WEEKENDOWI PODRÓŻNICY
Kraina mistrza Twardowskiego – atrakcji tyle, że nie wyrobisz się w weekend
(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});
Kiedy Mazowiecka Regionalna Organizacja Turystyczna zaprosiła nas na weekend do Węgrowa i okolic, naszą pierwszą myślą było: „ojj, to chyba się wynudzimy”. Ah, jakże się myliliśmy. I obyśmy częściej mogli się tak pozytywnie rozczarowywać.
Kilka dni temu opowiedzieliśmy wam trochę o gospodarzu tych ziem. Dziś zajmiemy się praktyczną stroną podróży, czyli zaplanowaniu weekendu w Węgrowie i okolicach. Od razu jednak ostrzegamy – jeśli chcecie wyrobić się w weekend i choć pobieżnie obskoczyć wszystkie atrakcje, musicie solidnie spinać poślady.
My na miejscu meldujemy się w piątek wieczorem – naszą bazą jest „Bania na Mazowszu” – gospodarstwo agroturystyczne we wsi Brzeźnik, kilka kilometrów od Dobrego. Miejsce jest absolutnie genialne: cisza, spokój, świetna kuchnia pani Basi. Przez moment nam przemknęło, że drobną wadą jest lekko niedomagające Wi-Fi i zasięg komórkowy, ale z drugiej strony dla miejskiego korposzczura taki krótki detoks to raczej gigantyczna zaleta.
Zaraz po przyjeździe posililiśmy się lekką kolacją i herbatą, a gospodarze…zaczęli nam opowiadać o okolicy. Miejscowe historie, legendy… I spadły nam laczki – już nie myśleliśmy o tym, że to będzie nudny weekend, raczej zastanawialiśmy, jak tyle atrakcji uda nam się ogarnąć w ciągu niespełna dwóch dni. Bo to jest trochę tak, że jeśli trafisz na człowieka z pasją, to jest szansa, że zainteresuje Cię nawet fizyką kwantową (pani profesor Jeleniewicz, proszę nie mieć żalu, to moja wina). Opowiadali nam o mistrzu Twardowskim (do niego jeszcze wrócimy, spokojnie), ale też o innych wspaniałych historiach.
Jak Marszałek wrócił do Dobrego
Weźmy choćby historię o pomniku marszałka Piłsudskiego w Dobrem, która mogłaby służyć za scenariusz niezłego filmu sensacyjnego. Popiersie marszałka autorstwa znanego rzeźbiarza Konstantego Laszczki. Pomnik został odsłonięty w 1938 roku, jednak już w 1947 roku zniknął z cokołu w niewyjaśnionych do dzisiaj okolicznościach. Jednak niektórzy społecznicy nie pogodzili się tak łatwo z utratą marszałka – jednym z nich był Romuald Pełka, właściciel miejscowego młyna. Dowiedział się on o gipsowym projekcie pomnika, który miał przechowywać wieloletni dyrektor szkoły Jan Zych. Pełka przez lata badał, chodził i przekonywał Zycha, który nie chciał jednak wydać projektu. I w swoim postanowieniu utrzymał się aż do śmierci. Dopiero na pogrzebie Pełka usłyszał od jednego z członków rodziny dyrektora, że odlew jest ukryty w stodole jednego z gospodarstw. I, jeśli wierzyć naszym gospodarzom, prosto z pogrzebu pojechał tam swoim wysłużonym maluszkiem i oznajmił osłupiałym gospodarzom, że ostatnią wolą dyrektora jest wydanie odlewu. Co mieli zrobić? Zaprowadzili Pełkę do stodoły, gdzie stała gipsowa figura. Pełka zabrał się do jej przenoszenia, a gdy okazało się, że nie mieści się w samochodzie…wyłamał fotel w swoim aucie. I ruszył dalej – do urzędu gminy, gdzie wparował na sesję z odlewem i zameldował wzruszony wójtowi, że marszałek Piłsudski wrócił do Dobrego. Reszta jest historią – od 2002 roku pomnik marszałka wrócił na swoje miejsce.
Pokrzepieni garścią historii idziemy spać, ale…jak tu spać, kiedy głowę rozsadza tak monstrualna ilość wiedzy.
Kajaki z widokiem na zamek
W sobotę rano ruszamy na kajaki. Auto zostawiamy na parkingu w Liwie, gdzie odbierają nas chłopaki z Przystani Liwiec. Jedziemy kilka kilometrów za miasto do Sowiej Góry. To najwyższe wzniesienie w okolicy, z którego świetnie widać pełną zakrętów rzekę Liwiec, w oddali zaś majaczy nam zamek. Dziś miejsce jest niezagospodarowane i jest ulubionym punktem libacji dla okolicznej młodzieży (co nie dziwi, tak tu pięknie), ale już wkrótce powstanie tu taras widokowy, ławeczki, może parking. Ale z drugiej strony – tak miało być już rok temu, i rok temu. Może się w końcu doczekamy.
Na podziwianie widoków nie ma czasu, bo musimy spłynąć Liwcem, który w przeszłości był graniczną rzeką między Rzeczpospolitą a Litwą. Rzeka jest idealna do małego spływu – wąska, pełna zakrętów i serpentyn, co kilkaset metrów na brzegu widzimy małe plaże, na których można odpocząć. Nie ma też problemu, by na kajak wybrać się z pociechą – rzeka jest bardzo płytka. W wakacje jej głębokość to średnio metr-półtora metra. No i te piękne widoki…
Zamek jak z bajki
Po nieco ponad 2 godzinach spokojnego wiosłowania dopływamy pod same mury zamku w Liwie i po wyciągnięciu naszego kajaka na brzeg wybieramy się na zwiedzanie. Zamek w Liwie to pozycja obowiązkowa, choć na pewno w swoim życiu widzieliście wiele wspanialszych, większych i ładniej położonych zamków. Ten zamek warto jednak zobaczyć ze względu na historię. I nie, nawet nie tą zamierzchłą, bo oczywiście jak przystało na szanujący się zamek, ten w Liwie też ma swojego ducha. To Żółta Dama, która jednak zamiast straszyć turystów przekonuje ich o swojej niewinności – jest to bowiem żona kasztelana, którą ścięto na zamkowym dziedzińcu po oskarżeniu o cudzołóstwo. Jednak jeszcze ciekawsza jest współczesna historia zamku.
Ale głupi Ci Rzymianie!
Tak zwykle mawiał Obeliks do Asteriksa (lub na odwrót) za każdym razem, gdy udało im się wywieźć w pole wojska Juliusza Cezara. Tak też zapewne mógłby powiedzieć Otto Warpechowski – lokalny społecznik, dzięki któremu zamek w czasie II wojny światowej nie został zrównany z ziemią.
A taki był pierwotny plan Niemców, którzy zamkowe cegły chcieli wykorzystać przy budowie obozu zagłady w niedalekiej Treblince. Wtedy jednak pojawił się Warpechowski, który przekonał Niemców, że zamek został zbudowany przez Krzyżaków i jest dziedzictwem niemieckiej kultury. Oczywiście, był to kit wielkiej wody, bo zamek zbudowali książęta mazowieccy. Ale ponieważ „głupi Ci Rzymianie” to uwierzyli – rozebrane cegły wróciły na miejsce. Mało tego, zaczęli nawet odbudowę wieży. Niestety, prawda szybko wyszła na jaw – miejscowi naziole napisali pismo do Berlina z prośbą o weryfikację, skąd szybko przyszła odpowiedź negatywna. Odbudowę zamku przerwano, a sam Warpechowski musiał się ukrywać do końca wojny.
Po szybkim zwiedzaniu zamku wracamy na pyszny obiad do pani Basi, po drodze zahaczamy jeszcze o Dobre. Po obiedzie nie ma czasu na odpoczynek – Iza z Helką biorą udział w szybkim kursie garncarstwa. A po południu…ruszamy na koniki.
Mega atrakcja dla dzieciaków
Stadnina „Konik Polny” u pani Ewy Szadyn w Żarnówce to zdecydowanie ulubiony punkt weekendu Helki. I polecamy to miejsce każdemu, zwłaszcza rodzicom z dziećmi. Fakt, miejsce jest dość dobrze ukryte i aby je znaleźć trzeba się solidnie napocić, ale naprawdę warto. Helka i inne dzieciaki, które z nami pojechały były absolutnie zachwycone – mogły do woli głaskać i bawić się z konikami, a głównym punktem wieczoru były przejażdżki na koniu dookoła podwórka. Helka na początku trochę się bała, ale jak już wsiadła, była absolutnie zachwycona. Zachwyt przerodził się w ekscytację, kiedy dziewczyny zostały poproszone o pozbieranie jabłek z sadu, którymi potem karmiły koniki. Tak, to było zdecydowanie fantastyczne popołudnie, które dopełniła wieczorna kolacja przy ognisku.
