Budapeszt – komunikacja miejska

Kulinarny Blog

Budapeszt – komunikacja miejska

Wybierając się do stolicy Węgier – Budapesztu warto dowiedzieć się paru informacji na temat tamtejszej komunikacji miejskiej. Przeczytajcie jak dostać się do z lotniska do centrum miasta, jaki bilet kupić oraz jak poruszać się po mieście. W Budapeszcie możemy podróżować – metrem, autobusem i tramwajem. Bilety Jak w każdym większym mieście, tak samo w Budapeszcie mamy do dyspozycji kilka rodzajów biletów: bilety jednorazowe – koszt ok. 6 PLN bilety 24 godzinne – koszt ok. 26 PLN bilety 72 godzinne – koszt ok. 65 PLN bilety 7 dniowe – koszt ok. 75 PLN Wybór zależy oczywiście od tego na jak długo wybieracie się do Budapesztu. Jednak patrząc po cenach – najmniej opłacalny jest bilet jednorazowy. Z lotniska do centrum miasta Najłatwiej z Międzynarodowego Lotniska Liszt Ferenc do centrum miasta dostać się autobusem i metrem. Na lotnisku zaraz przy terminalu znajduje się przystanek autobusowy, z którego odjeżdża autobus 200E. Autobusem jedziemy na ostatni przystanek Kabanya-Kispest, tutaj przesiadamy się do „niebieskiej” linii metra. Przejazd autobusem zajmie nam ok. 35-40 minut. Ze stacji Kabanya-Kispest podróżujemy już metrem do centrum miasta (Ferenc Daek). Tutaj możemy przesiąść się w tramwaj, autobus albo inną linię metra. Bilety komunikacji miejskiej kupimy w punkcie obsługi pasażera jeszcze przed wyjściem z terminalu. Podróżowanie komunikacją miejską wyjdzie nas najtaniej, jednak jeśli chcemy możemy do centrum dojechać również taksówką, albo minibusami. Warto wiedzieć Na pewno zwrócicie na to uwagę, ale w metrze nie ma bramek, jednak zazwyczaj stoją kontrolerzy i wchodzą do metra należy okazać im ważny bilet na przejazd. Od razu uprzedzam, że nie warto podróżować bez biletu, bo kary są bardzo wysokie, a i kontrole zdarzają się często. Warto zobaczyć W Budapeszcie koniecznie trzeba zobaczyć i przejechać się najstarszą „żółtą” linią metra. Na tej linii kursują charakterystyczne żółte pojedyncze wagoniki kolejki.   Post Budapeszt – komunikacja miejska pojawił się poraz pierwszy w Kulinarny Blog - wiesz jak gotować!.

Budapeszt – lokalne przysmaki

Kulinarny Blog

Budapeszt – lokalne przysmaki

Węgierska kuchnia jest bardzo charakterystyczna. Wszechobecnym warzywem królującym w kuchni jest papryka – pod wszystkimi postaciami. Znajdziemy ją niemal w każdym sklepie i na każdym straganie. Wbrew panującemu przekonaniu dania kuchni węgierskiej nie są ostre w smaku. Na stole zazwyczaj podawany jest gulasz z kluseczkami, przepyszne leczo albo zupa gulaszowa. Od razu Was uprzedzam – nie znajdziecie na Węgrzech – „placka po węgiersku” – to niestety jest wymysł Polaków, podobnie jak „ryba po grecku” :) Oprócz papryki, typowym produktem węgierskim do kupienia w każdym sklepie jest salami. Możemy wybierać w wielu jego rodzajach – łagodne, ostre, z dodatkiem pieprzy itd. Langosz – szybka przekąska a’la fastfood Szybkim daniem, coś a’la fastfood jest Langosz. Jest to placek drożdżowy smażony na głębokim tłuszczu podawany z rozmaitymi dodatkami… Langosz jest bardzo sycący i jedna porcja z dodatkiem szynki, pomidorów, sera i sosów zaspokoi głód nawet dwóch osób. Cena langosza jest bardzo przystępna i za jego bogatą wersję zapłacimy ok. 30 PLN Langosz jest także podawany w restauracjach z węgierskim gulaszem. Spróbujcie… bo to danie przypomina trochę placek po węgiersku – ten który możemy kupić w Polsce :) Langosz Langosz z gulaszem Węgierskie wino Pisząc o węgierskiej kuchni, nie można zapomnieć o węgierskich winach. Jednym z najbardziej popularnych węgierskich win jest Tokaj albo Egri bikavér (Bycza Krew). Dobre węgierskie wino kupimy w sklepie już za ok. 7-9 PLN. Uważajcie jednak na ceny wina w restauracjach – zazwyczaj podawane ceny w karcie dotyczą 100 ml tego pysznego trunku. Obiad – gdzie zjeść Jedliśmy obiady w jednej małej knajpce i z czystym sumieniem możemy ją Wam polecić. Obiady były smaczne, bardzo ładnie podane i co ważne bardzo tanie. Obiad składający się z zupy gulaszowej i gulaszu z kluseczkami kosztował ok. 22 PLN. Do tego regionalne piwo o smaku truskawki, imbiru, jagód czy wiśni w cenie ok. 5 PLN. Drum Cafe – adres: Dob Utca 2, VII dzielnica. Najłatwiej dostać się tam w ten sposób: metrem do Dark Ferenc, a następnie spacerkiem w kierunku Astorii. Drum Cafe będzie się znajdowało w w połowie drogi w bocznej uliczce. Węgierski gulasz z kluseczkami Deser – gdzie zjeść Jeśli macie ochotę na coś słodkiego to polecamy cukiernię Ruszwurm znajdującą się w jednej z uliczek zaraz przy Placu Świętej Trójcy na Wzgórzu Zamkowym. Cukiernia Ruszwurm Najlepszy tort 2015 – cukiernia Ruszwurm Post Budapeszt – lokalne przysmaki pojawił się poraz pierwszy w Kulinarny Blog - wiesz jak gotować!.

Rajska Malta może cię rozczarować. 15 porad jak uniknąć zawodu

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Rajska Malta może cię rozczarować. 15 porad jak uniknąć zawodu

Travelling Mexico: Business and Pleasure

Picking the Pictures

Travelling Mexico: Business and Pleasure

Mexico is one of the most interesting countries in the world to visit. Whether it's enjoying the country's attractive beaches, coral reefs, its colorful culture, jungle, or visiting historical sites, Mexico offers something for everyone the choices of admired holidays are truly never ending and there are plenty of online options to plan for these holidays. Beautiful scenery, comfort, and a thrilling experience are the keys to a perfect spot for all travellers and the countless exclusive deals for a luxury holiday in Mexican destinations all across the globe. SourceThis big Central American country has many areas that are deliberately designed to cater to the needs of the day tripper, or for a family on a package holiday. As well as Mexico's holiday sparkling beaches, the relevant resorts will also offer visitors shopping centres and parks to enjoy. Historical sites in Mexico are also well positioned for tourists to explore.Because Mexico has a growing economy, it's also a country to consider regarding business opportunities. Finding the best package that suits your taste for a Mexican holiday trip, that allows you to balance a holiday with looking for business opportunities, would be ideal.Using information gathered from a holiday can also prove to be a spark to starting up a business in Mexico. The type of business could be aimed at English-speaking tourists, for instance. Because of the demand to see some of the notable Aztec and Mayan sites in the country, providing guides to see these historical hot spots is one business idea to consider. Providing general tourist guides is also another.SourceMexico's location close to the United States makes it a good base for a business financially because it's cheaper to start a business there than in the US and Europe. Mexico is also currently the only country that has Free Trade Agreements with both of those economic zones. Mexico's infrastructure means that travelling to Europe is also not a problem, as it's a country well equipped with international airports, and is proof that not everything revolves around the capital, Mexico City.Whether its coastal resorts looking over the Pacific Ocean in the west, or the Caribbean Sea to the east, or its fascinating towns and cities inland, Mexico’s holiday is a great tourist destination and a land of opportunity for business among savvy tourist and business traveller enthusiast.

Budapeszt – jak przygotować się do podróży

Kulinarny Blog

Budapeszt – jak przygotować się do podróży

Wbrew pozorom podróż do Budapesztu wcale nie musi być droga, wystarczy odpowiednio się wcześniej przygotować :) Zobaczcie jak dojechać do Budapesztu, gdzie znaleźć nocleg oraz jakie ceny są w sklepach. Po pierwsze… podróż do Budapesztu Musimy się zdecydować jakim środkiem transportu będziemy podróżować, a mamy ich kilka do wyboru… pociąg – tutaj niestety bilety są dość drogie, a podróż będzie trwała ponad 10 godzin autobus – wybierając ten środek transportu z całą pewnością będziemy w stanie kupić bardzo tanie bilety (nawet za ok. 100 PLN w obie strony za osobę – PolskiBus), jednak droga będzie bardzo męcząca, bo spędzimy w nim ok. 12 godzin samolot – jeśli naszą podróż zaplanujemy w miarę wcześnie, to na pewno uda nam się kupić bilety po okazyjnej cenie. Do stolicy Węgier polecimy tanimi liniami Wizz Air. Po drugie… noclegi Ceny noclegów są bardzo urozmaicone, wszystko oczywiście zależy w jakich warunkach chcemy nocować. Możemy zdecydować się na pokój wieloosobowy, osobny pokój z łazienką lub bez, albo hotel. Oczywiście ten ostatni będzie najdroższy. Naszą podróż do Budapesztu zaplanowaliśmy razem z portalem Airbnb, gdzie znaleźliśmy bardzo okazyjną ofertę wynajęcia kawalerki. Trzy dniowy pobyt w wynajętym mieszkaniu kosztował nas ok. 250 PLN, mieliśmy do swojej dyspozycji całą kawalerkę. Na wyposażeniu była kuchnia, lodówka, kuchenka mikrofalowa, a mieszkanie ciche, przytulne i w bardzo dogodnej lokalizacji. Uwaga, teraz będzie krypto reklama :) Jeśli zarejestrujecie się z linka poniżej to przy rezerwacji otrzymacie zniżkę w wysokości ok. 85 PLN (minimalna kwota rezerwacji to ok. 300 PLN – zawsze przeczytajcie warunki, bo kwoty te się często zmieniają). https://www.airbnb.pl/c/gprzybylowski Oczywiście wybierajcie noclegi u sprawdzonych gospodarzy, tych z dużą liczbą pozytywnych opinii. Muszę Was jednak uprzedzić, że portal bardzo dokładnie weryfikuje gospodarzy oraz gości, tak więc nie będzie w tym nic dziwnego, jak zostaniecie poproszeni o przesłanie skanu dowodu osobistego, oraz podpięcie jako weryfikację konta gmail, albo facebooka. Po trzecie… plany miasta Jadąc do Budapesztu obowiązkowo musicie wydrukować sobie plan komunikacji miejskiej, bo znacznie ułatwi on Wam poruszanie się po mieście. plan metra – http://www.bkk.hu/apps/docs/terkep/vasut_bp.pdf plan całej komunikacji – http://www.bkk.hu/apps/docs/terkep/buda.pdf Po czwarte … pieniądze Obowiązującą walutą na Węgrzech jest Forint Węgierski (100 HUF = ok. 1,40 PLN). Oczywiście w sklepach, restauracjach zapłacicie za wszystko kartą, jednak przewalutowanie na karcie może być bardzo wysokie, dlatego polecam wymienić pieniądze w kantorze. Po piąte … ceny Ceny w stolicy Węgier są bardzo zbliżone do cen w Polsce, z całą pewnością znacznie mniej zapłacicie za typowe węgierskie produkty np. paprykę, salami czy węgierski pyszny Tokaj. W restauracjach można kupić syty obiad składający się z typowego węgierskiego gulaszu z kluseczkami za ok. 17 PLN. Węgierski gulasz z kluseczkami Ale uwaga nie wszędzie :( We wpisie o lokalnych przysmakach znajdziecie nazwę knajpki, którą polecamy, bo dają tam dobrze i tanio zjeść :) Zobacz również co warto zobaczyć w Budapeszcie -> TUTAJ Post Budapeszt – jak przygotować się do podróży pojawił się poraz pierwszy w Kulinarny Blog - wiesz jak gotować!.

