Gdzie wyjechać

Prambanan, indonezyjski konkurent Borobudur. Lepszy?

Prambanan, indonezyjski konkurent Borobudur. Lepszy?Do Yogyakarty jedzie się po to głównie, by zobaczyć dwa kompleksy świątynne, które znajdują się w pobliżu tego miasta. Pierwszy, to Borobudur, o którym już pisaliśmy (znajuje się nieco dalej niż Ten Drugi). A Ten Drugi to o zespół świątyń hinduistycznych  Prambanan w północno-wschodniej części miasta. Kompleks usytuowany jest właściwie na obrzeżach Yogyakarty (jakieś 17 km od […]

TROPIMY PRZYGODY

Londyn (trochę) wegetariański

Wypady na zachód Europy powinny być (i są) dużo łatwiejsze dla osób wege. Wybierając się w dalsze podróże najlepiej dobrze zapoznać się z bezmięsnymi daniami lokalnej kuchni. Z tymi krótszymi wyjazdami, zwłaszcza na zachód jest łatwiej, bo przecież wiadomo, że podobnie...

Kawiarniany fioł

Zależna w podróży

Kawiarniany fioł

Beirut Street Art Gallery

Picking the Pictures

Beirut Street Art Gallery

Z wizytą u Leonarda da Vinci – Regionalne Centrum Naukowo-Technologiczne

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Z wizytą u Leonarda da Vinci – Regionalne Centrum Naukowo-Technologiczne

Dobas

Kalendarz National Geographic

W najnowszym styczniowym numerze magazynu National Geographic ukaże się kalendarz ze zdjęciami mojego autorstwa. Trzynaście fotografii wykonanych podczas ostatnich wojaży. Znajdą się tam fotografie z takich miejsc jak: Islandia, Nepal, Nowa Zelandia, Finlandia, Norwegia czy Maroko The post Kalendarz National Geographic appeared first on Marcin Dobas.

