niedziela, 16 października 2016

Himalaje 2016 - Dzień 7 - Spuchnięte jak orzeszki w kieszeni

09 sierpnia 2016 - wtorek

Ranek wita nas lekkim deszczem i chmurami. My zaś zaklinamy słońce "powitaniem słońca" na porannej jodze. Potem procedura jest standardowa - śniadanie, pakowanie i start. Dzisiaj trasa ma być łatwa - w większości asfalt, więc powinnyśmy ją dość szybko pokonać.

Pierwszym ważnym punktem na naszej trasie jest stacja benzynowa. Tym razem tankowanie idzie sprawnie, bo jesteśmy na niej tylko my i grzecznie ustawiamy się w zorganizowana kolejkę. Dodatkowo musimy zrobić zapas paliwa na następne dni, bo najbliższa stacja jest za... 365 km. A dla nas za jeszcze więcej, bo na pewno nie pojedziemy najkrótszą drogą.

Na stacji czekamy na wszystkie dziewczyny - chwilę to trwa, bo jedna Orlica łapie gumę. Dodatkowo Oli wypadają wszystkie dokumenty i pieniądze i musimy je pozbierać z ulicy.




Gdy już jesteśmy w komplecie, tuż za stacją zjeżdżamy w boczną drogę, która wspina się serpentynami po zboczu góry. Malowniczą trasą dojeżdżamy na absolutny koniec drogi. Czeka nas jeszcze wspinaczka na nogach. Rozpogodziło się i jest wręcz upalnie, do tego wysokość, motocyklowe buty (i ciuchy) i naprawdę robi się z tego niełatwe zadanie.













Kilkanaście minut później docieramy do żeńskiego klasztoru. Ola odkryła to miejsce kiedyś zupełnie przypadkiem, kręcąc się po okolicy w oczekiwaniu na udrożnienie drogi po landslidzie.






Na początku nikogo ni możemy znaleźć, ale po chwili pojawia się kilka mniszek, które rozpoznają Olę. Po miłych przywitaniach zapraszają nas na mały poczęstunek i dzielą się z nami tym co najlepsze: mountain dew, herbata ziołowa i ciasteczka, przypominające nasze faworki/chrust, ale dużo bardziej gniotowate ;) W tym czasie nasze wciąż mokre po wczorajszym dniu buty suszą się w promieniach słońca.








W rewanżu dajemy im wielką tabliczkę czekolady toblerone. Chciałyśmy tak naprawdę przywieźć im trochę ryżu czy innych artykułów spożywczych, ale nie miałyśmy się jak z nimi skontaktować z pytaniem czego potrzebują.


Dobrze, że jest Mat, który może służyć za tłumacza, bo mniszki nie mówią po angielsku. Dzięki temu dowiadujemy się co nieco o ich klasztorze, codziennym życiu i dostajemy odpowiedź na najbardziej nurtujące nas pytanie - dlaczego golą głowy? Otóż kosmiczna energia lepiej przenika do człowieka, przez głowę, gdy ten nie ma włosów. Proste :)


Mniszki pozwalają nam obejrzeć wnętrze swojej świątyni, a nawet porobić w niej zdjęcia. Jest jak zwykle - kolorowo, lekko kiczowato, choć na szczęście nie ma ofiar złożonych z zupek chińskich i lhassi w kartonikach.






Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i wracamy.



Motocykl czekają na nas na parkingu, wsiadamy na nie i zjeżdżamy do głównej drogi, którą kierujemy się do Leh. Czuć wyraźnie, że jest to ruchliwa trasa. Jest mnóstwo ciężarówek i motocykli, ale z łatwością je wszystkie wyprzedzamy. Za to zumo coś znowu nie łapie sygnału z satelitów...





Trasa jest piękna, w oddali majaczą lodowce. Na podjazdach czuję trochę większy niż oczekiwany spadek mocy mojego motka i dość nierówną odpowiedź na gaz. Zatrzymujemy się na checkpoście i zaczyna lekko kropić. Pogoda w górach jednak jest nieprzewidywalna.


Mamy lekką powtórkę z wczoraj, czyli strumienie. Ale tylko dwa, więc jest sporo łatwiej.













Pogoda znowu się poprawia, a my zatrzymujemy się na lunch w dhabie nad uroczym jeziorkiem. Ciekawym elementem tego miejsca jest... dwustanowiskowa toaleta zrobiona z pozawijanych parawanów, dokładnie nad strumykiem - co się zrobi to od razu się spłukuje bieżącą wodą. Takki kibelek i bidet w jednym. A i jak komuś się chce pić... ;)
















Wsiadamy na motki uciekając przed deszczem. Antośka, dla odmiany,  wsiada jako pasażerka do Anki. Wspinamy się trochę w wyższe partie gór i stamtąd pięknie widać nasze miejsce lunchu i padający tam deszcz, podczas gdy "u nas" jest jeszcze słonecznie.









Podjeżdżamy na przełęcz Baralacha (ok.  4890 m npm). Jako, że jest to najwyższa do tej pory zdobyta przełęcz, TAGDB robi 11 burpees i pompki, żeby pokazać, że się da, nawet na tej wysokości ;) Za to Anka nie może wyciągnąć z kieszeni paczki orzeszków, która w wyniku zmiany ciśnienia rozdęła się i utknęła.













Zjeżdżamy z przełęczy, pokonując jeszcze kilka innych, mniejszych podjazdów i zjazdów, a także strumieni, ale po wczorajszych doświadczeniach zupełnie nie zwracamy na nie uwagi.



















Późnym popołudniem docieramy do Sarchu, gdzie mamy spędzić nasz pierwszy nocleg w namiotach. I to najwyżej jak do tej pory - na ok. 4300 m npm





Namioty są zadziwiająco luksusowe - jest podłoga, białe prześcieradła, koce. I łazienka - z porcelanową muszlą i umywalką. Niestety nie bardzo jest ciepła woda, a prąd jest tylko w jadalni i to tylko w czasie, kiedy odpalą generator.







Przy kolacji pada jedna z najważniejszych mądrości tego wyjazdu. K8 podsumowuje temat jedzenia - na początku wszystkie jadły mało, żeby nie przytyć, bo dieta, bo to, bo tamto, a teraz każda "żre" co dają i w każdych ilościach. Ale spoko, nie przytyjemy od tego - tylko będziemy spuchnięte jak orzeszki w kieszeni Anki. ;)


Wieczorem jest dość chłodno. Wskakujemy w kurtki, czapki i rękawiczki i grzejemy się herbatą. Niektórzy wieczorową porą oglądają jeden z bollywoodzkich hitów "PK". Tzn jego fragment, bo jak każde tego typu dzieło film ma chyba ze trzy godziny. W dodatku tłumaczenie jest chyba z translatora, bo jest co najmniej bez sensu, ale w większości da się zrozumieć o co chodzi w fabule. A jak jest zbyt skomplikowanie, to pytamy Mata "o co chodzi" :) W końcu ekipa z campu wyłącza generator, co jest sygnałem do zbiórki do spania. Ciekawe jak to będzie na tej wysokości...



Przejechane: 168 km; Sissu -> Sarchu


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz