wtorek, 24 marca 2015

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 8 - HardcoreOFFo

17 stycznia 2015 - sobota

Słońce wschodzi na czerwono. A nawet różowo. Kolory są niesamowite - nigdy takich nie widziałam. Okazuje się, że Krszyś spał pod gołym niebem - nie chciało mu się wlogowywać do namiotu, więc kimał przy swojej tenerce. Kostek, ogołocony z "dużej klaty"grzecznie stoi przy moim namiocie i czeka na poranne testy. Krzyś ordynuje - jeździsz 10 minut. Jest siódma z małym hakiem. Rozpoczynam testy.

Moto odpala bez problemu. Jedynka, dwójka, trójka, hamowanie, przyspieszanie, ósemki, zakręty mniej lub bardziej ciasne. Kręcę kółka po pustyni jak głupia. czas płynie wolno a taka jazda trochę nudzi. Ale miało być 10 minut. Boję się tylko, ze na ostrych kamyczkach które tu leżą złapię gumę. Kończę jazdy - wszystko gra. Motek śmiga jak wściekły. Udało się!








Mogę złożyć do końca moto, zjeść śniadanie i spakować swoje graty. Sprawdzam jeszcze profilaktycznie filtr powietrza, bo wczoraj tego nie zrobiłam - jest czysty. Muszę trochę się spieszyć, bo wszyscy generalnie już są gotowi. Gdy w pośpiechu przełykam cokolwiek do jedzenia dochodzi do mnie informacja, że mogę się wyluzować - Neno ma flaka w przednim kole i chwilkę potrwa zanim się to ogarnie.


Zapada jednak decyzja, że tylko dopompowijemy, nie tracimy teraz czasu na łatanie. Trzeba jechać, bo mamy trochę trasy do nadrobienia.


Jazda wcale nie jest prosta - drogi jak nie było, tak nie ma, tzn jest milion przecinających się ścieżek, ale która jest właściwa? Wydaje nam się, że jedziemy równolegle do jakiejś głównej drogi, bo raz po raz majaczą na horyzoncie ciężarówki, ale jakoś tak za bardzo jedziemy na wschód, a powinniśmy na południe.




W końcu dojeżdżamy do punktu, gdzie zapada kolejna decyzja - nie możemy znaleźć drogi, to sami ją sobie wytyczymy. Jedziemy na azymut, na południe.


I tu zaczyna się hardcore. Po drodze mamy kamienie (tzn takie mniejsze głazy wielkości sporej dyni), piachy, gaje z jakimiś krzakami, suche rzeki, w których korytach jest wyjątkowo nieprzyjazny piasek. Teren, w jakim nigdy nie jeździłam. Droga wcale nie ubywa, bo musimy kluczyć między przeszkodami, wybierając przejezdne miejsca.










Zaliczam dwie gleby, które kończą się prostowaniem kierownicy u Kostka (tu dziękuję Piotrowi) i poprawa mocowania lusterka (klucz mam pod ręką na szczęście). Jest kryzys. Dopada mnie dół. Nie radzę sobie. Pewnych przeszkód nawet nie próbuję forsować, a inne (takie same lub trudniejsze przejeżdżam bez wywrotki, podczas gdy inni mają problemy). Całkowita załamka. Nic nie rozumiem. Łzy ciekną mi rzęsistym strumieniem po policzkach i jedyne co jestem w stanie powiedzieć Krzysiowi, który czuwa nade mną jak dobry duch, to "Zabierz mnie stąd, ja tu nie chcę być, ja chcę do domu".






Do jakiejś drogi zostaje nam kilometr. Neno zalicza koncertową glebę i rozwala jedną sakwę. Musi się trochę przepakować i przy okazji znajduje fasolkę do jedzenia i zapas papieru toaletowego. Odkrycie kwituje z uśmiechem - "oo. fajnie, a tak oszczędzałem, teraz będę trzy razy dziennie chodził" ;)


Łatwiejszym terenem dojeżdżamy do Amourj.