Budapeszt – miasto warte odwiedzenia

Kulinarny Blog

Budapeszt – miasto warte odwiedzenia

Korzystając z okazji kupiliśmy tanie bilety lotnicze do Budapesztu – tak więc wybraliśmy się w podróż do Budapesztu. Z Polski lata tam m.in. Wizz Air. Właśnie mija miesiąc od naszej podróży. Zobaczcie jakie są nasze wrażenia z podróży oraz co warto zobaczyć w Budapeszcie. W stolicy Węgier gościliśmy 3 dni, ale wierzcie mi, tyle wystarczy aby zobaczyć najważniejsze miejsca oraz skosztować tamtejszych smakołyków. Położony nad Dunajem Budapeszt zachęca nie tylko do zwiedzania, ale także do odpoczynku – doznamy tam niezapomnianych wrażeń. Do najważniejszych miejsc wartych obejrzenia w Budapeszcie z całą pewnością zaliczamy: Most Łańcuchowy, który jako pierwszy połączył dwie części Budapesztu – Budę i Peszt. Został zaprojektowany przez angielskiego inżyniera i  powstawał w latach 1839-49. To miejsce warto zobaczyć zarówno w dzień, jak i w nocy. Most Łańcuchowy w Budapeszcie Na Wzgórzu Gellerta będziemy mogli podziwiać XIX wieczną Cytadelę oraz Pomnik Wolności. Jednak oprócz tych zabytków Wzgórze Gellerta to wspaniałe miejsce widokowe na całą stolicę Węgier. Widok na Budapeszt ze wzgórza Gellerta Wzgórze Zamkowe to nie tylko wspaniale zachowany Zamek Królewski (wpisany razem z całym wzgórzem na Światową Listę UNESCO), ale także piękny i okazały Kościół Macieja. Dla niektórych ogromną atrakcją jest wjechanie na wzgórze kolejką Sikló… hmmm ale czy aby na pewno? Czy te kilka minut jazdy koleją na niewielkie wzgórze jest warte wydanie ok. 15 PLN od osoby? Bez problemu na sam szczyt zawiezie nas miejski autobus (mając bilety okresowe, będzie to najlepsze wyjście – o komunikacji w Budapeszcie przeczytacie w osobnym wpisie). Kościół Macieja Parlament – chyba jedno z najbardziej znanych miejsc w Budapeszcie. Węgierski Parlament jest bardzo okazały i warto zobaczyć go zarówno w dzień, jak i w nocy. Jeśli mamy ochotę za opłatą będziemy mogli zwiedzić go również w środku. Parlament Wędrując po Budapeszcie warto odwiedzić tamtejszą Halę Targową znajdującą się nieopodal Mostu Elżbiety, znajdziemy tam całe mnóstwo regionalnych produktów (kultową węgierską paprykę oraz pyszne salami), a także skosztujemy Langosza (o węgierskich potrawach przeczytacie w osobnym wpisie – już niedługa :) ) Hala Targowa W powyższym wpisie znajdziecie tylko zarys tego co jest warte zobaczenia w Budapeszcie,  w kolejnych wpisach dowiecie się jak poruszać się po Budapeszcie, gdzie zjeść itd. Post Budapeszt – miasto warte odwiedzenia pojawił się poraz pierwszy w Kulinarny Blog - wiesz jak gotować!.

HANNA TRAVELS

Gratitude! 100 days on the road and 6th birthday of my blog

100 days of my trip have passed and I don’t even know when. 100 days since when I have left Poland with one-way ticket for a trip around the world. It is true that I sum up each months regularly on YouTube but this post will be different. This post is out of gratitude. Because […] Post Gratitude! 100 days on the road and 6th birthday of my blog pojawił się poraz pierwszy w Hanna travels.

Plecak i Walizka

Wdzięczność! 100 dni w podróży i 6 lat bloga

100 dni w podróży minęło nawet nie wiem kiedy. 100 dni od kiedy wyjechałam z Polski z biletem w jedną stronę, w podróż dookoła świata. Co prawda regularnie robię podsumowania miesiąca, ale ten post będzie inny.  Ten post będzie z wdzięczności. Bo – jak powiedział Walt Disney – jeśli możesz coś sobie wymarzyć, to możesz […] Post Wdzięczność! 100 dni w podróży i 6 lat bloga pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

Recenzja: Motocyklowe strategie uliczne (Tom 1)

dwa kółka i spółka

Recenzja: Motocyklowe strategie uliczne (Tom 1)

"Motocyklowe strategie uliczne"101 sposobów na uniknięcie wypadkuTom 1 - sytuacje 1 do 50Autor: Mark PepettiWydawca: ICEmark.orgCena: 28 złZastanawiałam się, czy ta pozycja może w ogóle wnieść coś nowego. W końcu jest na rynku książka, o niemalże takim samym tytule - "Strategie uliczne" autorstwa Davida L Hougha. Na pierwszy rzut oka obie są podobne. Obie mają ten sam zamysł. Obie poprowadzone są w tym samym stylu - opowiastek o sytuacjach drogowych, mechanizmach ich powstawania i zagrożeniach jakie ze sobą niosą."Motocyklowe strategie uliczne" nie są książką, która jakoś szczególnie wyróżnia się na półce. Nie przyciąga wzroku jaskrawymi kolorami czy efektownym zdjęciem na okładce. Jest szara. Czy to źle? Niekoniecznie. Może w tym stonowaniu okładki tkwi poważne podejście do tematu, jakim jest bezpieczeństwo?Książka ma 120 stron i kilka kolorowych insertów reklamowych na końcu. Zaczyna się spisem treści, listującym wszystkie opisane sytuacje. Zamiast przedmowy jest nieco prowokacyjny wpis prowadzącego bloga "Jazda na kuli". Potem możemy poznać autora. To człowiek, który wydaje się być mocno doświadczonym motocyklistą, który w tym sporcie próbował wszystkiego: jeździł motorynkami, nakedami, ścigaczami, armaturą, enduro, turystykami, a nawet był licencjonowanym zawodnikiem trialowtm. Ponadto zaangażował się w działalność na rzecz poprawy bezpieczeństwa w ruchu drogowym. W dodatku o niebezpiecznych sytuacjach pisze z praktycznego i osobistego punktu widzenia - sam uległ nie tak dawno poważnemu wypadkowi, który w dużej mierze przyczynił się do powstania tej pozycji. Pierwszą część książki zamyka kilka słów od wydawcy, który chciał osadzić publikację w polskiej drogowej rzeczywistości i w odniesieniu do polskiego prawa o ruchu drogowym, a także parę stron poświęconych efektowi "size-arrival", który ma niebagatelny wpływ na postrzeganie poruszających się pojazdów.Wnętrze książki jest jeszcze bardziej szare. Trochę ciężkie ilustracje wybijają się na pierwszy plan. Tekst jest oszczędny, co mocno odróżnia się od kwiecistych opowiadań z książki Hougha.Jedna opisana sytuacja zajmuje dwie strony. Po lewej jest kilka słów opisu, po prawej mechanizm sytuacji i garść porad.Najważniejszy przekaz dotyczący zdarzenia jest podsumowany "jednym zdaniem" na dole prawej strony.Za to na dole po lewej są dodatkowe informacje czy ciekawostki - w zamyśle zapewne dotyczące tematu. Niestety w kilku przypadkach dla mnie sprawiają wrażenie zupełnie nieadekwatnych i wciśniętych "na siłę".Sytuacje przedstawione w książce nie są jakieś nieprawdopodobne. Raczej takie, które przeciętny motocyklista codziennie spotyka na swojej drodze, choć nie zawsze sobie zdaje sprawę z ich ewentualnych nieciekawych konsekwencji. Są opisane w sposób prosty i zrozumiały. Bez nadmiernego językowego upiększania, zbędnych porównań, cytatów, czy innych ozdobników. Tak w żołnierskich słowach. Porady są jasne i klarowne, a informacje łatwe do zapamiętania. Po prostu opis motocyklowej codzienności , której doświadcza każdy z nas, motocyklistów, ale ukierunkowany na potencjalne zagrożenia. tym z nas, którzy są jednocześnie kierowcami samochodów, rowerzystami, pieszymi, korzystającymi z komunikacji miejskiej tez potrafi otworzyć oczy na pewne mechanizmy, co może przełożyć się na zwiększenie bezpieczeństwa na drodze.Pomimo całej wartości merytorycznej książka nie jest wolna od błędów czy niedociągnięć. Oprócz wcześniej wspomnianego "wciskania" informacji dodatkowych w miejsca, do których nie bardzo pasują w oczy rzuciło mi się kilka błędów ortograficznych. W niektórych miejscach mam zastrzeżenia co do składu - zdjęcia zachodzą na siebie, tekst na zdjęcia i robi się z tego ciemna mało czytelna plama. Zresztą - same ilustracje też mnie jakoś nie przekonały - są techniczne aż do bólu. Wolałabym coś z lżejszego.Mimo kilku wad wspomnianych wyżej, uważam tę pozycję za ciekawą, nawet jeśli wcześniej "czytaliśmy coś podobnego". Świeżym motocyklistom pozwala zwrócić uwagę na z pozoru banalne sytuacje, w których jednak należy zachować czujność. Tym bardziej doświadczonym przypomina, że pomimo tego, że do tej pory zrobili bezpiecznie setki czy tysiące kilometrów, zagrożenia mogą czyhać tam, gdzie się ich nie spodziewamy, bo przecież "nas to nigdy nie spotkało". A na motocyklu to nie jest niestety pytanie "czy?" tylko "kiedy?" przytrafi się coś zaskakującego i tylko od nas zależy jak będziemy na to przygotowani.W grudniu planowana jest premiera drugiego tomu i kolejnych 51 sytuacji. Na pewno go przeczytam.

Grand Press Photo 2016

Dobas

Grand Press Photo 2016

Himalaje 2016 - Dzień 13 -  Niemotorkowo

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 13 - Niemotorkowo

15 sierpnia 2016 - poniedziałekW Indiach jest dzień niepodległości, ale życie jakby toczy się normalnie, przynajmniej w Leh. Dla nas to dzień odpoczynku przed powrotem. Ale odpoczynku aktywnego - więc wybieramy się na zwiedzanie. Najpierw jednak sprawdzamy, czy nie da się jakoś wcisnąć na audiencję do Dalaj Lamy, który własnie jest w Leh. Niestety wszystkie wystąpienia publiczne ma za kilka dni, więc nam się to nie uda. Pozostają więc inne atrakcje. Zanim wyjedziemy z hotelu, przyjeżdża Asia, uczestniczka drugiego etapu Orlicowej wyprawy. Ale zamiast dołączyć do nas - wybiera odpoczynek po podróży. Z lekkim opóźnieniem - czyli standardowo po indyjsku - wyjeżdżamy do Pałacu Shey, leżącego opodal Leh.Po zwiedzaniu czas na  przejazd do monastyru Thiksay. Jego zwiedzanie zaczynamy od... zakupów w sklepie z pamiątkami ;)Trzeba przyznać, że jest tu chyba kibelek z najlepszym widokiem an świecie.. przynajmniej męski ;)Robimy się lekko głodne, więc czas na lunch. Jedziemy do jakiejś wypasionej restauracji dla "białych" ale nie bardzo chcą obsłużyć grupę. I dobrze, bo knajpa wygląda "zbyt zachodnio" jak na to czego chcemy tu doświadczać. Jedziemy więc do lokalu bardziej odpowiedniego dla nas, czyli takiego z latającymi muchami, lepkim stołem i brudną umywalką na zapleczu.Po lunchu jedziemy do pałacu królewskiego, będącego obecnie muzeum. Ladakh był kiedyś jednym z buddyjskich królestw, ale jak większość został wchłonięty przez supermocarstwa. jedynym wolnym królestwem buddyjskim obecnie jest Bhutan, który udało mi się zwiedzić na motocyklu w 2014 roku). Była rodzina królewska mieszka już normalnie, jak zwykli ludzie, ale pałac można zwiedzać. Niestety nie można w środku robić fotek. I zwiedza się na bosaka.Ostatni punkt programu - wielką stupę - odpuszczamy. Jak w tym kawale "stąd wszystko bardzo dobrze widać" - widziałyśmy ją z daleka w kilku ujęciach i... chyba wystarczy.Wracamy do hotelu i zarządzamy chwilę przerwy na odpoczynek ;) po którym następuje kolejna porcja relaksu. Takiego typowo babskiego - shopping. W końcu trzeba kupić kilka pamiątek. Odwiedzamy więc bazary, sklepiki, kawiarnie, deptaki. W knajpce z kawą nawet zamawiam kawę mrożona, ale właśnie brakło lodu, więc nici z tego. Gubimy się po uliczkach Leh ( choć trudno się zgubić na trzech prostych ulicach na krzyż, które stanowią turystyczne centrum miasta), ale co rusz na siebie wpadamy i odnajdujemy resztę Orlic. A nawet Mata, który ma dla nas super uliczne pikantne samosy.Objuczone zakupami wracamy do hotelu i za parę chwil udajemy się na ostatnią wspólną kolację do podobno najlepszej knajpy w mieście. Kluczymy uliczkami, by do niej dojść. Oczywiście na miejscu okazuje się, że jest jakiś problem, bo sala "Pangong Lake", którą rezerwowała Ola nie może być nam oddana, ale po chwili jednak udaje się nam w niej zasiąść. Zamawiamy piwo i lokalne przysmaki. Mat i Ola mają dla każdej z nas drobne prezenty - koszulki, przyprawy masala i paczkowane placki, które możemy przygotować po powrocie do domu. Ciężko będzie stąd wyjechać.W lekko stuningowanych humorach wracamy do hotelu, gdzie niestety czeka bardzo przyziemna czynność do wykonania... pakowanie... Jutro bladym świtem wylatujemy z Leh...

Pszczyna – perła księżnej Daisy, czyli co warto zobaczyć w mieście

Podróżniczo

Pszczyna – perła księżnej Daisy, czyli co warto zobaczyć w mieście

Himalaje 2016 - Dzień 12 - Motocyklowy dach świata

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 12 - Motocyklowy dach świata

14 sierpnia 2016 - niedzielaDzień niespiesznie zaczynamy od jogi. Próbujemy znaleźć jakikolwiek cień, bo słońce pali mocno, choć jest jeszcze wcześnie. Po śniadaniu wyjeżdżamy na zabawy w piaskownicy. To pierwsza z dzisiejszych atrakcji, których - jak na ostatni dzień jazdy przystało - jest kilka. Wydmy w  okolicy Hunder to najwyżej położone wydmy na świecie i po części z nich można jeździć. Najpierw Ola pokazuje nam, że "da się", mimo, że nasze Enfieldy wcale nie wyglądają, jakby miały sobie tu poradzić - ciężkie, niskie, z nieagresywnymi oponami. Kilka z Orlic idzie w ślady Oli i też próbuje swoich sił na tym terenie. Reszta nie ma ochoty męczyć się w upale, więc wygodnie siada w cieniu wozu serwisowego. Nie wiem jak inne motki, ale mój na jedynce się kopie (i nie jedzie), na dójce za to początkowo idzie, w miarę, ale potem brakuje mu mocy, zwalnia i traci stabilność, więc nie ma mowy o podjazdach pod jakieś większe górki. Zabawa fajna, i w moim przypadku bez gleb. Chyba treningi pod okiem Krzysia w Afryce nie poszły w las ;) Pojawiają się inne grupki motocyklistów i próbują swoich sił, ale stwierdzam, że nam to idzie dużo lepiej. Podjeżdża nawet parka na nowym Enfieldzie Himalayan, ale nie próbuje nawet wjechać na piasek. Za to Ola i Emilka uśmiechają się do kierowcy i testują Himalayana i też "da się" ;)Opuszczamy wydmy i jedziemy kilka kilometrów  do monastyru Diskit. Podjeżdżamy serpentynami na mały parking i zostawiamy tam motocykle i zbędne ciuchy. Nie bardzo możemy pojąć, jak kilku Hindusów, którzy parkują obok, wybiera się na zwiedzanie świątyni w pełnym rynsztunku, a nawet w przeciwdeszczówkach... Wspinamy się przez "miasteczko" do klasztoru. Te zawsze są budowane jak najwyżej. Zwiedzamy co się da, a nawet włazimy tam gdzie nie wolno, jak w moim przypadku, bo koniecznie chciałam sobie zrobić fotkę z "czachami" na dachu. Z klasztoru jest piękny widok na okolicę, i na wielki posąg buddy, do którego też podjeżdżamy.Czas na nas, więc ruszamy w drogę. Wjeżdżamy w dolinę prowadzącą na najwyższą przełęcz na świecie ogólnie dostępną dla ruchu kołowego. Zauważam, że zmalała ilość ciężarówek, a wzrosła busików i taksówek.W North Pullu zatrzymujemy się na lunch i odmeldowujemy na posterunku.Posilone, możemy jechać dalej.Wjeżdżamy na przełęcz Khardung La. Oficjalnie najwyższą na świecie, na którą każdy może wjechać. Ma 5602 m npm. Ale... jak to już kilkakrotnie tu było... tak naprawdę jest "trochę" niżej, bo "zaledwie" 5359 m npm (czyli o metr niżej niż Chang La, ale wciąż przed "druga na świecie" Taglang La). Dodatkowo gps pokazuje jak zwykle coś jeszcze innego ;) Mocno to pokręcone, a smaczku dodaje fakt, że ta najwyższa przełęcz (Semo La, 5565 m npm) niestety nie leży w Indiach, tylko w Tybecie (czyli w Chinach). Jak widać nowoczesne metody pomiarów mogą nieco namieszać w ogólnie przyjętych prawdach. W każdym razie - trzymamy się tego co na znakach i jesteśmy najwyżej jak się da ;) W sumie nie ma to żadnego znaczenia, bo wysokość czuć mocno, oddycha się ciężej, a tabliczki na przełęczy sugerują, żeby nie przebywać tu więcej niż 20 minut. Jest ciepło i nie ma tłumów ludzi, czego się obawiałyśmy - może dlatego że jest popołudnie, a nie ranek.Z przełęczy zjeżdżamy "każda sobie", z zamiarem spotkania się w Sout Pullu, czyli pierwszej wiosce. W sumie wszystko fajnie, ale moje moto jakoś nie chce odpalić. Benzyna w baku jest, wszystko gra. Nie startuje też z kopki (albo żadna z nas nie umie tego zrobić, mimo, że próbuje nawet Anka, który jeden dzień jeździła odpalając swoje moto na kopkę, więc "umi"). W końcu, zanim podjedzie mechanik, robię to co wczoraj - czyli odkręcam kranik na rezerwę. I moto startuje. Widocznie miało taki kaprys - podobno Enfieldy tak mają.Podczas zjazdu można się napawać widokami na Leh i zaśnieżony Zanskar.Orsi i ja przeprowadzamy nawet akcję ratunkową jakiegoś Hindusa, który przewraca się na drodze, uszkadzając i motocykl i siebie. Podnosimy pechowca, i moto i po chwili oddajemy pod opiekę ludi z jego grupy. Nawet pojawia się ambulans (co prawda przypadkiem i nie do niego, ale ciekawy zbieg okoliczności).W South Pullu czekamy na wszystkich przy posterunku, który mieści się na tarasie na piętrze jednego z trzech budynków w wiosce i bardziej wygląda jak kawiarnia. Ale niech by ktoś się nie zatrzymał przy szlabanie (co prawda otwartym) - wtedy brzuchaty pan mundurowy odpala gwizdek i już wiadomo, że trzeba się zatrzymać.Jedziemy dalej, już w grupie, bo do Leh musimy wjechać opłotkami. Wszystko po to, żeby na posterunku przed miastem nie było problemu z naszymi tablicami rejestracyjnymi. Zjeżdżamy więc w chyba największe offy na tym wyjeździe, w głąb jakiejś zabitej deskami wioski.Chyba przez wyrwy w ziemi jest za ciężko dla samochodów, więc zawracamy i wjeżdżamy z powrotem na główną. Dojeżdżamy do posterunku i... mamy farta - nikogo na nim nie ma. Wjeżdżamy do Leh, na nowo przyzwyczajając się do gęstego miejskiego ruchu. W dodatku jedziemy jakąś niewłaściwą drogą "przez centrum" i utykamy w ogromnym korku, bo jak wiadomo - każdy miał pierwszeństwo, więc samochody całkowicie się zblokowały. udaje się jednak przemknąć między nimi do najbliższego skrzyżowania i wjechać w ulicę prowadzącą do hotelu. Wóz serwisowy też jakoś tam dotarł od drugiej strony, ale Mat i Antośka utknęli w korku chyba na dobrą godzinę.Dojeżdżamy do hotelu i... to koniec jazdy na motkach na tym wyjeździe. Trochę smutno, ale jak wiadomo - wszystko co dobre zbyt szybko się kończy. Zanim zrobimy cokolwiek siadamy w ogrodzie i delektujemy się zimnym piwem. Wszystko się udało!Przejechane: 150 km, Hunder -> Leh

PRO CAPTURE mode

Dobas

PRO CAPTURE mode

Gdzie wyjechać

Pogoda i klimat w Azji. Czym się różni? Jak się zmienia? Dlaczego? I kiedy wybrać dany kraj?

Pogoda i klimat w Azji. Czym się różni? Jak się zmienia? Dlaczego? I kiedy wybrać dany kraj? Zastanawiasz się nad urlopem w „zimnej połówce roku” a jednocześnie nie do końca potrafisz dopasować termin? Widzisz promocję lotniczą w świetnej cenie na Filipiny, do Indii czy na Bali ale nie wiesz jaką zastaniesz tam pogodę? Zapraszamy do krótkiego nawigatora, który przygotowaliśmy bazując na swoich geograficznych umiejętnościach. Oto podstawowe informacje, które pomogą Wam PRZYNAJMNIEJ na […]

Himalaje 2016 - Dzień 11 - Zamkniętą drogą

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 11 - Zamkniętą drogą

13 sierpnia 2016 - sobotaZ kampu wyjeżdżamy bardzo wcześnie. Chcemy jeszcze chwilę pobawić się nad jeziorem z kamerą i dronem. Niestety musimy wybrać inne miejcie niż pierwotnie planowałyśmy, gdyż jest tam straszny tłum. Sądząc po ilości ludzi skupionych wokół faceta na białym koniu, z wielkim... dronem, to kręcili tam jakąś kolejną bollywoodzką superprodukcję. My też w końcu trafiamy w miejsce upamiętniające powstawanie innego filmu - "Three Idiots". Obok stoi grupa mnichów, którzy z kolei maja jakieś zawody...w rzucaniu strzałą do tarczy (technika dowolna). Gdy przyjeżdżamy to przerywają swoje zajęcie i chętnie robią sobie z nami zdjęcia.Opuszczamy okolice jeziora i wracamy do wioski, gdzie był "Subway" i posterunek, na którym znowu się odmeldowujemy. Pytamy, czy droga, którą chcemy pojechać jest otwarta dla ruchu (jeśli nie, to musiałybyśmy wrócić do "głównej"). Nie jest - ze względu na osuwisko ziemi jest nieprzejezdna. Dojeżdżamy do skrzyżowania z dużą stupą, przyozdabianą przez miejscowych na przyjazd Dalaj Lamy, na którym musimy podjąć ostateczną decyzję. I ją podejmujemy - jedziemy drogą, która oficjalnie jest zamknięta. Najwyżej będziemy przenosić motki...Początek doliny jest piękny. Głęboki wąwóz wśród beżowych skał i pozakręcana droga, która wije się wzdłuż rzeki. Gdzieś na trasie spotykamy dwóch chłopaków z Elbląga, którzy jadą w przeciwnym kierunku swoimi objuczonymi motocyklami. Mówią, że drogę da się przejechać.Nie jest łatwo, ale nie takie rzeczy już przerabiałyśmy. Są przeprawy przez kamienie, wodę, piach i muł. Co ciekawe najwięcej "przygód" zdarza się Orlicom na asfalcie (bilans to dwie stłuczone lampy). Jest nieprzyzwoicie gorąco. Każdy przejazd w cieniu to niesamowita ulga. Droga czasem jest brzegiem rzeki, czasem jej dnem. Rzeczywiście, przy większych opadach może być całkowicie nieprzejezdna. Są też ślady niedawnego osuwiska, które jest jeszcze usuwane przez maszyny. Ale nie musimy nigdzie przenosić motocykli. Samochody też przejeżdżają bez większych problemów. Bardzo ciekawe są piaskowo mułowe ciasne serpentyny w jednym miejscu. W innym z kolei pęka mi kulka RAM mocująca nawigację, więc mam hamowanie awaryjne i poszukiwanie zumo gdzieś w piaszczystych koleinach.Zatrzymujemy się na odpoczynek w jedynym miejscu na trasie i jemy jedyne dostępne danie - zupkę makaronówkę. Dobrze, że mat ma jeszcze kilka "pączkowatych" ciastek i słoik pikli, przez co nasz posiłek staje się bardziej urozmaicony.Gdzieś na prostej drodze mój motek nagle gaśnie, jakby brakowało mu paliwa - może nierówno dolali? Kranik na rezerwę i odpala. Ten sam problem kilka kilometrów dalej ma Bawarka.Dołączamy do głównej drogi i zatrzymujemy się w miasteczku na coś do picia. Widzimy jak babeczka prowadząca "restaurację" sprząta stoliki po grupie przed nami - wszystkie talerze jednorazowe i butelki wyrzuca... wprost do rzeki płynącej obok. Barbarzyństwo. I zupełnie nie rozumie o co nam chodzi, gdy protestujemy gdy chce wyrzucić kolejną porcję. Następną wrzuca do wielkiej metalowej beczki po oleju i podpala...Zbliżamy się do wydm na najwyżej położonej pustyni. Czuć to wyraźnie, ponieważ zerwał się wiatr i piasek wciska się pod kaski, do oczu i nosa. Rzeczywiście są wydmy - jutro po nich pojeździmy (w miarę możliwości, bo dostępny jest tylko kawałek, reszta jest zagrodzona, żeby nie niszczyć).Dzisiejszą noc znowu spędzimy w campie. Jest piwko i świeża pakora przyrządzona na bazie warzyw z własnego ogródka. Czekając na kolację mamy okazję przebrać się w lokalne stroje ludowe i przetestować jak się w takim wdzianku jeździ na moto ;)Powoli zaczynamy czuć koniec wyjazdu, został tylko jeden dzień jazdy i zaledwie kilka dni do powrotu...Przejechane: 186 km; Spangmik -> Hunder

