niedziela, 6 listopada 2016

Himalaje 2016 - Dzień 10 - Turkusowe jezioro

12 sierpnia 2016 - piątek

Budzi mnie szum wody. Leniwie otwieram oko, widzę że nie ma Aśki - pewnie bierze prysznic. Ale żeby o 5 rano? Po kilku sekundach jednak drzwi pokoju otwierają się szeroko i wpada przez nie Aśka i Hindus z obsługi guesthouse'u. Hindus jest lekko zdezorientowany, gdy długowłosa blondynka w piżamie ciągnie go do pokoju z wielkim łóżkiem, w którym leży druga Europejka... Co gorsza, ta pierwsza wciąga go do łazienki... a tam dzieje się Armagedon. Chyba nazwa naszego pokoju - Indus - nie jest taka od rzeczy. W Łazience mamy powódź. Pod umywalką z jednego wężyka woda leje się pod sporym ciśnieniem. Chłopak dalej jest przerażony, ale już inaczej, zdają sobie sprawę, żę to tylko awaria, a nie porwanie celem wykorzystania przez dwie napalone baby. Wybiega z pokoju i po chwili wraca z kolegą. Za pomocą kołka i foliowej torebki naprawiają usterkę w kilka minut.


Skoro i tak już nie śpimy, to lekko się przygotowujemy do dnia - toaleta i wstępne pakowanie. Chwilę po szóstej idziemy do nowego klasztoru na poranne modlitwy mnichów. Jak zwykle jest kolorowo i głośno. Gardłowe mruczenie przeplata się z dźwiękami trąb, bębnów, dzwoneczków. W świątyni leży sporo masek, pewnie przygotowanych na obchody jakiegoś święta czy inne przedstawienia. Najpierw nieśmiało, potem coraz odważniej zaczynamy pstrykać zdjęcia. Nikt nie protestuje. Antośka robi sobie prawdziwy rajd z kamerą po świątyni. Kończymy wizytę, gdy mnichom przynoszą śniadanie. Zapewne gdybyśmy zostały i nam by się dostała porcja ryżu i herbata, ale śniadanie mamy zapewnione w hostelu i wypada na nie zdążyć.








Udaje się jeszcze wcisnąć ekstra szybką jogę przed porannym posiłkiem. Po jedzeniu ruszamy w trasę. Od dziś towarzyszy nam inny samochód serwisowy i jego nowy kierowca (mechanik, Dewa, zostaje). Lokalne przepisy nie pozwalają komercyjnym pojazdom z innych stanów (np. z Himachal Pradesh skąd są wszystkie nasze samochody i motocykle) wjeżdżać do Dżammu i Kaszmiru. Tak naprawdę nasze motocykle też są komercyjne i powinnyśmy je zmienić na lokalne, ale  chcemy tego uniknąć i użyjemy drobnego fortelu w miejscu, gdzie mogłoby to być dla nas problemem.

Początkowo trasa biegnie objazdem więc jest sporo offu. Zgrabnie omijamy walczące na nierównościach osobówki. Potem droga już jest "normalna". Ale pełna żółtych tablic z mądrościami. I wojskowych ciężarówek. W miarę możliwości wyprzedzamy i je.












Dojeżdżamy na Chang La - przełęcz na 5360 m npm (czyli... wyższej niż "oficjalnie" druga najwyższa Taglangla, na której byłyśmy wczoraj, ale jednocześnie nie najwyższa. Mówiłam, że połapanie się w tutejszych wysokościach i o tym co jest "naj", a co drugie itp. to wyzwanie). Stacjonuje tu mnóstwo wojskowych ciężarówek i kręci pełno żołnierzy. Wpraszamy się na zwiedzanie punktu pomocy medycznej. Największe zagrożenia dla zdrowia to choroba wysokościowa i odmrożenia. Swoją drogą, nawet podczas walk, które regularnie w tym regionie trwają z Chińczykami, więcej osób ginie od zimna niż od kul... Widzimy, jak Bawarce świecą się czy na widok przenośnych butli z tlenem, ale panowie wojskowi jakoś nie wyczuwają tematu i nie dają takiej butli w prezencie ;)










Mój motek znowu niedomagał lekko na podjeździe więc Dewa zmienia mu świece. Robi to w pośpiechu, bo jakaś wojskowa szycha przegania nas z przełęczy, bo nadjeżdżają nowe ciężarówki i muszą mieć miejsce do zaparkowania.

Zjeżdżamy z przełęczy serpentynami.. Można jednak sobie czasami umilić drogę lekkim offem wybierając łagodne skróty. Efektem ubocznym jest jednak spora ilość piachu wywożona na asfalt.








Pojawia się coraz więcej żółtych znaków z mądrościami.






Znajduję również bardzo podobną do tej, której żałowałam, że nie sfotografowałam wczoraj :)


Zjeżdżamy do Tangtse, gdzie towarzyszę Oli w załatwianiu przejazdu na posterunku. Chcemy też tu zjeść lunch, ale to nie takie proste. W "Subway'u" nie mają tyle posiłków ile nas jest.




