dwa kółka i spółka
Albania 2016 - a miało być tak pięknie...
21-27 sierpnia 2016Plan jest prosty. Wracam z Indii, robię badania wstępne do nowej pracy, zaliczam fryzjera, manicure, piorę ciuchy, przepakowuję i po 2 dniach wyjeżdżam na wyjazd, który dobre 3 lata chodził mi po głowie. Ekipę wstępnie udało się zebrać. 5 osób, jedziemy, bez spinki. Wszystko gra.Ale jak to w życiu bywa - nie do końca.W piątek wieczorem okazuje się, że Adaś nie może jechać i tak naprawdę zostaje 2/5 pierwotnie zakładanego składu - ja i Łukasz. W dodatku ja jestem totalnie niewyrobiona, a Łukasz ma imprezowe plany na piątkowy wieczór. Przesuwamy więc datę wyjazdu na niedzielę.W sobotę wieczorkiem Adaś wbijam do Adasia, gdzie w najlepsze trwa motoimpreza.W niedzielę rano przyjeżdża Łukasz i ruszamy w trasę. Tzn. Łukasz za mną. Tzn. jest trochę "wiódł ślepy kulawego", bo traskę miał poprowadzić Adaś, a jak jego zabrakło to liczyłam na to, że liderem będzie Łukasz, bo już tam był. Ale musiałam się wcielić w rolę nic niewiedzącego przewodnika. No dobra, jedziemy. Dojazd traktujemy całkowicie tranzytowo - minimum postojów, zero zwiedzania. Jedziemy przez Zwardoń na Słowację, Węgry i do Serbii. Po drodze, zwłaszcza na słowackiej autostradzie, nieco pada. I w ogóle zauważam, że ruch w tym kraju jest jakby większy niż zwykle. W dodatku mam problemy z przełącznikami - nie działają mi długie światła ani wyłączanie kierunkowskazów. Żeby je wyłączyć muszę odczekać, aż samoistnie się wyłączą, albo włączyć i wyłączyć awaryjne ;) Na Węgrzech się rozpogadza i robi się ciepło - tak ok. 30 stopni. Za to wieje nudą jak cholera. W Serbii droga idzie całkiem sprawnie. Mieliśmy plan dojechać do Belgradu, ale pociągnęliśmy aż do Cacak. Zwłaszcza, że droga za stolicą zrobiła się wreszcie fajna - kręta, widokowa, przez górki. W Cacak szukamy jakiegoś hotelu. Nie jest to łatwe, ale w końcu się udaje. Idziemy w miasto na jakieś cevapi, ale wszędzie są tylko knajpy z piciem, ewentualnie z lodami lub gastrtobudki z fastfoodem. W dodatku wszędzie pełno ludzi, bo własnie trwa finał USA - Serbia na Igrzyskach Olimpijskich w Rio. W efekcie trafiamy do pizzerii koło hotelu, w którym się zatrzymaliśmy. Na szczęście mają bogate menu i zamawiam steka. Mięcho jest przepyszne, tak jak i wybrane przez kelnera wino.Przejechane: 929 kmW nocy pada. A w zasadzie jest burza. Rano słyszymy wręcz strumień lecący z nieba - na szczęście to po części to prawda, ale po części złudzenie - obok jest budowa i w jednym miejscu musi być jakieś takie ułożenie konstrukcji, że formuje ona mały strumień... lecący wprost na nasze motocykle, które w efekcie stoją w kilku centymetrowej warstwie wody. Odwlekamy zapakowanie i wyjazd do czasu, aż będzie mniej padało. W końcu wypogadza się na tyle, że ruszamy. Droga jest kręta, choć nudna. W dodatku dwa samochody przed nami maja do siebie jakieś "ale" i się "bawią" średnio bezpiecznie - np jeden drugiemu zajeżdża drogę itp. Od miejscowości Novi Pazar jest jakoś bardziej azjatycko - zanika cyrylica na znakach drogowych, pojawiają się meczety i bajzel na ulicach. Przez Spiljani przejeżdżamy do Czarnogóry. Za granicą wita nas piękny kanion... służący za wysypisko śmieci. Straszne. W Andrijevicy zatrzymujemy się na upragnione cevapi. Z pyszną cebulą :)Posileni ruszamy w dalszą drogę prowadzącą winklami nad rzeką. Nagle wyskakuje przede mnie policjant z lizakiem. Rzut oka na prędkość - 8 z przodu w gps na 60. Ups... Zatrzymujemy się i się zaczyna... Policjant rysuje jakie jest ograniczenie i jaka była moja (nasza) prędkość... 78.. pokazuje nam pokreślony taryfikator w lokalnym języku i żąda 50 Euro od osoby. Po rozważeniu różnych opcji staje na 20 Euro od nas obojga i możemy jechać dalej. Swoją droga - to moje pierwsze wykroczenie na moto ;)Granicę albańską przekraczamy malutkim przejściem w Bashkim. I wreszcie tu jestem. W mojej wymarzonej Albanii :)Zaczyna się fajna jazda. I już wiem, że Indie mnie do niej dobrze przygotowały. Uuu, będzie się działo.Off kończy się jak dla mnie za wcześnie, choć w sumie jak na pierwszy dzień wystarczy, Jutro sobie to odbiję. Śmigamy widokową SH20 i jest pięknie. Jazda wchodzi.Dojeżdżamy do Koplik, wypłacamy kasiorę z bankomatu (parkując na środku drogi i zastawiając wjazd na parking jak rasowi tubylcy) i szukamy noclegu. Dokujemy się w hotelu 'Holiday', obok kościoła, a naprzeciw meczetu i zakładu kamieniarskiego). W sumie jest całkiem poprawnie, pomijając to, że cała podłoga i wszystkie urządzenia w łazience pokryte są warstewką czarnych, krótkich, grubych, kręconych włosków, co jest z lekka obrzydliwe, ale "nie takie rzeczy". Swoją drogą - zagadka - o której godzinie następnego dnia i w jakiej kolejności trzy sąsiadujące z hotelem budynki zaczną hałasować? ;)Idziemy w miasto n zasłużone piwko. Bo jeść się nie chce - cevapi zapchało nas na dobre. W knajpce przy ulicy pod drzewem, do którego prowadzą wszystkie kable w okolicy popijamy sobie "Tiranę" i gadamy. Ale jest fajnie!Przejechane: 352 kmWe wtorek mamy w planie pętlę Theth. Oczywiście jest obsuwa z wyjazdem, bo w restauracji nie spieszą się z podaniem nam śniadania (czekamy na nie około godziny, choć mówili "5 minut"). Ja popełniam błąd, który mnie będzie wiele tego dnia kosztował. Zamawiam dużą kawę. Po albańsku to jest "zapełnić duży kubek kawkami espresso". Efekt jest taki, że wypijam 5 espresso i... dostaję delirki... wszytko mi się trzęsie, nie jestem w stanie utrzymać równowagi, moje myśli są rozbiegane i generalnie jest mi źle. Mimo tego pakujemy motki i ruszamy trasę. Dojazd do Theth prowadzi przez kilkadziesiąt km asfaltem, pod koniec z fajnymi serpentynami. Dla mnie to mordęga. Jadę w otwartym wizjerze, bo brakuje mi powietrza. Przy zatrzymaniu nie mogę ustać na motocyklu, a jak zsiadam, to się zataczam. Łukasz patrząc na mnie widzi cień i zwłoki.Dojeżdżamy do przełęczy. Teraz czeka nas kilkanaście km offu do wioski. Jadę w żółwim tempie, ale bez większych problemów.W Theth siadamy w knajpie. Ja wypijam sporo izotonika i próbuję się zdrzemnąć. Łukasz wcina jedynie dwa dania z menu: smażone ziemniaki i ser. Ja nie mogę nic przełknąć. Dalej się trzęsę.Knajpa powoli się zapełnia. Przyjeżdża też trójka Niemców na cycatych beemkach, którzy coś tam w jednej naprawiają, potem spuszczają we wszystkich nieco powietrza z kół, po czym trochę się dziwnie na mnie patrzą jak widzą mnie przy Olivierze, a jeszcze dziwniej jak odjeżdżamy na drugą, trudniejszą część pętli chwilę później, gdy już czas na nas.Oczywiście jedziemy ciut inaczej niż kieruje nawigacja i kilkaset metrów po starcie mamy przeprawę przez rzekę. W Indiach przekroczyłam milion strumieni, ale tu w moim kiepskim stanie (bo wcale mi się jeszcze nie poprawiło) nie podejmuję wyzwania, zwłaszcza jak widzę jak rzuca Łukaszem na tej przeprawie. Łukasz przeprawia mi moto i lecimy dalej.Chwilę później wyprzedzają nas Niemcy na beemkach. W sumie to bałabym się tak agresywnie jechać - oni jadą na lekko, bez żadnego sprzętu a złapać gumę na tych ostrych kamieniach naprawdę nietrudno...Jazda wchodzi mi kwadratowo, ale suniemy do przodu. Jest coraz trudniej, ale widoki wreszcie są fajnie. Bo w sumi to nie wiem, czemu ludzie tak podniecają się tym Theth - tam nic nie ma. Ja poczułam się rozczarowana. Na szczęście dalsza część trasy to wynagradza. Jeśli jeszcze tylko jechałoby mi się lepiej, to byłoby miodzio.Jest gorąco, ja czuję się coraz bardziej zmęczona, droga jest jak dla mnie na 5 w 5-punktowej skali trudności Trudna, ale w zakresie moich umiejętności. Łukasz twierdzi że dodając handicap w postaci gabarytów motka i mojej niedyspozycji to jest dla mnie na 6.5 w skali do 5... Mimo tego wszystko wychodzi, czasem tylko po przejechaniu jakiegoś trudnego odcinka trzeb a stanąć i złapać oddech, rzucić kilkoma przekleństwami i cisnąć dalej. W sumie dopiero zaczynam się lepiej czuć koło 15:00, choć i tak nie jest idealnie, bo czuję się słaba - w końcu nic nie jadłam, a wydatek energetyczny na tej trasie jest naprawdę duży. Najgorsze jest to, że kończy nam się picie. W sumie obok są jakieś strumienie (jeden nawet płynie pod górę... nie, nie mamy zwidów, on naprawdę płynie pod górę) ale nie wiadomo kto do nich sikał, więc jak nie muszę z nich pić, to nie. Na szczęście na jedne z przełęczy jest knajpka (a pod nią grupa "naszych" Niemców)... co prawda nie mają w niej wody )leją mi z krany, czyli pewnie ze strumienia), ale mają jakieś kolorowe słodkie picia. Trochę cukru nie zaszkodzi. Niemcy pokazują mi uniesione w górę kciuki, chwilę gadamy, po czym odjeżdżaj. My po chwili też ruszamy.W sumie to am trochę dość. Już marzę o asfalcie. A ten jak na złość się nie pojawia. Popołudniowe słońce mocno grzeje, droga miejscami jest całkiem fajna, ale w większości dalej mocno wymagająca. Jadę pierwsza więc muszę czytać teren najlepiej jak potrafię, a nie mam takiego doświadczenia. Póki co jednak idzie znakomicie. Łukasz tylko musi uważać na trasę przejazdu, bo większe kamienie wgniatają mu płytę pod silnikiem w jego DL-u. Olivier, pomimo obniżonego zawieszeni ma i tak spory prześwit, więc to nie problem. Do asfaltu mamy już niewiele. Kilometr. Może mniej. Jeszcze tylko dzida na podjeździe, bo stromy i z milionem głazów wystających z wyrytej w skale drogi. Przednie koło skacze coraz bardziej z przeszkody na przeszkodę aż w końcu wbija się w skupisko kamieni. Motocykl nagle się zatrzymuje, kierownica "oddaje" siłę, inercja ciała pcha mnie do przodu. Szarpie nadgarstki. Ałć. Potem przewracam się na prawo i klinuję pod motkiem. Nie jestem w stanie wyjść spod niego bez pomocy. Na szczęści nic nie jest przygniecione w nienaturalny sposób. Łukasz przyjeżdża po chwili i pomaga mi się wydostać spod motka. Boli mnie lewy nadgarstek. Główkujemy jak tu podnieś Oliwiera wklinowanego w kamienie. W końcu się udaje. Kierownica jest krzywa, logo z szachownicą wgniecione i w dodatku kamienie blokują stopkę boczną tak, że nie można jej złożyć żeby ruszyć, a jednocześnie nie ma jak przechylić motka, na tyle, żeby ją złożyć, bo "brakuje nogi, bo po prawej jest sporo niżej niż po lewej. trzeba zsiąść i przesunąć tylne i przednie koło na bok. Szarmiemy się ze sprzętem jeszcze kilka minut. Ręka wściekle boli, więc proszę Łukasza, żeby przejechał za mnie kilkadziesiąt najbliższych trudnych metrów, potem jakoś dam radę. Kierownica jest krzywa i mówię, że da się to wyprostować energicznie "wykrzywiając" ją w drugą stronę, ale Łukasz nie chce mi zaufać, ze tak się da, wg niego trzeba to porozkręcać i naprostować, ale nie tu. Więc dalsza droga to "jedna rączka bardziej". Olivier jest już kilkadziesiąt metrów dalej i idę do niego. W tym czasie Łukasz wraca po swojego DL-a. Jest na tyle stromo, ze ma problemy z ruszeniem i musi się trochę cofnąć i nabrać rozpędu. Ale sobie Oliver miejsce na taką akcję wybrał... Za pół kilometra wjeżdżamy na asfalt i lecimy do Szkodry. A w zasadzie do Koman, na prom, którym chcemy się jutro przeprawić. Jednak gdy mijamy Szkodrę ja zaczynam mieć wątpliwości,c zy to dobry pomysł z moją ręką... to w końcu jeszcze kilkadziesiąt km, a robi się ciemno, ja mam krzywą kierę i tak naprawdę mam już dość. Stajemy na poboczu i naradzamy się. Podjeżdża do nas policjant (swoją drogą ciacho jakich mało, chyba wygrał konkurs na najładniejsze oczy u faceta jakie kiedykolwiek widziałam) i pyta czy i jak nam pomóc, odradza jazdę do Koman i poleca zatrzymać się w hotelu w Szkodrze. Daje koordynaty trzech najbliższych hoteli i życzy nam powodzenia. Odjeżdża, a Łukasz od razu zaczyna mi mówić, że powinnam wziąć numer telefonu od tego policjanta ;) Zanim się zbierzemy i zawrócimy podjeżdża jeszcze jeden samochód i kierowca pyta, czy nam pomóc. Nie, nie trzeba. Potem dopiero wpada nam do głowy dlaczego tak chętnie zatrzymują się przy nas ludzie - chyba to kwestia długich włosów Łukasza wystających spod kasku ;) W ogóle to dziwni z nas towarzysze podróży: on - długie włosy, ja krótkie, on - większy na mniejszym moto, ja - mniejsza na większym ;)Dojeżdżamy do hotelu Bicaj w Szkodrze. Zostawiamy motki i idziemy coś zjeść. Trafiamy do restauracji Tradita przy hotelu i muzeum - jedzenie jest pyszne, w przystępnej cenie, i jest go za dużo. Ręka dalej boli, więc znieczulam się albańskim winem stołowym. Może jutro będzie lepiej.Przejechane: 136 kmWstajemy wcześnie i o 6:30 jemy śniadanie, W Koman musimy być przed 9:00 bo wtedy odpływa ostatni prom. pakujemy się na motki i jedziemy. Ręka boli, ale zaciskam zęby. Po 7 km poddaję się, staję na poboczu ze łzami w oczach. Ból jest nie do zniesienia. Każde wciśnięcie klamki sprzęgła, każda zmiana biegów to katastrofa. Nie mogę jechać dalej. To koniec wyprawy. Wracamy do hotelu.Przejechane: 15 kmZajmujemy ten sam pokój, jeszcze nie zdążyli go posprzątać. Pytam w recepcji o szpital i idziemy tam spacerkiem. nigdzie się nam już dzisiaj nie spieszy. W izbie przyjęć traktują mnie priorytetowo. Najpierw konsultacja u ortopedy, potem rentgen (gdzie by tam się ktoś przejmował zamykaniem drzwi, ołowianymi fartuchami czy też pytaniem "czy jest pani w ciąży?" ;) ) i znowu do ortopedy. Dowiaduję się, że wszystko OK, złamania nie ma, choć mam jakiś stary uraz nadgarstka (hmmm, nie pamiętam żadnych problemów z lewym nadgarstkiem), że mam sobie kupić stabilizator (tu robię fotkę z katalogu, żeby wiedzieć co kupić) i gdzie jest sklep ortopedyczny i że mam okładać rękę lodem (w końcu środa...). Za usługę nikt nie chce żadnej kasy, ani też nie dostaje żadnego papierka - "bye bye" i do domu.Kupuję stabilizator i idziemy pozwiedzać Szkodrę. W końcu siadamy w knajpce na jakąś colę. Potem wracamy do hotelu, zahaczając o każdy sklepik szukając lodu (w sumie to pewnie dobre byłyby też mrożonki np. groszek). W jednej z witrynek z lodami widzę worek z lodem. Pani sprzedawczyni otwiera zamrażarkę, a ja pokazuję na lód. Ona patrzy się trochę dziwnie, ale zaczyna mi wysupływać jedną kostkę. Nie, nie, całość proszę. No to dostaję całość. Ile? Nic. No to kupujemy u niej winogrona.Ten i kolejny dzień spędzamy w Szkodrze - łażąc po mieście oraz, przede wszystkim, próbując ogarnąć jakiś transport do Polski. Zdjęcie zdjęcia rtg wysłane do polskich znajomych i znajomych znajomych zaowocowało diagnoza, że na pewno jest złamanie. Ja przeżywam kilka załamek i kryzysów z płaczem i totalną bezsilnością, stoję przed kilkoma decyzjami typu - czy zapłacić 900 Euro za transport mnie i motka do Polski. Assistance w ramach ubezpieczenia turystycznego jakie miałam, może ściągnąć mnie, ale nie motek. Ale ze ściągnięciem mnie, też jest problem, bo nie mam potwierdzenia ze szpitala, że mam coś złamane, w ogóle nie mam nic, poza zdjęciem rentgenowskim,... pewnie przez to, że przyjęli mnie zupełnie poza systemem, to nie ma już tam śladu po mojej wizycie... Assistance motka - nie zadziała, bo moto jest sprawne. Problem też w tym, że Albania to nie UE i bez upoważnień notarialnych i tłumaczeń to transport nie jest taki łatwy. Moi serdeczni znajimi są w Chorwacji i jeśli im dostarczę moto choćby d Dubrownika, to mogą mi potem nim wrócić do Polski... No ale jak do tego Dubrownika? Ech... Źle, źle, nie tak to miało być...W czwartek po południu podejmuję męską decyzję. Wracam do Polski na moto. Idziemy do apteki zanabyć jakieś mocne środki przeciwbólowe w razie "W". Od siostry dostaję wiadomość, że na urodziny (które ma w sobotę) chce, żebym bezpiecznie dotarła do domu... kolejny raz się popłakałam...Robimy też prostowanie kiery w motku. Zanim Łukasz się przekona, że da się ją wyprostować bez rozkręcania, to ją rozkręca i oczywiści gdzieś w czeluściach moto ginie nam podkładka. Próbujemy ją wytrząsnąć kładąc moto - bezskutecznie. Odwiedzamy kilka sklepów i warsztatów, ale te do BMW sa oczywiście niestandardowe. W końcu kończy się na odkręceniu plastików. I oprócz podkładki znajdujemy też śrubkę - nie wiem do czego, bo takiej mi nigdzie nie brakuje ;) Poprawiamy też mocowanie chłodnicy i wszystko już gra. Moto jest gotowe do drogi.W piątek rano ruszamy. Wybieramy trasę przez góry, nie riwierą, żeby nie stać w korkach w nadmorskich kurortach. Nie jestem w stanie zmieścić ręki w stabilizatorze w nic poza roboczą rękawiczką - to musi wystarczyć. Biegi będę w miarę możliwości zmieniać bez sprzęgła. I byle do autostrady. Tam już będzie łatwiej. Oczywiści kierunkowskazami też się nie przejmuję - i tak się nie dają wyłączyć, a poza tym teraz to już całkiem niewygodnie cokolwiek mi robić tą lewą ręką...SH1 dojeżdżamy do Czarnogóry. Podgorica, Niksic i M6 do przejścia w Ilino Brdo. Trochę przepychamy się w kolejce. i dobrze, bo nie chcą nawet sprawdzać naszych paszportów. Bośnię też przejeżdżamy M6, po drodze zatrzymując się na pyszne cevapi w knajpce, gdzie gość koniecznie chce od nas naklejki (ale w sumie nie wiem, czy mogę mu nakleić taką z flagą Albanii, więc kłamię, że nie mam). Chwilę przed granicą z Chorwacją wbijamy się na autostradę i "jesteśmy w domu". Tego dnia dojeżdżamy do Karlovac, gdzie Łukasz jedzie na zwiad w poszukiwaniu hotelu (ja nie dam rady manewrować po mieście w ramach poszukiwań, więc zostaję na parkingu pod pierwszym z hoteli, na jakie trafiamy, który jednak jest poza naszym budżetem). W końcu docieramy do hotelu w stylu wczesnego Gierka, ale mają za to obok knajpę z piwem (a jakże) Karlovacko i z motocyklowymi elementami na szybach.Przejechane: 735 kmW sobotę ruszamy w dalszą trasę. Chorwacja, Słowenia, Austria i przerwa na zupę gulaszową. Wiedeń i korek na A23, w którym się przeciskamy, choć w Austrii to średnio dozwolone. Ale naprawdę ręka nie pozwala na ciągłą jazdę na półsprzęgle czy wachlowanie biegami. Czechy i mega korek za Brnem - omijamy go remontowanym pasem. i wreszcie Polska. W niej zgarnia mnie tata i ostatnie 100 km do domu jadę samochodem. Teraz dopiero się zacznie zabawa... diagnostyka, leczenie rehabilitacja... Sezon raczej mi się skończył...Przejechane: 758 kmOkazało się, że mam złamanie kości łódeczkowatej z przemieszczeniem rotacyjnym w lewym nadgarstku, z pilnym wskazaniem na operację i ześrubowanie. Niestety dla NFZ "pilne" znaczy "zapraszamy Panią za 3.5 roku". Prywatnie - wcześniej, ale za ok. 5 tyś zł. Tak czy inaczej - sezon mam zakończony. A Albania wyraźnie mnie nie chce - przez kilka lat żaden wyjazd nie mógł dojść do skutku, a jak już tam dotarłam, to też wróciłam "na tarczy". Poddać się, czy spróbować jeszcze ją zwiedzić? Bo miało być tak pięknie...Przejechane: 2925 kmW sumie w kształcie trasa taką koślawą Albanię przypomina ;)