tartiflette), w zupie z wina (fondue) i… na deser. Tak, w wielu restauracjach w ramach „menu dnia” na zakończenie posiłku jest podawany talerz serów. Nie ma się więc co dziwić, że średnio na francuską głowę (a dokładniej żołądek) przypada ponad 25 kg sera rocznie. Ja w tym zakresie jestem idealną Francuzką, szczególnie po serowej suszy w Chinach i mocno pracuję na wyrobienie średniej. Tak mocno, że pierwszy raz w życiu nabawiłam się serowej alergii! Wino Opowieści o tym ile to piją Polacy i jakie mają mocne głowy można usłyszeć chyba na każdym krańcu świata. A tymczasem Francuzi rocznie wypijają prawie 2 litry alkoholu więcej (na głowę) niż Polacy! We Francji oczywiście króluje wino. Butelka tego szlachetnego trunku do kolacji to absolutny standard, ale przecież nikt nie każe czekać do wieczora. Butelka wina do obiadu, a nawet kieliszek zaraz po śniadaniu to we Francji nic dziwnego. W słoneczne dni, na tarasach restauracji i barów schłodzone rosé sączone jest od rana. Podczas śniadania w Prowansji byłam świadkiem scenki, gdy sędziwa kobieta zapytała kelnera o godzinę: – Już 10:30? To w takim razie poproszę kieliszek rosé – i wiecie co? Też zamówiłam. Nie ma co walczyć z lokalną kulturą. Absolutnym hitem jest dla mnie fondue (danie popisowe taty mojego francuskiego chłopaka)- ser roztopiony w zupie z wina, w którym macza się chleb, a wszystko oczywiście popija winem- kwintesencja francuskiej kuchni. Powitania We Francji zwyczajowe powitanie uwieńczone jest cmoknięciami w policzek. Ich ilość zależy od regionu i tak na przykład w rejonie Alp, gdzie mieszkam, są to dwa buziaki, w Prowansji 3, a w Paryżu aż 4. Całują cię wszyscy, bez względu na poziom znajomości (również osoby dopiero sobie przedstawione), wiek i płeć. Tak, całują się również mężczyźni! Rubasznie się śmiejąc, że to bezpieczniejsze od podania ręki, bo kto wie, co facet tą ręką jeszcze chwilę temu robił. Czeki Wiem, że w handlu zagranicznym używa się czasem czeków, ale przyznam, że w użyciu osoby prywatnej ostatni raz widziałam je jako dziecko, dlatego jawią mi się jako jakiś archaiczny twór. Tymczasem we Francji są bardzo popularne. Wiele sklepów internetowych w ogóle nie posiada opcji płatności kartą? Jest Paypal, przelew i… czek, który trzeba wystawić i wysłać pocztą. Niewiarygodne! I jakie niewygodne! Ale zamknąć buzi ze zdziwienia nie mogłam, gdy zobaczyłam jak się czeki we Francji realizuje. Otóż idziemy z czekiem do specjalnego wpłatomatu, wkładamy naszą kartę, wybieramy opcję „czek”, wstukujemy kwotę z czeku a automat wypluwa z siebie potwierdzenie i… kopertę! Tak, papierową kopertę. Czek razem z potwierdzeniem wkładamy do koperty, zaklejamy i całość wsuwamy do wpłatomatu. Czy Wy też wyobrażacie sobie małego człowieczka zamkniętego w automacie, który otwiera te koperty? Adresy Wiecie, że we Francji (przynajmniej w regionie Rhône-Alpes) nie ma numerów mieszkań? Adres korespondencyjny zawiera jedynie numer budynku, mieszkanie jest lokalizowane po nazwisku, które zawsze jest umieszczone na skrzynce pocztowej, domofonie i drzwiach. Mieszkania socjalne Jak wszyscy wiedzą, Francja boryka się z problemem emigrantów, coraz większymi podziałami społecznymi i rosnącą przepaścią między bogatymi i biednymi. Podobno nie najlepiej sobie z tym radzi, ale za jeden z pomysłów należą się francuskiemu rządowi wielkie brawa. Otóż zgodnie z prawem, 20% lokali w nowych budynkach musi zostać przeznaczone przez dewelopera na wynajem socjalny. W ten sposób w nowoczesnym rejonie Lyonu w jednym bloku mieszkaliśmy my (w lokalu kupionym w ramach programu dla młodych osób- coś jak polskie „rodzina na swoim” tylko lepsze), żyjący na wysokim poziomie przedstawiciele klasy średniej i nasz ulubiony sąsiad muzułmanin, który utrzymuje rodzinę malując znaki poziome na ulicach. Dzięki takim rozwiązaniom unika się tworzenia gett dla emigrantów, najsłabiej opłacanych pracowników czy bezrobotnych. Gett w których z reguły szerzą się przemoc, pijaństwo i inne zarazy świata odbierające dzieciom wychowanym w takich warunkach szansę na równy start. Biurokracja Nie bez powodu słowo „biurokracja” używane w tak wielu językach, pochodzi właśnie z francuskiego. Francuska biurokracja to istny potwór, szaleństwo, pomieszanie zmysłów, państwo w państwie. Tu się NIC nie da załatwić! No chyba, że dysponujemy nadmiarem czasu i cierpliwości. I mówię to nie z perspektywy obcokrajowca, a z perspektywy Francuza, któremu w ostatnich tygodniach towarzyszyłam w załatwianiu różnych ważnych spraw i którego narzekań (i siarczystych przekleństw) wysłuchiwałam. Pierwsza sprawa to ogromne przywileje dla pracowników administracji państwowej, banków itp. Godziny otwarcia wszelkich placówek użyteczności publicznej to łamigłówka bez rozwiązania. Wszędzie obowiązuje przerwa na lunch (2 godziny), niestety w każdym miejscu o innej porze. Niektóre banki nie pracują w poniedziałki (bo mają „pracującą” sobotę- całe 3 godziny!), urzędy mają wyznaczone dni na przyjmowanie petentów i na każdą wizytę trzeba się wcześniej umówić- nawet żeby złożyć wniosek o paszport. Nie można sobie ot tak przyjść i przeszkadzać urzędnikom! By zapewnić im spokój, w wielu przypadkach numery telefonów zostały całkowicie utajone. Masz wątpliwości? Chcesz zadać pytanie? Umów się, poczekaj i przyjdź zapytać. A potem (jak się okaże, że nie przyniosłeś jakiegoś dokumentu bo nie wiedziałeś, a nie mogłeś zapytać) znów umów się, poczekaj i przyjdź. Druga kwestia to czas oczekiwania na… wszystko! Wydanie głupiego zaświadczenia, które wymaga spojrzenia w bazę danych, by zobaczyć, że naszego nazwiska nie ma i napisanie na dokumencie „nie ma” zajmuje 5 tygodni! Wysyłka dokumentu od momentu otrzymania adresu korespondencyjnego to… 2 tygodnie! A poczta też najszybsza na świecie nie jest. Ale największym absurdem są przepisy chroniące obywateli przed ich własnymi decyzjami. Jak bardzo mogą one zatruć życie przekonałam się asystując przy sprzedaży mieszkania, które od momentu podpisania umowy przedwstępnej do podpisania właściwego aktu notarialnego trwało… 3 miesiące! Dodam, że ja swoje, w Warszawie, na nieszczęsny kredyt we frankach kupiłam w niecałe 3 tygodnie. Dlaczego to tyle trwało? Między innymi dlatego, że po podpisaniu umowy przedwstępnej kupujący (którzy ją podpisali jako zdrowi na umyśle i ciele) mają 11 dni żeby… rozmyślić się bez podania przyczyny. Przez te 11 dni nie można wykonywać żadnych czynności związanych z finalizacją sprzedaży. To oczywiście nie wszystko. Otóż po otrzymaniu decyzji o przyznaniu kredytu, o który sami wnioskowali (i na który czekali tygodniami, bo przecież banki nie pracują w poniedziałki, mają codziennie dwie godziny przerwy na lunch, a w soboty pracują tylko rano) mają 8 dni na ewentualne „nie, my jednak tego kredytu nie chcemy” (co jest o tyle absurdem iż już sama decyzja banku o przyznaniu kredytu, bez względu na decyzję kupujących, uprawomocnia postanowienia umowy przedwstępnej, takie kręcenie nosem w tym momencie oznacza więc konieczność zapłacenia sprzedającemu nawet 30% wartości mieszkania). Przez te 8 dni oczywiście ani notariusz, ani bank, ani sprzedający, ani kupujący nie może zrobić nic, tylko czekać. Czekam i ja, już od 4 tygodni na pewien ważny dokument, tęskniąc za polskimi urzędami, ale na jaki, to opowiem Wam przy innej okazji. Bonne journée!   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Kilka rzeczy, których nie wiesz o Francji pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Nie podobało mi się w Kapadocji

Rodzynki Sułtańskie

Nie podobało mi się w Kapadocji

Zwiedzanie Bukaresztu. Julek w chaotycznym amoku

JULEK W PODRÓŻY

Zwiedzanie Bukaresztu. Julek w chaotycznym amoku

Trzeba się dobrze rozglądać a można odkryć prawdziwe oblicze miasta Rozpoczynam zwiedzanie Bukaresztu, kolejnego kierunku mojego nowego projektu Jump for a weekend. Tak, zdecydowałem się w tym roku zrealizować kilka nowych destynacji oraz odświeżyć stare. Bukareszt jest połączeniem starego (wspomnienia z dzieciństwa) z nowym (po upadku komunizmu), ale bardzo mnie tam ciągnęło. Już wiosna w Bukareszcie Mam taką lampkę w głowie, która zapala się i wskazuje mi kierunki. Tak było też i tym razem. Już podczas lądowania w Bukareszcie czułem, że może być ciekawie. Przywitały mnie słońce i pola kwitnącego rzepaku. Wiosna na całego a w Polsce jeszcze dość zimno i mało zielono. Pola rzepaku dla mnie są symbolem ciepłych dni Z lotniska do centrum można dostać się taksówką, pociągiem, autobusem. Rekomenduję taksi za 25 lei (1,39 za kilometr) – szybko i bez przesiadek. Taksówkę zamawia się w automacie na lotnisku, a potem z paragonem na którym jest numer taksówki i estymację czasu oczekiwania grzecznie czekasz na zewnątrz terminala Pędzę rozklekotaną Dacią (symbol rumuńskiej techniki motoryzacyjnej). Brudna w środku, zniszczona, ale 100 km/h lekko wyciąga a mój kierowca jak w amoku przeskakuje z pasa na pas, regularnie omijając tych co zdecydowanie zbyt wolno jadą. Zdecydowanie polecam tanie taksówki Gorąco jak w tropikach, bez klimy, okna otwarte i strasznie furczy. Żeby nie było, kierowca spytał czy mi to przeszkadza. Jest bardzo zielono i kolorowo. Mijam łuk tryumfalny i prześliczne, stare wille (obecnie w wielu z nich siedziby swoje mają ambasady), parki i budynki muzeów. 22 minuty później jestem już pod hotelem VOLO w centrum miasta. Koszt przejazdu 28 lei (mniej niż 27 PLN) – dobra cena. Hotel jak hotel. Hotel Volo – jak na 3 gwiazdki całkiem niezły i dobre śniadania Wnętrza pamiętają czasy głębokiej komuny, dawno nie restaurowany, winda ciasna – działa, zapachy na korytarzu niczym ze starej stołówki. Pokój za to wielki i czysty – tyle mi wystarczy, bo w końcu będę tutaj tylko spał. Zresztą po Lwowie ciężko będzie mnie czymś zaskoczyć. Jest 1 maja 2015 roku, piękna, słoneczna pogoda, zatem od razu ruszam na pierwsze zwiedzanie Bukaresztu. Stare miasto Spacer zaczynam od Splaiul Independentei, który przecina kanał z wodą. Po prawej widzę olbrzymią budowlę Palatul Parlamentului (zostawiam go sobie na kolejne dni). Dziś moim celem jest Stare Miasto, którego