Wstęp do zwiedzania Bratysławy. Rozbrajamy „syndrom bratysławski” i złe stereotypy na temat Słowacji

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Wstęp do zwiedzania Bratysławy. Rozbrajamy „syndrom bratysławski” i złe stereotypy na temat Słowacji

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({}); Do Bratysławy ludzie jeżdżą zazwyczaj bez żadnych oczekiwań. Z nami było inaczej – a właściwie ze mną. Bo na stolicę Słowacji napaliłem się jak szczerbaty na suchary. I, co zaskoczyło mnie najbardziej – stolica Słowacji spełniła moje wygórowane oczekiwania i wbrew obawom nie okazała się rozczarowaniem. Zacznijmy jednak od początku… Bratysława to miasto piękne, choć niedoceniane. Potwierdzają to zresztą niektórzy blogerzy, na przykład Grzegorz Turnau polskiej blogoturystyki. Wpis oczywiście świetny, choć z perspektywy mojej niespełnionej miłości do stolicy Słowacji, odrobinę niesmaczny. Bo dla kolegi Wesołowskiego Bratysława to miasto jak każde inne, takie na jeden dzień, o czym świadczą te wszystkie perwersyjne wkręty o wchodzeniu w nie o piątej nad ranem. Strasza wizja, typowa dla rozpasanego i libertariańskiego Krakowa :))) Dla nas zaś (no dobra, dla mnie, w końcu to moja obsesja) Bratysława była niespełnionym snem. Takim króliczkiem, którego się goni, bo on cały czas ucieka. A im bardziej Ci ucieka, w tym większy obłęd popadasz. Obłęd napędzają opinię znajomych, którzy już tu byli i którzy przekonują cię, że w sumie nic nie straciłeś. Ale jak to? Oni na pewno coś przede mną ukrywają, nie może tak być. O tym, jak narodził się mój "syndrom bratysławski" pisałem już kilka razy na blogu, ale z kronikarskiego obowiązku przypomnijmy. Za każdym razem, gdy jechaliśmy gdzieś na południe (Chorwacja, Budapeszt, Bałkany) i już w oddali majaczyły mi charakterystyczne białe wieże bratysławskiego zamku, rosła we mnie chęć na zwiedzanie. Niestety, była ona odwrotnie proporcjonalna do moich współtowarzyszy podróży, którzy albo byli zbyt zmęczeni albo znudzeni albo im się nie chciało albo tu i tak nic nie ma. W drodze powrotnej było tak samo: „No co Ty, to tylko 6 godzin, dociśniemy”. I w końcu jestem tu, w Bratysławie! Ha! Zanim jednak zaczniemy zwiedzać, musimy się zderzyć i obalić masę stereotypów dotyczących tego kraju. Stereotyp #1 "Eurotrip" Oczywiście, to typowe amerykańskie myślenie – obrzydliwe i stereotypowo, choć jednocześnie niesamowicie zabawne. Ale czy fałszywe? Bratysława jest dość czystym miastem, ale ten cytat, że właśnie w telewizji leci nowość z USA, czyli „Miami Vice”…cóż… Spacerując uliczkami stolicy specjalnie zwracałem uwagę na billboardy z nadchodzącymi koncertami i powiem szczerze…nie są to gwiazdy pierwszej wielkości. Pamiętacie tego pana? A tą panią? No dobra, pani kilka dni później zagra też w Warszawie. A na dodatek (tu niestety nie zdążyłem zrobić zdjęcia, bo billboard widziałem zza szyby autobusu) za kilka dni w Bratysławie będzie klaskane. Tak, tak, sam Wszechmistrz Piotr Rubik i jego „Tu Es Petrus”. Słowacja wydaje się więc takim trochę krajem może nie zacofanym, ale retro to już bardziej. Albo nawet o, mam! – vintage! Pasuje jak znalazł i wyjątkowo nikogo nie obraża. Ten vintage widać choćby w innej kwestii Stereotyp #2 Party Hard Wiadomo, że jak przygoda, to tylko w Bratysławie. No, może niekoniecznie w samej stolicy, ale jesteśmy z Izą z pokolenia, gdzie pierwszym skojarzeniem ze Słowacją był napis „Potraviny” tuż za granicą i absurdalnie tania wóda. Dziś wóda jest równie dobra jak wtedy (Spisska Borovicka – mniam!), jest też niestety sporo droższa niż wtedy, choć wciąż tańsza niż w Polsce (wiadomo, strefa euro). Wydaje się, że zalety nieco tańszej wódy zaczynają odkrywać zastępy brytyjskich stagerów, co widać po licznych męskich grupkach koczujących po bratysławskiej starówce. Jeśli więc zastanawiacie się, czemu ostatnimi czasy jakby mniej żygających Angoli na Floriańskiej, oto macie odpowiedź. Acz widok Angoli w Bratysławie jest jednocześnie zabawny i nieco smutny, bo… zazwyczaj są dość samotni. Bary, w których przesiadują nie są jakoś szczególnie zatłoczone, pięknych (lub jakichkolwiek innych) kobiet, też jak na lekarstwo. Przypomina to trochę klasyczne „sausage fest”, czyli ostatnie miejsce, w którym chcielibyście przebywać. Ach, te różnice kulturowe… Stereotypy #3 Słowacy nas nienawidzą. Czy tylko mnie? Tu musiałem bojować ze stereotypem prywatnym, a nie narodowym. Bo, co mnie strasznie zdziwiło – Słowacy są wśród najbardziej ulubionych przez Polaków nacji (lubi ich 48 proc. naszych rodaków). Motywacji można się tylko domyślać, ale stawiam, że oprócz wspomnienia taniej wódy jest to zabawny język, z którego można sobie pożartować. Słowacki jest zresztą trochę podobny do polskiego, a co za tym idzie – nieco mniej zabawny od czeskiego. Dzięki czemu to Czechów lubimy najbardziej spośród innych nacji – sympatię do nich pałają prawie 2/3 Polaków. Jest to o tyle zabawne, że rzekomo Czesi nas nienawidzą (przyznam, że nigdy osobiście nie odczułem). No i oczywiście, ta nasza sympatia też jest taka podszyta podśmiechujkiem – bo Krecik, wojak Szwejk, bo Czesi zawsze się poddawali i nigdy nie walczyli, a my to nawet na czołgi z ogniem i mieczem. No i jednak jest coś w tym, że lubimy narody, z których śmieszkujemy, bo między Czechami i Słowacją naszą drugą ulubioną nacją są…tak, ci zabawni Makaroniarze (49 proc sympatii). A'propos tego stereotypu ja miałem kompletnie odwrotnie: byłem bowiem przekonany, że Słowacy nas nie znoszą. Nie wiem, może mam pecha, ale każda interakcja ze Słowakami czy to z panem w sklepie czy panią sprzedajacą winiety na autostradzie była w najlepszym razie bardzo oschła, w najgorszym zaś kończyła się darciem japy. Na szczęście w Bratysławie udało mi się obalić ten stereotyp… Stereotyp #4 Janosiki Dobra, niech im już będzie, że ten Janosik był trochę bardziej słowacki niż polski, chociaż i tak unarodowił go dla nas Marek Perepeczko. Z filmu może wynikać, że Słowacy to prawdziwi twardziele. Czy tak jest w rzeczywistości? Trudno orzec, natomiast jeśli w głównej federacji MMA mężczyźni tłuką się w bieliźnie, to… No dobra, w sumie nic – u nas w głównej federacji główną gwiazdą jest Popek. Lingerie Fighting Championship No to kolejny przykład: gangsta rap. Na Słowacji główną ikoną tego gatunku jest brat bliźniak Meza, wyglądający jak nieślubny syn Libera i Kasi „Aniele, tak wiele” Bujakiewicz. Swoją drogą, to fajne, że w Smyku zaczęli sprzedawać kamizelki kuloodporne w rozmiarze XS.                       Stereotyp #5: Kofola to najgorszy napój świata Mam tu lekki zgryz, bo z Kofolą jest trochę jak z kwasem chlebowym. Kwas chlebowy w Polsce, kupowany w plastikowej butelce w sklepie jest absolutnie obrzydliwy i po kilku próbach obłaskawienia go porzuciliśmy próby zaprzyjaźnienia się z tym napitkiem. Co innego na Ukrainie – zimny kufelek prosto z beczki to nasz ulubiony sposób na zgaszenie pragnienia, ilekroć jesteśmy we Lwowie, Kijowie czy gdziekolwiek indziej za naszą wschodnią granicą. I naprawdę nie wiem o co chodzi… może przesiąka plastikiem?                             Fot. Wikimedia Commons Z Kofolą jest dokładnie tak samo – nieprzyzwyczajonym do specyficznego połączenia coli z mocno cytrusowo-ziołowym posmakiem pierwszy kontakt z tym napojem może wydać się dość ekhmm…odpychający. Ale tylko wtedy, jeśli będziecie ją pili z plastiku. Bo Kofola najlepiej smakuje w knajpie z nalewaka, pita w przypominającym piwne pokale kufelku. Najlepiej z którymś ze słowackich dań (będzie o nich trochę w drugiej części wpisu) lub z obowiązkową pozycją, czyli smażonym serem z hranolkami i tatarską omacką. Z tym daniem też mam jakoś dziwnie – ilekroć jestem u naszych południowych sąsiadów, czuję przemożną potrzebę konsumpcji. I ilekroć jestem w jej trakcie lub tuż po, odczuwam mocno, jak ciężkostrawne jest to danie. Ale ponieważ moje niewyszukane kubki smakowe nie wybierają, znoszę w imię dobrego smaku te niedogodności. PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI! Artykuł Wstęp do zwiedzania Bratysławy. Rozbrajamy „syndrom bratysławski” i złe stereotypy na temat Słowacji pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