Węgrów – ukryta magia
Ostatnią, ale najważniejszą atrakcję miasta zostawiliśmy sobie na niedzielę. I był to kolejny dobry pomysł, bo choć miasteczko jest niewielkie, to absolutnie urzekające. Pod względem urbanistycznym centrum Węgrowa przypomina trochę Tykocin – piękny rynek otoczony kamienicami ze stojącą w centrum bazyliką mniejszą, w której znajduje się słynne zwierciadło Twardowskiego (wrócimy do niej za chwilę). Na rynku wyróżniają się 2 budynki: położony na lewym krańcu XVIII-wieczny Dom Gdański, który kiedyś był luksusowym zajazdem dla znamienitych gości (dziś mieści się tu biblioteka). Drugi punkt to narożna piętrowa kamienica z charakterystycznym zegarem – kiedyś mieścił się tu zakon…komunistów.
Analogii z Tykocinem jest zresztą więcej, bo Węgrów od wieków słynął jako miasto wielokulturowe. Bo choć od XV wieku był miastem prywatnym (należącym do magnackich rodów) jego prawdziwy rozkwit zaczyna się od 1593 roku, gdy kupili je Radziwiłłowie. Miasto znajdowało się wówczas na szlaku handlu zbożem, a znany ród magnacki sprowadzał licznych osadników protestanckich, m.in. ze Szkocji i Holandii. Miasto było prawdziwym kulturowym tyglem – obok siebie mieszkali więc katolicy, Żydzi i ewangelicy, którzy mieli tu swoją dzielnicę. Ci ostatni rozwijali się tu zresztą najmocniej, bo Radziwiłłowie byli wyznania kalwińskiego. Powstał tu więc wielki zbór, drukarnia ariańska i szkoła ewangelicka.
Upadek miasta rozpoczął się podczas potopu szwedzkiego, gdy Węgrów został spalony i splądrowany. Podobnie było w czasie wojny północnej. Na domiar (w sumie) złego, nowi właściciele miasta, czyli Krasińscy wprowadzili w mieście politykę kontrreformacji.
Co warto zobaczyć?
Przede wszystkim bazylikę, przebudowaną w stylu barokowym w XVIII wieku, bogato zdobioną licznymi polichromiami i freskami wykonanymi m.in. przez Michała Anioła Palloniego. Aby jednak zobaczyć najważniejszy zabytek, czyli Lustro Twardowskiego, należy przejść do zakrystii. Wykonany z metalu przedmiot ma ponad 400 lat i widnieje na nim łaciński napis, który można przetłumaczyć jako: „Bawił się tym lustrem Twardowski, magiczne sztuki czyniąc, teraz przeznaczone jest na służbę Bogu”.
Według legend lustro posiadało magiczną moc: można w nim było zobaczyć własną przyszłość lub duchy zmarłych. Prawda to czy zabobon? Jakby nie było, kościół zachowuje w sprawie lustra zaskakującą wstrzemięźliwość i nie pozwala zbadać obiektu. I tak dobrze, że lustro dalej wisi, bo kilkanaście lat temu z bazyliki w Sandomierzu zniknęło… drugie lustro Twardowskiego. Na wyraźny nakaz władz kościelnych lustro przeniesiono do Muzeum Diecezjalnego, ale nie do sali wystawowej, a do magazynu, gdzie lustro pozostaje niedostępne dla zwiedzających.
Grobowiec braciszków
Kręcimy się po okolicach małej starówki, na jej granicy mijamy Dom Rabina – jeden z niewielu zachowanych śladów węgrowskiego multi-kulti (i jest to zwrot użyty w jak najbardziej pozytywnym kontekście).
Spacerujemy jeszcze trochę po okolicy, mijamy miejscowe centrum handlowe (jakżeby inaczej, „Galeria Mistrza Jana”) i idziemy w stronę parku miejskiego, jakieś 300 metrów od rynku. Znajduje się tak ogromny (zwłaszcza jak na tak małe miasto) kompleks zabudowań dawnego klasztoru reformatów i barokowego kościoła św. Antoniego z Padwy i św. Piotra z Alkantry. Dziś częściowo opustoszały budynek (w kilku salach mieści się dziś przedszkole) już z daleka prezentuje się okazale, a sam kościół jest z pewnością miejscem, które warto odwiedzić. Wybudował go włoski budowniczy Carlo Ceroni według projektu niderlandzkiego architekta Tylmana z Gameren. Jak przystało na barokowe dzieło, wnętrze kościoła jest bardzo bogate. Choć najciekawsze miejsce znajduje się w krypcie pod kościołem, Znajdują się w nim trumny znanych węgrowian, m.in. byłego burmistrza miasta, ale też kilkunastu zakonników, w tym jednego zmumifikowanego. Jest to dość osobliwy widok, więc być może warto zwiedzać to miejsce bez małych dzieci.
Kościół zbudowany jeden dzień
Wracamy na rynek i ruszamy w przeciwną stronę, gdzie znajduje się dzielnica protestancka. Po drodze mijamy niepozorny szary budynek, w którym obecnie mieści się Urząd Stanu Cywilnego, kiedyś zaś znajdowała się tu drukarnia ariańska. Idziemy dalej, oglądamy kościół ewangelicki, a po jakichś 5 minutach trafiamy na położony na obrzeżach lasu ewangelicki cmentarz. Znajdują się tam kilkusetletnie groby Szkotów, których do Węgrowa sprowadzili Radziwiłłowie.
Najciekawsza jest jednak znajdująca się pośrodku ewangelicka kaplica. Niby niepozorna, ale absolutnie wyjątkowa, bo wybudowana w jeden dzień. A było to tak – gdy w 1676 r. spłonęła poprzednia kaplica, ewangelicy chcieli zbudować nową. Na jej budowę nie chciał się jednak zgodzić biskup łucki. Ale miejscowa gmina tak długo wierciła mu dziurę w brzuchu (prawie 3 lata!), że w końcu dla świętego spokoju stwierdził: „Dobra, chłopaki. Jeśli zbudujecie kaplicę w 24 godziny, możecie ją sobie stawiać”. A ewangelicy…zrobili to. Zawczasu sporządzili projekt i drewniany szkielet budowli, który w dniu rozpoczęcia budowy przetransportowali na cmentarz. Następnie zostało tylko osadzenie szkieletu i obicie go drewnem i podmurowanie. Świątynia była gotowa po 24 godzinach.
Fantastyczne okolice
Powoli wracamy do Warszawy i w pełni świadomie wybieramy nieco dłuższą trasę – drogą numer 62 i dalej do trasy S8. Bo po drodze czeka tu na nas jeszcze kilka świetnych miejsc.
Pierwsze już 8 kilometrów za Węgrowem – to monumentalny pałac w miejscowości Starawieś. Dziś przebudowany w neogotyckim stylu pałacyk kiedyś był rezydencją Radziwiłłów. Przez lata mocno podupadał, zmieniło to dopiero przejęcie go przez Narodowy Bank Polski, który wyremontował budynek i przywrócił mu jego dawny blask. Na co dzień obiekt jest niestety zamknięty dla zwiedzających, ale można się telefonicznie umówić na spacer po świetnie zachowanym ogrodzie.
Podobnie wcześniej trzeba się umawiać na zwiedzanie kolejnej atrakcji po drodze, czyli wykonanego z modrzewia dworu w Paplinie z połowy XVIII wieku. Niestety, „z ulicy” nie da się wejść na teren pałacu, a patrząc po dostępnych w internecie zdjęciach, jest tam co oglądać.
Nasze zwiedzanie kończy krótka wizyta w pałacu w Łochowie, gdzie dziś znajduje się dość luksusowy hotel, jednak otaczający pałac park jest udostępniony do zwiedzania. I powiem szczerze: przy słonecznej pogodzie trudno o bardziej idealne miejsce na niedzielny spacer albo krótki piknik.
Najlepszym podsumowaniem jest powrót do początku tekstu. Na zwiedzenie Węgrowa i okolic wystarczył nam weekend, ale musieliśmy sobie narzucić dość solidne tempo. W normalnym tempie ten weekend wypadałoby przedłużyć, przynajmniej o jeden dzień…
Ziemię węgrowską najbardziej opłaca się odwiedzić, kiedy jest już ciepło. Bo nie wyobrażamy sobie bycia tam bez wybrania się na spływ kajakowy po Liwcu. No bo powiedzcie sami – znacie taki spływ, który kończy się tuż przy furtce prowadzącej do zamku?
PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!
Wpis powstał przy współpracy z Mazowiecką Regionalną Ogranizacją Turystyczną.
Artykuł Kraina mistrza Twardowskiego – atrakcji tyle, że nie wyrobisz się w weekend pochodzi z serwisu weekendowi.pl.