BANITA
Gdańsk – biegowe impresje
Lubię być w drodze. Trafiać do nowych miejsc, zagłębiać się w ich atmosferę, odkrywać nieznane dotąd zakamarki, doświadczać i kosztować. Zwykle towarzyszy mi podekscytowanie. Bo mój mózg budzi się z letargu codzienności, ze znanych schematów. Odrywa się od miejsc mocno zakorzenionych w podświadomości, z czynności wykonywanych już automatycznie, bez zastanowienia, bez włączania uważności. Jest jednak miejsce dobrze mi znane, w którym świadomość mimo wszystko budzi się, a zmysły wyczulają się. To miejsce, za którym tęsknię nawet na końcu świata. Pierwszy kilometr. Tylko on jeden dzieli mnie od lasu. Nim jednak las, to jeszcze dwa przejścia dla pieszych, jedne tory, komisariat policji i mały parczek z ławkami letnią i wiosenną porą obsadzonymi przez dzielnicowych pijaczków. Zaraz obok zewnętrzna siłownia. Chyba postawili ją w zeszłym roku. Na drugim przejściu prawie nigdy nie czekam, samochody zatrzymują się, gdy tylko dostrzegają, że podbiegam. Bieganie jest modne już od dawna. Biegacz – rzecz święta. A potem już w górę ulubioną ulicą wzdłuż zabytkowych kamienic, z których – jestem pewna – każda kryje niesamowitą historię. Ja biegnę, a przez moją głowę biegnie każdorazowo ta sama myśl, że to idealne miejsce na zbrodnię i idealne na pisanie kryminałów. Drugi kilometr. Zabudowań już mniej. Jedna i druga mała kamieniczka i asfalt, ale nie taki gładki, po którym z łatwością można sunąć na rolkach, ale chropowaty, naszpikowany dziurami niczym durszlak. Trzymam się miękkiego pobocza, usłanego igliwiem. Czuję jak ziemia miękko ugina się pod moimi stopami. I szeleszczę liśćmi jesiennymi, pozimowymi. Szeleści też czarny ptaszek, którego zawsze spotykam w tym samym miejscu. Dziwne. Trzeci kilometr. Biegnąc w górę zawsze przyglądam się bardziej lewej stronie, choć wydaje mi się, że tak naprawdę cały czas patrzę przed siebie. Skupiam się na oddechu, by był miarowy, by nie przyspieszyć za bardzo, by tętno było równe, by nie przekroczyć stu czterdziestu uderzeń na minutę. Biegnę więc powoli, co pozwala mi chłonąć każdy szczegół mijanego krajobrazu. Dostrzegam więc wiewiórkę, która chwyciła coś z ziemi i na mój widok czmychnęła na drzewo, pęknięcie na korze. Wyczuwam delikatny powiew wiosny. Nawet ją dostrzegam – w postaci pąków na gałęzi jednego z drzew. Czwarty kilometr. Wreszcie wkraczam w tę najbardziej ulubioną część trasy. Zostawiam za sobą zamknięty szlaban, mijam leśniczówkę, która każdorazowo przypomina mi o tym, że popełniłam błąd wybierając się na polonistykę. Trzeba było zostać leśniczym (leśniczką? A może leśniczówką?) i zabunkrować się gdzieś w środku lasu. Przede mną dwa kilometry pod górę, choć rozchodzi się tu kilka ścieżek i mogłabym wybrać którąkolwiek, na przykład tę bardziej płaską. Piąty kilometr. Uwielbiam to miejsce. Dokładnie to, w którym głos z endomondo informuje, że właśnie jestem na piątym kilometrze. Droga zaczyna się wić. Po prawej jest miejsce, które mogę fotografować tysiąc razy i tysiąc razy wyjdzie ono w niewyobrażalnie magiczny sposób. To tu na maleńki skrawek pomiędzy kilkoma drzewami padają promienie porannego słońca, sprawiając, że osiadła na trawie rosa zaczyna mienić się kolorami i oślepiać. Jakbym oglądała świat przez oszlifowany diament. Szósty kilometr. Szpaler