Republika Podróży

Żelowe wkładki do butów – test i opinie

// // // ]]> O tym, jak bardzo na komfort codziennego chodzenia jak i wędrówek podczas podróży mogą mieć wkładki do butów wiedzą przede wszystkim osoby, które noszą wkładki ortopedyczne. Z opowiadań wiem, że dla osób borykających się z wadami postawy, bólami kręgosłupa, czy stóp ich działanie bywa zbawienne. Takich wkładek jeszcze nie nosiłem, choć pewnie wszystko przede mną, natomiast nie tak dawno temu dostałem do przetestowania wkładki do butów Scholl GelActiv™. Nie są to wkładki ortopedyczne ale od razu przekonałem się, że życie z nimi jest o wiele przyjemniejsze, niż życie sprzed nich. A oto krótka historia naszej znajomości. Wkładki Scholl GelActiv™, które miałem okazję przetestować. Wkładki Scholl GelActiv™ to wkładki do obuwia codziennego. Istnieje również wariant do obuwia sportowego (Wkładki Scholl GelActiv™ do sportowego obuwia), ale ten pierwszy dużo bardziej odpowiada mojemu stylowi życia – pieszo przemieszczam się pieszo dużo i często. Producent zapewnia, że wkładka Scholl GelActiv™ skutecznie pochłania wstrząsy i zmniejsza nacisk odczuwany przez stopy, a to dzięki dwóm rodzajom żelu z termoplastycznego elastomeru: twardy żel podpiera łuk stopy, a miękki pochłania wstrząsy. Wkładki mają skutecznie rozmieścić obszary kontaktu stóp z podłożem i odpowiednio rozłożyć nacisk na nie. Zobaczmy. Otwieram opakowanie. Wkładka od strony zewnętrznej wygląda dość neutralnie – jest pokryta niebieskim, dość przyjemnym w dotyku tworzywem. Od wewnętrznej – żel w całej swej okazałości ma przylegać do podeszwy. Jedna wkładka ma kilka numerów rozpiętości – zarówno w wariancie męskim, jak i żeńskim. Dobre na prezent, jeśli nie jesteśmy pewni numeru nogi obdarowywanego Przycinam więc wkładki do numeru 44, wyjmuję z butów stare wkładki, czyli, te, jakie były w nich od nowości, co akurat w tym przypadku nie jest konieczne, i umieszczam w nich wkładki żelowe. Czas na pierwszy wspólny spacer. Na razie bez szaleństw. Idę z dzieckiem na plac zabaw. Strona zewnętrzna. Strona wewnętrzna. Od razu miłe zaskoczenie. Stopy natychmiast bardzo dobrze ułożyły się na nowych wkładkach. Już podczas pierwszych kroków czuję, że chodzenie jest przyjemniejsze – stopa lepiej przylega do podłoża. Do tego buty, które zawsze uważałem za bardzo wygodne stały się jeszcze wygodniejsze. Ten spacer nie należał do najtrudniejszych, to była tylko rozgrzewka przed całym następnym tygodniem, w czasie którego – najczęściej z premedytacją – odpuszczam sobie stanie w korkach na rzecz spaceru (wzdłuż zakorkowanych ulic). No i muszę przyznać, że wkładki sprawdziły się wyśmienicie. Po całym aktywnym dniu, którego większą część spędzam na nogach, nie czuję żadnego dyskomfortu w stopach. A przecież czasem jednak bywało, że po zdjęciu – nawet tych najwygodniejszych butów – odczuwałem ulgę. Teraz ulga trwa cały czas. Wkładek nie wyjmuję przez cały tydzień. Nie dość, że stopa nie męczy się w czasie chodzenia, to sama czynność chodzenia jest o wiele bardziej komfortowa. Poza tym, przez czas ich użytkowania nie zauważam żadnych nieprzyjemnych zapachów wydobywających się z buta, nie zauważam też, żeby pociły mi się stopy. Wkładki stają się integralną częścią moich butów. Test wkładek przeprowadzony był przez tydzień podczas intensywnego ich użytkowania. A teraz kilka słów o czyszczeniu wkładek GelActiv™. Producent zaleca ich przemywanie wilgotną szmatką. Pranie w pralce nie wchodzi w grę. Mokre wkładki należy wyjąć z buta do osuszenia. Zaleca też wymianę wkładek co około 6 miesięcy. Podsumowując: osoby aktywne, osoby w ciągłym ruchu, powinny korzystać ze wszelkich udogodnień mogących ich wesprzeć w codziennym zaganianym życiu. Wkładki Scholl GelActiv™ są właśnie takim udogodnieniem. I uważam, że skoro już powstał taki produkt jak żelowe wkładki GelActiv™, to naprawdę warto ich używać. Różnica sprzed i po jest dla mnie bardzo znacząca. A jak się tylko ociepli, przełożę je do ulubionych trampek do kostek, ulubionej przez wielu marki. Zobaczymy jak tam sobie poradzą Wkładki stały się integralną częścią moich butów. Uwaga KONKURS! Wśród wszystkich, którzy zapiszą się do naszego newslettera (prawa strona serwisu na górze) oraz odpowiedzą na na pytanie konkursowe „Gdzie wybiorę się w podróż z nowymi wkładkami GelActiv™?” (odpowiedź proszę przesłać na nasz adres mailowy) wybierzemy zwycięzcę, który otrzyma nowe wkładki do butów Scholl GelActiv™! Wygrywa najciekawsza odpowiedź. Na wasze odpowiedzi czekamy do końca marca. Wyniki ogłosimy na naszym funpage na facebooku. Polecamy również:// // // ]]> Zobacz takżeBaby Bjorn Baby Carrier WE – test i opinieFotoksiążka w Empik Foto – test i opinie.Fotokalendarz w Empik Foto – test i opinie.Festiwal Podróżniczy na Szage i KONKURSDzikie wybrzeże. Podróż skrajem Ameryki Południowej.Blogi z Drogi czyli… Republika Podróży w magazynie KONTYNENTY!Zabierz Fundację na wakacje – Pomóżmy dzieciom z porażeniem mózgowym.Festiwalu Kultur i Podróży „Ciekawi świata”Największa manipulacja ostatnich lat.

Na randce z Katanią

Zależna w podróży

Na randce z Katanią

Co warto zobaczyć w Walencji? cz. 2

Podróżniczo

Co warto zobaczyć w Walencji? cz. 2

W Walencji spędziłam trzy pełne dni. W czasie pobytu w Hiszpanii udało mi się odwiedzić kilka ciekawych miejsc. W pierwszej części pisałam o zabytkach, położonych w centrum miasta. Dzisiaj chciałabym pokazać Wam miejsca, które są oddalone od ścisłego centrum, ale również (a może przede wszystkim) warto je odwiedzić. Przeczytaj także praktyczny przewodnik po Walencji Walencja jest trzecim co do wielkości miastem Hiszpanii – liczy ok. 800 tysięcy mieszkańców. Nad brzegiem Morza Śródziemnego życie płynie swoim hiszpańskim rytmem. Na ulicach od rana tłum ludzi spieszących się do pracy, robiących zakupy lub biegnących na zajęcia. Można spotkać także turystów, ale w styczniu jest ich stosunkowo niewielu. Dwa dni postanowiłam spędzić z dala od zgiełku centrum. Czwartek, 22 stycznia zaczęłam od… Ogrody Turii Zdecydowanie jedno z moich ulubionych miejsc w Walencji. Ogrody Turii (Jardin del Turia) powstały w korycie rzeki… Historia związana z tym sięga roku 1957 roku, kiedy miała miejsce najtragiczniejsza w dziejach Walencji powódź. Zginęło w niej ok. 80 osób, a miasto doznało poważnych zniszczeń. Aby nie dopuścić do kolejnej klęski, postanowiono w 1960 roku zaingerować w środowisko i zmienić bieg rzeki, która miała omijać ścisłe centrum. Tym sposobem powstało nowe koryto Turii, które przebiega na południe od poprzedniego. Po licznych konsultacjach społecznych, władze miasta doszły do wniosku, że w wyschniętym korycie powstanie „zielona rzeka”, czyli tereny rekreacyjne. Ogrody Turii liczą ok. 9 kilometrów długości i obejmują 100 hektarów dawnego koryta rzeki. Rozciągają się do ogrodu zoologicznego, BioParku do Miasteczka Sztuki i Nauki. Gdy zobaczyłam tereny rekreacyjne po raz pierwszy byłam zaskoczona. Ogrody Turii są praktycznie dla każdego – od najmłodszych do najstarszych. Może tu pospacerować, pobiegać, pojeździć na rowerze lub rolkach, ale także znaleźć w nich można liczne boiska, place zabaw, skateparki, siłownie na świeżym powietrzu lub miejsca odpoczynku – fontanny i stawy z licznymi ławkami. Wszystko to połączone ze sobą alejkami z bujną roślinnością i małą architekturą lub rzeźbami. Charakterystycznym miejscem jest gigantyczny Guliwer, który wygląda tak: A tak wyglądają Ogrody Turii moimi oczami (wszystkie zdjęcia były robione tego samego dnia, ale o różnych porach): Miasteczko Sztuki i Nauki w Walencji Ciudad de las Artes y las Ciencias (Miasteczko Sztuki i Nauki) to miejsce, do którego zaprowadziły mnie Ogrody Turii. Trzeci dzień spędziłam właśnie tam. Miasteczko Sztuki i Nauki to niewątpliwie najbardziej charakterystyczne miejsce w całej Walencji, często porównywane do Sydney Opera House. Obiekt został zaprojektowany przez hiszpańskich architektów: Santiago Calatrava oraz Felixa Candela. Składa się z kilku budynków, których całość obejmuje 350 000 m². Miasteczko położone jest w wyschniętym korycie rzeki Turia i ma długość ok. 2 kilometrów. Na Ciudad de las Artes y las Ciencias składa się: Planetarium (L’Hemisfèric), gdzie znajduje się także kino IMAX, a także można tu obejrzeć spektakl laserowy. Oceanarium (L’Oceanogràfic) to największe oceanarium w Europie, o łącznej powierzchni 110 000 m². Można tu zobaczyć 13 ekosystemów światowych mórz i 500 gatunków pływających zwierząt. Zawiera także rekonstrukcje podziemnych krajobrazów, ogromne delfinarium czy wyspy lwów morskich. Muzeum Nauki im. Księcia Filipa (El Museu de les Ciències Príncipe Felipe) to muzeum XXI wieku, w którym eksponowane są najnowsze osiągnięcia nauki i techniki. Znajduje się tu gigantyczne wahadło Foucaulta oraz interaktywne wystawy naukowe, gdzie zwiedzający mogą brać udział w eksperymentach. Pałac Sztuki im. Królowej Zofii (El Palau de les Arts Reina Sofía) to gigantyczna konstrukcja owalna, gdzie odbywają się spektakle i koncerty sceniczne oraz opera. L’Umbracle to punkt widokowy, należący do całego kompleksu. Ma 320 m szerokości i 60 m długości. Zdobi go ogród porośnięty drzewami zawierający szeroką gamę roślin różnych gatunków. Wejście do najważniejszych obiektów jest płatne: Muzeum Nauki + Planetarium = 12,60 euro bilet normalny i 9,60 euro bilet ulgowy Muzeum + Oceanarium = 29,70 euro bilet normalny i 22,55 euro bilet ulgowy Planetarium + Oceanarium = 30,30 euro bilet normalny i 23,00 euro bilet ulgowy Muzeum Nauki + Planetarium + Oceanarium = 36,25 euro bilet normalny i 27,55 euro bilet ulgowy Oficjalna strona Miasteczka Sztuki i Nauki to www.cac.es Plaża w Walencji Uwielbiam morze! Będąc, nawet przez krótki czas, w miejscu które ma dostęp do morza, muszę odwiedzić plaże i popatrzeć choć przez chwilę na morze. Tak było także w Walencji. Ostatni dzień swojego pobytu postanowiłam poświęcić na spacer plażą i zbieranie muszelek. Wybrałam się na Playa de las Arenas. Szeroka plaża, ze złocistym piaskiem i bezchmurnym niebem, była idealnym zakończeniem i dopełnieniem całego wyjazdu. Z Plaza del Ayuntamiento do portu jeździ autobus numer 19. Rozkład jazdy autobusów po Walencji można sprawdzić na stronie www.emtvalencia.es . Spacerując wzdłuż portu udało mi się znaleźć taką mapę: I taką: A dla takiego błękitu, mogłabym tu zamieszkać Jak Wam się podoba Walencja? Warto przeczytać także o Plaza del Ayuntamiento, Katedrze Santa Maria, Plaza de la Virgen, Mercado Central, Narodowym Muzeum Ceramiki i Sztuk Pięknych i zobaczyć zdjęcia z pierwszych dwóch dni mojego pobytu w Walencji >>

KOŁEM SIĘ TOCZY

Poszukiwanie bazarowego fachowca, miłości wyznanie i nocleg u policjanta

Tadżykistan, dzień pierwszy! Już na przejściu granicznym Batken-Isfara widać różnicę w zamożności pomiędzy oboma krajami. Na kirgiskim posterunku laptopy, komputery, telefony, nawet sklep bezcłowy. Na tadżyckim zaś zwyczajne, kanciaste biurko, lampka z wyrwanym kablem i wielki zeszyt, w którym wpisywany jest każdy podróżny przekraczający granicę. Tak na dobrą sprawę, jedyną wspólną cechą dla obu posterunków jest atmosfera. U The post Poszukiwanie bazarowego fachowca, miłości wyznanie i nocleg u policjanta. appeared first on Kołem Się Toczy.

Kawa inaczej: menengiç kahvesi, czyli napar z dzikich pistacji

Rodzynki Sułtańskie

Kawa inaczej: menengiç kahvesi, czyli napar z dzikich pistacji

  Przyznaję. Jestem kawoholiczką. Bez filiżanki kawy nie jestem w stanie rozpocząć dnia. Rano piję sypaną, zaparzoną w prasce francuskiej. Często nie kończy się na jednym kubku. Koło południa, kiedy potrzebuję dodatkowej energii, coraz częściej popijam tradycyjnie parzoną... Podobne wpisy: KAWA PO TURECKU – TAKA, JAKA BYĆ POWINNA. KULINARNE INSPIRACJE: TURECKIE NAPOJE, CZYLI NIE TYLKO CZAJ. PISZĄ BLOGERZY I TURCY PRZEPIS NA LAHMACUN, CZYLI „TURECKĄ PIZZĘ” I 5 KULINARNYCH SŁÓWEK PO TURECKU TURECKA KUCHNIA: ŚWIAT SMAKÓW I AROMATÓW. PRZYPRAWY NAJWIĘKSZA TRAGEDIA W TURCJI OD LAT: PRAWIE 300 OFIAR KATASTROFY W KOPALNI, CZYLI CENA TURCJI ZA WZROST GOSPODARCZY

Włochy by Obserwatore

15 ciekawostek obyczajowych, które najbardziej mnie zdziwiły po przyjeździe do Południowych Włoch

By http://obserwatore.euCo kraj to obyczaj, co obyczaj to stereotypy, co stereotypy to zaskoczenia. Czym zaskoczyły mnie Południowe Włochy na samym początku mojego italo-venture? Lista jest długa, a oto kilka pierwszych skojarzeń: 1)    Czas jest płynny i relatywny. Nie jest to jakieś odkrycie na temat Włoch, natomiast to trzeba przeżyć, żeby w pełni zrozumieć. Nie istnieje coś […]Czytaj oryginalny wpis: http://obserwatore.eu.

POSZLI-POJECHALI

Berlin na wyrywki: kocia kawiarnia

  Kocie kawiarnie to – w założeniu – miejsca dla ludzi, którzy nie mogą mieć kotów w domu, z różnych powodów, tudzież dla takich ludzi jak my, którzy cierpią od niedoboru kociej sierści w podróży :D. Przychodząc w to miejsce, Czytaj dalej »

BANITA

Kolosy

Mam nadzieję, że piątek 13 nie będzie dla mnie pechowy, sprzęt będzie sprawny, a ja nie nawalę z prezentacją. Bo w piątek 13 marca zaczynają się Ogólnopolskie Spotkania Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów i w piątek 13 właśnie o 18.55-19.25 zapraszam na swoją prezentację „Kobieta (i) wulkan” w sali audytoryjnej Pomorskiego Parku Naukowo Technologicznego. W tym roku również będzie można oglądać moje zdjęcie na wystawie konkursowej fotografii FotoGlob. Zakwalifikowałam się do finałowego etapu . Okazuje się, że na piękne Torres del Paine nikt nie pozostaje obojętny. Można na mnie głosować na miejscu, jeśli zdjęcie przypadnie Wam do gustu. Ale widziałam już inne fotografie i mam swoich faworytów. Niestety do nich nie należę, ale może Wy będziecie innego zdania Tutaj znajdziecie cały PROGRAM The post KOLOSY appeared first on .

National Geographic Polska

Dobas

National Geographic Polska

Jak finansowo ogarniam podróże?

Zależna w podróży

Jak finansowo ogarniam podróże?

Od kuchni, czyli co się dzieje w naszej

isawpictures

Od kuchni, czyli co się dzieje w naszej

Jeśli jutra miałoby dla mnie nie być

PODRÓŻE DZIEWCZYNY SPŁUKANEJ

Jeśli jutra miałoby dla mnie nie być

Wolontariat w Indiach, Kerala. Czyli od raju do piekła

PODRÓŻE DZIEWCZYNY SPŁUKANEJ

Wolontariat w Indiach, Kerala. Czyli od raju do piekła

Włochy by Obserwatore

O łacinie i makaronizmach słów kilka

By http://obserwatore.euZdaję sobie sprawę, że dziś język włoski czy francuski ustąpił angielskiemu a makaronizmy ustąpiły anglicyzmom korpogadki. Zamiast uprzejmie poprosić o rispostę w najbliższym możliwym terminie domagamy się feedback’u. I to na ASAP bo deadline’y gonią! Przy czym asap czyli as soon as possibile w domyśle jest ASAI czyli as soon as impossible. Natomiast w języku polskim jest […]Czytaj oryginalny wpis: http://obserwatore.eu.

LOVE TRAVELING

Muzeum Wsi Księstwa Łowickiego

Tak długo zabierałam się na blogu za etno-serię, że rok Kolberga zdążył już ustąpić na rzecz roku Jana Długosza (oraz roku Gniezna – “Miasta Królów”), a trzeba przyznać, że seria poświęcona kulturze ludowej i skansenom chodziła mi po głowie od dłuższego…

Włoskie opowieści: Jesteśmy w Mediolanie

PO PROSTU MADUSIA

Włoskie opowieści: Jesteśmy w Mediolanie

BANITA

O chłopcu, który jeździł rowerem…

Marzenia są po to, by je spełniać, a nie po to, by je tylko mieć. Cenię ludzi, którzy biorą sprawy w swoje ręce i działają, zamiast czekać, aż marzenie spełni się samo. Karol miał  marzenie o wydaniu książki i udało mu się je zrealizować. Na początku muszę wyjaśnić kilka spraw. Po pierwsze: nigdy nie chciałam być recenzentem książek (to ponoć ci, którzy sami nie potrafią pisać, tak samo jak krytycy filmowi to ci, którzy byliby beznadziejnymi aktorami czy reżyserami). Po drugie: nie chciałam recenzować publicznie książek osób, które znam, lubię i z którymi się przyjaźnię, a tak jest z autorem książki „Kołem się toczy. Przez Kaukaz i Bliski Wschód”. – Zrecenzujesz moją książkę? – zapytał Karol, a mnie oblał zimny pot. – A co, jeśli mi się nie spodoba? – odpisałam mu po chwili na czacie. Wiedziałam, że jeśli mi się nie spodoba to po prostu nie napiszę nic, ale jeśli nie napisałabym niczego, Karol od razu wiedziałby, że mi się nie podobało. Mi byłoby przykro. Jemu pewnie też. Znając jednak umiejętności Karola spodziewałam się, że źle na pewno nie będzie. Czy pomyliłam się? Dawniej, gdy nie podróżowałam tyle, korzystając jedynie z dwudziestosześciodniowego urlopu,  łapczywie połykałam każdą książkę podróżniczą. Czytałam wszystko jak leci, szukając inspiracji i bodźca czy też argumentów za tym, by samej rzucić wszystko i pojechać w świat. Po postawieniu pierwszego kroku i pięciomiesięcznym wyjeździe, książki podróżnicze zamieniłam na reportaże z podróży, poszukując w książkach czegoś więcej niż przygód, opisów miejsc czy zabytków oraz bodźca do wyjazdu. Szukałam ludzkich historii. Bo dla mnie w podróży zawsze najważniejsi są ludzie. W książce Karola tego nie brakuje. Jest w niej to, co lubię najbardziej: historie o bezinteresownej życzliwości. Czasem są to tylko okruchy kilkuminutowych spotkań, czasem tylko przemiły gest: wręczony kawałek ciasta czy kupiony specjalnie soczek w kartonie, innym razem zaproszenie na obiad, na noc czy pomoc w znalezieniu bezpiecznego noclegu. I tu nie chodzi o to, że dostaje się coś za darmo, ale o to, że takie gesty sprawiają, że powraca wiara w ludzką bezinteresowną dobroć. Jest też rzecz jasna o rowerze. Ci, którym jednak podróżowanie w ten sposób jest zupełnie obce, nie muszą obawiać się przydługich opisów problemów technicznych. W drodze Karola z Piotrkiem nie ominęły kłopoty techniczne. Niezainteresowanym tematem te problemy mogą wydać się jedynie ciekawostką. Mogą jednak również pociągnąć za sobą pytanie, tak często słyszane przez chłopaków i myślę, że wielu rowerzystów w trakcie podróży: „Po co jedziecie na tych rowerach?” Po co? Dlaczego? Dla kogo? Bo, żeby jechać od tak? Dla czystej przyjemności?! Przecież to niemożliwe. Kto chciałby się tak męczyć? Co to za wakacje, kiedy trzeba wciąż pedałować i jeszcze wieczorem kłaść się w namiocie, zamiast w wygodnym hotelowym łóżku. Jeść na zmianę makaron z niedogotowanym ryżem i brać prysznic z butelki. Kto jednak raz tego spróbował i złapał bakcyla, temu nie trzeba tłumaczyć. Ten aspekt też jest poruszany w książce Karola. Rower pozwala być bliżej innych. Jest magnesem przyciągającym drugiego człowieka, wzbudza zainteresowanie i sprawia, że nie jest się anonimowym. Rower to często furtka do serc, a nawet domów spotkanych w drodze ludzi. Jest też o historii, o kulturze i tradycji. Wszystko jednak podane w sposób optymalny. Bez przepisywania encyklopedii, zbędnych szczegółów, nadmiaru dat, które szybko wyparowują z głowy. Wychodzę z założenia, że jeśli chcę dowiedzieć się czegoś o zabytkach czy dogłębniej o historii kraju to sięgam po encyklopedię, tudzież przewodnik. Całe szczęście autor miał chyba podobne zdanie. I jest też Iran. Kierunek, który z racji mojego wyjazdu rowerowego w tamte rejony, szczególnie mnie interesuje. Karol stara się ukazywać Iran nie jako: „Zły kraj, zamieszkiwany przez złych ludzi” jak wielu o nim mówi (cyt. z książki), ale jako przyjazną turystom krainę, w której niezwykła gościnność (czasem mylona z ta’araf -jeśli chcesz wiedzieć, co to takiego, sięgnij po „Kołem się toczy. Przez Kaukaz i Bliski Wschód”) długo nie daje o sobie zapomnieć Książkę czyta się szybko. Bardzo takie lubię. Nie wiem, w czym tkwi tajemnica, że nad kartkami jednej męczę się godzinami, a inne wręcz połykam. W przystępności języka? Braku skomplikowanych konstrukcji językowych? Nie udało się Karolowi uniknąć tego, czego w książkach podróżniczych nie lubię, czyli pewnej relacyjności (pisała też o tym Monika na swoim blogu), ale myślę, że dość trudno uniknąć podobnej konstrukcji, gdy używa się takiej a nie innej formy transportu i gdy ta droga często piaszczysta, czasem szutrowa, innym razem asfaltowa stanowi nieodłączny element podróży. Nie przeszkadzało mi to tak bardzo, dlatego czepiać się nie zamierzam. Tym bardziej, że książka pozbawiona jest tego, czego od relacji nie lubię znacznie bardziej. Nie ma sztuczności, nienaturalnych dialogów, silenia się na zmanierowane i wyszukane metafory czy porównania, często zamieniające tekst w pretensjonalny gniot, którego nie da się czytać. Mam wrażenie, że Karol pisze tak, jak mówi czy myśli. I ten niepozowany autentyzm czuć. Jest jedno zdanie w książce, które wyjątkowo przypadło mi do gustu, i utkwiło w pamięci: „W takich momentach ratuję się muzyki słuchaniem, w sobie zamknięciem, o niczym niemyśleniem”. Niemal jak haiku. Piękne! Czy coś jeszcze oprócz relacyjności mi się nie podobało? Tak i owszem. To, że Karol z Piotrkiem „oszukiwali” na podjazdach. Jak można marnować takie okazje?! Ja wiem, że większość stanowczo woli zjeżdżać z góry na rowerze niż pod nią wjeżdżać i że ja jestem trochę dziwna, ale dla mnie im większy podjazd i im bardziej stromy, tym lepiej. A tak na poważnie. Zmartwiła mnie jedna rzecz. Nie Karola w tym jednak wina. To zarzut skierowany do wydawnictwa. Karol robi bardzo dobre zdjęcia. Wiele uwiecznionych przez niego pejzaży wywołuje mój nieposkromiony zachwyt. Wydanie zostało jednak z tego zachwytu odarte. Zdjęcia są „przepalone”, pozbawione kolorów jakby wyblakłe. O tyle, o ile nie szkodzi to pięknym portretom, o tyle krajobrazom już tak. „Może kiedyś pozwolę sobie na podróż bez zobowiązań, limitów czasowych, bez wszystkich tych przyziemnych spraw, które tkwią z tyłu głowy, bez myśli, że gdzieś tam czeka normalne życie, nauka, zarabianie pieniędzy, rodzina. Może kiedyś.” (cyt. str. 172) Tego życzę Ci Karol z okazji urodzin i gratuluję spełnienia marzenia. A reszcie życzę przyjemnej lektury. The post O chłopcu, który jeździł rowerem… appeared first on .

There is going to be my cottage here one day ;)

coffe in the wood

There is going to be my cottage here one day ;)

there is going to be my cottage here one day ;)

Plecak i Walizka

Kobiety nie są warte przygód?

Duma mnie rozpiera, że żyję z pasją. Że potrafię spakować się w plecak bez miliona ciuchów. Że potrafię zebrać się w sobie, żeby spędzić kilka dni na szlaku za kołem podbiegunowym bez zasięgu, lub żeby przejechać kilka tysięcy kilometrów autostopem, lub żeby zaufać obcym, którzy pokażą mi jak wygląda prawdziwe życie w dżungli. Jestem dumna, […] Post Kobiety nie są warte przygód? pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

lumpiata w drodze

Ups

Weszłam dziś na wagę (pierwszy raz od paru dni). I to, co na niej zobaczyłam mnie mocno zmartwiło. Droga dieto, witaj ponownie. Załączam alarmy na co 3 godziny, planuję zakupy i rozpisuję treningi. Pompki w domu (może się wreszcie nauczę), podciąganie na drążku (jak wyżej) i brzuszki. Hantle i piłka treningowa. Może uda się jeszcze z basenem albo chociaż bieganiem. Odstawiam alkohol. Odstawiam

Sardynia. Co warto zobaczyć na wyspie?

wszedobylscy

Sardynia. Co warto zobaczyć na wyspie?

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 6 - Kryzys paliwowy

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 6 - Kryzys paliwowy

BANITA

Rowerowe Jamboree- najgorsze dni w podróży

Zwykle w podróży jest tak, że wszystkie dni są fajne, a przynajmniej większość z nich. Wiele dni nazwiemy epickimi, a tylko czasem w podróż wkradnie się przez przypadek jakieś nieciekawe wydarzenie, które popsuje dzień i zapisze się w historii „wypadków przy pracy”. W trakcie drugiego etapu Rowerowego Jamboree, przez 21 dni jazdy, zaledwie trzy dni zaklasyfikować można do fajnych, reszta to te właśnie „wypadki przy pracy”. Dwa jednak z nich zapiszą się w mojej historii rowerowej na dłużej. NUMER 1 Pada? Pada, odpowiedziały głosy. Właściwie to leje, stwierdziłam po chwili, wychodząc z sakwami na ganek, na którym stały rowery. Było szaro i mgliście. Wzdrygnęłam się. Nie miałam ochoty wychodzić z ciepłego pensjonatu. Najchętniej to położyłabym się w łóżku pod ciepłym śpiworem i z kubkiem herbaty w ręku poczytała książkę. Pozostałe dziewczyny też nie rwały się do pomysłu jechania w deszczu. Agata usiadła na ławce i stwierdziła, że się nie ruszy dopóki nie przestanie padać. Założyła nogę na nogę, ręce splotła na klatce piersiowej, dając tym samym sygnał, że zdania nie zmieni. Do granicy z Turcją pozostało nam do przejechania zaledwie dziewięć kilometrów. W taką pogodę nawet połowa tego dystansu groziła całkowitym przemoczeniem. Jedynie Kasia była zdeterminowana, by jechać. Stopy wcisnęła w przeciwdeszczowe ochraniacze na buty. Mi do wyboru pozostawały: worek na śmieci albo reklamówki. To tylko dziewięć kilometrów, a potem już tylko czterdzieści pięć i będziemy u naszego hosta z warmshowers, przekonywała. Po dłuższym czasie uległyśmy. Okazało się, że nie tylko deszcz był silny, ale wiatr również. Pierwszy podmuch wyraźnie dał nam do zrozumienia, że to nie będzie nasz dzień. Deszcz zacinał boleśnie. Cieszyłam się, że pożyczyłam gogle narciarskie. Miały wprawdzie służyć na śnieżyce, ale kto by pomyślał, że i na ulewy się nadadzą (bo kto w ogóle by pomyślał, że będziemy pedałować w taką pogodę). Gdy wjechałyśmy do centrum miasteczka, by wydać ostatnie bułgarskie pieniądze, wszystkie oczy mieszkańców zwróciły się w naszą stronę. A że miasteczko w stylu „późny Gierek”, gdzie nic się nie dzieje, to cztery rowerzystki jadące w ulewie budziły duże zainteresowanie. Przyklejone do witryn sklepowych i barowych twarze, świdrowały nas spojrzeniami. Miałam wrażenie, że przez ich usta przewinęła się fraza „one są chyba szalone”. Słów nie było słychać, bo zagłuszały ją podmuchy wiatru i obrywające się pod naporem wody chmury. Miny na twarzach przyklejonych do szyb mówiły same za siebie. Dokąd wy jedziecie w taką pogodę?, padały pytania w sklepie. Sprzedawczyni i klienci sklepu załamywali ręce. Do Turcji. Tam przecież ma być słonecznie, bezwietrznie i ciepło, myślałam, robiąc w myślach przegląd garderoby, którą zabrałam specjalnie na Turcję. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że tam przecież też jest teraz zima. W ulewie wspinałam się dziewięciokilometrowym podjazdem do granicy. Potem już powinno być z górki. Tylko, że na szczycie byłyśmy już przemoczone doszczętnie. Ja nigdzie nie jadę dopóki nie wyschnę i nie przestanie padać, stwierdziła Agata. Rozsiadłyśmy się już po stronie tureckiej w niewielkim sklepiku, który robił też za tureckie cafe. W sklepiku była koza, do której drewienek dorzucał pracujący tam młody chłopak. Pozwolił się rozłożyć, ogrzać, herbatę zrobił, nawet podzielił się hasłem do wifi. Ściągnęłam buty i próbowałam wysuszyć ocean, który w nich się zrobił (ocean po 9 km, a miałyśmy jeszcze 45 do zrobienia!). Każda z nas skupiła się na suszeniu rzeczy albo zagłębiła się w internetowe odmęty. Gdy ocknęłam się po około pół godzinie (a może nawet zdążyła upłynąć godzina), w czasie której młody pracownik próbował do nas zagadywać, uzmysłowiłam sobie, że „młody” stoi przed nami z rozsuniętym rozporkiem wystawiając na nasze niewinne spojrzenia swoje przyrodzenie w całej okazałości. I nie, na pewno nie rozsunął mu się ten rozporek niechcący. Tu nie było przypadku. Co, do cholery….!!! Deszcz przestał mieć znaczenie. Początkowe pomysły, że może zostaniemy w sklepiku na noc i ruszymy następnego dnia, rozpierzchły się szybko. Podjazd za podjazdem. Dziwne, bo przecież powinien w końcu być też jakiś zjazd. Nawet nie czułam, że się pocę, bo i tak wszystko miałam przemoczone. Przeciwdeszczowe spodnie, płaszcz nie dawały żadnej ochrony. Fizycznie nie dostawałam w kość, ale jazda w ulewie, kiedy przeciwdeszczowe rękawiczki już nie chronią i powodują, że ręce zaczynają kostnieć z zimna, sprawiała, że wciąż powtarzałam: „Co ja tu do cholery robię?!”. Zafiksowałam się na tej myśli jak na mantrze i wtedy coś strzeliło, a pod moimi kołami wylądował… łańcuch rowerowy. Nie wierzę! Żadna z nas nie wierzyła, że to dzieje się naprawdę. 45 kilometrów w ulewie, jeden zboczeniec onanizujący się przy nas i jeszcze zerwany łańcuch, którego żadna z nas nigdy nie naprawiała. Czy może być gorzej?! Tego dnia byłyśmy przekonane, że nie. NUMER 2 Przez całą noc wiatr z łoskotem uderzał w szyby. Wcisnęłam mocniej stopery, by nie słyszeć tego, co się dzieje za oknem. Taką przyjęłyśmy taktykę. Jak coś się nam psuło, gdy łańcuch rzęził, czy strzelało coś w przerzutkach, pogłaśniałyśmy muzykę, żeby tego nie słyszeć. W nocy robiłam podobnie. Jeśli czegoś nie słyszysz, to po prostu to nie istnieje. Przynajmniej dopóki nie wyjmiesz stoperów, słuchawek lub stukanie samo nie ustąpi. Byle do jutra. „Jutro” nie było jednak wcale lepsze. Wiatr miotał gałęziami drzew na lewo i prawo. Śmieci na ulicy miotały się niczym kuleczki w maszynie losującej Lotto. Wczoraj zapowiadali huragan, powiedział nasz host. Huraganu jednak nie było. Przyszedł z opóźnieniem, takim jednodniowym. Długo zastanawiałyśmy się, co robić. Jedziemy czy zostajemy? Pytanie kilka godzin wisiało w powietrzu i każda z nas z niepokojem patrząc a to za okno, a to na wskazówki zegara, głowiła się, co dalej. Nie miałyśmy wiele do przejechania. Ponad pięćdziesiąt kilometrów jedynie, byle dotrzeć do kolejnego miasteczka. Prognoza pogody wskazywała, że od południa ma być lepiej. Cieszyłyśmy się naiwnie. Cieszyłyśmy się też naiwnie z tego, że dziś nie pada, bo po przemoknięciu dnia poprzedniego, sądziłyśmy, że nic gorszego już nas spotkać nie może. Minęło południe. Wyjechałyśmy. Przemieszczając się po mieście między budynkami, odczuwałyśmy silne podmuchy wiatru. Liczyłyśmy jednak, że może będzie wiało nam w plecy, chociaż raz. Nie wiało jednak w plecy. Ale w twarz też nie. Za to wiatr próbował nas spychać, uderzając w bok. Zawrotna prędkość naszej jazdy 5-6 kilometrów na godzinę nie wróżyła szybkiego […] The post Rowerowe Jamboree- najgorsze dni w podróży appeared first on B*Anita Demianowicz Blog.

Czy kiedykolwiek stałeś na krawędzi świata?

Zależna w podróży

Czy kiedykolwiek stałeś na krawędzi świata?