marcogor o gorach
Wszystkie marzenia są do zrealizowania
Jako, że bardzo lubię czytać, znowu jestem po lekturze inspirujacej książki, która ukazała się 6 maja nakładem Wydawnictwa Burda Książki. Chodzi o pozycję „Moje życie polarnika”, w której słynny podróżnik Marek Kamiński opisuje swoje życie. Wspomina dzieciństwo, które było wychodzeniem poza oswojony świat, studia, które nauczyły go zadawania pytań oraz zdobywanie biegunów wraz z niepełnosprawnym Jankiem Melą. To właśnie ta wyprawa udowadnia, że wola życia pozwala realizować wszystkie marzenia, wbrew ograniczeniom i przeszkodom. Polarnik przekonuje, że człowiek powinien wyruszać w podróż nie po to, by odkryć świat, ale by w świecie odnajdywać samego siebie. Ja także kocham podróże i poznawanie nowych światów i przekonałem się nie raz, że najtrudniej jest wyjść z domu, a potem to już jest właśnie walka z samym sobą i przeciwnościami losu.
A takie przeżycia bardzo wzmacniają człowieka i ukazują granice naszych możliwości. Teraz na przykład planuje wyprawę życia na południe Europy i ciepłe morza, bo kiedyś trzeba wypocząć, choć gór też tam zapewnie nie braknie, bo zawsze będzie ciągło wilka do lasu… Zobaczymy co z tego wyjdzie, najlepiej byłoby chyba mieć domek nad morzem lub w górach i móc tam uciekać od zwariowanego świata. Przeglądałem niedawno oferty firm, które oferują domy nad morzem na sprzedaż, ale to tylko marzenie ściętej głowy. Rozmarzyłem się, ale wróćmy do super książki, którą przeczytałem. Chyba najtrafniej będzie jak sami przeczytacie kilka jej fragmentów i poczujecie, czy to pozycja dla was. Zacytuje więc fragmenty i pozdrawiam was majówkowo, bo w końcu robi się ciepło i trzeba wracać do mapy i planowania kolejnej trasy górskiej.
„Str. 65 – 68
Wyprawa do Meksyku wytrąciła mnie z rytmu studiowania. Jeszcze na drugim roku byłem pewny, że chcę zostać asystentem, a potem profesorem na Wydziale Filozofii, ale po podróży zrozumiałem, że filozofia mi nie wystarcza, że świat jest od niej bogatszy. Pojawił się w mojej głowie plan studiowania medycyny, chodziłem na zajęcia na fizyce, ale także na biologii, matematyce. Chciałem poznawać świat jak najszerzej. Poczułem, że ewentualna kariera zawodowego filozofa to jakieś zamknięcie, a nie otwarcie życia.
Ale realny świat także się wówczas przede mną zamknął. W kolejnym roku mieliśmy z Jurkiem w planach wyprawę do Peru, wszystko było już przygotowane, ale odmówiono mi
wydania paszportu. Nie wiem, może ktoś rozpoznał mnie na zdjęciach robionych uczestnikom antyrządowych manifestacji? Pamiętam, że kiedy wróciłem 3 maja z jednej z takich demonstracji do swojej stancji na Mariensztacie, napisałem krwią z palca w jakiejś książce, by nigdy o tym nie zapomnieć… Bardzo to wówczas przeżywałem. Moje życie zaczęło się jakby rozsypywać. Meksyk był fantastyczną przygodą, ale nie wiedziałem, gdzie mam iść dalej. Pewnego dnia, kiedy siedziałem w czytelni Wydziału Filozofii, pomyślałem, że stoję przed jakimś murem i że muszę zrezygnować z zajęć na uniwersytecie, by być naprawdę filozofem i czegoś się o życiu dowiedzieć. Uczelnia stała się dla mnie martwa. Doszedłem do
przekonania, że filozofia istnieje gdzieś w świecie, poza murami szkoły. Pozostając w nich, mógłbym w swoim życiu liczyć już tylko na przyrost ilościowy: coraz więcej godzin zajęć, coraz więcej przeczytanych książek. W najlepszym wypadku moje życie w murach uczelni i miasta zamieniłoby się w jedną z kolejnych książek stojących na półce w bibliotece. Źródło wyschło, niczego więcej już bym się dzięki niemu o życiu nie dowiedział.
Dopiero po wielu latach, po wszystkich moich wyprawach, jakbym zatoczył koło, wróciłem na studia filozoficzne, po to by je pomyślnie ukończyć. Myślę o doktoracie, którego tematem będzie „Sens życia”. Temat ten zaproponował mi promotor. Początkowo wydawał mi się on zbyt ogólny i nieuchwytny. Po przemyśleniu jednak zdecydowałem się, by zaakceptować to wyzwanie, które przyniosło mi samo życie. Być może wyniknie z tej decyzji coś ciekawego, nie tylko dla mnie. Spotkałem przy tej okazji ludzi, z którymi studiowałem, a którzy dzisiaj są profesorami. Gdybym ja pozostał na uczelni, byłbym pewnie kolejnym krzesłem w sali wykładowej, a nie żywym człowiekiem. Podróże można odbywać też w głowie, ale nie wiem, czy ja bym tak potrafił. Myślałbym o tym, ile mnie ominęło, może bym zazdrościł tym, którzy mają barwniejsze życie. Warto było wyruszyć w inną podróż. Wiele dzięki temu przeżyłem, wielu miejsc dotknąłem, w jakimś sensie przeżyłem własną śmierć, co zawsze imponowało mi w ludziach, którzy byli w stanie oddać życie za jakąś ideę.
Str. 89
Kiedy pojawiła się w moim życiu Północ? Wydaje mi się, że pojawiała się stopniowo, krok po kroku. Początkiem były pewnie już książki czytane w dzieciństwie, choćby Fridtjof, co z ciebie wyrośnie Aliny i Czesława Centkiewiczów. O biegunie zacząłem myśleć na studiach filozoficznych, wtedy ten projekt zaczynał się we mnie krystalizować. Ale już książki, które czytałem w liceum, wypychały mnie jakby z codziennego świata. Jeśli czyta się Obcego, Dżumę, Upadek Camusa czy Twierdzę Saint – Exupéry’ego, zaczyna się szukać czegoś prawdziwego. A biegun zawsze wydawał mi się najbardziej prawdziwy.
Kiedy w Niemczech zastanawiałem się nad swoim życiem, słuchałem często piosenek Włodzimierza Wysockiego, między innymi Magadan, Magadan. Dała mi ona do myślenia. Podobała mi się idea, że można niczego nie chcieć zyskać i bez żadnego interesu pojechać gdzieś ot tak. Ta piosenka wydawała mi się bardzo prawdziwa. Sprawiła, że zacząłem nawet planować wyprawę do obwodu magadańskiego i kompletować potrzebny na taką ekspedycję sprzęt. Byłem w tych planach mocno zaawansowany, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Po raz pierwszy zetknąłem się z Północą dopiero na Spitsbergenie w 1990 roku. Po raz pierwszy otarłem się też wtedy o śmierć. Podróże z Jurkiem, także te po Meksyku, były w miarę bezpieczne. Na Spitsbergenie odważyłem się wypłynąć na głębię, bez żadnych zabezpieczeń, nie mając wtedy jeszcze odpowiedniego doświadczenia. Wiedziałem, że mogę
zginąć, ale nie cofnąłem się. Ten wybór zmienił bieg mego życia.
Str. 98 – 100
W stacji polarnej w Hornsundzie spędziłem w sumie kilka dni. Wspólnie z Adamem wybraliśmy się między innymi na półwysep Sorkapp. W czasie tej wyprawy kluczową dla mojego późniejszego życia noc przegadałem z Wojtkiem Moskalem. Marzeniem Wojtka były Grenlandia i biegun północny, a może kiedyś południowy, ja myślałem o tym samym. Jeszcze przed Spitsbergenem, będąc w Hamburgu, myślałem o Grenlandii, chciałem ją przejść podobnie jak Nansen, ale Duńczycy odmówili mi wizy, ponieważ były tam ulokowane bazy amerykańskie, a Polska była wtedy jeszcze krajem komunistycznym. Spitsbergen stał się wtedy dla mnie celem zastępczym. Wojtek spędził już wiele lat na Spitsbergenie, dla niego naturalnymi kolejnymi krokami byłyby Grenlandia i biegun północny. To była dokładnie moja marszruta. Przez całą noc snuliśmy plany, co jeszcze można zrobić w świecie polarnym: przejść Grenlandię w poprzek, zdobyć biegun północny, przejść trawers Antarktydy, przelecieć nad biegunami balonem. Najbardziej logiczne i polskie w tym wszystkim wydawały się Grenlandia i biegun północny. Żaden Polak ani nie przeszedł dotąd Grenlandii, ani nie stanął na biegunie północnym.
Str. 115 – 117
Przygotowania do wyprawy na biegun północny zajęły nam dwa lata. Czas przygotowań nigdy nie jest wystarczający, ale liczy się też wola walki i podjęcie wyzwania, to motywuje równie mocno. W końcu wyruszyliśmy. W dotarciu do Kanady pomogły nam linie British Airways, bo LOT odpowiedział nam, że oni na biegun nie latają… Na lotnisku w Ottawie przywitał nas ambasador Tadeusz Diem, który zaopiekował się nami i z góry zaprosił nas na śniadanie po powrocie z bieguna. Z Ottawy dotarliśmy do osady Resolute Bay, jednej z najdalej wysuniętych na północ osad zamieszkanych przez cały rok. Większość wypraw ruszających na biegun śpi tam w pensjonatach, ale nas nie było na to stać, nocowaliśmy więc w hangarze firmy wynajmującej samoloty między innymi transportujące członków wypraw do punktu startowego w drodze na biegun. Przez dwa tygodnie koczowaliśmy w tym hangarze, co paradoksalnie bardzo nam pomogło, bo gdybyśmy mieszkali w ogrzanym hotelu, zderzenie się z temperaturami około minus sześćdziesięciu stopni Celsjusza byłoby dla nas szokiem. A tak przeszliśmy coś w rodzaju aklimatyzacji. W Resolute Bay spotkaliśmy Oaga McKenzie, byłego komandosa SAS, który tak jak my miał w planach dojście na biegun. Brał udział w operacji Pustynna Burza, był do wędrówki po lodach bardzo dobrze przygotowany, taka maszyna, pewniak. Wyglądał jak Terminator… Zastrzegał się, że jeśli spotkamy się gdzieś na trasie, mamy do niego nie podchodzić – chodziło o to, by nie było żadnych wątpliwości, że doszedł na biegun bez wspomagania z zewnątrz. Rzeczywiście spotkaliśmy się potem w drodze, po osiemnastu dniach. Był to już inny człowiek. Rozbił namiot obok nas, a potem dzień czy dwa szliśmy obok siebie. Kiedy zaczęliśmy go wyprzedzać, napisał na śniegu pożegnanie: Friends Poles to the Pole. Do bieguna nie doszedł…”
Marek Kamiński
„Moje życie polarnika”