granice wyznacza od północnego wschodu Plac Uniwersytecki, południowo-wschodniego Piata Uniriii a od zachodu po całej długości Calea Victoriei. Mapy są na każdym kroku więc nie sposób się zgubić Bez względu od której strony wejdziecie w obręb starego miasta, od razu na pierwszym planie zauważycie niekończącą się ilość restauracji, pubów, knajp na mniejszą i większą kieszeń. Stare Miasto Najlepszym sposobem na poznanie miasta jest najzwyklejsze szwendanie się ulicach, zaglądanie w zakamarki, bramy. Nie wyznaczanie sobie limitu czasowego tylko radowanie się chwilą w danym miejscu. Moje zwiedzanie Bukaresztu, i nie tylko takie właśnie jest. Mam się cieszyć i chłonąć atmosferę miejsca, czuć że żyję. Dlatego tak bardzo unikam wyjazdów zorganizowanych (wycieczek). Chłonąć atmosferę… Miasto odkrywa przede mną niesamowite tajemnice oraz prawdę o stolicy Rumunii. Przeżyła trzęsienie ziemi w 1977 roku, które pochłonęło setki istnień i niemal 35 tys. budynków mieszkalnych. Wstrząsy rozlały się na cały kraj a siła była odczuwalna także w Polsce. Na zniszczeniach skorzystał dyktator Nicolae Ceausescu, który pod pretekstem „naprawy” kraju wyburzał kolejne budowle i zabytki pod przyszłe komunistyczne gmachy, w tym wspomniany już Dom Ludu. Kamienice starego miasta prześcigają się w zdobieniach (niekiedy pozornych) Na szczęście sporo przetrwało i wśród gęsto usianych płytowych domów mieszkalnych, poukrywane są stare, piękne kamienice, bogato zdobione cerkwie, budynki uniwersytetu, zabytkowy szpital a wszystko z przełomu 17/18/19 wieku. Zwiedzając Bukareszt trzeba się mocno rozglądać Cała starówka to jeden wielki runway. Po pierwsze wspomniane już knajpy i kluby, po drugie wszystkie pełne, po trzecie ci co się nie załapali na miejscówki, krążą w poszukiwaniu wolnego miejsca. Panuje przeokropny ścisk, jakby całe miasto umówiło się na spotkanie akurat o jednej godzinie i jednym miejscu. Do późnych godzin nocnych jest pełno ludzi na mieście i w lokalach Ja na początek postanawiam coś zjeść i zachęcony namową przemiłej hostessy wbijam się do lokalu na najlepsze MICI w mieście. Czy aby na pewno najlepsze? Zobaczymy czy faktycznie takie fenomenalne jak zachwalają. Przy okazji zamawiam troszeczkę innych mięsiw i zimne piwo. Mój apetyt jak zwykle niepochamowany Początek zwiedzania Bukaresztu niezły, ale jak sami zauważycie totalnie z „czapy”. Po powrocie do hotelu przygotowuję bardzo dokładną rozpiskę tego co jutro jest moim absolutnym minimum. Artykuł Zwiedzanie Bukaresztu. Julek w chaotycznym amoku. pochodzi z serwisu Julek w podróży.

Capture Pro

Dobas

Capture Pro

Tajlandia z bliska

mpk poland

Tajlandia z bliska

TROPIMY PRZYGODY

W Krainie Ognia, czyli bliski i daleki Azerbejdżan

Uderzenie Wiatru. Lądujemy w wyjątkowo ciemną, marcową noc. Uderzenie ciepłego, lecz mocnego wiatru jako pierwsze wita nas w Azerbejdżanie, wyprzedzając znudzonego i zajętego patrzeniem w jakieś kartki celnika oraz naszego znajomego, do którego przylecieliśmy w odwiedziny. Wiatr jest jedną z wizytówek... Artykuł W Krainie Ognia, czyli bliski i daleki Azerbejdżan pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Włochy by Obserwatore

Włoskie zapożyczenia językowe w polskiej kuchni

By http://obserwatore.euNa wiele lat starsze pokolenie było nieco odcięte od świata i, że tak powiem, światowej nomenklatury kulinarnej. Kiedy w sklepach pojawiły się produkty, do tego zagraniczne (!), a jednocześnie pojawił się internet bardzo zapatrzyliśmy się w kolorowy świat kuchni włoskiej, francuskiej, chińskiej… Trwa to do tej pory ale na szczęście jest i wiele osób, które potrafią […]Czytaj oryginalny wpis: http://obserwatore.eu.

Dobas

Rusza Newsletter

Jeśli masz ochotę być na bieżąco z nadchodzącymi wydarzeniami, spotkaniami, warsztatami, czy wyjazdami – najlepszy sposób aby trzymać rękę na pulsie to Newsletter Nie tylko pozwoli Wam to być na bieżąco ale również umożliwi dostęp do darmowych treści przeznaczonych tylko dla subskrybentów. Część poradników czy ebooków będzie dostępna tylko dla osób, które zapisały się na listę. W dzisiejszych czasach RSS traci trochę na popularności zaś facebook nie gwarantuje w żaden sposób, że dana informacja o, której chcecie być poinformowani do Was dotrze. Jeśli więc jesteście zainteresowani subskrybcją wystarczy wypełnić formularz poniżej, a następnie kliknąć na link aktywacyjny, który przyjdzie do Was mailem. Adres mailowy w żaden sposób nie będzie przekazywany nikomu innemu. Doskonale wiem jak uciążliwy jest spam – dlatego będę się starał aby wiadomości nie były wysyłane zbyt często i były krótkie i wartościowe. #mc_embed_signup{background:#fff; clear:left; font:14px Helvetica,Arial,sans-serif; } /* Add your own MailChimp form style overrides in your site stylesheet or in this style block. We recommend moving this block and the preceding CSS link to the HEAD of your HTML file. */ Zapisz się na newsletter Adres Email Imię Nazwisko The post Rusza Newsletter appeared first on Marcin Dobas.

Chorwacja pod żaglami: niesamowity Adriatyk część 1. :)

PO PROSTU MADUSIA

Chorwacja pod żaglami: niesamowity Adriatyk część 1. :)

      Po niesamowitej majówce powrót do rzeczywistości bywa bolesny. Zwłaszcza gdy okazuje się, że zostały trzy tygodnie do oddania pracy magisterskiej, pojawiło się kilka dość niespodziewanych kolokwiów, a wczoraj jeszcze napadł na mnie deszcz, przemoczył mi trampki i rozgrzał mnie do temperatury 38 stopni. Maj w Krakowie naprawdę bywa piękny. ;] Ale w tych trudnych chwilach ciągle towarzyszą mi wspomnienia z początku miesiąca. Dawno nie miałam tak pozytywnych odczuć co do żeglowania, szczególnie po moim ostatnim rejsie, który miał sporo ciężkich chwil. Sztorm na Bałtyku nie należy do rzeczy przyjemnych i po nim nie bardzo miałam ochotę wrócić na jakikolwiek jacht. Trwało to ponad półtora roku, a na powrót zdecydowałam się wyłącznie dlatego, że miałam nadzieję, iż Adriatyk okaże się łaskawszy. I właśnie taki był. Mimo stosunkowo wczesnej pory, pogoda dopisała nam fantastycznie, a przeżycia były absolutnie pozytywne i niepowtarzalne. Sami zobaczcie. :)))        Wypływaliśmy ze Splitu, gdzie zacumowany w marinie stał nasz piękny jacht. Na kilku różnych zdarzyło mi się już do tej pory być, ale ten zdecydowanie był najnowocześniejszy. Warunki lepsze niż w niejednym hotelu- świetnie wyposażona kuchnia, dwa prysznice, dwie toalety, sporo przestrzeni. Jak dla siedmiu osób, bo taką właśnie grupą byliśmy, idealny. I do tego najbardziej niesamowita rzecz- autopilot. ;) Ustawiało się na nim współrzędne GPS i sam płynął do celu, korygując samodzielnie kurs. Widok samoczynnie kręcących się kół sterowych za każdym razem mnie zaskakiwał. ;)jacht na tle Splitu.widok z dzioba- większość załogi widoczna w kokpicie.część koła sterowego. ;)       Pierwszy przelot mieliśmy bardzo spokojny. Od razu po przyjeździe i zaokrętowaniu się popłynęliśmy na Šoltę, niecałe dwie godziny od Splitu. Morze było wyjątkowo spokojne, nawet nie mieliśmy okazji, żeby postawić żagle, jedynie na silniku płynęliśmy. Był to jedyny wieczór, gdy wchodziliśmy do mariny już po zachodzie słońca, dzięki czemu mogliśmy go obserwować na morzu. A tylko na nim prezentuje się on naprawdę niesamowicie. :)taki olbrzym żegnał nas w Splicie. zachód słońca na morzu. <3a po drugiej stronie już księżyc świecił.Stomorska- nasz pierwszy nocleg.       Pierwszy wieczór i noc minęły nam bardzo spokojnie. Przed snem zrobiliśmy sobie całą ekipą spacer wzdłuż zatoki, podziwiając gwiazdy na niebie i majaczący w oddali Split. Najbardziej jednak niesamowitą rzeczą były zapachy. Chorwacja w maju pachnie- cudownie, intensywnie i absolutnie pięknie. Jakby się człowiek dosłownie kąpał w ekstrakcie z jaśminu i sosenek. Po krakowskich zapachach te na Chorwacji zapierają dech w piersiach. Aż żałowaliśmy, że nie ma jak tego zapakować i przywieźć ze sobą do domu. :)       Rano pożegnaliśmy pachnącą Šoltę i rozpoczęliśmy jeden z większych przelotów- do miasteczka Komiža na wyspie Vis. Tutaj już mieliśmy zdecydowanie większe pole do popisu, szczególnie w momencie, gdy zaczęło wiać i można było spokojnie postawić wszystkie żagle. I trzeba przyznać, że chwilami wiało całkiem nieźle, bo pokazywało nam nawet 33 węzły, co daje nam siódemkę w skali Beauforta. I niby nie czuło się tego jakoś szczególnie mocno, ale mój żołądek zgłosił w tej kwestii zdanie odrębne i postanowił złożyć morzu w ofierze moje śniadanie. Chyba Neptun był zadowolony, bo później nieco się uspokoiło. Najgorzej jednak mieliśmy już przy samym wchodzeniu do mariny, bowiem wiatr bardzo mocno dopychał nas do kei. Na szczęście męska część załogi była ogarnięta i opanowana i spokojnie udało nam się przybić do brzegu. :)żagiel staw! fale i w oddali latarnia morska.w przechyle- trochę wiało. ;)piękny kilwater.        Kolejnego dnia płynęliśmy z Visu do Primoštenu, znajdującego się na części lądowej Chorwacji. Warunki zdecydowanie się poprawiły, płynęliśmy początkowo spokojnie na żaglach, później jednak wiatr zgasł i trzeba było przerzucić się na silnik. Żeby nam się nie nudziło, zrobiliśmy sobie małą szkołę pod żaglami i pół załogi dzielnie przez kilka godzin uczyło się wiązania węzłów. Śmiechu było przy tym co niemiara, bo początkowo nic nikomu nie wychodziło. Jak śmiał się z nas później skipper- dać ludziom metr sznurka i mają zabawę na kilka dni. Sporo prawdy w tym było, bo każdego kolejnego dnia trenowaliśmy dalej. Z różnym skutkiem. ;)       Przyznam szczerze, że droga do Primoštenu ciut mi się dłużyła, na szczęście wybrzeże Dalmacji jest niesamowicie zróżnicowane i usiane mnóstwem malutkich wysepek. Zdecydowanie bardziej wolę ten akwen do żeglowania niż nasz Bałtyk, gdzie generalnie dość nudno jest. No chyba, że akurat trafia się na sztorm. ;) Ale za takie atrakcje to ja już jednak podziękuję. Wolę się nieco nudzić i podziwiać wysepki dookoła niż modlić się o przeżycie.          kolejna latarnia morska.piękne niebo nad żaglem.landszafcik.      I na takim pięknym landszafciku zakończę dzisiejszą opowieść, zapraszając Was jednocześnie na następne części, bo jeszcze sporo pięknych widoków zostało do pokazania. Szczególnie że te pierwsze dni nieco bardziej pochmurne były, następne to już typowa plaża i mnóstwo słońca. A wiadomo, że słońce i morze na zdjęciach wychodzą najpiękniej. Na zachętę zdjęcie z poranka w Primoštenie. :)~~Madusia.

Gościnnie w Krakowie, gościnnie na blogu „Zależna w podróży”

Zależna w podróży

Gościnnie w Krakowie, gościnnie na blogu „Zależna w podróży”

Z krótką wizytą w Warszawie. Z dzieckiem i w niepogodzie

wszedobylscy

Z krótką wizytą w Warszawie. Z dzieckiem i w niepogodzie

Zależna w podróży

Taormina „uwodzi oczy, umysł i wyobraźnię”, czyli zwiedzanie literackimi tropami

„Taormina – okolica, w której jest wszystko to, co na świecie zdaje się uwodzić oczy, umysł i wyobraźnię”  -A jakie jest Twoje ulubione miejsce na Sycylii? Taormina? Ileż razy słyszałam to pytanie. Miasteczko Taormina we wschodnio-północnej Sycylii znane jest przez wielu, jako najpiękniejsze miejsce na wyspie i jedno z najpiękniejszych...

Ukryta kawiarnia w Londynie

isawpictures

Ukryta kawiarnia w Londynie

Me, myslef and I

EWCYNA

Me, myslef and I

Niespodziewana zmiana planów

PODRÓŻE DZIEWCZYNY SPŁUKANEJ

Niespodziewana zmiana planów

Od jakiegoś czasu dyskutowaliśmy o wszystkich możliwych opcjach dalszej podróży po pożegnaniu Indi. Kupiliśmy bardzo tanie loty do Malezji, planowaliśmy jechać stopem po Tajlandii, Myanmar, Laosie, szukaliśmy tanich połączeń do Indonezji… A potem zaczęłam się źle czuć. Początkowo sądziliśmy, że to tylko zatrucie pokarmowe, ale kiedy mój stan się nie poprawiał, udaliśmy się w końcu do lekarza. No i okazało się, że muszę wracać do Europy. Nie bójcie się jednak – nie umieram! ;) To raczej kwestia powrotu na kilka miesięcy, by utrzymać dobry stan i nie płakać później. Dużo odpoczynku w domu, regularne wizyty u lekarza i tyle.Nie chcę zbytnio wchodzić w szczegóły, więc proszę, nie dopytujcie. ;)Ponieważ nie chciałam kończyć podróży na Indiach, a wiedziałam, że muszę wracać powoli do Europy, szukaliśmy rozwiązań by przedłużyć wędrówkę choć odrobinę. Azja nie była najlepszym pomysłem-nieznane wirusy, drogie loty do Europy, daleko do domu "w razie w". I wtedy znaleźliśmy naprawdę tanie loty do Stambułu ! No mówię Wam, wzięłam to za dobry znak! ;) Zaplanowaliśmy dość szybką trasę: Turcja-Bułgaria-Macedonia-Albania-Serbia. Z Serbii znaleźliśmy tanie połączenie do Francji: 17euro od osoby. Zabukowaliśmy bilety do Stambułu, dostaliśmy potwierdzenie zakupu oraz informację, że bilety przyjdą później. Cieszyłam się jak dziecko! A dwa dni później przyszedł e-mail od Bravofly (strony, która pośredniczyła w zakupie biletu i w danym momencie oferowała najlepszą cenę), że przepraszają, ale cena biletu wzrosła o 63euro od osoby i czy nadal je chcemy. Ależ byłam wściekła! Nawet nie wiedziałam, że mogą coś takiego zrobić! Pokrzykiwałam, że nigdy więcej nie kupię od nich biletu, ale co się stało to się nie odstanie: tanie loty przepadły. Ceny wszystkich innych lotów, które nas interesowały też wzrosły. Zaryczana, chcąc nie chcąc, zaczęłam przeglądać bilety do Francji. Tak, wracamy do domu. Nie myślcie, że to była łatwa decyzja. Faktycznie, miałam momentami dość. Indie wychodziły mi już uszami. Ale to nie znaczy, iż chciałam wracać do domu. Po prostu chciałam lecieć gdzie indziej. Informacja, która zmusiła Anthony’ego i mnie do zmiany decyzji nas zaskoczyła. Chciałabym podróżować dłużej. Bardzo bym chciała. Ale na chwilę obecną przedkładam własne zdrowie i szczęście ponad jakąkolwiek wędrówkę. Mam nadzieję, że zrozumiecie. :) A do przerwanej podróży planuję wrócić za kilka miesięcy. Zaległe wpisy z Indii oraz Nepalu oczywiście wkrótce się pojawią.Do Usłyszenia z pięknej o tej porze roku Prowansji ! Już za kilka dni ! :)

Recenzja: Pensjonat Wojciech we Władysławowie

wszedobylscy

Recenzja: Pensjonat Wojciech we Władysławowie

Bezkresne połoniny Świdowca w czerni i bieli. Wstęp do relacji z wyprawy

Biegun Wschodni

Bezkresne połoniny Świdowca w czerni i bieli. Wstęp do relacji z wyprawy

TROPIMY PRZYGODY

Kwiecień na Instagramie

Kwiecień na Instagramie upłynął na odkrywaniu Wrocławia, Cieszyna i Słowacji. Pamiętajcie, że na naszych profilach: @Koralina_tropi_przygody oraz @Wall_of_Wudu zajdziecie więcej kadrów z podróży i z codziennego życia. Artykuł Kwiecień na Instagramie pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Czy Garmisch-Partenkirchen to tylko skocznia? Czyli atrakcje w Gapce

Zależna w podróży

Czy Garmisch-Partenkirchen to tylko skocznia? Czyli atrakcje w Gapce

KOŁEM SIĘ TOCZY

Jak mieszka się w Pamirze? Zapraszam do środka!

Pamir zamieszkują głównie Pamirczycy, Kirgizi i Wachowie. Raczej nikt nie określi się tutaj Tadżykiem – w ogóle nie czują oni więzi ze swoim krajem. Swoim? To też kwestia sporna. Dla nich granice mogłyby w ogóle nie istnieć. Życie płynie tutaj wolno, z dala od wielkomiejskiego zgrzytu. Mało kto się mieszkańcami Pamiru interesuje w stolicy, tym tym The post Jak mieszka się w Pamirze? Zapraszam do środka! appeared first on Kołem Się Toczy.