Biegun Wschodni

Co zabrać na kilkudniową wędrówkę po górach

Docierają do nas ostatnio prośby o więcej artykułów poradnikowych, dla osób, które dopiero chciałyby zacząć swoją przygodę z dłuższymi wędrówkami górskimi. Poniżej znajdziesz listę rzeczy, które my bierzemy ze sobą… Artykuł Co zabrać na kilkudniową wędrówkę po górach pochodzi z serwisu Biegun Wschodni | Blog podróżniczo - turystyczny ze startem w Rzeszowie.

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Małe Pieniny

Od dawna powtarzam, że w głębi serca jestem wieśniaczką. Duże miasta okropnie mnie przytłaczają, męczą i (co tu dużo mówić) wnerwiają na tyle, że czym prędzej mam ochotę z nich uciekać. O ile jestem jeszcze w stanie zdzierżyć Kraków i siódmy rok wieść z nim (toksyczny co prawda, ale jednak) związek, o tyle szczerze nie znoszę Warszawy i z każdą wizytą w niej uczucie to się pogłębia. I nie, nie mam nic do stolicy i nie mam zielonego pojęcia, o co kaman w konflikcie, który panuje między tymi miastami. Gdyby Toruń, czy Gdańsk wyglądały tak, jak Warszawa, to nie lubiłabym ich dokładnie tak samo. Piszę o tym dlatego, że tuż przed wyjazdem w Pieniny pojechałam na dwa dni na Targi Książki, które to właśnie w Warszawie się odbywały. Na targach, jakichkolwiek, fajnie jest być przez godzinę i potem iść sobie do domu, ale kiedy człowiek spędza tam czas od rana do wieczora, to jest to przeżycie traumatyczne. A przynajmniej dla mnie jest. I gdyby nie to, że udałyśmy się tam w ramach współpracy z pewną firmą, to w życiu bym się na tak szalony czyn nie porwała, bo jedynym miejscem, w którym toleruję dzikie tłumy jest Woodstock. Ale Woodstock to zupełnie inna rzeczywistość. Do Krakowa dotarłyśmy grubo po północy. Kiedy Fafik przy postoju na fajkę powiedziała mi, że mam tak przekrwione oczy, jakbym tydzień chlała, stwierdziłam, że pierdzielę i na pierwszy dzień Pienin nie jadę. Jak pomyślałam, tak uczyniłam i kiedy się wyspałam, spłynęła na mnie błoga świadomość, że najbliższy dzień spędzę w górach. Wpakowałyśmy się po południu do samochodu, wraz z dwoma innymi dezereterkami, i pomknęłyśmy do Szczawnicy, zatrzymując się po drodze w Krościenku nad Dunajcem, by zobaczyć w jednym z kościołów diabły z wielkimi penisami (było zamknięte) i zjeść lody u Marysi (hint: te same lody można kupić w filii na Karmelickiej w Krakowie, polecam, bo są przepyszne!). Ten wyjazd był piękny, bo prosto po lodach niemal od razu wbiłyśmy na imprezę przy ognisku, na której to odśpiewaliśmy Hymn Flisaków i zaprawdę, powiadam Wam, nie chcielibyście tego słuchać na trzeźwo. Świetnie bawiliśmy się do późnych godzin nocnych i kiedy nastawiałam budzik, ze zgrozą patrzyłam na cyferki, które sugerowały, jakoby do pobudki były zaledwie dwie i pół godziny. Dramatycznej sytuacji nie poprawiał fakt, że w domku, w którym spaliśmy, pizgało złem i nie mogłam zasnąć, bo mną telepało. Kiedy rano, w trybie zombie, przywlekłam się do schroniska, wszyscy nucili pod nosem Hymn Flisaków, od którego nie mogliśmy się potem uwolnić przez cały dzień. Szalenie lubię niebieski szlak graniczny przez Szafranówkę, którym sobie szliśmy. Miałam okazję szlajać się po nim we wrześniu ubiegłego roku, kiedy (oczywiście) zgubiliśmy się, a nikt z nas nie wiedział, co też widać przed nami, za nami i z boku. Kurs Przewodnika skutecznie leczy z tej błogiej nieświadomości, nie tylko jeżeli chodzi o panoramy, ale też o zwierzęta i rośliny napotykane po drodze. I tak np. można dowiedzieć się, że tylko w Pieninach żyje (bardzo ładny, skądinąd) motyk Niepylak apollo, którego larwy żyją na rozchodnikach wielkich albo że kopytnik pospolity, niepozorna roślina, w medycynie ludowej wykorzystywany był do amatorskich aborcji (nie próbujcie tego w domu). Że o rozpoznawaniu zwierzęcych odchodów nie wspomnę. Po drodze spotkaliśmy owce. Kiedy byłam tam poprzednim razem, też spotkaliśmy owce. Kto wie, być może były to nawet te same owce, co wtedy. Owce są spoko i jeżeli kiedyś miałabym coś hodować, to (zaraz po alpakach) byłyby właśnie owce. Kawałek dalej leżała krowa, która miała na nas totalnie wywalone. Jej widok wyzwolił we mnie ogromną potrzebę zjedzenia burgera, którą to zachciankę postanowiłyśmy zrealizować w drodze powrotnej, zahaczając o Maca. Wyznaję zasadę, że na wyjeździe się nie liczy i nawet najgorszy syf wrzucony w żołądek nie wywołuje wtedy żadnych konsekwencji zdrowotnych. Serio. Pewnie myślicie sobie, że ta zielona trawa jest taka zielona tylko dlatego, że Was tam nie ma, albo że to jakiś śmieszny trik w Fotoszopie, ale nie. Tam wszystko naprawdę było tak dziko zielone i jaram się tym, jak schroniska w Beskidach, bo maj to zdecydowanie mój najulubieńszy miesiąc w roku, kiedy ta zieleń, po zimowym smutku, ciągle wydaje się szalenie abstrakcyjna, jakby nagle człowiek znalazł się na tapecie Windowsa. Wiecie, której. Drugim fajnym okresem jest koniec września i początek października, bo wtedy wszystko zaczyna umierać i bezkarnie można popadać sobie w melancholię. Wędrowaliśmy sobie zatem tym niebieskim szlakiem, a ja się czułam absolutnie szczęśliwa i doświadczałam jak przebywanie na łonie natury powoli wypiera traumę przebywania w Warszawie, którą przetrwałam tylko dlatego, że noc z czwartku na piątek spędziłam u Martyny. Martyna nakarmiła mnie bułą z czosnkiem niedźwiedzim, łososiem i kiełkami, a połączenie tych smaków śni mi się po nocach do dziś, albowiem jedzenie stanowi jeden z głównych sensów mojego istnienia i zdecydowanie żyję, żeby jeść, a nie jem, żeby żyć. Podczas dwóch dni spędzonych w stolicy wypowiedziałam więcej słów, niż podczas ostatniego miesiąca, co dla osoby, która generalnie nie lubi obcych ludzi, a jeszcze bardziej nie lubi z nimi rozmawiać, było strasznie męczące. Na szczęście na wyjeździe, poza tym, że musiałam mówić, gdy przejmowałam grupę, do wydobywania z siebie dźwięków nikt mnie nie zmuszał, więc zagłębiałam się w świat swoich myśli i było mi z tym bardzo dobrze. Po drodze wymyśliłam kilka fajnych rzeczy związanych z projektem, który wpadł mi ostatnio do głowy i mam nadzieję, że za jakiś czas w pełnej krasie będę mogła go objawić światu. Z niebieskiego szlaku zleźliśmy na szlak zielony, który poprowadził nas do Wąwozu Homole. Ostatni raz byłam w nim chyba w czasach podstawówki, na wycieczce, z której pamiętam tylko tyle, że była tam sterta kamieni. I była, zaiste. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że kamienie te to wapienie i że kiedy poleje się je kwasem solnym, to zaczynają się „burzyć” i wcale nie chodzi o to, że zaczynają rzucać „kurwami”, ale najzwyczajniej w świecie robi się na nich taka pianka. Zrobiliśmy eksperyment i faktycznie, zaszła reakcja chemiczna. Strasznie przy tym śmierdziało, ale za to teraz możemy powiedzieć, że mamy fotkę po kwasie. Powoli zbliżają się wakacje. Do sierpnia jeszcze trochę czasu, ale jeżeli jego początkiem planujecie jakieś wolne, to serdecznie zapraszam Was na bazę namiotową na Radocynie, na której to będę odbywała swoje praktyki. Nie mogę się ich już doczekać. Do zobaczenia! Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Małe Pieniny pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Mój drugi raz na Śnieżce w słońcu i mgle oraz na Czarnym Grzbiecie