Himalaje 2016 - Dzień 10 - Turkusowe jezioro

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 10 - Turkusowe jezioro

12 sierpnia 2016 - piątekBudzi mnie szum wody. Leniwie otwieram oko, widzę że nie ma Aśki - pewnie bierze prysznic. Ale żeby o 5 rano? Po kilku sekundach jednak drzwi pokoju otwierają się szeroko i wpada przez nie Aśka i Hindus z obsługi guesthouse'u. Hindus jest lekko zdezorientowany, gdy długowłosa blondynka w piżamie ciągnie go do pokoju z wielkim łóżkiem, w którym leży druga Europejka... Co gorsza, ta pierwsza wciąga go do łazienki... a tam dzieje się Armagedon. Chyba nazwa naszego pokoju - Indus - nie jest taka od rzeczy. W Łazience mamy powódź. Pod umywalką z jednego wężyka woda leje się pod sporym ciśnieniem. Chłopak dalej jest przerażony, ale już inaczej, zdają sobie sprawę, żę to tylko awaria, a nie porwanie celem wykorzystania przez dwie napalone baby. Wybiega z pokoju i po chwili wraca z kolegą. Za pomocą kołka i foliowej torebki naprawiają usterkę w kilka minut.Skoro i tak już nie śpimy, to lekko się przygotowujemy do dnia - toaleta i wstępne pakowanie. Chwilę po szóstej idziemy do nowego klasztoru na poranne modlitwy mnichów. Jak zwykle jest kolorowo i głośno. Gardłowe mruczenie przeplata się z dźwiękami trąb, bębnów, dzwoneczków. W świątyni leży sporo masek, pewnie przygotowanych na obchody jakiegoś święta czy inne przedstawienia. Najpierw nieśmiało, potem coraz odważniej zaczynamy pstrykać zdjęcia. Nikt nie protestuje. Antośka robi sobie prawdziwy rajd z kamerą po świątyni. Kończymy wizytę, gdy mnichom przynoszą śniadanie. Zapewne gdybyśmy zostały i nam by się dostała porcja ryżu i herbata, ale śniadanie mamy zapewnione w hostelu i wypada na nie zdążyć.Udaje się jeszcze wcisnąć ekstra szybką jogę przed porannym posiłkiem. Po jedzeniu ruszamy w trasę. Od dziś towarzyszy nam inny samochód serwisowy i jego nowy kierowca (mechanik, Dewa, zostaje). Lokalne przepisy nie pozwalają komercyjnym pojazdom z innych stanów (np. z Himachal Pradesh skąd są wszystkie nasze samochody i motocykle) wjeżdżać do Dżammu i Kaszmiru. Tak naprawdę nasze motocykle też są komercyjne i powinnyśmy je zmienić na lokalne, ale  chcemy tego uniknąć i użyjemy drobnego fortelu w miejscu, gdzie mogłoby to być dla nas problemem.Początkowo trasa biegnie objazdem więc jest sporo offu. Zgrabnie omijamy walczące na nierównościach osobówki. Potem droga już jest "normalna". Ale pełna żółtych tablic z mądrościami. I wojskowych ciężarówek. W miarę możliwości wyprzedzamy i je.Dojeżdżamy na Chang La - przełęcz na 5360 m npm (czyli... wyższej niż "oficjalnie" druga najwyższa Taglangla, na której byłyśmy wczoraj, ale jednocześnie nie najwyższa. Mówiłam, że połapanie się w tutejszych wysokościach i o tym co jest "naj", a co drugie itp. to wyzwanie). Stacjonuje tu mnóstwo wojskowych ciężarówek i kręci pełno żołnierzy. Wpraszamy się na zwiedzanie punktu pomocy medycznej. Największe zagrożenia dla zdrowia to choroba wysokościowa i odmrożenia. Swoją drogą, nawet podczas walk, które regularnie w tym regionie trwają z Chińczykami, więcej osób ginie od zimna niż od kul... Widzimy, jak Bawarce świecą się czy na widok przenośnych butli z tlenem, ale panowie wojskowi jakoś nie wyczuwają tematu i nie dają takiej butli w prezencie ;)Mój motek znowu niedomagał lekko na podjeździe więc Dewa zmienia mu świece. Robi to w pośpiechu, bo jakaś wojskowa szycha przegania nas z przełęczy, bo nadjeżdżają nowe ciężarówki i muszą mieć miejsce do zaparkowania.Zjeżdżamy z przełęczy serpentynami.. Można jednak sobie czasami umilić drogę lekkim offem wybierając łagodne skróty. Efektem ubocznym jest jednak spora ilość piachu wywożona na asfalt.Pojawia się coraz więcej żółtych znaków z mądrościami.Znajduję również bardzo podobną do tej, której żałowałam, że nie sfotografowałam wczoraj :)Zjeżdżamy do Tangtse, gdzie towarzyszę Oli w załatwianiu przejazdu na posterunku. Chcemy też tu zjeść lunch, ale to nie takie proste. W "Subway'u" nie mają tyle posiłków ile nas jest.Ogólnie z jedzeniem zaczyna być problem - ze względu na święto, wszystko jest pozamykane, w tym przydrożne knajpy. Dodatkowo pogoda jest trochę kapryśna - lekko kropi, a moja nawigacja pokazuje humory - restartuje się i nie chce ładować. Coś nie mam do niej szczęścia...W końcu na horyzoncie pojawia się cel naszej dzisiejszej podróży - jezioro Pangong. Jedziemy w jego kierunku. Zgrabnie objeżdżamy sporą grupę Hindusów, ale gdy parę chwil później dojeżdżamy do rozległej błotnistej kałuży i dajemy sobie przestrzeń, żeby każda z nas ją komfortowo przejechała, Hindusi wjeżdżają w nią na pełnym gazie zupełnie nie bacząc na naszą obecność i to, że mętna woda rozbryzgująca się spod ich kół skutecznie zachlapuje nas od stóp do głów... Nasze piękne spódniczki.... ;)Dojeżdżamy nad turkusową wodę. Jest niesamowicie. Cieszymy się jak dzieci robiąc miliony fotek. Jezioro jest ogromne. Jego większa część leży w Indiach, a mniejsza - w Chinach. Wieść gminna niesie, że Chińczycy mają na swoim końcu łódź podwodną. Ile w tym prawdy - nie wiadomo. Za to indyjskie okręty po ich stronie wyglądają jak ... przerośnięte rowery wodne ;)Wiatr nieco urywa nam głowy (bo to ze psuje fryzury jest nam już obojętne ;)), więc gdy mamy dość, zajeżdżamy na lunch do jednej z wielu dhab stojących przy drodze. Koleny raz przekonuję się o tym, że najlepiej nie zaglądać w knajpach do kuchni czy na zaplecze. A jeśli już, to żeby się tym całkowicie nie przejmować. Tu powala mnie kibelek na tyłach restauracji - wychodek zbity z desek, z dziurą w ziemi, bez zadaszenia, zamykany na zasuwę jedynie od zewnątrz i z odwróconą muszą klozetową na "dachu". Nie jest to najmilsze doświadczenie, choć jakoś mnie już w Indiach nie dziwi.No i jeszcze niestety biryani, które nam podają jest całe posypane wiórkami kokosowymi... nie najem się... Ale chociaż burza, która nas goniła przeszła bokiem, gdy jadłyśmy, pozostawiając za sobą niesamowite kolory i światło.Dojeżdżamy na camping "Watermark" w Spangmik. Rozlokowujemy się w namiotach (są cholernie daleko od jadalni, ale z to podobno nie będzie nam przeszkadzał generator), ale to jeszcze nie koniec jazdy na dzisiaj. Część z nas zamienia motocykle na nasze samochody (Antośka za kółkiem jednego), a kilka pozostaje na motkach. Jedziemy wzdłuż jeziora, do Merak - wioski najdalej jak tylko możemy dojechać na naszych przepustkach, do szkoły zawieźć dzieciakom przybory szkolne i zabawki.Trasa, choć krótka, jest piękna. Te, które jadą samochodami chyba sa lekko wkurzone, że nie wybrały motocykli. Jest kilka przepraw przez wodę, wjazd do jeziora, zabawy na "plaży". Wszystko. i te kolory...W Merak znajdujemy szkołę, ale nie ma żywego ducha w okolicy - podobno wszyscy są w Tangtse, bo jest święto. Po chwili pojawiają się  zabiedzone dzieciaki. Jedne podchodzą, inne nieśmiało podglądają z bezpiecznej odległości. Brudne, zasmarkane, ubrane w brudne rzeczy, klapki, choć jest zimno. Jeden chłopczyk ma każdy z innej pary i w dodatku dwa prawe. Ale tak tu jest - bida z nędzą. Przychodzi do nas ktoś kto zna kogoś kto może otworzyć szkołę. Czekamy dobry kwadrans i przyjeżdża nauczycielka i "pan woźny". Kolejne osoby i dzieci wyrastają jak spod ziemi. Przekazujemy to co przywiozłyśmy - przybory szkolne, książki, kolorowanki, kredki, długopisy, piłki, skakanki, zestawy do badmintona. Gospodarze szkoły są nam bardzo wdzięczni, zapraszają nas na herbatę, ale robi się późno i nie chcemy wracać na camping w ciemnościach, więc grzecznie odmawiamy.Droga powrotna jest jakby łatwiejsza. Na jeziorze pojawiają się małe fale, a słońce pięknie oświetla wierzchołki gór po drugiej stronie. Sielankę brutalnie rozprasza uślizg koła mojego enfielda na metalowej rurze w strumieniu tuż przed zjazdem na camping. Podpieram się nogą i nie wyglebiam, ale gwałtowność tego ruchu powoduje lekki ból w stopie. Do wesela się zagoi.Wieczór mija jak zwykle - na kolacji i pogaduchach. Dzisiaj jednak idziemy spać dość wcześnie. Chyba zmęczenie już się skumulowało....Przejechane: 165 km; Sakti -> Spangmik

Plecak i Walizka

Miesiąc 3: inspirujące wzloty i bolesne upadki

Podsumowując wrzesień miałam ogromną nadzieję, że październik będzie lepszy. Nie wiem, czy ja mam jakiegoś niefarta, czy moje życie stwierdziło, że będzie rzucać mi kłody pod nogi, żeby sprawdzić jak długo wytrzymam. No więc, drogie życie, sorry, ale ja nie z tych co się poddają. Zaciskam zęby i realizuję swoje marzenie dalej, nie ważne czy wokół […] Post Miesiąc 3: inspirujące wzloty i bolesne upadki pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

Co warto zobaczyć w Barcelonie?

Podróżniczo

Co warto zobaczyć w Barcelonie?

Plecak i Walizka

Wszystkich Świętych na Filipinach: biesiada ze zmarłymi

Dzień Wszystkich Świętych po raz pierwszy spędzam za granicą. Tęsknię za wizytą na rodzinnych cmentarzach na wschodzie Polski, za tym klimatem pierwszego listopadowego dnia i za łuną od tysięcy zniczy unoszącą się nad nekropoliami. Ale jestem też ciekawa jak wygląda Wszystkich Świętych na Filipinach. W kraju również katolickim, który jednak kulturowo bardzo różni się od […] Post Wszystkich Świętych na Filipinach: biesiada ze zmarłymi pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

Himalaje 2016 - Dzień 9 - Pod znakiem Indusu

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 9 - Pod znakiem Indusu

11 sierpnia 2016 - czwartekŚpi się dobrze. Dużo się śni - pewnie to z powodu niedotlenienia mózgu - zamiast normalnie pracować to wyświetla sobie jakieś filmy. Znowu oczy są spuchnięte rano bardziej niż ustawa przewiduje, ale poza tym nie mam żadnych objawów związanych z przebywaniem na sporej wysokości. W ramach przedśniadaniowych aktywności badamy sobie poziom wysycenia krwi tlenem. "Najlepsze" mają ponad 90%. Ja z moimi 87% plasuję się gdzieś w środku stawki. W normalnych warunkach byłby to jednak powód do niepokoju. Tabelę zamykają wartości nieco ponad 70%, co jest zdecydowanie niepożądane, więc w ruch idzie butla z tlenem. Te z nas, które mają się nieźle biorą maty do jogi i idą poza teren campu na poranne ćwiczenia. Słonko powoli wychodzi zza gór, więc robi się cieplej i przyjemniej. Lokalni kowboje ze stadkiem mułów przejeżdżający opodal mają niezłe przedstawienie, gdy grupa kobitek "wygina śmiało ciało". Po jodze idziemy na śniadanie, a po śniadaniu - na spacer, w poszukiwaniu wody. W końcu jesteśmy nad jeziorem. Tso Kar to słone jezioro, które kiedyś, w czasach, gdy sól była cenniejsza od złota, pozwalało na jej pozyskiwanie. Teraz jezioro straciło na znaczeniu i chyba trochę się skurczyło, bo nie możemy znaleźć wody. Jedynie małe kałuże tu i tam, ale żeby dotrzeć nad taflę wody musiałybyśmy przejść pewnie z 5 albo i więcej kilometrów. Za to udaje nam się wystraszyć kilka królików, ptaków i jaszczurek mieszkających w krzaczkach. Mimo, że się nie spieszymy z wyjazdem, to nie mamy aż tyle czasu, żeby dotrzeć nad brzeg jeziora, więc wracamy do obozowiska.Offem wracamy na główną, asfaltową drogę. W ogóle dzisiaj będzie głównie asfalt. I zaczynamy od mocnego uderzenia - wyjazdu na przełęcz Taglangla (5328 m npm, choć zumo pokazuje więcej), oficjalnie drugą najwyższą na świecie dopuszczoną do ruchu kołowego. Oczywiście jest z tym trochę zamieszania, bo i ile ta przełęcz rzeczywiście może być drugą najwyższą w Indiach, to to, czy jest druga na świecie jest dyskusyjne, ale o tym przy innej okazji. Na podjeździe moto jest jakby bardziej przymulone niż zwykle, dusi się trochę i lepiej mu jest na wyższych biegach, ale  raczej jazda pod górę na "piątce" to zły pomysł, bo motek nie ma ani mocy ani dynamiki. Poobserwuję temat.Taglangla jest bardzo kolorowa, więc spędzamy tu kilka chwil.Podczas zjazdu jest naprawdę niezły asfalt i zakręty, więc można trochę "poszaleć". Jazda wchodzi jak marzenie.Niestety zaczyna lekko padać, co trochę psuje wrażenia z jazdy, zwłaszcza, że wjeżdżamy w wioskę gdzie jest mnóstwo stup, a następnie w kanion z czerwonymi górami wzdłuż turkusowego strumienia. Jak na złość wyładowuje mi się bateria w kamerze, a aura nie zachęca do postojów i robienia zdjęć, więc ilość fotek nie zadowala. Bardzo żałuję szczególnie jednej, z fajnym napisem na żółtym znaku. Mam tylko nadzieję, że gdzieś ten napis się jeszcze pojawi i będę mogła nadrobić straconą okazję.Kolorowe góry i strumień zamieniają się w szarobure. Zjeżdżamy nad Indus - też w kolorze masala tea. Zanim jednak przekroczymy rzekę musimy odmeldować się na posterunku i uiścić opłatę za przejazd.Za mostem zatrzymujemy się na lunch. Pogoda nieco się poprawia.Posilone m.in. pierożkami momo jedziemy do, a raczej za Karu, gdzie tankujemy motki. Antośka znowu przesiada się na motek, tym razem zamienia się z Bawarką. Przed Karu zaczyna się wyraźna strefa militarna - koszary, mnóstwo wojskowych pojazdów, jak i samych żołnierzy. Wojsko w Indiach ma bardzo duży autorytet i absolutne pierwszeństwo we wszystkim. Jest mnóstwo mądrości na znakach przy drodze - dla odmiany czarnych, a nie żółtych. Również różne motywacyjne: win, never give up, succeed, be prepared. Są też tabliczki edukacyjne, przedstawiające lokalną faunę: lisy, dudki i inne zwierzaki.Z zatankowanymi motkami wracamy do Karu, gdzie skręcamy w boczną drogę i odmeldowujemy się na posterunku. Znowu lekko pada, ale to nawet dobrze, bo się nie pyli - wąska droga jest w remoncie i nie jest najprzyjemniejsza do jazdy.Dojeżdżamy do Sakti, gdzie zaczynamy od herbatki. Potem rozlokowujemy się w pokojach (są przestronne, zamiast numerków mają nazwy - Asi i mi przypada Indus). Priorytety to prysznic (ciepły) i prąd, żeby podładować elektronikę.Zanim się ściemni robimy sobie mały spacer do klasztoru. Są dwa - stary i nowy; odwiedzamy ten stary, częściowo wykuty w jaskini. Można robić fotki, ale bez lampy błyskowej. Wnętrze jaskini jest pokryte... gumami do żucia, do których poprzyklejane są monety i banknoty. Taki pomysł na składanie ofiar.Wracamy do hostelu, gdzie niedługo będzie kolacja. Żeby umilić sobie oczekiwanie na posiłek zamawiamy piwa... ale okazuje się, że są tylko dwie puszki. Rozlewamy je więc do 11 szklanek, co sprawia, ze każdej przypadają mniej więcej dwa łyki. No skoro nie ma piwa, to powinien być jeszcze jeden Old Monk w wozie serwisowym. I... tu pojawia się problem. Mechanicy coś niespiesznie chcą nam go przynieść, że niby coś się stało, stłukł się i nie ma. W końcu wychodzi, że przepili (albo przehandlowali - trochę plączą się w opowieściach) orlicową butelkę na campingu i mieli w planach odkupić gdzieś po drodze. Pech chciał, że dziś wszystkie sklepy po drodze były zamknięte, ze względu na przygotowania do święta i sprawa się rypła. Chłopaki poczuli się w obowiązku naprawić tę sytuację i zjechali do głównej wioski, gdzie od kogoś spod lady zanabyli butelkę innego rumu. Dzięki temu było czym okrasić kolację i wieczorne pogaduchy.Przejechane: 137 km; Tso Kar Lake -> Sakti

Plecak i Walizka

Filipiny, Manila: obrzydliwe przebrania na Halloween

Jeśli kiedykolwiek myśleliście, że wasz kostium na imprezę Halloween był straszny lub szalony, to znaczy, że powinniście w tym okresie przyjechać na Filipiny. Bo na pewno nie przebieraliście się nigdy za rozkładające się zwłoki w lodówce. Z lodówką oczywiście. W sobotę 22 października w Makati, części Manili gdzie mieszkam, miała miejsce parada Takutan sa Burgos […] Post Filipiny, Manila: obrzydliwe przebrania na Halloween pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

DoubleTree by Hilton Wrocław

Podróżniczo

DoubleTree by Hilton Wrocław

19 rzeczy, które zaskoczą Was w Korei Południowej

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

19 rzeczy, które zaskoczą Was w Korei Południowej

HANNA TRAVELS

FULL TIME TRAVEL Month 2: Think positive!

September wasn’t as positive as I expected. It means that travelling is not only unicorns and rainbows! I’ve hurt my leg and my wound got infected which forced me to change my plans. At the end of the month I was frustrated and really upset. But the power is in positive thinking. Whatever you do, […] Post FULL TIME TRAVEL Month 2: Think positive! pojawił się poraz pierwszy w Hanna travels.

Himalaje 2016 - Dzień 8 - Spotkanie na końcu świata

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 8 - Spotkanie na końcu świata

10 sierpnia 2016 - środaRanek jest chłodny, ale nie odpuszczamy porannej jogi, na którą przybywamy poubierane w ciepłe rzeczy. Obozowisko jest osłonięte niemal z każdej strony górami, więc chwilę trwa, zanim słońce zza nich wyjdzie. A wtedy od razu robi się bardzo ciepło.Noc nawet nie była taka zła, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. W śpiworku było ciepło, dało się zasnąć, pomimo wysokości, choć większa niż zwykle poranna opuchlizna pod oczami zdradza, że choroba wysokościowa próbuje coś tam zdziałać w organizmie.Motocykle czekają na nas ustawione w równy rząd, więc po śniadaniu bez większych ceregieli rozpoczynamy dzisiejszą podróż. Na początek mamy trzy check-posty. Przy pierwszym z nich, bardzo blisko miejsca startu spotykamy... Jasinka! Jest sam, bez Reda, który pewnie jeszcze dosypia bo pora jest wczesna. Następują przywitania, uśmiechy i demonstracje siniaków (kto ma i nie wstydzi się pokazać).Jedziemy w przeciwne strony, więc nie możemy nawet kawałka pojechać razem. Ruszamy więc z dziewczynami na kolejne check-posty (przed ostatnim jest spory kawałek po rzece płynącej drogą).Ruch jest znowu jakby większy, więc trzeba wyprzedzać ciężarówki. Dwie z nich prawie mnie kasują, bo w połowie wyprzedzania zjeżdżają na prawo, wymuszając na mnie rozpłaszczenie się na skale po prawej lub odpuszczenie manewru.Droga wiedzie ciekawym szlakiem z wieloma mostami o jeszcze ciekawszych nazwach: Brandy Bridge, Whisky Bridge... ;)Dojeżdżamy na początek jednej z dzisiejszych atrakcji. Gata Loops. 21 serpentyn. Szkoda, że nie można poszaleć. Po pierwsze nie te motocykle ;) Po drugie - duży ruch. Po trzecie - nawierzchnia też bywa różna - a to dziura, a to żwirek...Na jednym odcinku kolarz zajeżdża drogę jadącej przede mną Orsi, a ta zamiast go wyprzedzić (bo jest na to miejsce) to hamuje. W efekcie ja też hamuję... ze ślizgiem na żwirze, ale bez żadnych dodatkowych emocji.Zanim wyjedziemy na sam szczyt urządzamy sobie małą przerwę na fotki i podziwianie okolicy. I siku ;)Ruszamy, ale po chwili mamy ostre hamowanie - Włosi spotkani gdzieś wczoraj mają jakiś problem mechaniczny i proszą o pomoc. Wóz serwisowy zostaje przy nich, a my wspinamy się na szczyt Gata Loops, na punkt widokowy, pilnowany przez Sikha w mundurze, który salutuje wszystkim wojskowym ciężarówkom. Chwilę podziwiamy niesamowitą przestrzeń i widoki, a także odwróconą tęczę, która jest na niebie.  Muszę też przeparkować mój motocykl, bo dwie ciężarówki nie mogą się minąć będąc na jego wysokości ;)Zjeżdżamy z przełęczy do "wioski" z dhabami. Żeby wyprzedzić ciężarówki można wybrać skróty na drodze. Bywa to ryzykowne, bo są one w różnym stanie i np. mogą kończyć się wielkim nieprzejezdnym rowem itp, ale czasami potrafią uratować.  W pewnym momencie postanawiam wjechać w taki skrót. Jadąca za mną Orsi wyprzedza jednego z Włochów i też chyba chce skręcić za mną (nie widzę tej akcji dokładnie). Efekt jest taki, ze ich motki zderzają się, co kończy się glebą. Słyszę, ze coś się dzieje, więc próbuję się zatrzymać na tej skrótowej dróżce i pomóc, ale jest na tyle stromo,, że stopka boczna motka składa się sama, a luźne podłoże wcale nie pomaga. Nawet nie mam jak pomóc... Co ciekawe Włoch też nie pomaga Orsi w podniesieniu motocykla :( Wszystko w końcu się dobrze kończy ale jakiś niesmak zostaje.Czeka nas teraz kolejny podjazd, na przełęcz Lachung La. Znowu ciężko określić jej prawdziwą wysokość, ale ma ponad 5000 m npm.Z przełęczy zjeżdżam tuż za Olą. Utykamy jednak za jedną zaciętą ciężarówką, która nie chce nas przepuścić, a wręcz utrudnia jazdę przyspieszając i wzniecając tumany kurzu. Taka jazda, gdzie nie widać nic przed sobą nie jest ani przyjemna ani bezpieczna. Na szczęście Ola zauważa jeden ze skrótów, co pozwala nam opuścić towarzystwo ciężarówki.W Pang stajemy na lunch, gdzie również ogarniamy temat kolejnej gumy w orlicowym teamie. U mnie w motku coś rzęzi przy ok. 40 km/h i jak zamykam gaz. Poobserwuję to jeszcze. Włosi jedzą w knajpce obok,a le nawet nikt nie podziękuje za pomoc na Gata Loops.Posilone jedziemy dalej. Wyjeżdżamy na płaskowyż na ok. 4700 m npm, gdzie trochę bawimy się z fotkami i kamerą.Gdy już się wyszalejmy możemy jechać dalej... i przetestować możliwości naszych enfieldów. Asfalt jest szeroki, równy, jest płasko. Trzeba jedynie uważać na szerokie zagłębienia poprzeczne w asfalcie, które mają ułatwiać przepływ wody - można na nich się mocno katapultować. W międzyczasie Antośka, przewieszona przez okno toyoty kręci materiał filmowy.Powiem tak... dupy nie urywa. Enfield wyciąga jakieś 90-100 km/h. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę wysokość, na której jesteśmy,  ale to naprawdę nie jest moto dla szosowych rajdowców ;)W końcu zjeżdżamy z asfaltu w prawo, w szutrową drogę, której prawie nie widać. Drogowskaz obwieszcza, ze za jakieś 10 km mają być obozowiska. Jedziemy raz drogą, raz poza nią, w kierunku jeziora Tso Kar. Raz po raz pod koła chce nam wpaść jakiś dudek ;)Dojeżdżamy na camping, ale okazuje się, że wcale tam na nas nie czekają. Podobno ma przyjechać grupa, ale na pewno nie same baby. Czekamy na Mata i wyjaśnienie sytuacji, popijając masala tea. I rzeczywiście - to nie ten camp. Musimy pojechać na drugą stronę jeziora. Anka oddaje motek Antośce i przesiada się do toyoty. Antośka upewnia się, że jedynka jest w dół, a reszta biegów w górę, zostaje lekko z tyłu z Olą, a reszta dziewczyn rusza za samochodem do właściwego obozowiska. Jedziemy bardziej offem niż "onem" i jest bardzo przyjemnie. Czasem trzeba uważać, na gliniaste kałuże, ale poza tym nie ma niespodzianek. No, może poza jedną - tuż przed wjazdem na camping trzeba sforsować strumyk. Zatrzymuję się zaraz za nim, bo wiem, że Orsi może chcieć żeby ktoś za nią to przejechał, a że nie ma "dyżurnej" czyli Oli, to ja się chętnie podejmę tego zadania. I tak też robię - bezproblemowo przejeżdżam strumyk royalem koleżanki.Na campie jest jakby mniej luksusowo niż wczoraj ;) ale za to wita nas tam lokalny koziołek. I podobno jest ciepłą woda. Dobrze, bo w końcu trzeba się umyć.Po chwili przyjeżdżają Ola i Antośka. Ola cała w błocie - wpadła w jakąś kałużę, więc tym bardziej przyda jej się ciepła woda. K8 też ma większą niż inne potrzebę skorzystania z ciepłej wody - w jej bagażu stłukła się butelka rumu Old Monk... Co za strata...Ciepła woda rzeczywiście jest, choć warunki do mycia są lekko spartańskie. No i trzeba się ubierać i rozbierać w większości na zewnątrz. A jest wieczór, czyli chłodno.Kolacja znowu składa się z tych samych dań. Jak zwykle gadamy, śmiejemy się, a potem część z nas kończy megaprodukcję "PK". Hinduska grupa, która też mieszka na campingu świętuje czyjeś urodziny, więc dostajemy ciasto.To będzie najtrudniejsza noc na wyjeździe, bo spędzona na wysokości 4600 m npm. To prawie jak spać na szczycie Mt. Blanc...Przejechane: 158 km; Sarchu -> Tso Kar Lake

Bielsko-Biała – mały Wiedeń w Beskidach

Podróżniczo

Bielsko-Biała – mały Wiedeń w Beskidach

Kraina mistrza Twardowskiego – atrakcji tyle, że nie wyrobisz się w weekend

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Kraina mistrza Twardowskiego – atrakcji tyle, że nie wyrobisz się w weekend

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({}); Kiedy Mazowiecka Regionalna Organizacja Turystyczna zaprosiła nas na weekend do Węgrowa i okolic, naszą pierwszą myślą było: „ojj, to chyba się wynudzimy”. Ah, jakże się myliliśmy. I obyśmy częściej mogli się tak pozytywnie rozczarowywać. Kilka dni temu opowiedzieliśmy wam trochę o gospodarzu tych ziem. Dziś zajmiemy się praktyczną stroną podróży, czyli zaplanowaniu weekendu w Węgrowie i okolicach. Od razu jednak ostrzegamy – jeśli chcecie wyrobić się w weekend i choć pobieżnie obskoczyć wszystkie atrakcje, musicie solidnie spinać poślady. My na miejscu meldujemy się w piątek wieczorem – naszą bazą jest „Bania na Mazowszu” – gospodarstwo agroturystyczne we wsi Brzeźnik, kilka kilometrów od Dobrego. Miejsce jest absolutnie genialne: cisza, spokój, świetna kuchnia pani Basi. Przez moment nam przemknęło, że drobną wadą jest lekko niedomagające Wi-Fi i zasięg komórkowy, ale z drugiej strony dla miejskiego korposzczura taki krótki detoks to raczej gigantyczna zaleta. Zaraz po przyjeździe posililiśmy się lekką kolacją i herbatą, a gospodarze…zaczęli nam opowiadać o okolicy. Miejscowe historie, legendy… I spadły nam laczki – już nie myśleliśmy o tym, że to będzie nudny weekend, raczej zastanawialiśmy, jak tyle atrakcji uda nam się ogarnąć w ciągu niespełna dwóch dni. Bo to jest trochę tak, że jeśli trafisz na człowieka z pasją, to jest szansa, że zainteresuje Cię nawet fizyką kwantową (pani profesor Jeleniewicz, proszę nie mieć żalu, to moja wina). Opowiadali nam o mistrzu Twardowskim (do niego jeszcze wrócimy, spokojnie), ale też o innych wspaniałych historiach. Jak Marszałek wrócił do Dobrego Weźmy choćby historię o pomniku marszałka Piłsudskiego w Dobrem, która mogłaby służyć za scenariusz niezłego filmu sensacyjnego. Popiersie marszałka autorstwa znanego rzeźbiarza Konstantego Laszczki. Pomnik został odsłonięty w 1938 roku, jednak już w 1947 roku zniknął z cokołu w niewyjaśnionych do dzisiaj okolicznościach. Jednak niektórzy społecznicy nie pogodzili się tak łatwo z utratą marszałka – jednym z nich był Romuald Pełka, właściciel miejscowego młyna. Dowiedział się on o gipsowym projekcie pomnika, który miał przechowywać wieloletni dyrektor szkoły Jan Zych. Pełka przez lata badał, chodził i przekonywał Zycha, który nie chciał jednak wydać projektu. I w swoim postanowieniu utrzymał się aż do śmierci. Dopiero na pogrzebie Pełka usłyszał od jednego z członków rodziny dyrektora, że odlew jest ukryty w stodole jednego z gospodarstw. I, jeśli wierzyć naszym gospodarzom, prosto z pogrzebu pojechał tam swoim wysłużonym maluszkiem i oznajmił osłupiałym gospodarzom, że ostatnią wolą dyrektora jest wydanie odlewu. Co mieli zrobić? Zaprowadzili Pełkę do stodoły, gdzie stała gipsowa figura. Pełka zabrał się do jej przenoszenia, a gdy okazało się, że nie mieści się w samochodzie…wyłamał fotel w swoim aucie. I ruszył dalej – do urzędu gminy, gdzie wparował na sesję z odlewem i zameldował wzruszony wójtowi, że marszałek Piłsudski wrócił do Dobrego. Reszta jest historią – od 2002 roku pomnik marszałka wrócił na swoje miejsce. Pokrzepieni garścią historii idziemy spać, ale…jak tu spać, kiedy głowę rozsadza tak monstrualna ilość wiedzy. Kajaki z widokiem na zamek W sobotę rano ruszamy na kajaki. Auto zostawiamy na parkingu w Liwie, gdzie odbierają nas chłopaki z Przystani Liwiec. Jedziemy kilka kilometrów za miasto do Sowiej Góry. To najwyższe wzniesienie w okolicy, z którego świetnie widać pełną zakrętów rzekę Liwiec, w oddali zaś majaczy nam zamek. Dziś miejsce jest niezagospodarowane i jest ulubionym punktem libacji dla okolicznej młodzieży (co nie dziwi, tak tu pięknie), ale już wkrótce powstanie tu taras widokowy, ławeczki, może parking. Ale z drugiej strony – tak miało być już rok temu, i rok temu. Może się w końcu doczekamy. Na podziwianie widoków nie ma czasu, bo musimy spłynąć Liwcem, który w przeszłości był graniczną rzeką między Rzeczpospolitą a Litwą. Rzeka jest idealna do małego spływu – wąska, pełna zakrętów i serpentyn, co kilkaset metrów na brzegu widzimy małe plaże, na których można odpocząć. Nie ma też problemu, by na kajak wybrać się z pociechą – rzeka jest bardzo płytka. W wakacje jej głębokość to średnio metr-półtora metra. No i te piękne widoki… Zamek jak z bajki Po nieco ponad 2 godzinach spokojnego wiosłowania dopływamy pod same mury zamku w Liwie i po wyciągnięciu naszego kajaka na brzeg wybieramy się na zwiedzanie. Zamek w Liwie to pozycja obowiązkowa, choć na pewno w swoim życiu widzieliście wiele wspanialszych, większych i ładniej położonych zamków. Ten zamek warto jednak zobaczyć ze względu na historię. I nie, nawet nie tą zamierzchłą, bo oczywiście jak przystało na szanujący się zamek, ten w Liwie też ma swojego ducha. To Żółta Dama, która jednak zamiast straszyć turystów przekonuje ich o swojej niewinności – jest to bowiem żona kasztelana, którą ścięto na zamkowym dziedzińcu po oskarżeniu o cudzołóstwo. Jednak jeszcze ciekawsza jest współczesna historia zamku. Ale głupi Ci Rzymianie! Tak zwykle mawiał Obeliks do Asteriksa (lub na odwrót) za każdym razem, gdy udało im się wywieźć w pole wojska Juliusza Cezara. Tak też zapewne mógłby powiedzieć Otto Warpechowski – lokalny społecznik, dzięki któremu zamek w czasie II wojny światowej nie został zrównany z ziemią. A taki był pierwotny plan Niemców, którzy zamkowe cegły chcieli wykorzystać przy budowie obozu zagłady w niedalekiej Treblince. Wtedy jednak pojawił się Warpechowski, który przekonał Niemców, że zamek został zbudowany przez Krzyżaków i jest dziedzictwem niemieckiej kultury. Oczywiście, był to kit wielkiej wody, bo zamek zbudowali książęta mazowieccy. Ale ponieważ „głupi Ci Rzymianie” to uwierzyli – rozebrane cegły wróciły na miejsce. Mało tego, zaczęli nawet odbudowę wieży. Niestety, prawda szybko wyszła na jaw – miejscowi naziole napisali pismo do Berlina z prośbą o weryfikację, skąd szybko przyszła odpowiedź negatywna. Odbudowę zamku przerwano, a sam Warpechowski musiał się ukrywać do końca wojny. Po szybkim zwiedzaniu zamku wracamy na pyszny obiad do pani Basi, po drodze zahaczamy jeszcze o Dobre. Po obiedzie nie ma czasu na odpoczynek – Iza z Helką biorą udział w szybkim kursie garncarstwa. A po południu…ruszamy na koniki. Mega atrakcja dla dzieciaków Stadnina „Konik Polny” u pani Ewy Szadyn w Żarnówce to zdecydowanie ulubiony punkt weekendu Helki. I polecamy to miejsce każdemu, zwłaszcza rodzicom z dziećmi. Fakt, miejsce jest dość dobrze ukryte i aby je znaleźć trzeba się solidnie napocić, ale naprawdę warto. Helka i inne dzieciaki, które z nami pojechały były absolutnie zachwycone – mogły do woli głaskać i bawić się z konikami, a głównym punktem wieczoru były przejażdżki na koniu dookoła podwórka. Helka na początku trochę się bała, ale jak już wsiadła, była absolutnie zachwycona. Zachwyt przerodził się w ekscytację, kiedy dziewczyny zostały poproszone o pozbieranie jabłek z sadu, którymi potem karmiły koniki. Tak, to było zdecydowanie fantastyczne popołudnie, które dopełniła wieczorna kolacja przy ognisku. Węgrów – ukryta magia Ostatnią, ale najważniejszą atrakcję miasta zostawiliśmy sobie na niedzielę. I był to kolejny dobry pomysł, bo choć miasteczko jest niewielkie, to absolutnie urzekające. Pod względem urbanistycznym centrum Węgrowa przypomina trochę Tykocin – piękny rynek otoczony kamienicami ze stojącą w centrum bazyliką mniejszą, w której znajduje się słynne zwierciadło Twardowskiego (wrócimy do niej za chwilę). Na rynku wyróżniają się 2 budynki: położony na lewym krańcu XVIII-wieczny Dom Gdański, który kiedyś był luksusowym zajazdem dla znamienitych gości (dziś mieści się tu biblioteka). Drugi punkt to narożna piętrowa kamienica z charakterystycznym zegarem – kiedyś mieścił się tu zakon…komunistów. Analogii z Tykocinem jest zresztą więcej, bo Węgrów od wieków słynął jako miasto wielokulturowe. Bo choć od XV wieku był miastem prywatnym (należącym do magnackich rodów) jego prawdziwy rozkwit zaczyna się od 1593 roku, gdy kupili je Radziwiłłowie. Miasto znajdowało się wówczas na szlaku handlu zbożem, a znany ród magnacki sprowadzał licznych osadników protestanckich, m.in. ze Szkocji i Holandii. Miasto było prawdziwym kulturowym tyglem – obok siebie mieszkali więc katolicy, Żydzi i ewangelicy, którzy mieli tu swoją dzielnicę. Ci ostatni rozwijali się tu zresztą najmocniej, bo Radziwiłłowie byli wyznania kalwińskiego. Powstał tu więc wielki zbór, drukarnia ariańska i szkoła ewangelicka. Upadek miasta rozpoczął się podczas potopu szwedzkiego, gdy Węgrów został spalony i splądrowany. Podobnie było w czasie wojny północnej. Na domiar (w sumie) złego, nowi właściciele miasta, czyli Krasińscy wprowadzili w mieście politykę kontrreformacji. Co warto zobaczyć? Przede wszystkim bazylikę, przebudowaną w stylu barokowym w XVIII wieku, bogato zdobioną licznymi polichromiami i freskami wykonanymi m.in. przez Michała Anioła Palloniego. Aby jednak zobaczyć najważniejszy zabytek, czyli Lustro Twardowskiego, należy przejść do zakrystii. Wykonany z metalu przedmiot ma ponad 400 lat i widnieje na nim łaciński napis, który można przetłumaczyć jako: „Bawił się tym lustrem Twardowski, magiczne sztuki czyniąc, teraz przeznaczone jest na służbę Bogu”. Według legend lustro posiadało magiczną moc: można w nim było zobaczyć własną przyszłość lub duchy zmarłych. Prawda to czy zabobon? Jakby nie było, kościół zachowuje w sprawie lustra zaskakującą wstrzemięźliwość i nie pozwala zbadać obiektu. I tak dobrze, że lustro dalej wisi, bo kilkanaście lat temu z bazyliki w Sandomierzu zniknęło… drugie lustro Twardowskiego. Na wyraźny nakaz władz kościelnych lustro przeniesiono do Muzeum Diecezjalnego, ale nie do sali wystawowej, a do magazynu, gdzie lustro pozostaje niedostępne dla zwiedzających. Grobowiec braciszków Kręcimy się po okolicach małej starówki, na jej granicy mijamy Dom Rabina – jeden z niewielu zachowanych śladów węgrowskiego multi-kulti (i jest to zwrot użyty w jak najbardziej pozytywnym kontekście). Spacerujemy jeszcze trochę po okolicy, mijamy miejscowe centrum handlowe (jakżeby inaczej, „Galeria Mistrza Jana”) i idziemy w stronę parku miejskiego, jakieś 300 metrów od rynku. Znajduje się tak ogromny (zwłaszcza jak na tak małe miasto) kompleks zabudowań dawnego klasztoru reformatów i barokowego kościoła św. Antoniego z Padwy i św. Piotra z Alkantry. Dziś częściowo opustoszały budynek (w kilku salach mieści się dziś przedszkole) już z daleka prezentuje się okazale, a sam kościół jest z pewnością miejscem, które warto odwiedzić. Wybudował go włoski budowniczy Carlo Ceroni według projektu niderlandzkiego architekta Tylmana z Gameren. Jak przystało na barokowe dzieło, wnętrze kościoła jest bardzo bogate. Choć najciekawsze miejsce znajduje się w krypcie pod kościołem, Znajdują się w nim trumny znanych węgrowian, m.in. byłego burmistrza miasta, ale też kilkunastu zakonników, w tym jednego zmumifikowanego. Jest to dość osobliwy widok, więc być może warto zwiedzać to miejsce bez małych dzieci. Kościół zbudowany jeden dzień Wracamy na rynek i ruszamy w przeciwną stronę, gdzie znajduje się dzielnica protestancka. Po drodze mijamy niepozorny szary budynek, w którym obecnie mieści się Urząd Stanu Cywilnego, kiedyś zaś znajdowała się tu drukarnia ariańska. Idziemy dalej, oglądamy kościół ewangelicki, a po jakichś 5 minutach trafiamy na położony na obrzeżach lasu ewangelicki cmentarz. Znajdują się tam kilkusetletnie groby Szkotów, których do Węgrowa sprowadzili Radziwiłłowie. Najciekawsza jest jednak znajdująca się pośrodku ewangelicka kaplica. Niby niepozorna, ale absolutnie wyjątkowa, bo wybudowana w jeden dzień. A było to tak – gdy w 1676 r. spłonęła poprzednia kaplica, ewangelicy chcieli zbudować nową. Na jej budowę nie chciał się jednak zgodzić biskup łucki. Ale miejscowa gmina tak długo wierciła mu dziurę w brzuchu (prawie 3 lata!), że w końcu dla świętego spokoju stwierdził: „Dobra, chłopaki. Jeśli zbudujecie kaplicę w 24 godziny, możecie ją sobie stawiać”. A ewangelicy…zrobili to. Zawczasu sporządzili projekt i drewniany szkielet budowli, który w dniu rozpoczęcia budowy przetransportowali na cmentarz. Następnie zostało tylko osadzenie szkieletu i obicie go drewnem i podmurowanie. Świątynia była gotowa po 24 godzinach. Fantastyczne okolice Powoli wracamy do Warszawy i w pełni świadomie wybieramy nieco dłuższą trasę – drogą numer 62 i dalej do trasy S8. Bo po drodze czeka tu na nas jeszcze kilka świetnych miejsc. Pierwsze już 8 kilometrów za Węgrowem – to monumentalny pałac w miejscowości Starawieś. Dziś przebudowany w neogotyckim stylu pałacyk kiedyś był rezydencją Radziwiłłów. Przez lata mocno podupadał, zmieniło to dopiero przejęcie go przez Narodowy Bank Polski, który wyremontował budynek i przywrócił mu jego dawny blask. Na co dzień obiekt jest niestety zamknięty dla zwiedzających, ale można się telefonicznie umówić na spacer po świetnie zachowanym ogrodzie. Podobnie wcześniej trzeba się umawiać na zwiedzanie kolejnej atrakcji po drodze, czyli wykonanego z modrzewia dworu w Paplinie z połowy XVIII wieku. Niestety, „z ulicy” nie da się wejść na teren pałacu, a patrząc po dostępnych w internecie zdjęciach, jest tam co oglądać. Nasze zwiedzanie kończy krótka wizyta w pałacu w Łochowie, gdzie dziś znajduje się dość luksusowy hotel, jednak otaczający pałac park jest udostępniony do zwiedzania. I powiem szczerze: przy słonecznej pogodzie trudno o bardziej idealne miejsce na niedzielny spacer albo krótki piknik. Najlepszym podsumowaniem jest powrót do początku tekstu. Na zwiedzenie Węgrowa i okolic wystarczył nam weekend, ale musieliśmy sobie narzucić dość solidne tempo. W normalnym tempie ten weekend wypadałoby przedłużyć, przynajmniej o jeden dzień… Ziemię węgrowską najbardziej opłaca się odwiedzić, kiedy jest już ciepło. Bo nie wyobrażamy sobie bycia tam bez wybrania się na spływ kajakowy po Liwcu. No bo powiedzcie sami – znacie taki spływ, który kończy się tuż przy furtce prowadzącej do zamku? PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI! Wpis powstał przy współpracy z Mazowiecką Regionalną Ogranizacją Turystyczną. Artykuł Kraina mistrza Twardowskiego – atrakcji tyle, że nie wyrobisz się w weekend pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

Himalaje 2016 - Dzień 7 - Spuchnięte jak orzeszki w kieszeni

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 7 - Spuchnięte jak orzeszki w kieszeni

09 sierpnia 2016 - wtorekRanek wita nas lekkim deszczem i chmurami. My zaś zaklinamy słońce "powitaniem słońca" na porannej jodze. Potem procedura jest standardowa - śniadanie, pakowanie i start. Dzisiaj trasa ma być łatwa - w większości asfalt, więc powinnyśmy ją dość szybko pokonać.Pierwszym ważnym punktem na naszej trasie jest stacja benzynowa. Tym razem tankowanie idzie sprawnie, bo jesteśmy na niej tylko my i grzecznie ustawiamy się w zorganizowana kolejkę. Dodatkowo musimy zrobić zapas paliwa na następne dni, bo najbliższa stacja jest za... 365 km. A dla nas za jeszcze więcej, bo na pewno nie pojedziemy najkrótszą drogą.Na stacji czekamy na wszystkie dziewczyny - chwilę to trwa, bo jedna Orlica łapie gumę. Dodatkowo Oli wypadają wszystkie dokumenty i pieniądze i musimy je pozbierać z ulicy.Gdy już jesteśmy w komplecie, tuż za stacją zjeżdżamy w boczną drogę, która wspina się serpentynami po zboczu góry. Malowniczą trasą dojeżdżamy na absolutny koniec drogi. Czeka nas jeszcze wspinaczka na nogach. Rozpogodziło się i jest wręcz upalnie, do tego wysokość, motocyklowe buty (i ciuchy) i naprawdę robi się z tego niełatwe zadanie.Kilkanaście minut później docieramy do żeńskiego klasztoru. Ola odkryła to miejsce kiedyś zupełnie przypadkiem, kręcąc się po okolicy w oczekiwaniu na udrożnienie drogi po landslidzie.Na początku nikogo ni możemy znaleźć, ale po chwili pojawia się kilka mniszek, które rozpoznają Olę. Po miłych przywitaniach zapraszają nas na mały poczęstunek i dzielą się z nami tym co najlepsze: mountain dew, herbata ziołowa i ciasteczka, przypominające nasze faworki/chrust, ale dużo bardziej gniotowate ;) W tym czasie nasze wciąż mokre po wczorajszym dniu buty suszą się w promieniach słońca.W rewanżu dajemy im wielką tabliczkę czekolady toblerone. Chciałyśmy tak naprawdę przywieźć im trochę ryżu czy innych artykułów spożywczych, ale nie miałyśmy się jak z nimi skontaktować z pytaniem czego potrzebują.Dobrze, że jest Mat, który może służyć za tłumacza, bo mniszki nie mówią po angielsku. Dzięki temu dowiadujemy się co nieco o ich klasztorze, codziennym życiu i dostajemy odpowiedź na najbardziej nurtujące nas pytanie - dlaczego golą głowy? Otóż kosmiczna energia lepiej przenika do człowieka, przez głowę, gdy ten nie ma włosów. Proste :)Mniszki pozwalają nam obejrzeć wnętrze swojej świątyni, a nawet porobić w niej zdjęcia. Jest jak zwykle - kolorowo, lekko kiczowato, choć na szczęście nie ma ofiar złożonych z zupek chińskich i lhassi w kartonikach.Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i wracamy.Motocykl czekają na nas na parkingu, wsiadamy na nie i zjeżdżamy do głównej drogi, którą kierujemy się do Leh. Czuć wyraźnie, że jest to ruchliwa trasa. Jest mnóstwo ciężarówek i motocykli, ale z łatwością je wszystkie wyprzedzamy. Za to zumo coś znowu nie łapie sygnału z satelitów...Trasa jest piękna, w oddali majaczą lodowce. Na podjazdach czuję trochę większy niż oczekiwany spadek mocy mojego motka i dość nierówną odpowiedź na gaz. Zatrzymujemy się na checkpoście i zaczyna lekko kropić. Pogoda w górach jednak jest nieprzewidywalna.Mamy lekką powtórkę z wczoraj, czyli strumienie. Ale tylko dwa, więc jest sporo łatwiej.Pogoda znowu się poprawia, a my zatrzymujemy się na lunch w dhabie nad uroczym jeziorkiem. Ciekawym elementem tego miejsca jest... dwustanowiskowa toaleta zrobiona z pozawijanych parawanów, dokładnie nad strumykiem - co się zrobi to od razu się spłukuje bieżącą wodą. Takki kibelek i bidet w jednym. A i jak komuś się chce pić... ;)Wsiadamy na motki uciekając przed deszczem. Antośka, dla odmiany,  wsiada jako pasażerka do Anki. Wspinamy się trochę w wyższe partie gór i stamtąd pięknie widać nasze miejsce lunchu i padający tam deszcz, podczas gdy "u nas" jest jeszcze słonecznie.Podjeżdżamy na przełęcz Baralacha (ok.  4890 m npm). Jako, że jest to najwyższa do tej pory zdobyta przełęcz, TAGDB robi 11 burpees i pompki, żeby pokazać, że się da, nawet na tej wysokości ;) Za to Anka nie może wyciągnąć z kieszeni paczki orzeszków, która w wyniku zmiany ciśnienia rozdęła się i utknęła.Zjeżdżamy z przełęczy, pokonując jeszcze kilka innych, mniejszych podjazdów i zjazdów, a także strumieni, ale po wczorajszych doświadczeniach zupełnie nie zwracamy na nie uwagi.Późnym popołudniem docieramy do Sarchu, gdzie mamy spędzić nasz pierwszy nocleg w namiotach. I to najwyżej jak do tej pory - na ok. 4300 m npmNamioty są zadziwiająco luksusowe - jest podłoga, białe prześcieradła, koce. I łazienka - z porcelanową muszlą i umywalką. Niestety nie bardzo jest ciepła woda, a prąd jest tylko w jadalni i to tylko w czasie, kiedy odpalą generator.Przy kolacji pada jedna z najważniejszych mądrości tego wyjazdu. K8 podsumowuje temat jedzenia - na początku wszystkie jadły mało, żeby nie przytyć, bo dieta, bo to, bo tamto, a teraz każda "żre" co dają i w każdych ilościach. Ale spoko, nie przytyjemy od tego - tylko będziemy spuchnięte jak orzeszki w kieszeni Anki. ;)Wieczorem jest dość chłodno. Wskakujemy w kurtki, czapki i rękawiczki i grzejemy się herbatą. Niektórzy wieczorową porą oglądają jeden z bollywoodzkich hitów "PK". Tzn jego fragment, bo jak każde tego typu dzieło film ma chyba ze trzy godziny. W dodatku tłumaczenie jest chyba z translatora, bo jest co najmniej bez sensu, ale w większości da się zrozumieć o co chodzi w fabule. A jak jest zbyt skomplikowanie, to pytamy Mata "o co chodzi" :) W końcu ekipa z campu wyłącza generator, co jest sygnałem do zbiórki do spania. Ciekawe jak to będzie na tej wysokości...Przejechane: 168 km; Sissu -> Sarchu