Ogólnie z jedzeniem zaczyna być problem - ze względu na święto, wszystko jest pozamykane, w tym przydrożne knajpy. Dodatkowo pogoda jest trochę kapryśna - lekko kropi, a moja nawigacja pokazuje humory - restartuje się i nie chce ładować. Coś nie mam do niej szczęścia...




W końcu na horyzoncie pojawia się cel naszej dzisiejszej podróży - jezioro Pangong. Jedziemy w jego kierunku. Zgrabnie objeżdżamy sporą grupę Hindusów, ale gdy parę chwil później dojeżdżamy do rozległej błotnistej kałuży i dajemy sobie przestrzeń, żeby każda z nas ją komfortowo przejechała, Hindusi wjeżdżają w nią na pełnym gazie zupełnie nie bacząc na naszą obecność i to, że mętna woda rozbryzgująca się spod ich kół skutecznie zachlapuje nas od stóp do głów... Nasze piękne spódniczki.... ;)









Dojeżdżamy nad turkusową wodę. Jest niesamowicie. Cieszymy się jak dzieci robiąc miliony fotek. Jezioro jest ogromne. Jego większa część leży w Indiach, a mniejsza - w Chinach. Wieść gminna niesie, że Chińczycy mają na swoim końcu łódź podwodną. Ile w tym prawdy - nie wiadomo. Za to indyjskie okręty po ich stronie wyglądają jak ... przerośnięte rowery wodne ;)









Wiatr nieco urywa nam głowy (bo to ze psuje fryzury jest nam już obojętne ;)), więc gdy mamy dość, zajeżdżamy na lunch do jednej z wielu dhab stojących przy drodze. Koleny raz przekonuję się o tym, że najlepiej nie zaglądać w knajpach do kuchni czy na zaplecze. A jeśli już, to żeby się tym całkowicie nie przejmować. Tu powala mnie kibelek na tyłach restauracji - wychodek zbity z desek, z dziurą w ziemi, bez zadaszenia, zamykany na zasuwę jedynie od zewnątrz i z odwróconą muszą klozetową na "dachu". Nie jest to najmilsze doświadczenie, choć jakoś mnie już w Indiach nie dziwi.


No i jeszcze niestety biryani, które nam podają jest całe posypane wiórkami kokosowymi... nie najem się... Ale chociaż burza, która nas goniła przeszła bokiem, gdy jadłyśmy, pozostawiając za sobą niesamowite kolory i światło.





Dojeżdżamy na camping "Watermark" w Spangmik. Rozlokowujemy się w namiotach (są cholernie daleko od jadalni, ale z to podobno nie będzie nam przeszkadzał generator), ale to jeszcze nie koniec jazdy na dzisiaj. Część z nas zamienia motocykle na nasze samochody (Antośka za kółkiem jednego), a kilka pozostaje na motkach. Jedziemy wzdłuż jeziora, do Merak - wioski najdalej jak tylko możemy dojechać na naszych przepustkach, do szkoły zawieźć dzieciakom przybory szkolne i zabawki.






Trasa, choć krótka, jest piękna. Te, które jadą samochodami chyba sa lekko wkurzone, że nie wybrały motocykli. Jest kilka przepraw przez wodę, wjazd do jeziora, zabawy na "plaży". Wszystko. i te kolory...



























W Merak znajdujemy szkołę, ale nie ma żywego ducha w okolicy - podobno wszyscy są w Tangtse, bo jest święto. Po chwili pojawiają się  zabiedzone dzieciaki. Jedne podchodzą, inne nieśmiało podglądają z bezpiecznej odległości. Brudne, zasmarkane, ubrane w brudne rzeczy, klapki, choć jest zimno. Jeden chłopczyk ma każdy z innej pary i w dodatku dwa prawe. Ale tak tu jest - bida z nędzą. Przychodzi do nas ktoś kto zna kogoś kto może otworzyć szkołę. Czekamy dobry kwadrans i przyjeżdża nauczycielka i "pan woźny". Kolejne osoby i dzieci wyrastają jak spod ziemi. Przekazujemy to co przywiozłyśmy - przybory szkolne, książki, kolorowanki, kredki, długopisy, piłki, skakanki, zestawy do badmintona. Gospodarze szkoły są nam bardzo wdzięczni, zapraszają nas na herbatę, ale robi się późno i nie chcemy wracać na camping w ciemnościach, więc grzecznie odmawiamy.





















Droga powrotna jest jakby łatwiejsza. Na jeziorze pojawiają się małe fale, a słońce pięknie oświetla wierzchołki gór po drugiej stronie. Sielankę brutalnie rozprasza uślizg koła mojego enfielda na metalowej rurze w strumieniu tuż przed zjazdem na camping. Podpieram się nogą i nie wyglebiam, ale gwałtowność tego ruchu powoduje lekki ból w stopie. Do wesela się zagoi.




Wieczór mija jak zwykle - na kolacji i pogaduchach. Dzisiaj jednak idziemy spać dość wcześnie. Chyba zmęczenie już się skumulowało....



Przejechane: 165 km; Sakti -> Spangmik


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz