Beskid SądeckiKurs Przewodników Beskidzkich

Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Sądecki (Pasmo Radziejowej)

Tej nocy była pełnia. Chmury szybko przesuwały się po niebie, raz po raz odsłaniając idealnie okrągłą tarczę księżyca, którego światło jasnym blaskiem zalewało skąpaną w chmurach dolinę Popradu. Ciszę, która wraz z ciemnością spłynęła na świat mącił tylko jeden dźwięk. Skrzyp, skrzyp, skrzyp. Człowiek, który postawił w tym miejscu huśtawkę był geniuszem. Bujałam się przez dłuższą chwilę uśmiechając się do rozciągających się przede mną widoków i nie mogłam się nacieszyć tym, jak idealna jest ta chwila radosnego spokoju. W ciągu trzech dni przelały się przeze mnie chyba wszystkie rodzaje uczuć.

Beskid Sądecki, fot. Paulina Kubaj / Kurs Przewodników Beskidzkich SKPG Kraków 2014/2016

Beskid Sądecki zaskoczył mnie stromymi podejściami, które za każdym razem przyprawiały mnie o bezdech. Podczas marszu na Przehybę dużo myślałam o czasach gimnazjalnych, kiedy to tradycją był rajd wszystkich drugich klas właśnie w to miejsce. Wspominając tamtą wędrówkę, nie potrafiłam myśleć o niej inaczej, niż obrazami utrwalonymi na kliszy starego, analogowego aparatu, które w postaci zdjęć wiele razy przewijały mi się przez palce; na tyle często, że nawet dzisiaj, ponad 10 lat później, doskonale pamiętam, w co byłam wtedy ubrana i jaka była pogoda. W głowie utkwiła mi zwłaszcza jedna fotografia, na której w pięć osób leżymy zmęczeni i roześmiani na łóżku, a jedno z nas jeszcze nie wie, że nim zdąży tak naprawdę dorosnąć, zginie w wypadku motocyklowym.

Beskid Sądecki, fot. Paulina Kubaj / Kurs Przewodników Beskidzkich SKPG Kraków 2014/2016

Mgła i mokre szyby, które zobaczyłam rano, zaraz po przebudzeniu, nie napawały optymizmem. Spłynęła na mnie słabość ducha, z gatunku tych, które każą człowiekowi leżeć zwiniętemu w kłębek pod kołdrą i napawać się swoim stanem, bo przecież czasami potrzeba tej niemocy, tylko po to, by dojść potem do wniosku, że szkoda na nią czasu. Szczawnica, którą zwiedzaliśmy po zejściu z Przehyby, totalnie mnie wykończyła siąpiącym deszczem i wdzierającym się pod kurtkę chłodem, które tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że szczerze nie znoszę zwiedzać miast i że sto razy bardziej wolałabym, żeby (jak na Spiszu) w pewnym momencie zjawił się jakiś starszy pan, który zacząłby nam śpiewać stare piosenki o Krakowie i opowiadać o tym, jak we włoskim kinie, w czasie II Wojny Światowej, podrywali z kolegą tamtejsze dziewczyny. Po kilku godzinach łażenia i stania na ulicach, gdy w końcu udało nam się dotrzeć do Jaworek, miałam wrażenie, że mam już za sobą cały dzień, a nie pół. Nastroju nie poprawiał wcale fakt, że do przejścia mieliśmy jeszcze kilkanaście kilometrów do Chatki pod Niemcową – na ostatnim odcinku czułam się już naprawdę podle i wcale nie miałam ochoty uśmiechać się do zbiorowego zdjęcia.

Beskid Sądecki, fot. Paulina Kubaj / Kurs Przewodników Beskidzkich SKPG Kraków 2014/2016

Być może właśnie dlatego, że miałam kiepski dzień, jeszcze bardziej (i kolejny raz) doceniłam te wszystkie proste rzeczy, na które w normalnych warunkach człowiek nie zwraca uwagi. Dach nad głową. Kubek gorącej herbaty w ręce. Kolacja ciepłem rozpływająca się po całym ciele. Wyciągnięte na prowizorycznym łóżku ciało. Rozluźniające się mięśnie. Pierwszy raz udało nam się dotrzeć do miejsca noclegu o tak wczesnej porze. Kontemplowałam swoje szczęście leżąc i totalnie olewając panoramy, aż w końcu zrobiło się ciemno. Zapaliliśmy świeczki i cicho zaczęła pobrzdąkiwać gitara, wypełniając chatkę tą magiczną atmosferą, którą tak strasznie lubię, a która zwykła przydarzać się w miejscach, w których nie ma prądu ani ciepłej wody, a w oknach zamiast szyby wstawiona jest folia.

Beskid Sądecki, fot. Paulina Kubaj / Kurs Przewodników Beskidzkich SKPG Kraków 2014/2016

Niedzielny poranek, dla odmiany, zapowiadał piękny dzień. Naładowana pozytywną energią wstałam i pobiegłam zobaczyć, czy nad Popradem nadal wiszą chmury. I wisiały. A ja cieszyłam się, jak głupia, że jestem ponad nimi. Zarzuciliśmy plecaki na grzbiety i raźno poszliśmy na Radziejową, najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego, z którego (a raczej z wieży widokowej) rozciągały się niesamowite panoramy na każdą stronę świata (których, szczerze mówiąc, nadal do końca nie ogarniam, bo mam problem z przełożeniem mapy na rzeczywistość – może to kwestia wprawy, a może po prostu kolejny rodzaj upośledzenia, z którym już nigdy sobie nie poradzę). Kiedy druga grupa wyszła na górę, by omówić, co też ciekawego widać wkoło, my siedzieliśmy na dole i przeżywaliśmy radosny fakt, że chyba pierwszy raz, od kiedy zaczął się kurs, możemy tak po prostu bezczynnie nicnierobić i wygrzewać się w Słońcu.

Beskid Sądecki, fot. Paulina Kubaj / Kurs Przewodników Beskidzkich SKPG Kraków 2014/2016

Droga powrotna do Rytra upłynęła nam na nieustannym przyspieszaniu tempa, po to, by zdążyć na pociąg. Mknęliśmy więc przez dolinę Roztoki, po której hasał niegdyś Rogaś (znacie tę książkę, nie?) i bukowe lasy, które swoją soczystą, młodą zielenią tworzyły niesamowity klimat jakiegoś totalnie innego świata, po czym niemal w ostatniej chwili wpadliśmy na stację kolejową, by pokonać dobrze mi znaną trasę przez Grybów do Krakowa. Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna miałam okazję przejechać przez słynną „pętlę grybowską”, najbardziej kręty i nachylony odcinek kolejowy w Polsce, przetoczyć się przez most kolejowy, na którym nagrywana była jedna ze scen „Podwójnego życia Weroniki” i zobaczyć „Grybowski Dubrownik”, którym ponoć nazywane jest zbocze z dworkiem Hoschów, opadające do Białej. O tym dziwnym skojarzeniu dowiedziałam się dopiero na kursie i szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, skąd przyszło ono komuś do głowy. Stacja kolejowa w Grybowie położona jest we wschodniej części miasta, więc kiedy jadę do Krakowa omijam te wszystkie atrakcje. Uwielbiam tę trasę, uwielbiam jeździć pociągami i uwielbiam stukot kół na torach. Śmialiśmy się, że pojechaliśmy w Beskid Sądecki tylko po to, żeby sobie potem wrócić pociągiem – mam nadzieję, że to nie ostatni raz.

Beskid Sądecki, fot. Paulina Kubaj / Kurs Przewodników Beskidzkich SKPG Kraków 2014/2016

Mimo mojego sobotniego kryzysu, majówkę zaliczam do jednego z bardziej udanych wypadów. Zresztą, mam (i nie tylko ja) wrażenie, że  po wyjeździe na Spisz coś pękło i teraz każdy wyjazd będzie jawił nam się jako jeden z najlepszych. To chyba jest ten etap, kiedy najważniejsza staje się droga (wyjazdy), a nie cel sam w sobie (czerwony polarek). I jest to bardzo oczyszczające uczucie.

Fot. Paulina Kubaj