drzew, a pośrodku ja. Aż do szczytu jestem zwykle sama. Potem dobiegam do miejsca, w którym przecina się wiele ścieżek, a na każdej z nich często ktoś biegnie, uprawia nordic-walking albo przejeżdża na rowerze. Kiwamy do siebie ręką, pozdrawiamy się. Niektórych widuję kilka razy w tygodniu, innych codziennie, czasem pojawi się ktoś nowy. Siódmy kilometr. Droga wskazuje kierunek. Wije się jak wstęga, a ja razem z nią. Ostatnie półtora kilometra, do zielonego szlabanu, który prowadzi już do głównej drogi, zwykle z rana zakorkowanej. Tu wolę włączyć muzykę. Dźwięki lasu na 7,5 kilometrze zostają zdławione przez hałas silników. Czasem jeszcze odbijam w bok i biegnę przez kolejne dwa, trzy kilometry. Czasem…nie dziś. Ósmy kilometr. Dopiero teraz zauważam, że w wielu miejscach leży jeszcze śnieg. Poczerniał już trochę, ale nadal jest, a to przecież już wiosna. Dziewiąty kilometr. Uśmiecha się i macha ręką. Rewanżuję się tym samym. Zwykle biegacze pozdrawiają biegaczy, a rowerzyści rowerzystów, ale z tym rowerzystą mijamy się codziennie już od kilku miesięcy. Nie straszna mu żadna pogoda. Czy wiatr, czy deszcz, czy temperatury bliżej minus dziesięciu. On zawsze jedzie. Ja zawsze biegnę. Dziesiąty kilometr. Późniejsza godzina i więcej osób na trasie. Zwykle oprócz rowerzysty w pomarańczowej czapce jest jeszcze biegacz, jedyny, którego jestem w stanie wyprzedzić. Biegam powoli, ze względu na kolana. On biega jeszcze wolniej. Wiosennie. Ma nowe okulary z pomarańczowymi szkiełkami. Takie lubię najbardziej. Świat wygląda w nich zdecydowanie pozytywniej. Jedenasty kilometr. Na rozstaju, na trzech różnych ścieżkach, w oddali mignęły mi sylwetki innych biegaczy. Każdy sam. Każdy w swoją stronę Dwunasty kilometr. Biegnij z nami, słyszę za plecami. Pięciu chłopaków mija mnie w żwawszym od mojego tempie. Po chwili skręcają w jedną z leśnych odnóg. Takie grupowe bieganie może i mogłoby być dopingujące, ale w grupie Las Oliwski zatarłby się w szczegółach. Trzynasty kilometr. Niebieski, fioletowy, różowy. Wyblakłe już trochę. Dachy zabawnych domków działkowych. Kolorowe trójkąty wyglądające jak trójkąciki serków Hochland, każdy o innym smaku. To tu wiosną i latem zapach lasu miesza się z zapachem grilla. Wiem, że grillowanie na węglu nie jest zdrowe, ale zazdroszczę im wtedy tych maleńkich działeczek w środku lasu. Tego, że je mają. Czternasty kilometr. Ostatnia prosta. przychodzi lekkie zmęczenie. Zmysły zaczynają tracić na ostrości. Powoli powracam do codziennego letargu. Usypiam uważność, chociaż wcale nie chcę. Piętnasty kilometr. Droga w dół. Kamienice. Morderstwo na poddaszu w tym budynku z wieżyczką. Jedno przejście, parczek. Trzy starsze panie ćwiczą na zewnętrznej siłowni. Zawsze o tej samej porze. Macham do nich. Drugie przejście dla pieszych, tory, komisariat i dom. Mam wrażenie, że znam każdy fragment mojej codziennej trasy, ale i tak zawsze mnie coś zaskakuje. Każdego dnia las wygląda inaczej, o każdej godzinie, o każdej porze roku. Potrafi zmienić się w ciągu tych kilku kilometrów, gdy biegnę w górę, a potem wracam tą samą, a jednak jakby inną drogą. Takie jest moje miejsce. Tak bardzo zmienne jak natura kobieca…jak ja. I to za nim tęsknię gdziekolwiek jestem. The post Gdańsk – biegowe impresje appeared first on .