marcogor o gorach

Mój drugi raz na Śnieżce w słońcu i mgle oraz na Czarnym Grzbiecie

marcogor o gorach

Wszystkie marzenia są do zrealizowania

Jako, że bardzo lubię czytać, znowu jestem po lekturze inspirujacej książki, która ukazała się 6 maja nakładem Wydawnictwa Burda Książki. Chodzi o pozycję  „Moje życie polarnika”, w której słynny podróżnik Marek Kamiński opisuje swoje życie. Wspomina dzieciństwo, które było wychodzeniem poza oswojony świat, studia, które nauczyły go zadawania pytań oraz zdobywanie biegunów wraz z niepełnosprawnym Jankiem Melą. To właśnie ta wyprawa udowadnia, że wola życia pozwala realizować wszystkie marzenia, wbrew ograniczeniom i przeszkodom. Polarnik przekonuje, że człowiek powinien wyruszać w podróż nie po to, by odkryć świat, ale by w świecie odnajdywać samego siebie. Ja także kocham podróże i poznawanie nowych światów i przekonałem się nie raz, że najtrudniej jest wyjść z domu, a potem to już jest właśnie walka z samym sobą i przeciwnościami losu. A takie przeżycia bardzo wzmacniają człowieka i ukazują granice naszych możliwości. Teraz na przykład planuje wyprawę życia na południe Europy i ciepłe morza, bo kiedyś trzeba wypocząć, choć gór też tam zapewnie nie braknie, bo zawsze będzie ciągło wilka do lasu… Zobaczymy co z tego wyjdzie, najlepiej byłoby chyba mieć domek nad morzem lub w górach i móc tam uciekać od zwariowanego świata. Przeglądałem niedawno oferty firm, które oferują domy nad morzem na sprzedaż, ale to tylko marzenie ściętej głowy. Rozmarzyłem się, ale wróćmy do super książki, którą przeczytałem. Chyba najtrafniej będzie jak sami przeczytacie kilka jej fragmentów i poczujecie, czy to pozycja dla was. Zacytuje więc fragmenty i pozdrawiam was majówkowo, bo w końcu robi się ciepło i trzeba wracać do mapy i planowania kolejnej trasy górskiej. „Str. 65 – 68 Wyprawa do Meksyku wytrąciła mnie z rytmu studiowania. Jeszcze na drugim roku byłem pewny, że chcę zostać asystentem, a potem profesorem na Wydziale Filozofii, ale po podróży zrozumiałem, że filozofia mi nie wystarcza, że świat jest od niej bogatszy. Pojawił się w mojej głowie plan studiowania medycyny, chodziłem na zajęcia na fizyce, ale także na biologii, matematyce. Chciałem poznawać świat jak najszerzej. Poczułem, że ewentualna kariera zawodowego filozofa to jakieś zamknięcie, a nie otwarcie życia. Ale realny świat także się wówczas przede mną zamknął. W kolejnym roku mieliśmy z Jurkiem w planach wyprawę do Peru, wszystko było już przygotowane, ale odmówiono mi wydania paszportu. Nie wiem, może ktoś rozpoznał mnie na zdjęciach robionych uczestnikom antyrządowych manifestacji? Pamiętam, że kiedy wróciłem 3 maja z jednej z takich demonstracji do swojej stancji na Mariensztacie, napisałem krwią z palca w jakiejś książce, by nigdy o tym nie zapomnieć… Bardzo to wówczas przeżywałem. Moje życie zaczęło się jakby rozsypywać. Meksyk był fantastyczną przygodą, ale nie wiedziałem, gdzie mam iść dalej. Pewnego dnia, kiedy siedziałem w czytelni Wydziału Filozofii, pomyślałem, że stoję przed jakimś murem i że muszę zrezygnować z zajęć na uniwersytecie, by być naprawdę filozofem i czegoś się o życiu dowiedzieć. Uczelnia stała się dla mnie martwa. Doszedłem do przekonania, że filozofia istnieje gdzieś w świecie, poza murami szkoły. Pozostając w nich, mógłbym w swoim życiu liczyć już tylko na przyrost ilościowy: coraz więcej godzin zajęć, coraz więcej przeczytanych książek. W najlepszym wypadku moje życie w murach uczelni i miasta zamieniłoby się w jedną z kolejnych książek stojących na półce w bibliotece. Źródło wyschło, niczego więcej już bym się dzięki niemu o życiu nie dowiedział. Dopiero po wielu latach, po wszystkich moich wyprawach, jakbym zatoczył koło, wróciłem na studia filozoficzne, po to by je pomyślnie ukończyć. Myślę o doktoracie, którego tematem będzie „Sens życia”. Temat ten zaproponował mi promotor. Początkowo wydawał mi się on zbyt ogólny i nieuchwytny. Po przemyśleniu jednak zdecydowałem się, by zaakceptować to wyzwanie, które przyniosło mi samo życie. Być może wyniknie z tej decyzji coś ciekawego, nie tylko dla mnie. Spotkałem przy tej okazji ludzi, z którymi studiowałem, a którzy dzisiaj są profesorami. Gdybym ja pozostał na uczelni, byłbym pewnie kolejnym krzesłem w sali wykładowej, a nie żywym człowiekiem. Podróże można odbywać też w głowie, ale nie wiem, czy ja bym tak potrafił. Myślałbym o tym, ile mnie ominęło, może bym zazdrościł tym, którzy mają barwniejsze życie. Warto było wyruszyć w inną podróż. Wiele dzięki temu przeżyłem, wielu miejsc dotknąłem, w jakimś sensie przeżyłem własną śmierć, co zawsze imponowało mi w ludziach, którzy byli w stanie oddać życie za jakąś ideę. Str. 89 Kiedy pojawiła się w moim życiu Północ? Wydaje mi się, że pojawiała się stopniowo, krok po kroku. Początkiem były pewnie już książki czytane w dzieciństwie, choćby Fridtjof, co z ciebie wyrośnie Aliny i Czesława Centkiewiczów. O biegunie zacząłem myśleć na studiach filozoficznych, wtedy ten projekt zaczynał się we mnie krystalizować. Ale już książki, które czytałem w liceum, wypychały mnie jakby z codziennego świata. Jeśli czyta się Obcego, Dżumę, Upadek Camusa czy Twierdzę Saint – Exupéry’ego, zaczyna się szukać czegoś prawdziwego. A biegun zawsze wydawał mi się najbardziej prawdziwy. Kiedy w Niemczech zastanawiałem się nad swoim życiem, słuchałem często piosenek Włodzimierza Wysockiego, między innymi Magadan, Magadan. Dała mi ona do myślenia. Podobała mi się idea, że można niczego nie chcieć zyskać i bez żadnego interesu pojechać gdzieś ot tak. Ta piosenka wydawała mi się bardzo prawdziwa. Sprawiła, że zacząłem nawet planować wyprawę do obwodu magadańskiego i kompletować potrzebny na taką ekspedycję sprzęt. Byłem w tych planach mocno zaawansowany, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Po raz pierwszy zetknąłem się z Północą dopiero na Spitsbergenie w 1990 roku. Po raz pierwszy otarłem się też wtedy o śmierć. Podróże z Jurkiem, także te po Meksyku, były w miarę bezpieczne. Na Spitsbergenie odważyłem się wypłynąć na głębię, bez żadnych zabezpieczeń, nie mając wtedy jeszcze odpowiedniego doświadczenia. Wiedziałem, że mogę zginąć, ale nie cofnąłem się. Ten wybór zmienił bieg mego życia. Str. 98 – 100 W stacji polarnej w Hornsundzie spędziłem w sumie kilka dni. Wspólnie z Adamem wybraliśmy się między innymi na półwysep Sorkapp. W czasie tej wyprawy kluczową dla mojego późniejszego życia noc przegadałem z Wojtkiem Moskalem. Marzeniem Wojtka były Grenlandia i biegun północny, a może kiedyś południowy, ja myślałem o tym samym. Jeszcze przed Spitsbergenem, będąc w Hamburgu, myślałem o Grenlandii, chciałem ją przejść podobnie jak Nansen, ale Duńczycy odmówili mi wizy, ponieważ były tam ulokowane bazy amerykańskie, a Polska była wtedy jeszcze krajem komunistycznym. Spitsbergen stał się wtedy dla mnie celem zastępczym. Wojtek spędził już wiele lat na Spitsbergenie, dla niego naturalnymi kolejnymi krokami byłyby Grenlandia i biegun północny. To była dokładnie moja marszruta. Przez całą noc snuliśmy plany, co jeszcze można zrobić w świecie polarnym: przejść Grenlandię w poprzek, zdobyć biegun północny, przejść trawers Antarktydy, przelecieć nad biegunami balonem. Najbardziej logiczne i polskie w tym wszystkim wydawały się Grenlandia i biegun północny. Żaden Polak ani nie przeszedł dotąd Grenlandii, ani nie stanął na biegunie północnym. Str. 115 – 117 Przygotowania do wyprawy na biegun północny zajęły nam dwa lata. Czas przygotowań nigdy nie jest wystarczający, ale liczy się też wola walki i podjęcie wyzwania, to motywuje równie mocno. W końcu wyruszyliśmy. W dotarciu do Kanady pomogły nam linie British Airways, bo LOT odpowiedział nam, że oni na biegun nie latają… Na lotnisku w Ottawie przywitał nas ambasador Tadeusz Diem, który zaopiekował się nami i z góry zaprosił nas na śniadanie po powrocie z bieguna. Z Ottawy dotarliśmy do osady Resolute Bay, jednej z najdalej wysuniętych na północ osad zamieszkanych przez cały rok. Większość wypraw ruszających na biegun śpi tam w pensjonatach, ale nas nie było na to stać, nocowaliśmy więc w hangarze firmy wynajmującej samoloty między innymi transportujące członków wypraw do punktu startowego w drodze na biegun. Przez dwa tygodnie koczowaliśmy w tym hangarze, co paradoksalnie bardzo nam pomogło, bo gdybyśmy mieszkali w ogrzanym hotelu, zderzenie się z temperaturami około minus sześćdziesięciu stopni Celsjusza byłoby dla nas szokiem. A tak przeszliśmy coś w rodzaju aklimatyzacji. W Resolute Bay spotkaliśmy Oaga McKenzie, byłego komandosa SAS, który tak jak my miał w planach dojście na biegun. Brał udział w operacji Pustynna Burza, był do wędrówki po lodach bardzo dobrze przygotowany, taka maszyna, pewniak. Wyglądał jak Terminator… Zastrzegał się, że jeśli spotkamy się gdzieś na trasie, mamy do niego nie podchodzić – chodziło o to, by nie było żadnych wątpliwości, że doszedł na biegun bez wspomagania z zewnątrz. Rzeczywiście spotkaliśmy się potem w drodze, po osiemnastu dniach. Był to już inny człowiek. Rozbił namiot obok nas, a potem dzień czy dwa szliśmy obok siebie. Kiedy zaczęliśmy go wyprzedzać, napisał na śniegu pożegnanie: Friends Poles to the Pole. Do bieguna nie doszedł…” Marek Kamiński „Moje życie polarnika”

Capture Pro

Dobas

Capture Pro

Droga w górach

marcogor o gorach

Droga w górach

Pora na publikację drugiej nagrodzonej pracy w konkursie poezji górskiej. Tym wyróżnionym wierszem jest dzieło Natalii. Krótko, ale na temat o leczeniu naszych chorych dusz, poprzez kontakt z górami. Zachęcam do lektury i kontemplacji tych kilku słów o wędrówce, bo to wędrowanie właśnie jest najprzyjemniejszą częścią każdej górskiej wycieczki, czyli nasza Droga. Z górskim pozdrowieniem Marcogor Szpital dla poranionych dusz okadzanych halnym i łatanych korą jodłową ciał oczyszczanych przez przędzę babiego lata boleśnie rozciąganych między tą a tamtą ścieżką przepuszczanych przez promienie słońca jak przez filtr ostateczny twarde bukowe serce przytula duszę od ciała bolesny proces uwieńczony zmęczonym szczęściem prostego wędrowca Piołun krokusy na Polanie Chochołowskiej A przy okazji polecam wszystkim osobom aktywnym i odchudzającym się sklep http://www.body4you.pl, oferujący mnóstwo suplementów diety.

Świdowiec. Relacja z wyprawy

Biegun Wschodni

Świdowiec. Relacja z wyprawy

Dobas

Rusza Newsletter

Jeśli masz ochotę być na bieżąco z nadchodzącymi wydarzeniami, spotkaniami, warsztatami, czy wyjazdami – najlepszy sposób aby trzymać rękę na pulsie to Newsletter Nie tylko pozwoli Wam to być na bieżąco ale również umożliwi dostęp do darmowych treści przeznaczonych tylko dla subskrybentów. Część poradników czy ebooków będzie dostępna tylko dla osób, które zapisały się na listę. W dzisiejszych czasach RSS traci trochę na popularności zaś facebook nie gwarantuje w żaden sposób, że dana informacja o, której chcecie być poinformowani do Was dotrze. Jeśli więc jesteście zainteresowani subskrybcją wystarczy wypełnić formularz poniżej, a następnie kliknąć na link aktywacyjny, który przyjdzie do Was mailem. Adres mailowy w żaden sposób nie będzie przekazywany nikomu innemu. Doskonale wiem jak uciążliwy jest spam – dlatego będę się starał aby wiadomości nie były wysyłane zbyt często i były krótkie i wartościowe. #mc_embed_signup{background:#fff; clear:left; font:14px Helvetica,Arial,sans-serif; } /* Add your own MailChimp form style overrides in your site stylesheet or in this style block. We recommend moving this block and the preceding CSS link to the HEAD of your HTML file. */ Zapisz się na newsletter Adres Email Imię Nazwisko The post Rusza Newsletter appeared first on Marcin Dobas.

Gościnnie w Krakowie, gościnnie na blogu „Zależna w podróży”

Zależna w podróży

Gościnnie w Krakowie, gościnnie na blogu „Zależna w podróży”

Krokusy w Chochołowskiej po raz kolejny, tym razem z GGG

marcogor o gorach

Krokusy w Chochołowskiej po raz kolejny, tym razem z GGG

Wyjazd na krokusy w Tatry to już obowiązkowa część sezonu górskiego. Powracam tam regularnie, prawie co roku, żeby polować na te piękne widoki, cudne polany pełne fioletu. Konfiguracja wyjazdu jest różna, tym razem wypad odbył się w licznej ekipie, wraz ze wspaniałymi przyjaciółmi z Gorlickiej Grupy Górskiej. Termin też był inny niż rok wcześniej, bo niespodziewane ataki zimy przedłużyły czas oczekiwania na wysyp tych niezwykłych kwiatów do drugiej połowy kwietnia. Więc dopiero 26 kwietnia nasza wielka i wyśmienita ekipa GGG  pięcioma autami udała się na spotkanie przygody w Tatry Zachodnie. Pogoda dopisała, aż do powrotu na parking na Siwej Polanie o 18h, kiedy rozlało się na dobre. Oprócz przeżyć duchowych w jednej z najpiękniejszych dolin tatrzańskich przewidziane były dla grupy także doznania ekstremalne podczas wejścia w zimowych warunkach, przez mokry i miejscami zapadający się śnieg na szczyty okalające Dolinę Jarząbczą. Całą ekipą, czyli w 21 osób weszliśmy na Trzydniowiański Wierch, niektórzy również na Czubik, a kilku śmiałków nawet na Kończysty Wierch. Ale po kolei… przerażeni tłumami chętnych na zobaczenia krokusów i kolejkami do kas przy wejściu do TPN wyjechaliśmy bardzo wcześnie rano z domów. To się opłaciło, bo po godzinie siódmej turystów było niewielu i całą słoneczną dolinę  mieliśmy praktycznie tylko dla siebie. Dolina Chochołowska to najdłuższa i największa dolina w polskich Tatrach. Z parkingu na Siwej Polanie, gdzie opłata nadal wynosi 10 zł za auto szybko dotarliśmy do serca piękna, czyli na Polanę Chochołowską. Tam nasza grupa rozpierzchła się na wszystkie strony i każdy na swój sposób przeżywał ten bliski kontakt z wysublimowanymi urokami natury. Oczywiście była obowiązkowa grupowa, rekordowa fotka, bo tak licznego wyjazdu jeszcze nie było, a później poranna kawka i pyszna szarlotka w schronisku. O tej porze ludzi nie było zbyt dużo, w czasie naszego powrotu około 16h, tłumy były tak wielkie, że nie było szans na wejście i zamówienie czegokolwiek tam. Po tym lenistwie uderzyliśmy całą grupą przez Kulawiec na Trzydniowiański Wierch. Kto szedł to wie, jak straszna jest tam wyrypa, jedna z najgorszych w całych Tatrach. Przekonałem się, że w warunkach zimowych jest jeszcze gorzej, bo nie ma zakosów, a ścieżka prowadzi prosto po stromiźnie. Po wyjściu ponad las naszym oczom ukazały się pierwsze genialne tego dnia widoki na grupę Rohaczy z Wołowcem i grań, aż po Bobrowiec, Osobitą w oddali, a po drugiej stronie Bystrą ze Starorobociańskim Wierchem, Ornakiem i Kominiarskim Wierchem, a nawet Giewontem w oddali, wyłaniającym się zza Czerwonych Wierchów. Na wprost prezentowały się dumnie nasze najbliższe cele, czyli Trzydniowiański Wierch, Czubik, Kończysty Wierch oraz Jarząbczy Wierch z prawej. Już bez problemów zdobyliśmy pierwszy z tych szczytów, gdzie nastała sielanka i beztroskie konsumowanie szczęścia. Radości, jakiej doświadczyć można tylko w górach, w czasie zdobywania góry i drogi na nią. Właśnie droga była najfajniejszą częścią wycieczki, choć panoramy z kolejnych szczytów też były niczego sobie. Rakoń, Wołowiec i Rohacz Ostry Ci, którzy przezwyciężyli lenistwo i błogostan poszli dalej na Czubik, gdzie panorama się rozszerza, a najszybsi w naszej ekipie dotarli na Kończysty Wierch, czyli już ponad 2000 m. Po euforii i wielu wspólnych chwilach, spędzonych bardzo wesoło rozpoczęliśmy zejście prosto do Doliny Jarząbczej. Po drodze były oczywiście dupozjazdy i przygoda z zejściem ze szlaku i dojściem do potoku, który zagrodził nam drogę. Z tego powodu było trochę śmiechu i poszukiwań zagubionego szlaku, który odnalazł się wraz z kładką na rwącym potoku. Później była chwila odpoczynku na Polanie Jarząbczej i jedzonko przy schronisku. Pozostało nam w końcu  tylko dotarcie z powrotem na parking na Siwej Polanie, gdzie po całym dniu pięknej pogody, rozpadało się na dobre. Schodząć w dół zdziwiłem się ile osób jeszcze wchodzi do tatrzańskiego parku na spacer. Jedynym minusem wycieczki było obtarcie lakieru na aucie, ale na szczęście możliwa obecnie jest odnowa lakieru samochodowego. Ale Tatry to miejsce wyjątkowe, o każdej porze dnia, czy roku, a nawet pogodzie. Z ciekawostek dodam, że Polana Chochołowska była ulubionym miejscem turystycznym Karola Wojtyły, bywał tutaj wielokrotnie. W czerwcu 1983 r. roku już jako papież Jan Paweł II po odbyciu spaceru do Doliny Jarząbczej spotkał się w schronisku z Lechem Wałęsą i jego rodziną. Wydarzenie to upamiętnia ufundowana przez przewodników tatrzańskich tablica na ścianie schroniska. W Dolinie Chochołowskiej nakręcono też do filmu Potop scenę z kuligiem, a także 7. odcinek Janosika. Tutaj również przeprowadzane były szkolenia komandosów i zawody ratowników tatrzańskich. Na koniec zapraszam do poczytania także o innych wypadach na krokusy oraz obejrzenia galerii zdjęć z tegorocznego wyjazdu. Z górskim pozdrowieniem Marcogor

Zależna w podróży

Taormina „uwodzi oczy, umysł i wyobraźnię”, czyli zwiedzanie literackimi tropami

„Taormina – okolica, w której jest wszystko to, co na świecie zdaje się uwodzić oczy, umysł i wyobraźnię”  -A jakie jest Twoje ulubione miejsce na Sycylii? Taormina? Ileż razy słyszałam to pytanie. Miasteczko Taormina we wschodnio-północnej Sycylii znane jest przez wielu, jako najpiękniejsze miejsce na wyspie i jedno z najpiękniejszych...

marcogor o gorach

Rozstrzygnięcie konkursu poezji górskiej

Pierwszą edycję konkursu na najlepszą poezję górską pora zakończyć! Niestety bardzo mało osób odpowiedziało na mój apel  i nadesłało swoje wierszowane prace, bo tylko siódemka.  Na szczęście Ci, którzy to uczynili wysłali do mnie po kilka wierszy. Było więc co czytać i będzie co publikować, bo każdy wyraził na to zgodę. Wraz z członkami rodziny wybrałem najlepsze według naszego gustu prace, które zostaną tutaj, w kąciku poezji górskiej uhonorowane, a ich autorzy nagrodzeni. Skromne upominki z okazji konkursu ufundował sklep turystyczny AlpenSki.pl. Między innymi będą to portfele i etui na komórkę z firmy http://www.sakolife.pl/. Nagrody zostaną wysłane pocztą, a zwycięzcy poinformowani drogą mailową o sukcesie swych tekstów. Pierwsza nagroda zostaje przyznana Gabi Kantarskiej za tomik wierszy tatrzańskich podpisywanych artystycznym nickiem Gomorra, a ten najbardziej porywający za serce i przemawiający do mnie opublikowany poniżej, jako zwycięski tekst. Wyróżnienie, czyli druga nagroda trafi do Natalii, ukrywającej się pod pseudonimem Piołun. Liczę, że w kolejnej odsłonie konkursu ujawni się więcej talentów piszących wiersze o górach i zechce podzielić się nimi z czytelnikami bloga. A teraz zostawiam was z niezwykłym tekstem Gomorry o początkach miłości do Tatr, także moich ukochanych gór. Z górskim pozdrowieniem. Marcogor Hala na Stołach niczym diament w koronie Spowita wśród szczytów zacnych Spojrzeniem ciszy zaprasza Przeszłością nęci Gdy już zasiądziesz na skrawku zielonym Oczom twym Rycerz Śpiący się ukaże Urwiska Ciemniaka niczym skrawki sukna W szałasie duch pasterza wierzeczę spożywa Tuż obok owce w ciszy zamarły Tyś świadkiem owego zdarzenia Ta cisza zniewala Przeszłość z teraźniejszością się miesza Kępki traw, kamloty świadkiem niemym przeszłości Dziś ty , jutro ja staniemy się zarysem historii Maleńka polana kryształem Tatr się stała W muzem Natury Tatrzańskiej Otwórz te drzwi i wejdź do tego Świata Gdzie każdy szczyt, grań, czy urwiska spojrzenie Stawu chłód ma dla ciebie znaczenie ………………………….. Lekkość bytu na szczycie Sarniej Skały Gdzie tronem kamień szlachetny się staje Tu nigdyś sam, tu zawsze One W letniej sukience, jesiennym płaszczu Zimowym palcie, z rakami na butach Z czekanem w dłoniach Z uśmiechem na twarzy, w śnieżnobiałych włosach Nigdyś sam…. Jego postać przybrały, jego dłonie we włosach mych Radość przeplatają, słowem przemawiają To Miłość moja, fizyczne tchnienie To Jego oddech i bicie serca To Jego jakże tatrzańskie przytulenie Na Sarniej nasze początki były Tu miłość zrodzona po wieki Tatrzańskie ona nosi oblicze Obrączką Staw Nad Morskim Okiem się zdaje Mnich błogosławił to uczucie Świadkiem Rycerz Śpiący, co oczy na weselu otworzył By wraz z Grzesiem na Czerwonych Wierchach snuć pieśni wesołe Rysy na mej duszy szczytem zniewolone Granaty wybuchowe z Kościelcem w jednym chórze grają Ile ich jeszcze we mnie zapisanych , co tchnieniem życia się stają Po stokroć Sarniej dziękuję za dotyk Miłości. Gomorra

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Sądecki (Pasmo Radziejowej)

Tej nocy była pełnia. Chmury szybko przesuwały się po niebie, raz po raz odsłaniając idealnie okrągłą tarczę księżyca, którego światło jasnym blaskiem zalewało skąpaną w chmurach dolinę Popradu. Ciszę, która wraz z ciemnością spłynęła na świat mącił tylko jeden dźwięk. Skrzyp, skrzyp, skrzyp. Człowiek, który postawił w tym miejscu huśtawkę był geniuszem. Bujałam się przez dłuższą chwilę uśmiechając do rozciągających się przede mną widoków i nie mogłam się nacieszyć tym, jak idealna jest ta chwila radosnego spokoju. W ciągu trzech dni przelały się przeze mnie chyba wszystkie rodzaje uczuć. Beskid Sądecki zaskoczył mnie stromymi podejściami, które za każdym razem przyprawiały mnie o bezdech. Podczas marszu na Przehybę dużo myślałam o czasach gimnazjalnych, kiedy to tradycją był rajd wszystkich drugich klas właśnie w to miejsce. Wspominając tamtą wędrówkę, nie potrafię myśleć o niej inaczej, niż obrazami utrwalonymi na kliszy starego, analogowego aparatu, które w postaci zdjęć wiele razy przewijały mi się przez palce; na tyle często, że nawet dzisiaj, ponad 10 lat później, doskonale pamiętam, w co byłam wtedy ubrana i jaka była pogoda. W głowie utkwiła mi zwłaszcza jedna fotografia, na której w pięć osób leżymy zmęczeni i roześmiani na łóżku, a jedno z nas jeszcze nie wie, że nim zdąży tak naprawdę dorosnąć, zginie w wypadku motocyklowym. Mgła i mokre szyby, które zobaczyłam rano, zaraz po przebudzeniu, nie napawały optymizmem. Spłynęła na mnie słabość ducha, z gatunku tych, które każą człowiekowi leżeć zwiniętemu w kłębek pod kołdrą i napawać się swoim stanem, bo przecież czasami potrzeba tej niemocy, tylko po to, by dojść potem do wniosku, że szkoda na nią czasu. Szczawnica, którą zwiedzaliśmy po zejściu z Przehyby, totalnie mnie wykończyła siąpiącym deszczem i wdzierającym się pod kurtkę chłodem, które tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że szczerze nie znoszę zwiedzać miast i że sto razy bardziej wolałabym, żeby (jak na Spiszu) w pewnym momencie zjawił się jakiś starszy pan, który zacząłby nam śpiewać stare piosenki o Krakowie i opowiadać o tym, jak we włoskim kinie, w czasie II Wojny Światowej, podrywali z kolegą tamtejsze dziewczyny. Po kilku godzinach łażenia i stania na ulicach, gdy w końcu udało nam się dotrzeć do Jaworek, miałam wrażenie, że mam już za sobą cały dzień, a nie pół. Nastroju nie poprawiał mi wcale fakt, że do przejścia mamy jeszcze kilkanaście kilometrów do Chatki pod Niemcową – na ostatnim odcinku czułam się już naprawdę podle i wcale nie miałam ochoty uśmiechać się do zbiorowego zdjęcia. Być może właśnie dlatego, że miałam kiepski dzień, jeszcze bardziej (i kolejny raz) doceniłam te wszystkie proste rzeczy, na które w normalnych warunkach człowiek nie zwraca uwagi. Dach nad głową. Kubek gorącej herbaty w ręce. Kolacja ciepłem rozpływająca się po całym ciele. Wyciągnięte na prowizorycznym łóżku ciało. Rozluźniające się mięśnie. Pierwszy raz udało nam się dotrzeć do miejsca noclegu o tak wczesnej porze. Kontemplowałam swoje szczęście leżąc i totalnie olewając panoramy, aż w końcu zrobiło się ciemno. Zapaliliśmy świeczki i cicho zaczęła pobrzdąkiwać gitara, wypełniając chatkę tę magiczną atmosferą, którą tak strasznie lubię, a która zwykła przydarzać się w miejscach, w których nie ma prądu ani ciepłej wody, a w oknach zamiast szyby wstawiona jest folia. Niedzielny poranek, dla odmiany, zapowiadał piękny dzień. Naładowana pozytywną energią wstałam i pobiegłam zobaczyć, czy nad Popradem nadal wiszą chmury. I wisiały. A ja cieszyłam się, jak głupia, że jestem ponad nimi. Zarzuciliśmy plecaki na grzbiety i raźno poszliśmy na Radziejową, najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego, z którego (a raczej z wieży widokowej) rozciągały się niesamowite panoramy na każdą stronę świata (których, szczerze mówiąc, nadal do końca nie ogarniam, bo mam problem z przełożeniem mapy na rzeczywistość – może to kwestia wprawy, a może po prostu kolejny rodzaj upośledzenia, z którym już nigdy sobie nie poradzę). Kiedy druga grupa wyszła na górę, by omówić, co też ciekawego widać wkoło, my siedzieliśmy na dole i przeżywaliśmy radosny fakt, że chyba pierwszy raz, od kiedy zaczął się kurs, możemy tak po prostu bezczynnie nicnierobić i wygrzewać się w Słońcu. Droga powrotna do Rytra upłynęła nam na nieustannym przyspieszaniu tempa, po to, by zdążyć na pociąg. Mknęliśmy więc przez dolinę Roztoki, po której hasał niegdyś Rogaś (znacie tę książkę, nie?) i bukowe lasy, które swoją soczystą, młodą zielenią tworzyły niesamowity klimat jakiegoś totalnie innego świata, po czym niemal w ostatniej chwili wpadliśmy na stację kolejową, by pokonać dobrze mi znaną trasę przez Grybów do Krakowa. Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna miałam okazję przejechać przez słynną „pętlę grybowską”, najbardziej kręty i nachylony odcinek kolejowy w Polsce, przetoczyć się przez most kolejowy, na którym nagrywana była jedna ze scen „Podwójnego życia Weroniki” i zobaczyć „Grybowski Dubrownik”, którym ponoć nazywane jest zbocze z dworkiem Hoschów, opadające do Białej. O tym dziwnym skojarzeniu dowiedziałam się dopiero na kursie i szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, skąd przyszło ono komuś do głowy. Stacja kolejowa w Grybowie położona jest we wschodniej części miasta, więc kiedy jadę do Krakowa omijam te wszystkie atrakcje. Uwielbiam tę trasę, uwielbiam jeździć pociągami i uwielbiam stukot kół na torach. Śmialiśmy się, że pojechaliśmy w Beskid Sądecki tylko po to, żeby sobie potem wrócić pociągiem – mam nadzieję, że to nie ostatni raz. Mimo mojego sobotniego kryzysu, majówkę zaliczam do jednego z bardziej udanych wypadów. Zresztą, mam (i nie tylko ja) wrażenie, że  po wyjeździe na Spisz coś pękło i teraz każdy wyjazd będzie jawił nam się jako jeden z najlepszych. To chyba jest ten etap, kiedy najważniejsza staje się droga (wyjazdy), a nie cel sam w sobie (czerwony polarek). I jest to bardzo oczyszczające uczucie. Fot. Paulina Kubaj Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Sądecki (Pasmo Radziejowej) pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

marcogor o gorach

Bestsellerowa książka o Bieszczadach już w sprzedaży

Wpadła mi ostatnio w ręce świetna książka o Bieszczadach, opisująca nieznane fakty z podboju tego najdzikszego kiedyś pasma górskiego w Polsce. Jako, że chłonę z ogromną ciekawością wszystko, co ma jakikolwiek związek z górami, to przeczytałem ją w czasie jednego, przedłużonego wieczoru. Autor książki opisuje tak ciekawe historie i do tego fajnym, humorystycznym językiem, że aż nie chce się odrywać od lektury. Polecam każdemu, kto jak ja jest ciekaw starego świata, który już nie wróci. Dowiedziałem się też, że to już trzeci tom opowiadań, muszę wkrótce sięgnąć po poprzednie. PRL miał swój Dziki Zachód. Dzielili go między sobą kowboje, dzieci kwiaty, wojsko, opozycjoniści, ludność lokalna i najsłynniejszy w Polsce żubr. Opowieści z krańców Polski Ludowej przedstawia właśnie bestsellerowa seria reportaży Krzysztofa Potaczały. Na półki księgarń trafiła obecnie najnowsza część bieszczadzkich historii – „Bieszczady w PRL-u 3”. W Bieszczadach stale stacjonuje wojsko. Po lasach grasują recydywiści, uciekinierzy z lokalnych ośrodków pracy. W chaszczach, ziemiankach, pod gruzami chat można znaleźć pozostałą po wojnie broń. W Wilczej Dolinie powstaje pierwsze w historii Polski ranczo kowbojów. Śmiałkowie rekrutowani są na łamach tygodnika „Dookoła Świata”. Międzynarodowe stowarzyszenie Tęczowa Rodzina buduje w Tworylnem ekologiczną, hippisowską wioskę, którą zasiedla półnaga, roztańczona zgraja. Jest też słynny żubr Pulpit. Losy bieszczadzkiego byka śledzi cała Polska – media relacjonują samotną wędrówkę zwierzęcia, które po przegraniu walki o dominację, decyduje się na opuszczenie stada. Pulpit staje się symbolem niezależności i wolności – wartości, których polską stolicą są Bieszczady. To tylko niektóre z fascynujących opowieści, jakie znajdziemy w nowej książce Krzysztofa Potaczały. „Bieszczady w PRL-u 3” są trzecią publikacją z serii bestsellerowych reportaży i stanowią odrębną całość. Książka zawiera dwanaście bieszczadzkich historii, które ukazują wyjątkowość południowo-wschodniego regionu. Opowieści zostały oparte na wspomnieniach autora, pogłębionych wywiadach i niezliczonych dokumentach. Tekst uatrakcyjniony jest wydobytymi z prywatnych archiwów zdjęciami. Krzysztof Potaczała to dziennikarz i reporter, laureat nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich za książkę o pionierach polskiego punku KSU. Jego oba wydane w 2012 i 2013 roku zbiory reportaży o Bieszczadach stały się bestsellerami i były nominowane do nagrody „Książka Historyczna Roku”, konkursu organizowanego przez Polskie Radio, TVP i Instytut Pamięci Narodowej. Autor mieszka w Ustrzykach Dolnych, jest znawcą i miłośnikiem bieszczadzkiego regionu. Jeśli zdecydujecie się na zakup tego bestselleru to zapewne przejdzie on przez kasy posnet. Z górskim pozdrowieniem Marcogor

Czy Garmisch-Partenkirchen to tylko skocznia? Czyli atrakcje w Gapce

Zależna w podróży

Czy Garmisch-Partenkirchen to tylko skocznia? Czyli atrakcje w Gapce

Zależna w nowej odsłonie!

Zależna w podróży

Zależna w nowej odsłonie!

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Polski Spisz

Kiedy w wakacje zeszłego roku robiłam rozpoznanie odnośnie Kursu Przewodników Beskidzkich i wszyscy, jak jeden mąż, powtarzali mi, że to niesłychanie pochłaniające zajęcie, nie zdawałam sobie jeszcze sprawy ze skali tego zjawiska. Odkąd wprowadziłam się do Krakowa nieustannie angażuję się w jakieś niesłychanie pochłaniające zajęcia i wizja kolejnego wydawała mi się naturalną koleją rzeczy. Nie wiem, kiedy nastąpił przełom. Być może w momencie, kiedy z początkowej fazy analizowania kursowej rzeczywistości i prób zorientowania się, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi, wskoczyłam na etap bardziej zaawansowany, objawiający się tym, że zupełnie zapomniałam, że wychodzenie na środek i mówienie do grupy ludzi jest dla mnie stresujące. Okazało się bowiem, że nie stresuje mnie mówienie – stresuje mnie, kiedy nie wiem, co powiedzieć. A sytuacje, kiedy nie wiem, co powiedzieć zdarzają mi się całkiem często. Prawdę mówiąc, im dłużej jestem na kursie, tym częściej dochodzę do wniosku, że popadam w jakieś wczesne stadium sklerozy albo po prostu mój mózg odzwyczaił się już od pochłaniania tak ogromnych pokładów wiedzy, jakimi go non stop katuję. A chce się wiedzieć jak najwięcej, żeby mieć o czym z sensem mówić. Tyle, że zwykle nauczenie się wszystkiego na takim poziomie nie jest możliwe, bo kiedyś przecież jeszcze trzeba pracować i spać. Ale próbuję. W związku z tym zaczęłam chorować na permanentny brak czasu i gdyby nie to, że z tym całym ambarasem wiąże się (skądinąd fantastyczny) aspekt towarzyski, to moje życie osobiste popadłoby w ruinę, gdyż jedyną odpowiedzią, którą raczę moich znajomych proponujących spotkania jest „Nie mogę, nie dam rady, muszę się uczyć”. I kiedy pytają o to, kiedy w takim razie ten cały kurs się kończy, a ja mówię, że za rok, to łapią się za głowę komentując to nieśmiertelnym: „Rok?! To strasznie długo!”. A wtedy ja potakuję, że tak, strasznie długo i rzeczywiście – ten rok wtedy jawi mi się jako nieskończoność i wzdycham ciężko, ale zaraz potem przypominam sobie, że przecież minęło już 6 miesięcy, odkąd się za to wzięłam i nie wiem, naprawdę nie wiem, kiedy to zleciało. I wtedy jest mi jakoś lżej. Doskonale wiem, że ten rok minie równie szybko i kiedy to wszystko się skończy, to będę cholernie tęsknić. I bez względu na to, czy zdam egzaminy, czy nie, ten kurs będzie jedną z najfajniejszych przygód, jakie mogły mi się przytrafić. Bo przyjaźnie z ludźmi gór zawsze są wyjątkowe. Bo chociaż często nie ogarniam, to poznaję góry od tych wszystkich stron, o jakie nigdy bym je nie podejrzewała. Bo każdy wyjazd sprawia, że zżywamy się ze sobą coraz bardziej. Bo bywam w wielu miejscach, o których nie miałam zielonego pojęcia i z częstotliwością, do której prawdopodobnie nigdy bym się nie zmobilizowała. Bo wiem, że zawsze będzie fajnie, niezależnie od tego, co napotkamy po drodze i jak bardzo zmęczeni dotrzemy wieczorem na miejsce noclegu. Bo ciągle testuję swoje granice i im jest mi trudniej, tym wychodzę z tego silniejsza. Bo to, że każdy z nas jest inny, a jednocześnie tak wiele nas łączy, jest zjawiskiem, które niezmiennie nas zachwyca. Bo nabywam pewności siebie, która przekłada się również na inne aspekty mojego życia. Bo zwyczajnie kocham to, co robię, niezależnie od tego, jak bardzo czasem mnie to wszystko przytłacza. Wróciłam z tego wyjazdu jakoś podbudowana i nieco bardziej natchniona przekonaniem, że wszystko będzie dobrze – cokolwiek by to w ostatecznym rozliczeniu miało znaczyć. I ufam starszym i mądrzejszym ode mnie ludziom, którzy, gdy czasem o tym wszystkim z nimi rozmawiam, mówią mi: „Najważniejsze, że ci się podoba, że lubisz to, co robisz i że się spełniasz. Cała reszta to tylko dodatek”. Życzę Wam, byście zawsze robili rzeczy, które Wam się podobają, które lubicie i które sprawiają, że jesteście lepszą wersją samych siebie. Nawet jeżeli czasami okrutnie Was frustrują A Spisz? Cóż, Spisz jest piękny! Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Polski Spisz pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Góry

marcogor o gorach

Góry

Tyle w was naturalnego uroku i poezji zarazem wokół porozrzucane kamienie gałęzie połamane stare konary drzew wielobarwne obrazy tańczą na siatkówce oka, z oddali dochodzi ptaka śpiew łączy się jego solo daleko w górze na białym obłoku z zawadiackim gwizdaniem wiatru a w dole strumień pod omszałą skałą subtelnie akompaniuje. Z tych obrazów śpiewających i zapachu młodych sosen oddechu sarny umykającej z gracją przed wzrokiem ciekawskich wydłubuję pojedyncze słowa i układam w całość drzewo góra ptak sarna strumień to słowa klucze do tej niezwykłej rozmowy prowadzonej w drodze na szczyt bliżej słońca. Ryszard Mierzejewski „Ludzie wiersze piszą”     lampa kosmetyczna

Flashpacking, albo „czy kiedykolwiek w ogóle byłeś backpackerem?”

Zależna w podróży

Flashpacking, albo „czy kiedykolwiek w ogóle byłeś backpackerem?”

marcogor o gorach

Tęsknię za górami

Dziś kończy się czas nadsyłania prac konkursowych na nasz konkurs poezji górskiej. Szkoda, że tak mało osób odpowiedziało na zaproszenie i nadesłało swoje teksty. Wszystkie zostały przeczytane, jest wśród nich wiele pięknych wierszy i teraz mamy tydzień na wybranie tych najlepszych według subiektywnej oceny jurorów rodzinnych. Niedługo najlepsze wiersze bedą opublikowane w tym kąciku poezji górskiej na blogu… A dziś kolejne wiersze nieznanych autorów o górach, przyrodzie i pięknej naturze, czyli o tym, co kocham najbardziej poza rodziną! Zapraszam do oderwania się na chwilę od wszystkiego, dajmy unieść się duszy naszej… Z górskim pozdrowieniem Marcogor Tęsknię za górami pod białą pierzyną, za zapachem chaty drewnianej, za smakiem sera owczego, za ścieżką wśród drzew z szyszkami. Tęsknię za pachnącą łąką, za makiem czerwonym wśród zbóż, za ziemią czarną i żyzną, za ziemniakami z ogniska. Tęsknię za słońcem i za księżycem, tęsknię za gwiazdą na niebie, za pięknem przyrody i za Przyjacielem!   panorama Gór Lewockich Ten świat, gdyby nie góry, byłby przeraźliwie ponury. Bo to w nich jest ta tajemnica, co raz strach wzbudza, a raz zachwyca. góry to przestrzeń, wolność i przyroda, ptaki, drzewa, lodowata woda, która w strumieniu przeźroczystym płynie swym rytmem, rwącym, wieczystym. To w górach patrząc w dół ze szczytu, przestajesz żałować swego bytu. Męczący świat staje się pod Tobą taki mały, a widok wokół nieskończenie doskonały. Góry niekiedy też mogą zdradzić, złą ścieżką w nieznane Cię poprowadzić. Coś nagle sprawia, że nie zauważasz znaku i nagle, nieświadomie zbaczasz ze szlaku. Mimo strachu, czasami chcesz się zgubić w lesie, gdzie donośny głos Twój głuche echo niesie. I zostać w przyrodzie, i na zawsze w ciszy, razem ze słońcem i wiatrem zaszyć się gdzieś w niszy.   tłumaczenia specjalistyczne

Jak dobrze nam zdobywać góry: Doliną Białego na Kalatówki

PO PROSTU MADUSIA

Jak dobrze nam zdobywać góry: Doliną Białego na Kalatówki

Pośród bajkowej krainy Spisza – na zamku, w kapitule, a nawet w piekle i raju

marcogor o gorach

Pośród bajkowej krainy Spisza – na zamku, w kapitule, a nawet w piekle i raju

Moje pierwsze zetknięcie z Górami Lewockimi nie zakończyło się oczywiście na zwiedzaniu Levocy i odkryciu Marianskiej Hory, , co opisałem wcześniej, gdyż Spisz ma do zaoferowania mnóstwo fantastycznych atrakcji. Do największych zdecydowanie należą okolice Podhradskiej Kotliny, w niedalekiej odległości od Lewoczy, gdzie znajdują się jedne z najwspanialszych zabytków Słowacji. To tutaj między wioskami Zehra, a Spiskie Podhradie leżą ruiny średniowiecznego zamku i zabytkowy kompleks klasztorny, które postanowiłem odwiedzić w drugiej części dnia. Na swoją bazę wybrałem parking przy Spiskim Szałasie, ulubione miejsce do spędzania czasu nie tylko przez turystów, ale także słowackie rodziny. Bliska lokalizacja zabytków i innych atrakcji natury czyni to miejsce bardzo uczęszczanym, np. jako sposób na spędzenie rozrywkowo czasu poza domem, jak chociażby w czasie rodzinnych pikników. Jest tu świetna restauracja, motel i duży plac zabaw, a nawet zwierzyniec. Dlatego popołudniami w ładne dni jest tutaj pełno ludzi. Miejsce to upodobali sobie także fani dwóch kółek.  w skalnym rezerwacie Drevenik Ale ja ze współtowarzyszem Mariuszem zostawiliśmy tu tylko auto i ruszyliśmy na zwiedzanie. Stąd rozpoczyna się ścieżka przyrodnicza i żółty szlak łączący wszystkie mega ciekawostki w pobliżu szałasu, zajmująca jakieś cztery godziny na przejście bez zwiedzania. Rozpoczęliśmy od poznania niezwykłego miejsca, jakim jest Rezerwat Siva Brada. Na trawertynowym wzgórzu występują rzadkie rośliny wapienio- i ciepłolubne. Na północnych stokach, tuż obok międzynarodowej szosy wypływa źródło Ondrej, a powyżej istnieje prawdziwy cud natury- sztucznie nawiercony gejzer. Tryskająca z niego woda pozostawia na skałach i roślinach osady trawertytu. Gejzer wytryskujący w regularnych odstępach czasu robi wrażenie, mimo, że jest niewielki. Stąd podeszliśmy na szczyt góry, gdzie stoi urocza, pomalowana na biało pielgrzymkowa kapliczka św. Krzyża oraz duży kamienny krzyż. Pięknie ze wzgórza widać pobliskie Góry Lewockie oraz wyłaniające się za nimi szpiczate wierzchołki tatrzańskie. kaplica św.Krzyża na wzgórzu Siva Brada Dalej ścieżka prowadzi przez pole i pomiędzy grupami sosen, mijając po drodze kolejne piękne kapliczki lub krzyże doprowadzając do następnej osobliwości przyrodniczej- Jazierka na paziti. Niestety przed naszą wizytą jeziorko zupełnie zaniknęło. Poszliśmy więc przed siebie, mijając głęboki kamieniołom, by potem wygodną drogą przez łąki dojść do Spiskiej Kapituły – siedziby biskupów Spisza. Przez lata, z powodu swego znaczenia nazywana „słowackim Watykanem”. Wraz z miasteczkiem Spiskie Podhradie, do którego obecnie przynależy  oraz Zamkiem Spiskim i nieodległą wioską Zehra od 1993 znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Zachwyca tutaj średniowieczny układ miejski z murami obronnymi i dwiema bramami – Górną i Dolną, późnoromańska katedra św. Marcina z XIII wieku., z najstarszą romańską rzeźbą na Słowacji (Leo albus, leżącego białego lwa) oraz późnobarokowy pałac biskupi, którego najstarsze skrzydło pochodzi z XIII wieku i wieża zegarowa z 1793. Spiska Kapituła Jako, że czas nas gonił po zwiedzaniu zawróciliśmy z powrotem przez łąki do szałasu, podziwiając po drodze genialne widoki za zamek, kapitułę i Tatry. Wypiliśmy w szałasie popołudniową kawkę i podjechaliśmy na parking z drugiej strony zamku, żeby sobie zaoszczędzić dreptania przez miasteczko, które powstało u jego stóp. Parking znajduje się pod Ostrą Górą i może pomieścić niewiele samochodów, ale poza sezonem nie było z tym problemów. Nieopodal stoi kiosk z pamiątkami i wiekszy budynek obsługujący turystów, ale tylko w sezonie letnim. Z tego miejsca jest już tylko rzut beretem na zamek, a wstęp na wiosnę tego roku kosztował 6 Euro, ale za to parkowanie jest bezpłatne. Warto wejść i zobaczyć na własne oczy te cuda oraz panoramy, jakie oferuje dzięki położeniu na wzniesieniu Spiskiego Hradnego Wierchu. Na pełne zwiedzanie zamku, jednego z najwspanialszych i największych budowli tego typu na Słowacji należy zarezerwować sobie dwie godziny czasu. Spiski Zamek Zamek Spiski wznosi się na trawertynowym wzgórzu, które było już zasiedlone w epoce kamiennej. Najstarszą budowlą jest pochodząca z XI-XII w. okrągła wieża mieszkalna na górnym zamku. Gród wraz z dziedzińcami ma ponad 4 ha, przez co należy do najrozleglejszych kompleksów zamkowych w środkowej Europie! W kompleksie można zwiedzać zabudowania górnego zamku oraz niewielką wystawę historyczną. Obecnie większość zamku jest zrujnowana, część murów obronnych została odbudowana współcześnie. Na mnie ten zamek zrobił największe wrażenie ze wszystkich, jakie odwiedziłem na Słowacji, a było ich kilka, zapewne ze względu na swój ogrom. Wspaniale się prezentuje od każdej strony. mury Spiskiego Zamku Po zwiedzaniu udałem się w kierunku ostatniej atrakcji dnia, czyli rezerwatu przyrody Drevenik. To miejsce to mekka słowackich wspinaczy. Z trawertynowej Ostrej Hory, nad parkingiem mamy chyba najlepsze widoki na zamek i Tatry w tle. To pewnie tu polują na fotki zawodowi fotografowie. Szlak dalej prowadzi wśród zielonych łąk i polan na szczyt, gdzie w miękkiej skale powstały malownicze labirynty. Najpierw przechodzimy po wschodnich stokach do skalnego miasta, zwanego Skalny Raj, a później na zachód do głębokiej szczeliny o nazwie Piekło. Podziwiałem tu wysokie ostańce skalne, gdzie wspinali się miłośnicy wspinaczki oraz inne niezwykle fantazyjne formacje skalne i w końcu szlak wyprowadził mnie na zielony, widokowy płaskowyż ponad skały. W dole widać było zabudowania zabytkowej wsi Zehra, gdzie stoi gotycki kościół św. Ducha z XIII wieku. Zehra- kościół św.Ducha I tak mogłem wrócić już górą, ponad skałami na parking przy zamku, tym razem podziwiając skały z góry, a nie od dołu. Cały czas towarzyszyły mi cudowne widoczki na Góry Lewockie, Zamek Spiski, Tatry, a czasami nawet na Kralovą Holę. Tak minął ten cudowny, pełen atrakcji dzień, jakimi można by obdzielić kilka wycieczek. Ale jak już gdzieś jestem, daleko od domu, to lubię wykorzystać czas do maximum na poznanie całego piękna danego regionu. Na koniec zapraszam do obejrzenia galerii fotografii z wypadu, które może choć trochę przybliżą to piękno, które było mi dane zobaczyć. Zachęcam też do zajrzenia do pierwszej części opowieści o niezwykłej krainie Spisza. Z górskim pozdrowieniem Marcogor  billboard reklamowy

marcogor o gorach

One jedne są wielkie

Kącik poezji górskiej  to stały element mojego bloga. Pora go wiosennie odświeżyć i przypomnieć o trwającym u mnie konkursie poezji. Jeszcze przez cztery dni, do 24. kwietnia możecie nadsyłać swe wiersze, teksty poetyckie o tematyce górskiej, aby mieć szanse na zostanie laureatem. Więcej szczegółów znajdziecie tutaj. Może to  właśnie wasza praca zostanie opublikowana na tej stronie? Z górskim pozdrowieniem Marcogor  ” Wszystko minęło, lecz wyście przetrwały. Takie same strzeliste, dumne i groźne, jak w dniu owym, gdyście się wzniosły ponad poziom nizin stałyście się marzeniem, tęsknotą ludzi spragnionych modlitwy bezsłownej i słońca                                                                                                           Tatry wy boże, niczyje… ” Autor: Mariusz Zaruski „Na Bezdrożach Tatrzańskich”   „One jedne są wielkie – nie zmieniają twarzy i trwają poprzez wieki wielkim drogowskazem one nas uczą dumy wierności i męstwa a ich surowe prawo najwyższym rozkazem one bywają miarą dla naszej słabości gdy próbujemy górom narzucić swą wolę one bywa że ciepłym przytulą nas grzbietem albo staną na drodze śmiertelnym symbolem one jedne są wielkie – nie zmieniają twarzy otulą nas zachwytem i pięknem nagrodzą one gdy porzucimy je za obcym morzem w marzeniach i tęsknocie z miłością przychodzą…”

TROPIMY PRZYGODY

Pod ziemią fajnie jest, czyli Jaskinia Krasnogórska

Ścieżka w lesie prowadzi do źródła strumienia. Tuż za nim znajdują się drzwi. Zakładamy kombinezony, kaski z czołówkami i przekraczamy próg. Przewodnik zamyka za nami drzwi. Zanim zdążamy włączyć czołówki, ogarnia nas ciemność. Czuję lekką niepewność, a jednocześnie podekscytowanie. To... Artykuł Pod ziemią fajnie jest, czyli Jaskinia Krasnogórska pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Słowacja: 8 miejsc, gdzie warto jechać już w najbliższy weekend

Zależna w podróży

Słowacja: 8 miejsc, gdzie warto jechać już w najbliższy weekend

Studenckie wojaże: Dolina Chochołowska

PO PROSTU MADUSIA

Studenckie wojaże: Dolina Chochołowska

Pierwszy raz w Górach Lewockich – zwiedzanie starówki Levoczy i Marianskiej Hory

marcogor o gorach

Pierwszy raz w Górach Lewockich – zwiedzanie starówki Levoczy i Marianskiej Hory

Zaledwie 120 km od mego domu leżą mało znane i do tej pory rzadko uczęszczane Góry Lewockie. Dlatego mało znane, gdyż wielką ich część zajmował do niedawna poligon wojskowy. Teraz ten teren pomalutku jest zagospodarowywany turystycznie, gdyż wojsko się z niego wycofało. Z dniem 31 grudnia 2005 r. poligon został oficjalnie zamknięty. Od 1 stycznia 2011 r. rozpoczął się proces przejmowania jego terenów przez władze cywilne i dawnych właścicieli.  Są to więc dzikie, puste góry, obleczone siecią wielu utwardzonych dróg. Szlaków tam nie ma, z wyjątkiem południowego grzbietu, za to przybywają ścieżki rowerowe. Dzikie przejścia, w ciszy, z dala od ludzkich tłumów, to gratka dla wielu wytrawnych turystów. Postanowiłem więc w końcu je odwiedzić, na początek wybierając za cel bezpieczne, południowe ich rubieże. Podobno ciągle odszukiwane są tam pociski, niewybuchy, więc lepiej chodzić drogami, czy oznakowanymi ścieżkami.  panorama Gór Lewockich z widokiem na Tatry i Marianską Horę Góry Lewockie, tj. słow. Levočské vrchy; to pasmo górskie w Obniżeniu Liptowsko-Spiskim. Góry tworzy centralny masyw z wybiegającymi z niego promieniście krótkimi ramionami, rozdzielonymi głęboko wciętymi dolinami. Pojechałem do Lewoczy, głównego centrum turystycznego w tym rejonie Spisza. Lewocza obfituje w wiele zabytków. W całości jest zachowane jej stare miasto na planie nieregularnego owalu, otoczone murami obronnymi. Zwraca uwagę dobrze zachowana siatka ulic z wielkim, prostokątnym rynkiem o stosunku długości boków 3:1 – jednym z większych w tej części Europy (dziś główny Plac Mistrza Pawła, słow. Námestie Majstra Pavla). Właśnie starówka w obrębie murów miejskich z zachowanym nietkniętym zespółem urbanistycznym starego miasta jest największą atrakcją turystyczną miasta i od zwiedzania jej rozpocząłem swój pobyt tam. Renesansowy ratusz i gotycki kościół św. Jakuba Zwiedziłem najwspanialsze zabytki miasta jak: gotycki kościół farny pw. świętego Jakuba w centrum rynku, będący po katedrze koszyckiej największym co do wielkości gotyckim kościołem na Słowacji, ratusz połączony z renesansową wieżą, pręgierz przy ratuszu, czyli kuta „klatka hańby” z 1600 r, w której zamykano występne kobiety. Dotarłem także do pięknych kamienic mieszczańskich z najładniejszą kamienicą Thurzonów pod nr. 7, z renesansową attyką i bogatą dekoracją sgraffitową na froncie. Odnalazłem też stary kościół minorytów, tzw. gimnazjalny, przy ul. Klasztorskiej oraz nowy kościół i klasztor minorytów, tuż przy Koszyckiej Bramie. Ładny jest także kościół ewangelicki w południowej części rynku, klasycystyczny, Wielki Župný dom, Kamienica Mistrza Pawła z Lewoczy. Bardzo ciekawe są znaczne fragmenty murów obronnych z XIV – XVIII, liczących pierwotnie ok. 2 km długości (w dużej części restaurowane lub rekonstruowane), z sześcioma basztami i trzema bramami: Koszycką, Menhardską i Polską. Renesansowy dom Thurzonów przy placu Mistrza Pawła Warto je obejść, co też uczyniłem w poszukiwaniu szlaku na Marianską Horę, która miała być drugim punktem mego programu zwiedzania. Niebieska trasa rozpoczyna się przy Koszyckiej bramie. Na tym niezbyt wybitnym wzgórzu oddalonym 2 km na północ od miasta stoi sanktuarium maryjne Mariánska hora – najpopularniejszy cel pielgrzymek słowackich katolików. To tutaj 3 lipca 1995 Jan Paweł II celebrował mszę dla 650 tysięcy wiernych. Miejsce to słynie w całej Słowacji z cudownych objawień Matki Boskiej. Można się tam dostać albo szlakiem, który prowadzi piękną aleją przy której stoją kaplice pasyjne, albo drogą jezdną, która prowadzi na parking przed szczytem. Oczywiście wybrałem pieszy wariant, gdyż z tego miejsca chciałem ruszyć  dalej w pasmo Gór Lewockich. Przy kościele znajdują się też budynki parafialne, ołtarz polowy, sanitariaty i miejsca odpoczynku dla pątników. W samym sanktuarium wybija się wielki ołtarz, w którym umieszczono cudowną figurę w złocistych szatach i królewskiej koronie. Ze wzgórza roztacza się kapitalny widok na Lewoczę i pobliskie góry, jak pasmo Słowackiego Raju i potężny masyw Kralowej Hory. sanktuarium maryjne Mariánska hora Po zwiedzaniu ruszyłem dalej w nieznane. prowadził mnie graniowy szlak, południowym grzbietem gór. Była to raz leśna droga, raz łagodna ścieżka, które doprowadziły mnie do cudnej sródgórskiej polany zwanej Kuty, przed szczytem Diablowego Wierchu. Można tu odpocząć przy źródle obok budynku dawnej gajówki i podziwiać piękne widoki na Kotlinę Hornadzką i Rudawy Spiskie. Stoi tu ładna kapliczka, a obok biegnie polna droga, którą zbiegłem do Lewockiej Doliny, po drodze delektując się widokami na Tatry. Nad niewielkim zbiornikiem wodnym w dolinie utworzono tu kemping „Kovacova vila”, a w pobliżu wybudowano kilka pensjonatów i ośrodków wypoczynkowych.  Ładne miejsce na dłuższy pobyt, ale ja pożegnałem gościnne Góry Lewockie i zszedłem drogą jezdną z powrotem do Lewoczy, gdzie moja pętla się zamknęła. Dodam jeszcze, że dawniej działało tu prężnie uzdrowisko Levocske Kupele, które obecnie całkiem podupadło. autocamping w Lewockiej dolinie Dotarłem w ten sposób do Lewoczy, gdzie poniżej rynku czekał w bocznej uliczce, na bezpłatnym parkingu samochód. Tak się zakończyło to pierwsze, krótkie spotkanie z tym pasmem górskim , druga część dnia była przeznaczona na kolejne atrakcje, ale o tym już w następnej części opowieści. Zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć z wycieczki i dziękuję Mariuszowi za towarzystwo. Zachęcam również do wzięcia udziału w trwającym konkursie poezji górskiej, o czym więcej przeczytacie tutaj. Z górskim pozdrowieniem Marcogor

Studenckie wojaże: Hala Gąsienicowa w Tatrach

PO PROSTU MADUSIA

Studenckie wojaże: Hala Gąsienicowa w Tatrach

Jak dwa dni zwiedzałam Ustroń, choć miałam go przebiec

Zależna w podróży

Jak dwa dni zwiedzałam Ustroń, choć miałam go przebiec

Na zamku Bolczów, wśród Starościńskich Skał i Gór Strużnickich

marcogor o gorach

Na zamku Bolczów, wśród Starościńskich Skał i Gór Strużnickich

Moje kolejne odwiedziny Rudaw Janowickich poskutkowały poznaniem ich nowych tajemnic. To pasmo kryje ich w sobie bardzo dużo i to na niewielkim stosunkowo obszarze, dlatego stało się jednym z  moich ulubionych w Sudetach. Po zwiedzeniu Gór Sokolich oraz Skalnika i Kolorowych Jeziorek rok wcześniej tym razem udałem się w centralną część pasma, żeby zobaczyć ciekawe ruiny zamków średniowiecznych, jak ten w Bolczowie oraz poszwendać się po masywie Starościńskich Skał, gdzie w jego zboczach znajduje się nawiększa w Sudetach Zachodnich ilość porozrzucanych skałek. To takie rewelacyjne skalne miasteczko w skali mikro, jakby pomniejszone Góry Stołowe w pigułce. To wszystko udało mi się obejrzeć w czasie jednej wędrówki przez wytyczoną dla siebie pętlą. takie widoki oferują Rudawy Janowickie, a konkretnie masyw Starościńskich Skał Wszystko zaczęło się w Janowicach Wielkich, które są najlepszą bazą wypadową w ten rejon. Janowice znajduja się w dolinie Bobru, w swej południowej części leżą w obszarze Rudaw Janowickich, zaś w północnej w Górach Kaczawskich, konkretnie Górach Ołowianych.Ta wielka wieś o miejskiej zabudowie ma wiele do zaoferowania turystom. Zabytki, na czele z zespołem pałacowym, różne festiwale w obrębie Rudawskiego Parku Krajobrazowego i sposobność do uprawiania różnych form rekreacji, sportu i turystyki. Przede wszystkim to mekka polskich wspinaczy, z których wielu tu zaczynało swoją przygodę ze wspinaczką, jak Wanda Rutkiewicz, Jerzy Kukuczka, czy Aleksander Lwow. Znajdują się tu cieszące się uznaniem zarówno w Polsce jak i za granicą kraju szkoły wspinaczki górskiej i skałkowej. Liczne skały Rudaw Janowickich według znawców okazują się być najdoskonalszymi w Polsce, naturalnie przystosowanymi do szczegółowego, często wyczynowego treningu umiejętności alpinistów. Niemniej jednak początkujący amatorzy wspinaczki też odnajdą tu swoja ścianę. Rudawy Janowickie stanowią niezwykły park różnorodnych form skalnych. I ja to wszystko postanowiłem zobaczyć na własne oczy! wejście na zamek Bolczów Moim pierwszym celem był jednak zamek Bolczów. Ruiny zamku z fragmentami naturalnych skalnych ścian położone są na skalistym, granitowym występie, ok. 561 m n.p.m. Najszybciej tam można dojść zielonym szlakiem z centrum wioski. Sama budowla, a raczej jej pozostałości z dziedzińcem, licznymi schodkami, piwnicami, kawałkami dobrze zachowanych murów zrobiła na mnie świetne wrażenie. Lubię zamki, ale urzekło mnie tu zwłaszcza jego położenie w głuszy leśnej, z dala od skupisk ludzkich. Zachowane do dziś ruiny pozwalają odtworzyć trzy główne części budowli, na które składają się: zamek średniowieczny, złożony z murów obwodowych, budynku mieszkalnego i czworobocznej wieży; część XV-wieczna, składająca się z dwóch dziedzińców, muru południowego z otworami strzelniczymi oraz część XVI-wieczna, z której zachowały się mury barbakanu, basteje oraz brama wjazdowa. Jako ciekawostkę dodam, że po upadku zamku, po potopie szwedzkim, istniała tu gospoda, a potem schronisko turystyczne, jako odpowiedź na zapotrzebowanie turystów, związane z popularnością tego miejsca. panorama z zamku Bolczów w stronę Karkonoszy Obszedłem mury, wspiąlem się także na najwyższy punkt, skąd widać ciekawą panoramę, w kierunku Karkonoszy. Widać stąd nawet Śnieżkę i masyw Ślęży. Ruszyłem dalej, tym razem czarnym szlakiem nieopodal olbrzymiej skały zwanej „Strażnica”w kierunku Głazisk Janowickich, by dojść do Skalnych Bram. Na chwilę musiałem się obniżyć w Dolinę Janówki. W tym bardzom interesującym geologicznie zakątku skręciłem za niebieskimi znakami, które zawiodły mnie do drogi biegnącej na Przełęcz Karpnicką, ale przeciąłem ją i dalej niebieskim szlakiem doszedłem do Skalnego Mostu. To jedna z najpiękniejszych i najoryginalniejszych skał Rudaw Janowickich, wznosząca się w górnej części Zamkowego Grzbietu. Ma postać muru skalnego o długości ok. 30 m. Jego północne przedłużenie stanowi wolno stojąca iglica skalna o wysokości 20 m, na ok. 17 m połączona z resztą masywu naturalnym mostem skalnym. Szczelina pod mostem zwęża się do ok. 1 m, a pod nią przebiega jeszcze stromy tunel skalny. U podstawy iglicy skalnej w ścianie umieszczona jest brązowa tablica z 1931 r., upamiętniająca śmierć wspinacza Waltera Tuffecka. Żeby ją zobaczyć trzeba podejść pod samą skałę, ale okno lepiej wygląda z pewnego oddalenia. Skalny Most na terenie Gór Strużnickich Kilka pamiątkowych fotek tej mega atrakcji skalnej i żwawo ruszyłem przed siebie, gdyż jeszcze wiele było przede mną. Wkrótce dotarłem pod skałę „Piec”. Można na nią się wspiąć, gdyż jest zabezpieczona metalowymi barierkami. Oferuje jednak ograniczony widok na dolinę. Po zejściu znowu musiałem się wspinać na kolejne wzniesienie, tym razem Lwiej Góry. To właśnie tam znajdują się najciekawsze formacje skalne, występujące pod nazwą Starościńskie Skały. Jest to malownicza grupa okazałych skałek o wysokości ponad 20 m zbudowanych z granitu, tworząca niewielkie skalne miasteczko w miniaturze, pełne okien skalnych, półek, fantazyjnych szczelin, filarów, iglic i skał z kociołkami wietrzeniowymi. Formy skalne powstały w wyniku erozji i denudacji, które to procesy wypreparowały w granicie fantastyczne kształty. Szedłem pośród tych interesujących skał próbując zgadnąć, jakie to nadano im ciekawe nazwy… Igła w Starościńskich Skałach W końcu doszedłem do samego centrum skalnego miasta, gdzie w skałach wykuto schody i zabezpieczono poręczą punkt widokowy. Z tej platformy widokowej, która mieści się po północno-zachodniej stronie góry, w kierunku północnym rozpościera się rozległa panorama Gór Kaczawskich i Rudaw Janowickich. Widoki były naprawdę bajeczne. Bliskość zachodu słońca, jesienne kolory i czarujące formacje skalne dookoła zrobiły by wrażenie na każdym. Geograficznie skały przynależą do Gór Strużnickich – grzbietu górskiego w paśmie Rudaw. Już na początku XIX w. utworzono tutaj sentymentalny park krajobrazowy na polecenie brata króla Prus. Miejsce to na cześć żony księcia Wilhelma nazywano Mariannenfels (Skała Marianny). Na skale została umieszczona nawet nazwa z miedzianych liter. Najwyższą skałę ozdobiono także żeliwną figurą lwa. Jeszcze w latach 70. XX w. rzeźba leżała u stóp Starościńskich Skał. Obecnie zdobi zaporę Jeziora Złotnickiego. na pierwszym planie Góry Sokole-Sokolec i Krzyżna Góra, czyli popularne cycki Bardotki widziane ze szczytu Lwiej Góry Óprócz malowniczego gniazda skalnego na zboczach wśród licznych grup skałek występują pojedyncze skały granitowe i niewielkie urwiska skalne. Na północno-zachodnim stoku wzniesienia około 700 m n.p.m. znajduje się niewielka jaskinia rumowiskowa Schronisko Starościńskie o długości 9 m. Natomiast u południowego podnóża na poziomie 640 m n.p.m. znajduje się stare wyrobisko górnicze po nieczynnym kamieniołomie (Strużnickie Skały) oraz niewielkie jeziorko. Trochę się natrudziłem, żeby to piękne uroczysko odnaleźć, ale warto było. Lustro wody mieniące się wieloma barwami w głębokiej dziurze, niedostępne z góry z powodu stromych ścian robi kolosalne wrażenie. Można tam się jednak dostać od dołu. Dla ułatwienia dodam, że kolorowego jeziorka trzeba szukać w pobliżu łączenia niebieskiego szlaku z żółtym. jeziorko w starym kamieniołomie w masywie Starościńskich Skał Po wielu niezwykłych chwilach spędzonych tam w zupełnej samotności powędrowałem w stronę Rozdroża pod Jańską Górą. W pobliżu na wzniesieniu Fajka znajduje się kolejna fantazyjna grupa skałek. Znajdują się one  trochę poniżej szczytu, są to 20 metrowe skały o nazwach: Fajka-Dziubek, Rylec. Masywy Fajek i Starościńskich Skał to najciekawsze elementy krajobrazu skalnych gniazd w niewielkim grzbiecie górskim zwanym Górami Strużnickimi. Całe to skalne królestwo w Sudetach do 20 m wysokości niektórzy nazywają całościowo też jako Strużnickie Skały. Jest tych fajnych skał całe mnóstwo, tylko niektóre mają swoje nazwy, a przecież wiele z nich wygląda nieziemsko. Fajka, czyli Dziubek w Górach Strużnickich Po tylu atrakcjach na mej trasie pozostało mi tylko zejść na Przełęcz Karpnicką. To głębokie siodło górskie w bocznym grzbiecie Rudaw Janowickich, wcinające się między Góry Sokole po zachodniej stronie a właściwe Rudawy Janowickie po stronie wschodniej. Przełęcz stanowi niezły punkt widokowy, z którego roztacza się panorama Rudaw Janowickich, Gór Sokolich i Karpnik. Doszedłem tu niewiele przed zmrokiem i życie uratował mi pewien grzybiarz, który zwiózł mnie swoim autkiem z powrotem do Janowic, gdzie zakończyła się moja kolejna, jakże urocza przygoda z pasmem Rudaw Janowickich. Polecam te niewysokie góry każdemu, są naprawdę super. Na koniec jak zawsze zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć z wypadu. A szczegółowy przebieg trasy odczytacie tutaj. Z górskim pozdrowieniem Marcogor