Tam podjeżdżamy do żandarmerii, ale nic od nas nie chcą - wymieniamy więc tylko uprzejmości i stajemy przy jedynym sklepie w centrum wioski. Kupujemy zapas wody i integrujemy się z tubylcami.







Kierujemy się na Adel Bagrou. Krzyś prowadzi, ja za nim. Niestety, standardowo nie możemy znaleźć właściwej drogi wśród piaskowych ścieżek wychodzących z wioski. Zatrzymujemy się, a Krzyś mówi, że wg niego droga idzie bardziej w prawo - podjedzie tam i zobaczy. Odjeżdża, a ja czekam. Krzyś macha, żeby do niego zjechać, ale w tym momencie reszta grupy mija mnie i jedzie dalej, odbijając lekko w lewo. Nie pomaga trąbienie, machanie i wołanie, żeby się zatrzymali. Kurcze, co zrobić? Zanim ruszę, to znikną mi z horyzontu. Krzyś też ich ani mnie nie znajdzie, bo jest w sporej odległości. Po drugie, jak się wywalę, to nawet nikt nie zauważy i utknę. Dobra, są dorośli, poradzą sobie, wiedzą, gdzie mamy jechać. Ja ufam Krzyśkowi, że jego droga jest dobra. Dojeżdżam do niego i postanawiamy, ze jedziemy i spotkamy się w Adel Bagrou,

Tym razem jazda wchodzi jak marzenie. Teren jest różny - różne piachy, ubita ziemia, szutry, kamyczki, krzaczki. Jedziemy szybko. Najlepiej idzie jak prędkość jest w przedziale 60-90 km/h. Przy 40 po piachu trzeba trochę walczyć, a szybciej jest miodzio. Dwuosobowa grupa ma świetną sprawność. Lecimy sobie, jest pięknie, choć słońce prazy niemiłosiernie. Stajemy pod drzewem na chwilkę przerwy. Uzupełniamy płyny i poprawiamy mocowanie mojego bagażu - teraz będzie jeszcze lepiej, bo jest maksymalnie sztywno osadzony na motocyklu. Poprawiam też siedzenie, bo nie było do końca "wkliknięte". Teraz wszystko jest cacy. Otrzymuję SMS od siostry - Rafał Sonik wygrał Dakar! Yeah!!! Gratulacje!!! Ja za to wysyłam SMS do Andrzeja z drugiej grupy, że jedziemy do Adel Bagrou i tam się spotkamy.



Jedziemy dalej. Dobre dakarowe wiadomości powodują, że myśli uciekają w stronę Ameryki Południowej. Wtedy tańczę na piachu. Jednak skupienie na tym, co tu i teraz to podstawa. Ech, chciałabym kiedyś tak umieć jeździć po pustyni... Ups, znowu uślizg na piachu. Skup się dziewczyno! Dobrze, że gdzieś z tyłu głowy majaczy mi "jeśli nie wiesz jak zareagować, dodaj gazu" - to parę razy ratuje mi tu tyłek.



Docieramy do Adel Bagrou. Tam natychmiast przejmuje nas uzbrojona żandarmeria i bez zbędnych ociągań każe nam stawić się u szefa. Ten siedzi przy kolonialnym biurku, popija herbatkę i widać, ze jest dość skonsternowany. Pojawia się też tłumacz, który tłumaczy nam, co mówi szef. Dostajemy herbatkę, a szef pyta nas, gdzie jest reszta, bo wie, ze jedzie grupa siedmiu osób - sześciu mężczyzn i jedna kobieta, a zjawiliśmy się tylko we dwójkę. No cóż, sami chcielibyśmy to wiedzieć co z resztą. Mówimy mu, że się pogubiliśmy. Niechętnie, ale przyjmują nasze wytłumaczenia, upewniając się kilka razy, czy reszta grupy wie, ze maja przyjechać tu, do Adel Bagrou. Heh, no chyba wiedzą...


Możemy tylko czekać. Dostajemy kocyk i podusie w cieniu, przynoszą nam więcej herbatki, możemy pójść do sklepu trzydzieści metrów obok posterunku, ale tylko w asyście uzbrojonego żandarma. Kupujemy zimne picie. Chleb jest tylko wczorajszy, nie ma świeżego. Ponieważ nieświeże pieczywo szkodzi na żołądek, wg naszego tłumacza, to odradza nam jego kupowanie. Ale że nie mamy wielkiego wyjścia i i tak chcemy je kupić, to płaci za nie w naszym imieniu.




Próbujemy zlokalizować resztę. Eureka! Mają SPOTa - zlokalizujemy ich po ich pozycji satelitarnej. Niestety internet tutaj nie działa, więc wysyłam SMSa do siostry, żeby sprawdziła koordynaty i podesłała mi SMSem i tak kilka razy dopóki się nie spotkamy. Okazuje się, że są kilkanaście kilometrów od nas. Okazuje się też, że SMS do Andrzeja wysłałam na zły numer i oddzwonił do mnie jego wspólnik z Polski. OK, to wysyłam jeszcze raz, tym razem na numer, którego używa na wyprawie. Ech, "blądynka" ze mnie...

W końcu słychać silniki. Cała wioska prowadzi przyjezdnych w stronę posterunku. Ekipa przyjeżdża i zaczyna od wylania na mnie Krzyśka kubła zimnej wody że się rozdzieliliśmy. Podobno nie słyszałam, jak Neno przejeżdżając koło mnie powiedział, że ich zawróci. Nie słyszałam. Ale teraz mamy już jasność - jak się zgubimy, to się spotykamy w miejscu gdzie się ostatnio wszyscy widzieliśmy. Podobno to oczywiste. Dla mnie nie było - dowiedziałam się o tej zasadzie dopiero teraz.

O ile Krzyś i ja nie mieliśmy przygód na trasie, to reszta miała. Na przykład Piotrusz zaliczył szczupaka przez kierownicę, a Małyszek znalazł na pustyni drut kolczasty...







Szef żandarmerii wzywa nas wszystkich do siebie i daje wybór - zostajemy tu na noc, bo tu jest bezpiecznie, czy podpisujemy papiery, że na własną odpowiedzialność opuszczamy to miejsce i jedziemy dalej. Chwile burzliwie dyskutujemy. Jest szesnasta. Zanim się zbierzemy, minie pół godziny, do Nara mamy kilkadziesiąt kilometrów, ciemno się robi koło 18:00 z hakiem. Jaka jest droga? Podobno dość dobra i damy radę szybko dojechać. Jest tu paliwo? Nie. A możliwość wymiany pieniędzy? Tak, przyjedzie gość, który zmieni nam walutę, na franki zachodnioafrykańskie, bo jak wjedziemy do Mali to przez jakiś czas będzie problem z wymiana waluty. Jeszce chwila ustaleń i... jedziemy. Podpisujemy papiery (cokolwiek tam jest napisane), dostajemy pieczątki w paszporty i jesteśmy wolni. Pakujemy się na motocykle. Tuż przed odjazdem upada mi na ziemię kask. Odpada mocowanie kamerki, ale to najmniejszy problem. Rozwala się też mocowanie wizjera, więc jest spora szansa, że od tej pory będę miała kask z szybką, której nie mogę podnieść. Kiepska opcja jak na Afrykę... Teraz nie ma czas u na serwis, zajmę się tym przy innej okazji, teraz muszę dać radę tak.

W asyście uzbrojonego konwoju ruszamy w kierunku granicy. Po stu metrach jest budynek celników, gdzie mamy załatwić papierologię związaną z motocyklami. Jednak przy wjeździe na teren jednostki Krzyś wykopuje z ziemi i przerywa kabel, dzięki czemu pozbawia swoją tenerkę osłony łańcucha, a całą wioskę elektryczności pewnie na następny kwartał. W związku z tym, celnicy nie mają możliwości odpalenia komputerków, więc tylko machają ręka i mamy jechać dalej...

Za kolejne sto metrów zatrzymujemy się, bo zaraz przyjedzie do nas kantor. Lokalny cinkciarz podjeżdża wypasioną furą, trwają negocjacje co do kursu. Nie jest idealny (550 za jedno euro, podczas, gdy kurs realny to 650), ale chyba nie mamy wyboru. Każdy wymienia ile uważa za stosowne i znowu ruszamy.


Około siedemnastej z minutami dojeżdżamy do granicy. To po prostu krzak stojący w środku pola. Tu wóz żandarmerii nas opuszcza. Tłumacz daje nam kilak dobrych rad: droga jest dobra, można jechać 120 na godzinę, w pół godziny będziemy w Nara, zapewne lokalna żandarmeria nas przejmie na rogatkach miasta i że mamy nocować u nich. Mówi, że mamy za żadne skarby się nie zatrzymywać, a jeśli zobaczymy martwego człowieka, mamy jechać dalej, bo to może być zasadzka. mamy nie ufać nikomu, poza wojskiem, żandarmerią i policją, a w razie problemów zadzwonić na bezpłatny numer 116 i dodzwonimy się do żandarmerii. Po tym wyciąga rękę po 56 euro (8 od łebka) za swoje usługi (aha! jednak nic nie jest bezinteresowne!) wsiada do pick-upa i odjeżdża z żandarmerią.


No to jesteśmy w Mali! Droga początkowo rzeczywiście jest bardzo dobra, ale potem zaczyna się miałki piach. Mąka. Gips. Masarka. Tempo spada, zmęczenie daje znać o sobie, powoli się ściemnia. Neno ma flaka w przednim kole, Piotrusz marudzi na teren, który jest za trudny dla jego ciężkiego motocykla i nie za bardzo agresywnych opon, Małyszek glebi urywając rotopaxy... Nawet nie jesteśmy w połowie drogi gdy zapada decyzja, że nie jedziemy dalej. Zajeqwabiście :( Najgorsza opcja z możliwych. Zjeżdżamy z piaszczystej drogi w bok, próbując znaleźć miejsce na nocleg. Kątem oka dostrzegam jakiegoś lokalnego pasterza, który nas obserwuje. Boję się. A jeśli to nie pasterz? Oddalamy się od "drogi" ile tylko możemy. Rozbijamy obozowisko, cicho, z minimalnym użyciem latarek. O świeceniu lampami motocykli nie ma nawet mowy. Oby nas nikt tu nie znalazł. Jestem spanikowana. Chłopaki próbują mi wytłumaczyć, ze jest bezpiecznie. Taaa, to po co te zabawy w konwoje i ostrzeżenia? Wiem, teoretycznie tu jest bezpiecznie, w tym regionie, ale... po pierwsze to Afryka, a po drugie to Mali, które bądź co bądź jest w stanie wojny... Wszystko jest jeszcze względnie OK, dopóki chłopaki nie odpalają mikstury z rotopaxa... A wtedy zaczynają się śmiechy, hihy, muzyka na full z komórki, śpiewy. No pięknie, ja tu umieram ze strachu, a ci robią sobie jaja. I to takie w stylu "Uwaga, ktoś idzie! hahaha". Neno podaje mi PIN (1111) do namiotu jego i Krzysia - jakbym się bała, to mogę przyjść spać z nimi. Krzyś zapewnia, że "beeezie mnje broniśśś doo ossstatniej kroppli krfiiii". Fajnie, ale jakoś nie brzmi przekonująco w tych okolicznościach. Naprawdę pękam. Panika przechodzi w lekką histerię. A po drodze ktoś jeździ motocyklem. Nie wierzę, że na piaszczystej drodze nie widać nagle śladów siedmiu ciężkich motocykli, które skręcają w bok. Oby nas nikt tu nie znalazł... A jeśli już to niech nas znajdzie żandarmeria, a nie dżihadyści... Wymieniam SMSy z siostrą, melduję się co chwilę. Nie jest wesoło. Mam nadzieję że dotrwamy do rana...


Przejechane: 161 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz