Teal and orange

Dobas

Teal and orange

Plecak i Walizka

Filipiny: Taal, najmniejszy wulkan świata

W samej Manili nie ma zbyt wiele do zobaczenia, ale zawsze można wybrać się na jednodniowe wycieczki poza miasto. Jeden z takich wypadów zorganizowaliśmy ze znajomymi do wulkanu Taal, najmniejszego aktywnego wulkanu na świecie. I chociaż Taal znajduje się zaledwie 60 km od Makati, czyli części Manili gdzie teraz mieszkam, wycieczka na wulkan może być prawdziwą […] Post Filipiny: Taal, najmniejszy wulkan świata pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

Ukryty cud Polski! Z wizytą u polskiego Harry’ego Pottera

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Ukryty cud Polski! Z wizytą u polskiego Harry’ego Pottera

Aquaworld Resort Budapest

Podróżniczo

Aquaworld Resort Budapest

Żywiec – miasto, które zachwyca! 5 miejsc, które warto zobaczyć

Podróżniczo

Żywiec – miasto, które zachwyca! 5 miejsc, które warto zobaczyć

Himalaje 2016 - Dzień 6 - WOW!

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 6 - WOW!

08 sierpnia 2016 - poniedziałekRano nie ma jogi, bo musimy wcześniej wstać i wcześniej wyjechać, żeby nadrobić kilometry z wczoraj. Niestety śniadanie, choć ustalone na 6:15, opóźnia się, bo Hindusom się raczej nie spieszy, a terminy traktują umownie, więc w efekcie zaczynamy jeść jakieś pół godziny później.Kierujemy się do Losar. Dobrze, ze nie zdecydowałyśmy się na jazdę po zmroku, bo umknęłoby nam całe piękno drogi. Jednocześnie byłoby spore ryzyko jakichś niefajnych przygód, bo droga bynajmniej nie jest tu równym asfaltem.Ruch samochodowy jest niemal zerowy, co pozwala jeszcze bardziej cieszyć się okolicą.Brak wiatru sprawia, że poświęcamy chwile na zabawy z dronem i "szalejemy" po szerokiej dolinie.A potem znowu wspinamy się górskimi ścieżkami.W końcu dojeżdżamy do check posta w Losar, gdzie ekipa policyjna chce od nas naklejki, im więcej, tym lepiej. Fotki też są też obowiązkowe. A nas fascynują wielkie ćmy :)Jesteśmy na wysokości ponad 4100 metrów. Przejazd przez bramę przy posterunku jest jak wejście do innego, piękniejszego świata. Kierujemy się malowniczą drogą na przełęcz Kunzum La. Jest wszystko: słońce, szutrowe serpentyny, góry, doliną rzeki.Sama przełęcz, będąca granicą między dolinami Spiti i Lahaul, też jest urocza - zjeżdża się w bok drogi, alejką z flagami po bokach do skupiska stup. Oczywiście trwają tam jakieś prace budowlane, ale i tak jest pięknie. Z przełęczami w Indiach jest pewien problem, ponieważ tak naprawdę nie wiadomo jaką mają wysokość - wg polskiej Wikipedii Kunzum La ma 4551 m. npm. Tyle też jest na mapie mojego garmina. Znak na przełęczy, angielska Wikipedia, jak i kserówka z informacjami, jaką dostałyśmy przed wyjazdem mówią o 4590 m npm. A nawigacja pokazuje 4572 m npm. Być może każda wartość jest prawidłowa - 4551 na drodze, skąd odbija alejka, 4572 przy stupach i 4590 trochę wyżej, na wierzchołku pagórka. Zresztą, liczby to nie jedyny problem - pisownia nazw bywa również ciekawa i niejednoznaczna - to, czy coś jest pisane przez jedną literę czy przez dwie, przez "e" czy "a" - nie ma znaczenia. A w przypadku przełęczy, na której jesteśmy Kunzum = Kunjom = Kunjjam.Wśród innych odwiedzających to miejsce robimy furorę naszymi spódniczkami i mamy wrażenie, że to jest dla nich dużo ciekawsze niż przełęcz. Nie ma to jak "awesome skirts" ;)Z przełęczy zjeżdżamy serpentynami do niepozornego rozwidlenia. Tam robimy krótka naradę - możemy zjechać w bok, nad jezioro, i tu znowu kilka opcji nazwy, Chandra Taal (Chander Tall ? ;)) ale droga jest niełatwa - około 20 km w jedną stronę i jeszcze kilka km spaceru. Potem trzeba by wrócić do punktu, w którym jesteśmy i kontynuować jazdę, przez kolejne 50 km, jeszcze trudniejsze. Oczywiście podejmujemy wyzwanie - chcemy zobaczyć jak najwięcej, a poza tym twarde z nas babki, więc damy radę.Droga rzeczywiście jest trudniejsza niż dotychczas. Wąsko, kamieniście. I są dwie przeprawy przez rzeki. Przedsmak tego, czego jeszcze jesteśmy nieświadome. W pierwszej z nich nasza węgierska Orlica niefortunnie kładzie motocykl, w efekcie czego woda zalewa filtr powietrza. tymczasowa naprawa polega na wywaleniu filtra i tyle. Jakiś czas da radę ;) Po kilkunastu kilometrach dojeżdżamy na pierwszy koniec drogi - jest tu skupisko obozów dla turystów. Ale wbijamy się w offowe serpentyny (tu zdarza się chyba kilka orlicowych gleb w wyżłobionych na wąskiej drodze koleinach o głębokości kilkudziesięciu centymetrów) i jedziemy jeszcze bardziej w głąb doliny. Na faktyczny koniec drogi. Zostawiamy tam motocykle (Dewa wstawia teraz filtr powietrza) i rozpoczynamy spacer nad jezioro.Niektóre odpuszczają w 2/3 drogi, kiedy woda majaczy na horyzoncie. Ale kilka dziewczyn idzie nad samo jezioro - w końcu po to tu przyjechałyśmy. I warto przecież rozruszać się trochę ;) Minusem spaceru jest to, że zajmuje nam trochę czasu. Jezioro jest na wysokości ok. 4300 m npm i czuć to w naszych skróconych oddechach. I w dodatku powrót do motocykli jest w dużej mierze pod górę ;)Wracamy na główną drogę, gdzie jedziemy jeszcze chwilę i zatrzymujemy się na lunch. Na zewnątrz "restauracji" wieje i jest zimno, W środku ciepło i lekko czuć gaz z kuchennych butli. W ogóle to takie połączenie sklepu i knajpy. I ciekawostka - my siedzimy przy stoliku po dwie/trzy. Hindusi potrafią się zmieścić w siedmiu...Podczas przerwy Dewa i spółka naprawiają urwany podnóżek w jednym z motocykli - drewienko, drut i taśma McGyvera muszą wystarczyć.Przed nami ostatnie 50 km. 40 trudne, ostatnie 10 po asfalcie. Ale jest pięknie. Jedziemy wzdłuż rzeki. Co jakiś czas dopływają do niej strumienie, które musimy przekroczyć. Niektóre dość łatwe, inne trudne, głębokie, z wartkim nurtem,większymi kamieniami blokującymi koła. Niektóre da się przejechać samemu (i idzie nam naprawdę bardzo dobrze), ale niektóre wymagają pracy zespołowej. I najcudowniejsze jest to, że nie ma Orlicy, która marudzi, że trzeba wejść po kolana do lodowatej wody, zamoczyć nogi i ręce i potem jechać w mokrych butach i rękawiczkach. Ja mam większy problem w jednej z rzek - w samym środku wskakuje mi luz i chwilę trwa zanim na nowo wrzucę bieg. Nie wiem czy to wartki nurt, czy muśnięcie dźwigni butem, czy jedno i drugie, ale tym razem ta wrzutka na luz trochę nabruździła. Zdarza się, że rzeka staje się drogą, a droga rzeką. Wszystko w otoczeniu pięknych gór, wodospadów. Chyba mam swoje "WOW!", po które tu przyjechałam.W jednej z rzek ponownie pada Orsi - ten wyjazd jest jej pierwszym nieasfaltowym i pomimo, że radzi sobie naprawdę nieźle, to jak twierdzi, nie jest to coś dla niej. Wywrotka uszkadza jej rękę  (po wyjeździe okaże się, że złamała palec), więc wsiada do auta serwisowego, a Dewa na jej moto. Ja zaliczam parkingowego paciaka gdy po zatrzymaniu rozglądam się na boki sprawdzając, czy zostało miejsce żeby w razie czego przejechał samochód. No i nie będzie czystego konta glebowego na wyjeździe ;)Dojeżdżamy do Manali-Leh Highway. Głównej drogi, bo autostrada to jest tylko z nazwy, jak zresztą wiele rzeczy w Indiach (np droga NH5 - National Highway 5 - nie miałaby u nas statusu drugi publicznej, a nawet gdyby, to byłaby dziesiątej kolejności odśnieżania). Od razu czuć większy ruch - autobusy, ciężarówki, motocykle. Tata, mahindra, suzuki maruti, isuzu, royal enfield - królowie tutejszych dróg. Po lewej widać tunel pod Rothang Pass budowany przez Greka z samolotu. Na posterunku 15 km przed Sissu policjantom wystarcza tylko lista z naszymi danymi. Gdy Ola załatwia formalności, rozgrzewamy się masala tea i przegryzamy moong dal czy inne lokalne chrupki. Aśka wykręca wodę ze skarpetek...Chwilę później jesteśmy już w naszym guesthousie w Sissu (Triveni Hotel). Zanim wchodzimy do budynku każda wypija po "zakrętce" Old Monka - dla zdrowotności. W końcu nie możemy ryzykować przeziębienia.Wyzwaniem dzisiejszej nocy będzie wysuszenie butów - moje są tylko lekko wilgotne, więc suszarki do butów wystarczą, ale dziewczyny przenoszą gdzieś swoje obuwie do osobnego pomieszczenia, i tam podobno wyschną - okaże się rano.Kolacja smakuje wyjątkowo dobrze, furorę robią warzywa, którymi absolutnie każda z nas jest zachwycona. Co ciekawe piw schodzi mniej niż zwykle. Oglądamy zdjęcia wszystkie jesteśmy w szoku gdzie dzisiaj byłyśmy. Dwie cudowne doliny, zapierające dech w piersiach widoki i tyle strumieni przejechanych w jedno popołudnie ile nie zaliczyłam przez wszystkie sezony do tej pory.To sprawia, że o 22:00 wszystkie już smacznie śpimy, regenerując się po dniu pełnym wrażeń.Przejechane: 198 km; Kaza -> Sissu

Stabilizacja m.ZD 12-100 PRO

Dobas

Stabilizacja m.ZD 12-100 PRO

Plecak i Walizka

Miesiąc 2: Myśl pozytywnie!

Piszę ten post z hotelu pod lotniskiem w Kuala Lumpur. Mam tutaj 20-godzinną przesiadkę w podróży ze Sri Lanki na Filipiny i na początku zakładałam, że pozwiedzam trochę stolicę Malezji. Tak samo jak plan na początku był taki, że ostatni tydzień na Sri Lance spędzę na plaży i w lesie deszczowym Sinharaja, bo tam mnie jeszcze […] Post Miesiąc 2: Myśl pozytywnie! pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Audycja w Radio Pryzmat, „Operacja Kobieta”

Dlaczego kurs przewodnicki jest jak (burzliwy) związek, jakie supermoce można zdobyć w ciągu półtora roku trwania szkolenia i czy #pokursie można jeszcze normalnie żyć (i dlaczego nie). Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Audycja w Radio Pryzmat, „Operacja Kobieta” pojawił się poraz pierwszy w With Love.

Himalaje 2016 - Dzień 5 - Uziemione w osuwisku

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 5 - Uziemione w osuwisku

07 sierpnia 2016 - niedzielaDzień miałyśmy zacząć o wyjścia do świątyni i posłuchania modlitw mnichów. Jednak po sprawdzeniu okazało się, że to nie miały być grupowe modlitwy, tylko medytacja jednej osoby, bez bębenków, trąbek i innych rekwizytów, które by to uatrakcyjniły, więc odpuszczamy. Nie odpuszczamy za to jogi - tym razem na dachu hotelu. Pogoda na to pozwala, bo nie pada, choć jest wilgotno. Niektórym po wczorajszych baletach joga idzie nieco słabiej i nawet pozycja trupa jest zbyt wymagająca ;) Trzeba przyznać, że krajobraz dookoła, którego nie miałyśmy okazji zobaczyć wieczorem jest całkiem całkiem. Wioskę otaczają góry, w których wydrążone są jaskinie medytacyjne, gdzie mnisi zaszywają się na długie miesiące.Po śniadaniu idziemy zwiedzić świątynię. I dwa sklepiki z pamiątkami, które zawsze przy klasztorach funkcjonują. Widzimy, że nowa się buduje. Wchodzimy więc na tern starej, w której modli się czterech mnichów (a jednak). Nagle słychać znaną każdemu melodyjkę polifoniczną. Stara nokia. Temu, który wybija rytm na bębenku dzwoni telefon. Nie przerywając ani modlitwy ani stukania, przekłada pałeczkę do drugiej ręki i odbiera telefon. Przez chwilę prowadzi rozmowę, cały czas wybijając rytm, gdy pozostałych trzech mnichów gardłowo mruczy mantrę...Wracamy do hostelu, ale nie możemy jechać. Na naszej drodze, jakieś 20 km od Tabo osunęła się ziemia. Droga jest nieprzejezdna i minie kilka godzin, zanim ją udrożnią. Osuwisko jest spowodowane nocnymi intensywnymi opadami deszczu w ostatnich kilku dobach. Ola i Bawarka jadą z Matem ocenić sytuację na miejscu własnymi oczami, bo czasami nie należy wierzyć w to, co mówią Hindusi, W sumie w planach mamy odbicie z głównej drogi do wioski Comic, najwyżej położonej zamieszkałej wioski (4900 m npm), więc może ta odnoga jest dostępna i przejezdna.Wygląda więc na to, że mamy dłuższą chwilę wolnego czasu na nicnierobienie.Landslide okazuje się błotnisty (na szczęście nie osunęły się na drogę wielkie głazy, co czasami się zdarza) i powinni udrożnić drogę w ciągu 2h, więc wyjedziemy z Tabo koło południa, w sam raz na otwarcie. To oznacza, że zjemy tu jeszcze szybki, wczesny lunch.Minutę po południu ruszamy. Droga nie jest wyasfaltowana, więc znowu jest off. Dojeżdżamy do miejsca landslidu i... czekamy, bo prace jeszcze nie są zakończone. Podobno jeszcze pół godziny. Przepychamy się na pole-position, żeby wystartować jako pierwsze gdy droga stanie się przejezdna. Podłoże nie jest przyjemne do jazdy - kleiste błoto, które mlaszcze przy każdym kroku i wsysa jak bagno gdy stoi się nieruchomo. "Idealne" na nasze niezbyt terenowe opony.Na przodzie kolejki atmosfera jest dość luźna. Kilku "nadzorców", roześmiane drobne kobietki na pace jakiegoś pick-upa, kawka i ciasteczka (bo zawsze znajdzie się ktoś, kto pojedzie gdzieś i zorganizuje przegryzki i napoje dla utkniętego społeczeństwa), a gdzieś dalej jeden gość w koparce przerzuca ziemię w dół, do rzeki. Po drugiej stronie osuwiska (nie widzimy) podobno pracuje druga koparka. Szczerze, to nie widzę, żeby wszystko było gotowe w ciągu pół godziny. Widzimy jeszcze z 5 - 6  "kupek" na drodze, a sprzątanie jednej trwa wieki. Pozostaje nam czekać.Kiedy koparka uporała się z najbliższą nam kupką ziemi, z pickupa wysiadły kobiety... z łopatami, kilofami i motykami i zaczęły równać drogę. Większe kamienie usuwały ręcznie, ale praca nie szła jakoś bardzo żwawo. Zapewne niektórzy z was słyszeli opowieści jak to w Indiach do obsługi łopaty potrzebne są dwie osoby - to nie są opowieści wyssane z palca i tu było tego potwierdzenie. Niektóre z nas nawet w czynie społecznym rzuciły się do pomocy w oczyszczaniu drogi, co oczywiście spowodowało ogólny wybuch śmiechu.Czas płynie, a mu stoimy w miejscu. Co prawda podsuwamy się co jakiś czas do przodu, w miejsce byłych kupek ziemi, ale są to metry, a nie kilometry. W dodatku nawet nie wiadomo gdzie stać - czy w miejscach, w których była osunięta ziemia (czyli w takich, w które w momencie może zjechać coś nowego), czy pod skałami, które są bardzo kruche i co jakiś czas jakiś drobny odłamek spada na głowy (chyba GaGatek usiadła na "kamieniu" który w momencie rozsypał się na kilka mniejszych, jakby był suchą gliną, a nie skałą). W dodatku co jakiś czas zaczyna padać. Nie wiadomo co lepsze - siąpiący deszcz, czy oczekiwanie w upale. Myślimy czy nie udałoby się przecisnąć i próbować sforsować osuwisk na motocyklach, ewentualnie je przenieść. Jest nas trochę, dałybyśmy radę, ale wojskowy kierujący akcją nie daje nam pozwolenia.Już wiemy, ze musimy odpuścić wjazd do Comic. Nie zdążymy. Na osłodę dostajemy od Mata mango. Tym razem chyba Dewa, nasz mechanik, "wyskoczył" po prowiant. W dodatku doszły nas słuchy, że zrobiło się jakieś małe osuwisko za nami, więc z ewentualnym zawróceniem też może być problem.Widzimy koparkę pracującą od drugiej strony. I pojazdy, które przeciskają się w oczyszczone przez nią miejsce. Jeśli tam wygląda to tak jak tu, gdzie samochody i motocykle zajmują całą szerokość drogi, to będzie pewien problem z płynnością ruchu i tym, kto ma komu ustąpić. Przypomina mi się sytuacja z Gruzji, gdzie zamknięto przejazd kolejowy i wszyscy, po obu stronach, ustawili się "w pierwszym rzędzie". Po otwarciu zapór zaczęła się całkowita dzicz i wolna amerykanka. tu będzie to samo, tylko nad przepaścią ;)Koparki się spotykają, co oznacza, ze możemy jechać. Błoto wsysa. Zajeżdża mi drogę jakiś Hindus na moto i utyka na dobre, przy okazji blokując mnie. Omijam go jakoś i jadę dalej, przeciskając między pojazdami stojącymi z przeciwnej strony.Uff, wreszcie JEDZIEMY. Jest po piętnastej... Nie wiem czemu, ale mam drobne problemy z zumo, które nie widzi satelitów i czasami ma problemy z zasilaniem. W pewnym momencie orientujemy się, że brakuje 4 dziewczyn. Stajemy za mostkiem, a Ola się wraca. Okazuje się że po drodze jednej Orlicy przydarzyła się gleba, więc stąd opóźnienie.Jak już jesteśmy w komplecie ruszamy do największego klasztoru w okolicy - Key Monastery. W 2000 roku gościł tu Dalaj Lama. AnTośka chce coś pokręcić z drona, zwłaszcza, że ozdobne malunki na asfalcie są świetnym i gustownym lądowiskiem, ale mnisi nie pozwalają na to i kręcenie odkładamy na później - na powrót w dół po serpentynach.Zjeżdżamy do Kaza, gdzie w totalnym chaosie, przez trzy kwadranse tankujemy motocykle. Na stację, z jednym dystrybutorem dla paliwa każdego rodzaju podjeżdża się w dowolny sposób i kolejka nie ma tu nic do rzeczy. Jakiś facet w białym Tata był przed nami, ale w pewnym momencie się całkowicie poddał. Przed nas zresztą też powpychali się jacyś ludzie. Oczywiście był też lekki problem z wydawaniem reszty za zatankowane paliwo, jak i w ogóle obliczaniem należności.Nie dojedziemy do Losar - droga zajęłaby jeszcze ze dwie godziny a już jest zmierzch. Zostajemy w Kaza, w hostelu White Lion. Standardowo nie ma prądu, a co za tym idzie - ciepłej wody w łazienkach w pokojach. Mogą nam jednak taką przynieść - w wiadrach. Gdy całkowicie się ściemnia odpalony zostaje generator, ale i tak nie ma ciągłości w dostawie prądu. Pozostaje więc tylko coś zjeść, wypić piwo, za które rano dostaniemy super skomplikowany pisemny rachunek, i iść spać. Jutro musimy nadrobić kilometry, których dzisiaj nie udało się przejechać.Przejechane: 83 km; Tabo -> Kaza(ślad koślawy bo zumo nie łapał sygnału)

Himalaje 2016 - Dzień 4 - Na granicy z Tybetem

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 4 - Na granicy z Tybetem

06 sierpnia 2016Całą noc leje i nie ma prądu. W efekcie ciuchy nie wyschły, a elektronika się nie naładowała. Ot uroki podróżowania. Dobrze, że chociaż w pokoju nie było zimno ani nie kapało nic z sufitu na głowę.Standardowo zaczynamy dzień od jogi. Wczoraj miałyśmy cichą nadzieję, że uda się to na wielgachnym tarasie, ale jest mokro, więc rozkładamy maty w korytarzach, między pokojami. W wyniku ćwiczeń wymagających oparci stóp o ścianę każda z nas zdziera sobie lakier z paznokci, a na ścianach powstają kolorowe kreski. Ale wtopa...Śniadanie jest klasyczne - czyli europejskie. Furorę robią smażone na głębokim oleju placki, które gdy są ciepłe są "spuchnięte" i smakują trochę jak mało słodkie pączki.Pogoda się trochę poprawia,a my jesteśmy gotowe do drogi.Zjeżdżamy serpentynami do Reckong Peo, najpierw na stację benzynową zatankować nasze enfieldy.Potem wracamy kilkaset metrów, na posterunek policji, gdzie musimy wyrobić pozwolenia na dalszą jazdę. Zostawiamy motki na parkingu i idziemy do biura. Musimy wypełnić formularze. Potem musimy przejść do innego biura, 200 metrów dalej, gdzie... czekamy. Każdą z nas, pojedynczo wzywają do okienka, gdzie  robią nam fotki. Pół godziny później wszystkie już jesteśmy obfotografowane, więc mamy jakieś dwie godziny wolnego czasu, zanim permity się przygotują. A zatem, ubrane w nasze spódniczki, idziemy "w miasto".Zaczynamy od nalotu na sklep z lokalnymi czapkami, charakterystycznymi dla Doliny Kinnaur, w której jesteśmy.Potem można iść dalej. Na środku ulicy jest jakieś zbiegowisko, uliczny show, którego nie rozumiemy - jakiś "znachor" i wrzeszczące dziecko pokryte keczupem czy inną "sztuczną krwią". Wokół pełno gapiów, ale to nie na nasze nerwy.Te trzeba będzie wieczorem ukoić - dziewczyny odwiedzają lokalny monopolowy i kupują kilka butelek rumu Old Monk.Jeszcze trochę łażenia, nudzenia się, zakupów, zajadania smacznych, choć lekko gumiastych ciastek zrobionych przez mamę Mata (a może żonę? nie pamiętam).W południe mamy już swoje dokumenty - zwykły papier, na którym jest napisane to, co w paszporcie, trzy pieczątki i kiepskiej jakości fotografia o wymiarach 2 na 2 cm. A, mamy sobie długopisem dopisać numer rejestracyjny motocykla "gdzieś na permicie". U nas chyba bazgranie samemu po ważnym urzędowym piśmie by nie przeszło, ale tam, to inna historia.Jedziemy wzdłuż rzeki. Wreszcie zaczyna być naprawdę fajnie. Pojawiają się jeszcze bardziej księżycowe krajobrazy, wodospady. Jest coraz bardziej surowo. Przy drogach stoi coraz więcej znaków i tablic z tutejszymi mądrościami dla kierowców (np. "Peep peep - don't sleep"). Jest też więcej wojska, posterunków i ciężarówek.Na jednym z posterunków musimy chwilę zamarudzić, bo dokładnie sprawdzają nasze dane z pozwoleń z paszportami. Wjeżdżamy do doliny Spiti, miejsca "pomiędzy". Pomiędzy Tybetem a Indiami. Względy bezpieczeństwa powodują to całe zamieszanie z pozwoleniami. Indie i Chiny nie za bardzo się lubią, a my na pewno będziemy szpiegować na rzecz Chińczyków, więc przesadna biurokracja powinna ostudzić nasze ewentualne zapędy ;) Mat nas ostrzega, że od tej pory nie wolno kręcić żadnych filmów. No, chyba, że z ukrycia, wtedy jest OK.W pierwszej mieścinie za posterunkiem zatrzymujemy się na lunch. Tradycyjny ryż z sosami. Słodkiego deseru, poza muchami, nikt już nie je.Ruszamy dalej, ale po chwili znów stajemy. W sumie to z tego powodu stajemy co chwilę. Siku. Niby nic takiego, a już na pewno nic wartego opisywania, ale naprawdę to była istotna sprawa. Po pierwsze, pomimo upału i wypacania większości płynów, które wchłaniałyśmy wciąż sikałyśmy często i dużo. Powód? Aklimatyzacja do wysokości. Mózg, nakazywał wydalanie wody, żeby nie ulec obrzękowi, co jest jednym, z objawów choroby wysokościowej. Po drugie, chodziło o to jak - otóż na drodze nad przepaścią nie ma krzaczków, rzadko zdarzają się choćby głazy, za którymi można się schować. Faceci mają w tej kwestii sporo łatwiej. Dlatego też z pomocą przychodziły nam zarówno nasze motocykle, jak i spódniczki. No i oczywiście reszta koleżanek. Po kilku "sik-stopach" chyba żadna z nas nie miała oporu, żeby nasikać innym niemalże wprost pod nogi;) W końcu siła wyższa. Po jakimś czasie nasi mechanicy, gdy widzieli 10 motocykli parkujących na skraju drogi nawet nie podjeżdżali - zostawali 100 m za nami, dając nam tę odrobinę prywatności. Pewnie czuli się bardziej zawstydzeni niż my.Droga idzie dość wolno, ze względu na prace na trasie, np. odstrzał kamieni, które spadały na drogę. Na jednym takim postoju jakoś nie dogadujemy się z robotnikami i zamiast poczekać, Ola przejeżdża bez zezwolenia. Hindusi panikują, ale na szczęście udało się wstrzymać prace i mogłyśmy  wszystkie przejechać. Choć i tak połowa z nas, w tym ja, oberwała kamykami po kasku.Oczywiście z zakazu filmowania sobie niewiele robimy. GaGatek coś tam kręci, przez co się zagapiłam i spadam na pobocze. Dobrze, że było ;) Tak samo jest, gdy widzimy znaki "strictly no photos" - widoki są naprawdę piękne, więc pstrykamy ile się da.Wjeżdżamy w poczną drogę i zaczynają się szutrowe serpentyny. Po kilku z nich lokalesi nas zawracają, mówiąc, ze nie tędy droga. Może i nie, ale jest fajna.Wracamy na "główną" i dalej jedziemy wzdłuż rzeki, asfaltem, potem asfaltowymi serpentynami. Anka zabiera autostopowicza z łopatą i podwozi go kilka kilometrów w górę.Dojeżdżamy na 3800 m npm do wioski Nako, która oddalona jest od Tybetu o pół godziny marszu. Blisko. Widać, że jest tu bardzo buddyjsko - klasztor, flagi, ozdoby, młynki modlitewne. Robimy sobie spacerek nad jeziorko.Z Nako zjeżdżamy malowniczą drogą nad przepaścią.Niecałe 30 km przed naszym dzisiejszym celem podróży jest kolejny posterunek z kilkoma służbistami w mundurach. Nie chcą pozwolić nam przejechać "na listę", którą mamy wydrukowaną ze wszystkimi naszymi danymi. Tę biorą tak czy inaczej, ale dane do wielkiej księgi wpisują ręcznie z paszportu. Trwa to wieki, a się ściemnia, więc naprawdę zależy nam, żeby jechać, a nie kwitnąć godzinę na check-poście. Im bardziej naciskamy, tym wolniej,. dla zasady, pracuje policjant. W końcu Mat wypracowuje kompromis - zostawiamy paszporty i listę i jedziemy. On zostanie, poczeka, aż spiszą dane , weźmie nasze dokumenty i dojedzie. Mimo tego jazda już jest mało przyjemna - zmierzch, szutrowa droga, która się pyli, droga bez barierek, ze zwierzętami i nieoświetlonymi pojazdami i pieszymi. Jedna z dziewczyn zalicza glebę, i nabija sobie na barku siniaka, który będzie jej towarzyszył do końca wyjazdu. TAGDB za to jedzie bez świateł, wciśnięta między dwa inne motocykle, żeby widziała cokolwiek, pomimo ego, że jak twierdzi "wszystko doskonale widzi". Ja jadę gdzieś na końcu zbierając cały pył spod kół motocykli przede mną. W dodatku zerwał się dość silny wiatr. Miasteczko jest już coraz bliżej, ale musimy przejechać jeszcze przez kilka przeszkód, np lekko zawalony mostek. No i oczywiście znaleźć hotel. Dojeżdżamy do Tiger Den już całkowicie po ciemku. TAGDB zgłasza brak świateł mechanikowi - okazuje się, że wszystko działa, tylko trzeba je włączyć ;)Co chwilę brakuje prądu, ale na szczęście woda w bojlerze zdążyła się nagrzać po tym jak włączyłam go zaraz po przyjeździe, więc możemy się wykąpać w ciepłej wodzie. Kolację jemy w klimatycznej sali jadalnej, gdzie wchodzi się bez butów i siedzi na pufach na podłodze. Obsługa skacze dookoła nas w sposób, który jest co najmniej krępujący, donosząc nam to i tamto. Czasem głupio się czuję w miejscach, gdzie da się wyczuć echa kolonializmu. Biały pan i jego służba. Może przesadzam, i to zwykła uprzejmość gospodarzy dla gości w restauracji, ale jakoś te zgarbione sylwetki, brak patrzenia, pospieszne ruchy nasuwają mi takie a nie inne skojarzenie.Wieczór rozkręca się w zasadzie po kolacji. W ruch idą Old Monki i (głównie hinduska) muzyka z komórki Mata. Jest wesoło - tańce, hulanki, swawole. Tak naprawdę większe zakwasy będę miała od śmiechu niż jakiejkolwiek innej aktywności. TAGDB, K8 i ja zamykamy wieczór, gdy wszyscy inni już grzecznie śpią.Przejechane: 194 km; Kalpa -> Tabo

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Blogerzy, którzy wyszli z bloga. Trzy niesamowite historie warte każdej sekundy twojego czasu

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({}); Szukacie ciekawych książek na coraz dłuższe jesienne wieczory? To dobrze się składa, bo mamy dla Was trzy propozycje od blogerów podróżniczych. Zobaczcie, czym warto umilić sobie czas wolny.   Pieszo do irańskich nomadów – Łukasz Supergan Łukasza poznaliśmy podczas Wachlarza w 2014 roku. Skromny człowiek, który swoją opowieścią o wędrówkach skupiał całą uwagę zgromadzonych na sali kinowej ludzi. Pamiętam jak dzielił się z nami swoimi przeżyciami i przemyśleniami. Chyba najbardziej zapadło nam w pamięć to, co można stracić właśnie przez podróże – miłość, tę drugą osobę. Jakoś nigdy nie patrzyliśmy na to w ten sposób. Ale do sedna. Pieszo do irańskich nomadów to historia pieszego przejścia gór Zagros, które ciągną się na długości 2300 kilometrów przez cały zachodni Iran. Łukasz zaczął swoją wędrówkę w Tebrizie i przez 72 dni zmierzał w kierunku Bandar Abbas nad Zatoką Perską. Przez ten czas pustynia i liczne pustkowia były jego domem. Wielokrotnie znajdował także schronienie w domach Irańczyków, dzieląc z nimi posiłki oraz miejsce do spania. To zupełnie inny Iran od tego, który sobie wyobrażamy. I żeby go dobrze poznać trzeba zanurzyć się w irańską codzienność. Bo Irańczycy to ludzie mili, gościnni oraz ciekawi świata. Książka to nie tylko relacja z przebytych kilometrów. To także przemyślenia autora nad celem wędrowania, tego co odebrały mu długie wędrówki. Łukasz totalnie odkrywa się przed swoim czytelnikiem, pokazując swoje odczucia, lęki, a także marzenia. Koniecznie wpiszcie tę książkę na swoją listę. A jeśli chcecie zobaczyć, jaki jest nasz punkt widzenia na Iran, możecie poczytać o naszej podróży do tego kraju tutaj.   Rodzina bez granic w Ameryce Południowej – Anna Alboth Chyba większość czytających kojarzy The Family Without Borders – Anna i Thomas Alboth to polsko-niemiecka rodzinka, która pokazuje innym, że podróżowanie z dzieciakami może być czymś naturalnym i niewymuszonym, bo tak naprawdę chodzi o to by być razem. Książka opowiada o miejscach i spotkanych ludziach w Meksyku, Gwatemali, Belize oraz w Hondurasie. Anna zabiera nas w świat Majów, zapatystów, odkrywa przed nami menonitów. Pokazuje życie codzienne swojej rodziny podczas podróży – samochód przerobiony na sypialnię, posiłki jedzone na kocu, czy też kulisy blogowania w krajach w których dostęp do internetu wcale nie jest czymś oczywistym. Książkę uzupełniają piękne, rodzinne zdjęcia zrobione przez Thomasa. Dzięki nim mamy fajną, ciepłą całość, którą pochłoniecie podczas jednego wieczora. Książka może nie jest mega odkrywcza, ale znajdziecie w niej proste i przydatne patenty, by Wasza podróż z dzieckiem była przyjemna i szybko mijała. Grunt to dobra logistyka. A o naszych zmaganiach w podróży z niemowlakiem poczytacie tutaj.   Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę – Tony Kosowski Ameryka Południowa od dawna chodzi nam po głowie. Ostatnio jakoś częściej rzuca nas na wschód, ale zawsze chętnie wracamy do tego regionu świata, choćby tylko w książkach. Tony Kosowski w swojej opowiada o trzech krajach: Brazylii, Boliwii i Peru. I opowiada właściwie nie tyle o samych miejscach, ale o ludziach których spotkał na swojej drodze. Przygoda Kosowskiego zaczyna się od wolontariatu podczas Mistrzostw Świata w piłce nożnej z 2014 roku. I pokazuje nie tylko to wydarzenie od środka, ale przede wszystkim prawdziwe oblicze Rio de Janeiro. Brazylia to pierwszy przystanek jego podróży. Kolejne państwa przemierza głównie autostopem. Po drodze poznaje życie górników w Boliwii, zakamarki amazońskiej dżungli i ogląda wymarzone Machu Piccu. Planowana dwumiesięczna podróż rozciąga się do szesnastu miesięcy. Książkę czyta się lekko i przyjemnie. Może czasami opisy są zbyt dosłowne, ale nie przeszkadza to w odbiorze. Tony oddał Ameryce Południowej kawał swojego serca i widać to w jego książce. Pokazuje, że marzenia trzeba spełniać, a nie odkładać je na później. Sięgnijcie po książkę Tony’ego, by się zainspirować. Niech porwie Was brazylijska samba. Autor prowadzi też swojego bloga.  PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!  Artykuł Blogerzy, którzy wyszli z bloga. Trzy niesamowite historie warte każdej sekundy twojego czasu pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

Himalaje 2016 - Dzień  3 - Czekając na

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 3 - Czekając na "WOW"

05 sierpnia 2016 - piątekA jednak stawiam się rano na jodze. Pora jest co prawda lekko barbarzyńska, ale co tam, raz się żyje. Ostatni raz kontakt z jogą miałam ze 3 lata temu, potem temat jakoś się rozjechał, więc moje rozciągnięcie pozostawia wiele do życzenia, bo pomimo regularnych treningów ogólnych i siłowych asany poszły w odstawkę. Okazuje się, że nie jest tak źle i wszystkie reprezentujemy podobny poziom zaawansowania, co przynajmniej sprawia, że atmosfera jest bardzo wesoła. W sumie tu wszystko jest na wesoło.Poza śniadaniem czeka mnie jeszcze jeden punkt programu, a zarazem wyzwanie - wystąpienie przed kamerą. Moja nieśmiałość i niechęć do wystąpień nie ułatwiają tematu, ale "jak trza to trza". Antośka wszystko prowadzi mega profesjonalnie i na luzie, więc "jakoś daję radę". Montujemy mi na motek jedną kamerkę, ja robię lekkie zmiany na swoim kasku, i mocuję swoją i jestem gotowa do wyjazdu. W sama porę, bo zbiórka była kilka minut temu. Jeszcze tylko chwila mega wstydu przed kamerą, gdy na wyjeździe z parkingu pod hostelem, wpada mi luz i muszę się zatrzymać na mini-górce, wrzucić jedynkę i wyczołgać się w niechwale i jedziemy. W sumie to niemalże samoistne wrzucanie luzu (po minimalnym, leciutkim dotknięciu dźwigni zmiany biegów) to druga, po słabym hamowaniu/piszczących oponach zauważalna wada mojego motka. Da się z tym jeździć, ale trzeba bardzo uważać.Szybko zaczyna się kiepska nawierzchnia. Wilgotny las dookoła i błotniste szutry. Trochę kameruję, przekładam kamerki z mocowania na baku na mocowanie na głowie i z powrotem. To powoduje, że zostaję nieco z tyłu za dziewczynami, ale dzielnie je gonię przez błoto i kamienie. Miałam co prawda wątpliwość w jednym miejscu czy pojechały prosto czy ostro skręciły w lewo, ale wybrałam pierwszą opcję - druga, to były głębokie koleiny wyryte ciężkim sprzętem przy ścince drzew i było raczej mało prawdopodobne, że nasza trasa biegła własnie tędy.Wspinamy się też ostro pod górę i w krótkim czasie jesteśmy już na ponad 3000 m npm. Łapię grupę na postoju przed przełęczą.Chwila na odpoczynek i wspinamy się dalej. Sama przełęcz Jalori Pass (3120 m mpm) jest średnio ciekawa, więc nie zatrzymuję się i jadę dalej. Stajemy dopiero kawałek dalej, na skrzyżowaniu z rondkiem i przystankiem, który jest zagrodzony przed krowami drutem kolczastym (jednak z marnym skutkiem, bo w środku jest sporo krowich placków).Robimy sobie kilka fotek z młodzieżą idącą do szkoły - chłopcy chętnie pozują do zdjęć, dziewczęta są mniej śmiałe).Można ruszać w dalszą drogę. Jest coraz bardziej ciekawie, również w kwestii błotnistej nawierzchni, choć dla mnie nie ma efektu "wow". Trochę już pojeździłam po zielonych wilgotnych górach i czekam z utęsknieniem na bardziej surowy, księżycowy krajobraz. Nieodłącznym elementem jazdy jest przybijanie "piątek" z dzieciakami chodzącymi wzdłuż drogi. Trzeba uważać, jechać wolno i dobrze wycelować, bo niektóre z nich, zwłaszcza kilkunastoletni chłopcy, mocno się do tego przykładają, i można zrobić sobie krzywdę a nawet spaść z motka, bo takie uderzenie dość mocno boli.Nadchodzi czas kolejnego postoju. Tym razem jest to zakręt o 180 stopni na którym są stragany z jedzeniem. Takim lokalnym, prosto z gara. A raczej prosto z gazety. Za 10 rupii można dostać odważone na wadze lub "na oko" przysmaki - zarówno pikantne, jak i słodkie. Dla mnie hitem jest pakora, czyli warzywa w cieście, zwłaszcza panierowane ostre papryczki. Antośka próbuje nakręcić kilka moich słów powiedzianych do kamery, ale jakoś dziwnie się peszę i chyba niewiele z tego wychodzi.Dalsza droga, to trochę offu, ale większość asfaltu. Jedziemy wzdłuż rzeki, w której co jakiś czas widać wraki samochodów. Taka drobna przypominajka, że tu drogi nie są bezpieczne, a kierowcy lekko szaleni. Znowu zostaje lekko z tyłu, żeby coś popstrykać i nakręcić. Potem urządzam sobie mały rajd, doganiając i wyprzedzając dziewczyny.Robi się całkiem asfaltowo, pojawia się nawet na naszej drodze jakieś "większe" miasteczko, gdzie czeka nas trochę walki i swoje między samochodami, a potem między autobusami, które utknęły w korku. Efekt tej walki to jedna orlicowa gleba i urwany podnóżek w jednym z motocykli.Wjeżdżamy na główną drogę, co oznacza jeszcze większy ruch, co zdecydowanie nie sprzyja efektowi "wow". Robię mało zdjęć, w większości komórką, bo nie mogę znaleźć czegoś co mnie zachwyca, jeszcze nie czuję tego wyjazdu. Ale to jeszcze przyjdzie, więc cierpliwie czekam.Tankujemy motki, myjemy słone twarze w dostępnej na stacji wodzie i uzupełniamy płyny w naszych organizmach. Dobrze,że kilka butelek z wodą podróżuje w naszym wozie serwisowym. Przy tej temperaturze naprawdę chce się pić. W sumie spodziewałam się niższych temperatur i gorszej pogody, więc wzięłam moje główne (czyli pancerne) ciuchy motocyklowe. Jest mi w nich trochę ciepło, ale przynajmniej nie przemakają, a jak się zrobi zimno, to nie zmarznę. Ola nawet trochę się śmieje z mojego pełnego rynsztunku, ale w sumie większość z nas jest ubrana w pełne komplety ubrań, a jedynie nieliczne w zbroje, więc jakoś szczególnie się nie wyróżniam w tej kwestii.Jedziemy jeszcze kawałek i zatrzymujemy się na obiad. Możemy podglądnąć jak robi się placki, które zawsze towarzyszą indyjskim potrawom. Robię też kilka fotek przejeżdżającym kolorowym ciężarówkom. W sumie już nam się dzisiaj nie spieszy, bo nie zdążymy przed 17 dojechać do Reckong Peo, żeby wyrobić niezbędne pozwolenia na wjazd do doliny Spiti - zrobimy to rano.Dalsza droga jest niezła, pozakręcana jak drogi w Bhutanie czy Kolumbii, które miałam okazję przejechać. Zupełnie jak wczoraj, koło 15:30 zaczyna padać. Stajemy więc na poboczu, dziewczyny zakładają przeciwdeszczówki, ja staram się sfotografować kręcące się w pobliżu małpy, ale z marnym skutkiem. Udaje mi się sfotografować jedynie nieruchawą jaszczurkę.Deszcz chwilę nam towarzyszy, ale potem pogoda się poprawia, na tyle, że możemy pobawić się trochę ze zdjęciami i ujęciami z drona. Zwłaszcza, że droga znowu robi się bardziej widokowa.Zjeżdżamy bliżej poziomu rzeki. Jest brunatna i wzburzona. Droga robi się coraz gorsza, ze względu na budowę jakiejś hydroelektrowni. Orsi nazywa ją "shitty road". W sumie nie bez sensu. Z jednej strony rzeczywiście jest trochę "g*wniana", ale z drugiej strony podobno po węgiersku "shit" (jakkolwiek to się w tym języku pisze ;)) oznacza "to co zostaje po wyburzeniu domu" czyli gruz, czyli rozrzucone kamienie, czyli coś jak droga, po której jedziemy ;) Nawierzchnia to jedno, ale objazdy to drugie. Kilka razy zawracamy, bo droga się kończy, a nie ma właściwego oznaczenia. Ale przez to jest bardziej przygodowo.W końcu trafiamy na właściwą drogę prowadzącą do Kalpa. Jest to seria serpentyn, przypominających te w okolicy Kotoru w Czarnogórze. Tylko chyba trudniejsze ;) Dookoła, wśród chmur, zaczynają majaczyć pierwsze ośnieżone szczyty. Znowu zaczyna padać i w dodatku zaczyna robić się ciemno.Na nocleg, do hostelu Kinner Villa (http://www.kinnervilla.com) dojeżdżamy o zmroku. Odświeżamy się i schodzimy na kolację. I piwo :) Pózniej jest czas na małe "disco" czyli trochę muzyki z przenośnego głośnika przy światełkach z drona.Niestety i tu zdarzają się okazjonalne braki w prądzie, internetu też nie ma, bo pogoda źle wpływa na łącze. Musimy się powoli odzwyczaić od cywilizacji. Internetu już nie ma, za niedługo przestaną nam działać telefony, a czasami prąd będzie limitowany, z generatora albo wcale go nie będzie.Przejechane: 226 km; Jibhi -> Kalpa

Poradnik: Jak zdobyć Mount Kraka w stylu alpejskim?

With love

Poradnik: Jak zdobyć Mount Kraka w stylu alpejskim?

Himalaje 2016 - Dzień 2 - Pierwsze koty za płoty

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 2 - Pierwsze koty za płoty

04 sierpnia 2016 - czwartekSpiętrzona rzeka szumi za oknami. Czas wstawać. Jemy śniadanie w knajpce na hostelowym dachu, pakujemy się i wreszcie możemy ruszać. Pogoda jest niezła, zapowiada się ciepły, słoneczny dzień. Niemniej jednak jesteśmy w regionie, gdzie może nam popadać, więc pogoda może się jeszcze zmienić. Znosimy bagaże, te podręczne mocujemy na motocyklach i... przed nami pierwsze poważne zadanie - wyjazd z parkingu. Niby nic, a każdą z nas lekko przeraża. Jest stromo pod górkę, mocno nierówno i w dodatku trzeba zaraz skręcić w prawo (ruch lewostronny!)  w ulicę, która stromo opada i na której szaleją skutery, tuk-tuki, krowy, piesi, psy... W dodatku nie mamy pojęcia jak te motocykle reagują na gaz i ile go trzeba, żeby nie gasły (ich obroty są naprawdę mylące), jak się prowadzą, więc pierwszy manewr, który musimy wykonać naprawdę stresuje każdą z nas. Mimo to, wychodzi nam to całkiem całkiem - na całą jest tylko jedna gleba przy wyjeździe, więc już wiemy, kto dzisiaj stawia piwo.Najpierw rzeczy najważniejsze - jedziemy zatankować. Kilkukilometrowy dojazd na stację benzynową pozwala na wstępne oswojenie się z motocyklem - jak przyspiesza (słabo), jak hamuje (słabo), jak skręca (słabo), jak wybiera nierówności (słabo).Na stacji tankujemy i ozdabiamy motki ostatnim elementem - modlitewnymi chorągiewkami. Moje pomaga mi przywiązać Sikh sprzedający coś tam na stacji. No, teraz motek wygląda rasowo!Ruszamy w drogę. Niektóre z nas mają drobne problemy z pamiętaniem o ruchu lewostronnym ;) ale ogólnie idzie nieźle. Oswajamy się z chaosem na drodze, choć i tak ruch jest nieduży. Jest ciepło. Bardzo ciepło. Jedziemy przez zielone sosnowe lasy, po których hasają małpy. Potem roślinność nieco się zmienia, ale dalej jest zielono i górzyście. Pod kask wciska się charakterystyczny (i niezbyt lubiany przeze mnie) zapach wszechobecnego zioła. Antośka robi kilka fajnych ujęć siedząc na dachu jednego z dwóch towarzyszących nam samochodów (jeden to wóz techniczny z naszymi bagażami, częściami i mechanikami, drugi to samochód naszego współorganizatoro-przewodnika Mata i Antośki i całego sprzętu video).Stajemy na chwilę odpoczynku nad rzeką, przy "straganie" z sokiem z trzciny cukrowej. Można chwilę odsapnąć w cieniu, bo jest naprawdę upalnie.Jedziemy dalej. Muszę przyznać, że jazda w tutejszym ruchu mi wchodzi wyjątkowo dobrze. Trzeba tylko zapomnieć o regułach europejskich, dać się zassać przez tutejszy chaos i wszystko nagle jest proste i oczywiste.Po drodze mijamy lub wyprzedzamy sporo lokalesów na motocyklach z zatkniętymi na kijach chorągiewkami - to pielgrzymi, którzy niespiesznie (żeby nie powiedzieć, że się wloką) pokonują kolejne kilometry. Ale gdy tylko takich wyprzedzamy, to nagle przypominają sobie od czego jest manetka gazu.Dojeżdżamy do tunelu, a którym mamy zjechać w boczną drogę. Pora jest lunchowa, więc zawracamy do poprzedniej wioski i stajemy, żeby coś zjeść, bo potem może być trudniej coś znaleźć. Zamawiamy różne specjały lokalnej kuchni, i dzielimy się nimi.Posilone i napojone ruszamy w dalszą drogę. Antośka znowu chwilę kręci nas z dachu, więc jedziemy ładnie, równo i grzecznie. Choć po jakimś czasie TAGDB chyba się taka jazda nudzi i postanawia podnieść wszystkim adrenalinę niemalże zderzając się czołowo z jakimś samochodem jadącym z naprzeciwka... jednak trzeba pamiętać po której stronie drogi mamy być i jak wyprzedzać.Tunel jest dość długi. Wyprzedzam w nim autobus. Zaraz za tunelem skręcamy w lewo w boczną drogę i wjeżdżamy w mniej cywilizowany obszar. I zaczyna się inna jazda - jest wąsko, więc wyprzedzanie ciężarówek i autobusów zaczyna mieć zupełnie inny wymiar. Od rana czuję, że mam uślizgi tylnego koła przy hamowaniu (i słychać pisk), więc albo tu jest śliski asfalt, albo mam słabe opony, albo jedno i drugie. Do nie koniec niefajnych rzeczy - w pewnym momencie odpada mi kamerka - znowu pękł mi uchwyt mocujący.Koło 15:00 jesteśmy blisko celu podróży na dzisiaj. W samą porę, bo zaczyna padać i robi się jeszcze bardziej ślisko. Docieramy do Jibhi i kwaterujemy się w pensjonacie Green Alpine Homestay (greenalpinejibhi.com). Chwilę czekamy aż przyjadą nasze bagaże więc uzupełniamy płyny i minerały powitalnym kompotem i piwem.Dzisiaj będę mieć pokój z Antośką. Przyjęłyśmy zasadę codziennej rotacji - po pierwsze, żeby Antośka miała okazję poznać lepiej każdą z nas, dzięki czemu lepiej nakręci materiał do dokumentu, a po drugie, żeby "życie miało smaczek" ;)Ponieważ dzień się jeszcze nie skończył, to postanawiamy coś pozwiedzać w okolicy. Pakujemy się do (i na) samochody i jedziemy "w nieznane". Po drodze łapie nas ulewa, ale dziewczynom na pace to zupełnie nie przeszkadza - impreza trwa w najlepsze. A samochody offem wspinają się gdzieś w górę.Potem czeka nas jeszcze spacer na nogach. Przestało padać, ale teraz jest trochę ślisko, mokro, wilgotność wynosi chyba z 300 % więc i zadyszka pojawia się dość szybko. Po kilku kilometrach docieramy do Chehni - wioski na końcu świata. Lokalne kobiety dziwnie się na nas patrzą i dopiero potem "załapują", że jesteśmy babską grupa i nawet te z krótkimi włosami to dziewczyny. W sumie w wiosce robimy sporo zamieszania swoją wizytą. Podziwiamy wieżę, zwaną "Chehni Fort" - nie możemy jednak do niej wejść. Antośka odpala drona, czym wprawia tubylców w jeszcze większe zdumienie.Schodzimy do miejsca, gdzie zaparkowały samochody i idziemy jeszcze do świątyni Shringa Rishi (wg Google) lub Bacri Kothi (wg naszego lokalnego przewodnika z pensjonatu, w którym mieszkałyśmy). Podziwiamy cudowny zachód słońca.Czas na powrót - tym razem jadę w dół na pace i muszę przyznać, ze to dość emocjonujące (i fizycznie wymagające) przeżycie.Przyjeżdżamy w samą porę na kolację i wieczorne pogaduchy. Z Antośką ustalamy, że krótki wywiad zrobimy rano (każdy dzień "należeć" będzie do jednej dziewczyny - wywiad, ujęcia z drogi nastawione na nią i filmowanie z jej perspektywy) - idę na pierwszy ogień w tej kwestii.W sumie tego wieczoru mam jakiś kryzys. Że jednak jestem samotnikiem, że odstaję, że nie potrafię się zintegrować, że nie mam wiele do zaoferowania, że nie mam za sobą ciekawej historii życia, jak większość dziewczyn na wyjeździe, że nie robię nic interesującego w życiu, które w sumie uważam za trochę zmarnowane z kilku powodów. Wcześnie mnie dopada. Nie mam tego wieczoru ochoty na wygłupy, bo jakoś tak płacz na końcu nosa. Idę ciut wcześniej spać. Jutro dzień mamy zacząć od jogi, ale nie wiem czy na nią pójść... Smutno tak jakoś...Przejechane: 121 km

Himalaje 2016 - Dzień 2 - Zupełnie nie w tą stronę

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 2 - Zupełnie nie w tą stronę

04 sierpnia 2016 - czwartekSpiętrzona rzeka szumi za oknami. Czas wstawać. Jemy śniadanie w knajpce na hostelowym dachu, pakujemy się i wreszcie możemy ruszać. Pogoda jest niezła, zapowiada się ciepły, słoneczny dzień. Niemniej jednak jesteśmy w regionie, gdzie może nam popadać, więc pogoda może się jeszcze zmienić. Znosimy bagaże, te podręczne mocujemy na motocyklach i... przed nami pierwsze poważne zadanie - wyjazd z parkingu. Niby nic, a każdą z nas lekko przeraża. Jest stromo pod górkę, mocno nierówno i w dodatku trzeba zaraz skręcić w prawo (ruch lewostronny!)  w ulicę, która stromo opada i na której szaleją skutery, tuk-tuki, krowy, piesi, psy... W dodatku nie mamy pojęcia jak te motocykle reagują na gaz i ile go trzeba, żeby nie gasły (ich obroty są naprawdę mylące), jak się prowadzą, więc pierwszy manewr, który musimy wykonać naprawdę stresuje każdą z nas. Mimo to, wychodzi nam to całkiem całkiem - na całą jest tylko jedna gleba przy wyjeździe, więc już wiemy, kto dzisiaj stawia piwo.Najpierw rzeczy najważniejsze - jedziemy zatankować. Kilkukilometrowy dojazd na stację benzynową pozwala na wstępne oswojenie się z motocyklem - jak przyspiesza (słabo), jak hamuje (słabo), jak skręca (słabo), jak wybiera nierówności (słabo).Na stacji tankujemy i ozdabiamy motki ostatnim elementem - modlitewnymi chorągiewkami. Moje pomaga mi przywiązać Sikh sprzedający coś tam na stacji. No, teraz motek wygląda rasowo!Ruszamy w drogę. Co ciekawe, jedziemy docelowo do Leh, ale nasza trasa póki co prowadzi w zupełnie przeciwnym kierunku - na południe.  Niektóre z nas mają drobne problemy z pamiętaniem o ruchu lewostronnym ;) ale ogólnie idzie nieźle. Oswajamy się z chaosem na drodze, choć i tak ruch jest nieduży. Jest ciepło. Bardzo ciepło. Jedziemy przez zielone sosnowe lasy, po których hasają małpy. Potem roślinność nieco się zmienia, ale dalej jest zielono i górzyście. Pod kask wciska się charakterystyczny (i niezbyt lubiany przeze mnie) zapach wszechobecnego zioła. Antośka robi kilka fajnych ujęć siedząc na dachu jednego z dwóch towarzyszących nam samochodów (jeden to wóz techniczny z naszymi bagażami, częściami i mechanikami, drugi to samochód naszego współorganizatoro-przewodnika Mata i Antośki i całego sprzętu video).Stajemy na chwilę odpoczynku nad rzeką, przy "straganie" z sokiem z trzciny cukrowej. Można chwilę odsapnąć w cieniu, bo jest naprawdę upalnie.Jedziemy dalej. Muszę przyznać, że jazda w tutejszym ruchu mi wchodzi wyjątkowo dobrze. Trzeba tylko zapomnieć o regułach europejskich, dać się zassać przez tutejszy chaos i wszystko nagle jest proste i oczywiste.Po drodze mijamy lub wyprzedzamy sporo lokalesów na motocyklach z zatkniętymi na kijach chorągiewkami - to pielgrzymi, którzy niespiesznie (żeby nie powiedzieć, że się wloką) pokonują kolejne kilometry. Ale gdy tylko takich wyprzedzamy, to nagle przypominają sobie od czego jest manetka gazu.Dojeżdżamy do tunelu, a którym mamy zjechać w boczną drogę. Pora jest lunchowa, więc zawracamy do poprzedniej wioski i stajemy, żeby coś zjeść, bo potem może być trudniej coś znaleźć. Zamawiamy różne specjały lokalnej kuchni, i dzielimy się nimi.Posilone i napojone ruszamy w dalszą drogę. Antośka znowu chwilę kręci nas z dachu, więc jedziemy ładnie, równo i grzecznie. Choć po jakimś czasie TAGDB chyba się taka jazda nudzi i postanawia podnieść wszystkim adrenalinę niemalże zderzając się czołowo z jakimś samochodem jadącym z naprzeciwka... jednak trzeba pamiętać po której stronie drogi mamy być i jak wyprzedzać.Tunel jest dość długi. Wyprzedzam w nim autobus. Zaraz za tunelem skręcamy w lewo w boczną drogę i wjeżdżamy w mniej cywilizowany obszar. I zaczyna się inna jazda - jest wąsko, więc wyprzedzanie ciężarówek i autobusów zaczyna mieć zupełnie inny wymiar. Od rana czuję, że mam uślizgi tylnego koła przy hamowaniu (i słychać pisk), więc albo tu jest śliski asfalt, albo mam słabe opony, albo jedno i drugie. Do nie koniec niefajnych rzeczy - w pewnym momencie odpada mi kamerka - znowu pękł mi uchwyt mocujący.Koło 15:00 jesteśmy blisko celu podróży na dzisiaj. W samą porę, bo zaczyna padać i robi się jeszcze bardziej ślisko. Docieramy do Jibhi i kwaterujemy się w pensjonacie Green Alpine Homestay (greenalpinejibhi.com). Chwilę czekamy aż przyjadą nasze bagaże więc uzupełniamy płyny i minerały powitalnym kompotem i piwem.Dzisiaj będę mieć pokój z Antośką. Przyjęłyśmy zasadę codziennej rotacji - po pierwsze, żeby Antośka miała okazję poznać lepiej każdą z nas, dzięki czemu lepiej nakręci materiał do dokumentu, a po drugie, żeby "życie miało smaczek" ;)Ponieważ dzień się jeszcze nie skończył, to postanawiamy coś pozwiedzać w okolicy. Pakujemy się do (i na) samochody i jedziemy "w nieznane". Po drodze łapie nas ulewa, ale dziewczynom na pace to zupełnie nie przeszkadza - impreza trwa w najlepsze. A samochody offem wspinają się gdzieś w górę.Potem czeka nas jeszcze spacer na nogach. Przestało padać, ale teraz jest trochę ślisko, mokro, wilgotność wynosi chyba z 300 % więc i zadyszka pojawia się dość szybko. Po kilku kilometrach docieramy do Chehni - wioski na końcu świata. Lokalne kobiety dziwnie się na nas patrzą i dopiero potem "załapują", że jesteśmy babską grupa i nawet te z krótkimi włosami to dziewczyny. W sumie w wiosce robimy sporo zamieszania swoją wizytą. Podziwiamy wieżę, zwaną "Chehni Fort" - nie możemy jednak do niej wejść. Antośka odpala drona, czym wprawia tubylców w jeszcze większe zdumienie.Schodzimy do miejsca, gdzie zaparkowały samochody i idziemy jeszcze do świątyni Shringa Rishi (wg Google) lub Bacri Kothi (wg naszego lokalnego przewodnika z pensjonatu, w którym mieszkałyśmy). Podziwiamy cudowny zachód słońca.Czas na powrót - tym razem jadę w dół na pace i muszę przyznać, ze to dość emocjonujące (i fizycznie wymagające) przeżycie.Przyjeżdżamy w samą porę na kolację i wieczorne pogaduchy. Z Antośką ustalamy, że krótki wywiad zrobimy rano (każdy dzień "należeć" będzie do jednej dziewczyny - wywiad, ujęcia z drogi nastawione na nią i filmowanie z jej perspektywy) - idę na pierwszy ogień w tej kwestii.W sumie tego wieczoru mam jakiś kryzys. Że jednak jestem samotnikiem, że odstaję, że nie potrafię się zintegrować, że nie mam wiele do zaoferowania, że nie mam za sobą ciekawej historii życia, jak większość dziewczyn na wyjeździe, że nie robię nic interesującego w życiu, które w sumie uważam za trochę zmarnowane z kilku powodów. Wcześnie mnie dopada. Nie mam tego wieczoru ochoty na wygłupy, bo jakoś tak płacz na końcu nosa. Idę ciut wcześniej spać. Jutro dzień mamy zacząć od jogi, ale nie wiem czy na nią pójść... Smutno tak jakoś...Przejechane: 121 km

Himalaje 2016 - Dzień 1 - Orlice nadlatują

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 1 - Orlice nadlatują

02 sierpnia 2016 - wtorek03 sierpnia 2016 - środaPodróż w zasadzie zaczyna się w poniedziałek. Ruszam do Warszawy załatwić ostatnie służbowe sprawunki, a także przedwyjazdowe "przyjemności".Zdaję "fokę", czyli firmowego focusa, odsyłam laptopa do Anglii. I robię "flagowy" manicure. W dodatku przeżywam Godzinę "W" w samym środku Warszawy... niesamowite... Wieczorem jeszcze odbieram naklejki, które "gonią" mnie przesyłką konduktorską i już jestem gotowa na przygodę.We wtorek zamawiam taxi i jadę na lotnisko. Tam szybko udaje mi się zlokalizować kilka Orlic. Jeszcze gadka-szmatka, rozdawanie spódniczek i drobne wymiany bagażu podręcznego (bo musimy wziąć drona i inny sprzęt) i możemy się odprawić, pożegnać wszystkie osoby towarzyszące i udać się w głąb lotniska. Przechodzimy przez kontrolę bezpieczeństwa i szwendamy się chwilę ale w końcu jest "final call" na nasz lot i musimy się zapakować do samolotu. W środku nie siedzimy jakoś blisko siebie.Lot jak lot - lunch, winko, film. Tym razem "Eddie Orzeł" - lekka komedia, choć sporo w niej nieścisłości (styl V wtedy? ;)) ale na odmóżdżenie w locie w sam raz.W Doha, gdzie się przesiadamy jest 41 stopni, więc dobrze, że cały czas przesiadki spędzimy na klimatyzowanym lotnisku. Samolotowe żarcie jet jakie jest, więc idziemy na coś normalnego do lotniskowej knajpy. Akurat jest tyle czasu, żeby zjeść i pójść na następny lot, ty,m razem dreamlinerem. A tam czekam mnie niespodzianka - upgrade do biznes klasy i miejsce 1A ;)Cóż zrobić. ;) Jako drinka powitalnego dostaję różowego szampana, wybór żarcia tez jest niezły, a przestrzeni na nogi tyle, że nie dostaję do podnóżków ;) No i fotel rozkłada się do pełnego poziomu. Milusio. Lot upływa mi z Russellem Crowe na ekranie. I z Przebudzeniem Mocy :)Niestety lot nie trwa zbyt długo, a szkoda :) i zbliżamy się do Delhi.Trzeba wypełnić kwitek imigracyjny wpisując nazwę hotelu, a ja oczywiście zapomniałam co tam mam napisać. Jakoś ogarnę to na lotnisku. Tak jak i e-wizę - oczywiście kolejki do stanowisk są długie i zgodnie z prawami Murphy'ego "kolejka w której nie stoisz zawsze porusza się szybciej". W końcu mam wszystkie kwity i mogę iść odebrać bagaż. I wymienić kasę.Teraz czeka nas kilka godzin koczowania, bo nie odprawią nas na kolejny lot. Siedzimy więc i czekamy. Po jakimś czasie jesteśmy już w komplecie, bo niektóre dziewczyny przylatują z innych miejsc albo innym lotem.Niestety na lotach krajowych właśnie się zagęściło, więc lokalnym zwyczajem po prostu przechodzimy do przodu uznając, że tak ma być i my tam stałyśmy. Jeszcze trzeba winą przejechać dwa piętra wyżej, co dodatkowo robi "korki". Przed odprawą musimy się jeszcze przepakować, bo bagaż rejestrowany nie może ważyć więcej niż 15 kg. Co się większości z nas udaje. Odprawiamy się - na kartach pokładowych mamy napisaną bramkę 42c, a na ekranach nasz lot wyświetla się jako 42a... Indie...Teraz musimy poczekać. Część z nas oddaje się lekturze (GaGatek przywiozła dla każdej papierowy egzemplarz Outdoor UAE z artykułem o naszej wyprawie), a inna część idzie na bezcłówkę kupić jakieś procenty, bo w wyniku przepakowań jakaś whisky zawieruszyła się w podręcznym i musiała zostać w strefie kontroli bezpieczeństwa... dziewczyny nie oddały jej bez walki i większość wypiły ;) Wg informacji lot ma być (bo najczęściej go odwołują), ale będzie opóźniony. To powoduje jakieś spięcie lokalesów z obsługą, ale to w sumie też typowy lokalny obrazek. Potem się okazuje, że opóźnienie dotyczy jednak innego niż nasz lotu i lecimy punktualnie. Żeby tylko dziewuchy zdążyły wrócić z tą wódą ;)Wsiadamy do turbośmigłowego samolotu, który przez najbliższą godzinę przenosi nas w góry. Obok nas leci wesoły Grek, który dziwi się, że na wakacje przyjeżdżamy w góry, a nie nad morze. On tu przyjechał do pracy, nadzorować budowę tunelu pod przełęczą Rothang. Podobno ma być gotowy na 2019 rok... Ciekawe, czy będzie. Siedzimy w ostatnich rzędach i gdy ten pikuje mocno w dół w poszukiwaniu lotniska czujemy się jak w filmie z Jamesem Bondem. Latałam w życiu sporo, ale pierwszy raz miałam tak ostre zejście do lądowania. Na szczęście wszystko się udaje i dajemy nawet radę wyhamować na krótkim pasie.Chwilę czekamy na nasz dalszy transport - nikt się nie spodziewał, że jednak przylecimy i bardziej prawdopodobna była opcja jazdy przez 14 h busikiem. Niemniej jednak po chwili pojawiają się dwa auta, do których wsiadamy (bagaże lądują na dachu) i jedziemy 40 km do Manali, a nawet ciut za - do Vashist.Rozlokowujemy się w hotelowych pokojach i zaczynamy od rzeczy najważniejszych - powitalnego piwka i czegoś do jedzenia. No to się zaczęło!Czas na prysznic i odpoczynek - kilka godzin drzemki przed popołudniowo-wieczornymi atrakcjami. Na moją część łóżka (bo mamy małżeńskie ;)) kapie woda z sufitu - wielkie krople zbierają się na linii wyznaczonej przez kabel prowadzący do lampy. Obsługa sugeruje przesunąć łóżko (już sama na to wpadłam) a poza tym nie przejmuje się tematem.Skoro już jesteśmy wypoczęte, możemy pójść pozwiedzać. Wioska jest niewielka, ale ma jedną ciekawą atrakcję - gorące źródła na terenie świątyni, służące miejscowym za łaźnie. Oczywiście idziemy tam, ale okazuje się, że gorące to znaczy naprawdę gorące. Wrzące. Większość z nas nie jest w stanie zanurzyć tam nic więcej niż jeden palec i to na krótko. Najbardziej odważna jest TAGDB, która pierwsza wchodzi (no... trochę jej to zajmuje) do wrzątku i zanurza się po szyję. Oczywiście wszystko przy udziale publiczności złożonej z Orlic i lokalnych kobiet, które dają nam dobre rady typu "jeśli nie będziesz się ruszać, to będzie łatwiej". Postanawiam i ja spróbować - najpierw jednak przyzwyczajam się do gorąca w sekcji obok, gdzie rurkami spływa gorąca woda. Dopiero potem próbuję się zanurzyć. Rzeczywiście - jak człowiek się nie rusza i nie miota to daje radę, a po chwili to nawet jest przyjemnie.Po kapieli czas na kawkę. Siadamy w German Bakery i zamawiamy kawy i ciastka. Dosiada się do nas trzech gości z Izraela, jeden ze złamaną ręką, którzy opowiadają gdzie to nie byli jak to nie kozaczyli, psując jeden motek i spadając drugim w przepaść do rzeki. Będziemy jechać tym samym odcinkiem, to sprawdzimy, czy rzeczywiście jest tam tak ciężko.Nadchodzi czas na rzecz najważniejszą - odbiór i wybór motocykli. Stoją na hostelowym parkingu, w równym rzędzie. Każda z nas podchodzi do upatrzonej maszyny. Odwieczne pytanie - czy to dobry wybór? Czy motek będzie się dobrze sprawować? To się okaże. Mój jest lekko pokiereszowany - ma kilka otarć i nieregulowane lewe lusterko po jakiejś glebie, ale jakoś tak jest pierwszym, który przykuwa moja uwagę. Przyozdabiamy motki naklejkami i odpalamy. Będzie fun!Po wybraniu motków idziemy do Manali na kolację. Jest w dół, więc te kilka km pokonujemy na piechotę, po drodze chłonąc lokalny folklor. I słuchając lokalesa w kwestii skrótu - w efekcie lądujemy na stromej błotnistej ścieżce w jakimś zaśmieconym i zasr...-nie-powiem-co-jeszcze lasku z krzaczkami zioła.Perspektywa ma znaczenie ;)W Manali chwilkę włóczymy się po głównym deptaku i kierujemy się do knajpki. "Pierwszej z brzegu". Obsługa dziwnie się na nas patrzy i chyba jest nieco szsokowana obecnością 11 wyluzowanych babek. Gdy prosimy o piwo (którego nie ma) to już całkiem głupieją. Najbardziej głupieją na widok blondynek (i pytanie do Asi: "can I touch your hair"). Stoły są brudne, szmata je z lekka omiatająca jeszcze bardziej, ale jedzenie w zasadzie smaczne. Czyli klasyka Indii.Po jedzeniu jeszcze chwilę chodzimy po głównej ulicy, po czym łapiemy motoriksze i wspinamy się drogą do hostelu. Mamy obawę, czy riksze dadzą radę, zwłaszcza ta, w której jadę, bo nie brzmi zbyt dobrze, a tempo jazdy ma wolniejsze niż tempo marszu, ale szczęśliwie dojeżdżamy. Pierwszy dzień w Indiach kończymy piwkiem w knajpce na dachu hostelu, przy świeczkach, bo wyłączyli prąd. Musimy się chyba do tych braków elektryczności przyzwyczaić - potem mają zdarzać się jeszcze częściej.A jutro... ruszamy w trasę!

Październikowe

droga/miejsca/ludzie

Październikowe "Podróże"

Październikowe "Podróże" są już w kioskach, a w nich trzy artykuły, do których robiłam zdjęcia. Bardzo polecam!

Kurs Przewodników Beskidzkich: Jak przeżyć egzamin połówkowy i nie zwariować?

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Jak przeżyć egzamin połówkowy i nie zwariować?

50 powodów, porad i inspiracji, dla których musisz odwiedzić Budapeszt

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

50 powodów, porad i inspiracji, dla których musisz odwiedzić Budapeszt

Albania 2016 - a miało być tak pięknie...

dwa kółka i spółka

Albania 2016 - a miało być tak pięknie...

21-27 sierpnia 2016Plan jest prosty. Wracam z Indii, robię badania wstępne do nowej pracy, zaliczam fryzjera, manicure, piorę ciuchy, przepakowuję i po 2 dniach wyjeżdżam na wyjazd, który dobre 3 lata chodził mi po głowie. Ekipę wstępnie udało się zebrać. 5 osób, jedziemy, bez spinki. Wszystko gra.Ale jak to w życiu bywa - nie do końca.W piątek wieczorem okazuje się, że Adaś nie może jechać i tak naprawdę zostaje 2/5 pierwotnie zakładanego składu - ja i Łukasz. W dodatku ja jestem totalnie niewyrobiona, a Łukasz ma imprezowe plany na piątkowy wieczór. Przesuwamy więc datę wyjazdu na niedzielę.W sobotę wieczorkiem Adaś wbijam do Adasia, gdzie w najlepsze trwa motoimpreza.W niedzielę rano przyjeżdża Łukasz i ruszamy w trasę. Tzn. Łukasz za mną. Tzn. jest trochę "wiódł ślepy kulawego", bo traskę miał poprowadzić Adaś, a jak jego zabrakło to liczyłam na to, że liderem będzie Łukasz, bo już tam był. Ale musiałam się wcielić w rolę nic niewiedzącego przewodnika. No dobra, jedziemy. Dojazd traktujemy całkowicie tranzytowo - minimum postojów, zero zwiedzania. Jedziemy przez Zwardoń na Słowację, Węgry i do Serbii. Po drodze, zwłaszcza na słowackiej autostradzie, nieco pada. I w ogóle zauważam, że ruch w tym kraju jest jakby większy niż zwykle. W dodatku mam problemy z przełącznikami - nie działają mi długie światła ani wyłączanie kierunkowskazów. Żeby je wyłączyć muszę odczekać, aż samoistnie się wyłączą, albo włączyć i wyłączyć awaryjne ;) Na Węgrzech się rozpogadza i robi się ciepło - tak ok. 30 stopni. Za to wieje nudą jak cholera. W Serbii droga idzie całkiem sprawnie. Mieliśmy plan dojechać do Belgradu, ale pociągnęliśmy aż do Cacak. Zwłaszcza, że droga za stolicą zrobiła się wreszcie fajna - kręta, widokowa, przez górki. W Cacak szukamy jakiegoś hotelu. Nie jest to łatwe, ale w końcu się udaje. Idziemy w miasto na jakieś cevapi, ale wszędzie są tylko knajpy z piciem, ewentualnie z lodami lub gastrtobudki z fastfoodem. W dodatku wszędzie pełno ludzi, bo własnie trwa finał USA - Serbia na Igrzyskach Olimpijskich w Rio. W efekcie trafiamy do pizzerii koło hotelu, w którym się zatrzymaliśmy. Na szczęście mają bogate menu i zamawiam steka. Mięcho jest przepyszne, tak jak i wybrane przez kelnera wino.Przejechane: 929 kmW nocy pada. A w zasadzie jest burza. Rano słyszymy wręcz strumień lecący z nieba - na szczęście to po części to prawda, ale po części złudzenie - obok jest budowa i w jednym miejscu musi być jakieś takie ułożenie konstrukcji, że formuje ona mały strumień... lecący wprost na nasze motocykle, które w efekcie stoją w kilku centymetrowej warstwie wody. Odwlekamy zapakowanie i wyjazd do czasu, aż będzie mniej padało. W końcu wypogadza się na tyle, że ruszamy. Droga jest kręta, choć nudna. W dodatku dwa samochody przed nami maja do siebie jakieś "ale" i się "bawią" średnio bezpiecznie - np jeden drugiemu zajeżdża drogę itp. Od miejscowości Novi Pazar jest jakoś bardziej azjatycko - zanika cyrylica na znakach drogowych, pojawiają się meczety i bajzel na ulicach. Przez Spiljani przejeżdżamy do Czarnogóry. Za granicą wita nas piękny kanion... służący za wysypisko śmieci. Straszne. W Andrijevicy zatrzymujemy się na upragnione cevapi. Z pyszną cebulą :)Posileni ruszamy w dalszą drogę prowadzącą winklami nad rzeką. Nagle wyskakuje przede mnie policjant z lizakiem. Rzut oka na prędkość - 8 z przodu w gps na 60. Ups... Zatrzymujemy się i się zaczyna... Policjant rysuje jakie jest ograniczenie i jaka była moja (nasza) prędkość... 78.. pokazuje nam pokreślony taryfikator w lokalnym języku i żąda 50 Euro od osoby. Po rozważeniu różnych opcji staje na 20 Euro od nas obojga i możemy jechać dalej. Swoją droga - to moje pierwsze wykroczenie na moto ;)Granicę albańską przekraczamy malutkim przejściem w Bashkim. I wreszcie tu jestem. W mojej wymarzonej Albanii :)Zaczyna się fajna jazda. I już wiem, że Indie mnie do niej dobrze przygotowały. Uuu, będzie się działo.Off kończy się jak dla mnie za wcześnie, choć w sumie jak na pierwszy dzień wystarczy, Jutro sobie to odbiję. Śmigamy widokową SH20 i jest pięknie. Jazda wchodzi.Dojeżdżamy do Koplik, wypłacamy kasiorę z bankomatu (parkując na środku drogi i zastawiając wjazd na parking jak rasowi tubylcy) i szukamy noclegu. Dokujemy się w hotelu 'Holiday', obok kościoła, a naprzeciw meczetu i zakładu kamieniarskiego). W sumie jest całkiem poprawnie, pomijając to, że cała podłoga i wszystkie urządzenia w łazience pokryte są warstewką czarnych, krótkich, grubych, kręconych włosków, co jest z lekka obrzydliwe, ale "nie takie rzeczy". Swoją drogą - zagadka - o której godzinie następnego dnia i w jakiej kolejności trzy sąsiadujące z hotelem budynki zaczną hałasować? ;)Idziemy w miasto n zasłużone piwko. Bo jeść się nie chce - cevapi zapchało nas na dobre. W knajpce przy ulicy pod drzewem, do którego prowadzą wszystkie kable w okolicy popijamy sobie "Tiranę" i gadamy. Ale jest fajnie!Przejechane: 352 kmWe wtorek mamy w planie pętlę Theth. Oczywiście jest obsuwa z wyjazdem, bo w restauracji nie spieszą się z podaniem nam śniadania (czekamy na nie około godziny, choć mówili "5 minut"). Ja popełniam błąd, który mnie będzie wiele tego dnia kosztował. Zamawiam dużą kawę. Po albańsku to jest "zapełnić duży kubek kawkami espresso". Efekt jest taki, że wypijam 5 espresso i... dostaję delirki... wszytko mi się trzęsie, nie jestem w stanie utrzymać równowagi, moje myśli są rozbiegane i generalnie jest mi źle. Mimo tego pakujemy motki i ruszamy trasę. Dojazd do Theth prowadzi przez kilkadziesiąt km asfaltem, pod koniec z fajnymi serpentynami. Dla mnie to mordęga. Jadę w otwartym wizjerze, bo brakuje mi powietrza. Przy zatrzymaniu nie mogę ustać na motocyklu, a jak zsiadam, to się zataczam. Łukasz patrząc na mnie widzi cień i zwłoki.Dojeżdżamy do przełęczy. Teraz czeka nas kilkanaście km offu do wioski. Jadę w żółwim tempie, ale bez większych problemów.W Theth siadamy w knajpie. Ja wypijam sporo izotonika i próbuję się zdrzemnąć. Łukasz wcina jedynie dwa dania z menu: smażone ziemniaki i ser. Ja nie mogę nic przełknąć. Dalej się trzęsę.Knajpa powoli się zapełnia. Przyjeżdża też trójka Niemców na cycatych beemkach, którzy coś tam w jednej naprawiają, potem spuszczają we wszystkich nieco powietrza z kół, po czym trochę się dziwnie na mnie patrzą jak widzą mnie przy Olivierze, a jeszcze dziwniej jak odjeżdżamy na drugą, trudniejszą część pętli chwilę później, gdy już czas na nas.Oczywiście jedziemy ciut inaczej niż kieruje nawigacja i kilkaset metrów po starcie mamy przeprawę przez rzekę. W Indiach przekroczyłam milion strumieni, ale tu w moim kiepskim stanie (bo wcale mi się jeszcze nie poprawiło) nie podejmuję wyzwania, zwłaszcza jak widzę jak rzuca Łukaszem na tej przeprawie. Łukasz przeprawia mi moto i lecimy dalej.Chwilę później wyprzedzają nas Niemcy na beemkach. W sumie to bałabym się tak agresywnie jechać - oni jadą na lekko, bez żadnego sprzętu a złapać gumę na tych ostrych kamieniach naprawdę nietrudno...Jazda wchodzi mi kwadratowo, ale suniemy do przodu. Jest coraz trudniej, ale widoki wreszcie są fajnie. Bo w sumi to nie wiem, czemu ludzie tak podniecają się tym Theth - tam nic nie ma. Ja poczułam się rozczarowana. Na szczęście dalsza część trasy to wynagradza. Jeśli jeszcze tylko jechałoby mi się lepiej, to byłoby miodzio.Jest gorąco, ja czuję się coraz bardziej zmęczona, droga jest jak dla mnie na 5 w 5-punktowej skali trudności Trudna, ale w zakresie moich umiejętności. Łukasz twierdzi że dodając handicap w postaci gabarytów motka i mojej niedyspozycji to jest dla mnie na 6.5 w skali do 5... Mimo tego wszystko wychodzi, czasem tylko po przejechaniu jakiegoś trudnego odcinka trzeb a stanąć i złapać oddech, rzucić kilkoma przekleństwami i cisnąć dalej. W sumie dopiero zaczynam się lepiej czuć koło 15:00, choć i tak nie jest idealnie, bo czuję się słaba - w końcu nic nie jadłam, a wydatek energetyczny na tej trasie jest naprawdę duży. Najgorsze jest to, że kończy nam się picie. W sumie obok są jakieś strumienie (jeden nawet płynie pod górę... nie, nie mamy zwidów, on naprawdę płynie pod górę) ale nie wiadomo kto do nich sikał, więc jak nie muszę z nich pić, to nie. Na szczęście na jedne z przełęczy jest knajpka (a pod nią grupa "naszych" Niemców)... co prawda nie mają w niej wody )leją mi z krany, czyli pewnie ze strumienia), ale mają jakieś kolorowe słodkie picia. Trochę cukru nie zaszkodzi. Niemcy pokazują mi uniesione w górę kciuki, chwilę gadamy, po czym odjeżdżaj. My po chwili też ruszamy.W sumie to am trochę dość. Już marzę o asfalcie. A ten jak na złość się nie pojawia. Popołudniowe słońce mocno grzeje, droga miejscami jest całkiem fajna, ale w większości dalej mocno wymagająca. Jadę pierwsza więc muszę czytać teren najlepiej jak potrafię, a nie mam takiego doświadczenia. Póki co jednak idzie znakomicie. Łukasz tylko musi uważać na trasę przejazdu, bo większe kamienie wgniatają mu płytę pod silnikiem w jego DL-u. Olivier, pomimo obniżonego zawieszeni ma i tak spory prześwit, więc to nie problem. Do asfaltu mamy już niewiele. Kilometr. Może mniej. Jeszcze tylko dzida na podjeździe, bo stromy i z milionem głazów wystających z wyrytej w skale drogi. Przednie koło skacze coraz bardziej z przeszkody na przeszkodę aż w końcu wbija się w skupisko kamieni. Motocykl nagle się zatrzymuje, kierownica "oddaje" siłę, inercja ciała pcha mnie do przodu. Szarpie nadgarstki. Ałć. Potem przewracam się na prawo i klinuję pod motkiem. Nie jestem w stanie wyjść spod niego bez pomocy. Na szczęści nic nie jest przygniecione w nienaturalny sposób. Łukasz przyjeżdża po chwili i pomaga mi się wydostać spod motka. Boli mnie lewy nadgarstek. Główkujemy jak tu podnieś Oliwiera wklinowanego w kamienie. W końcu się udaje. Kierownica jest krzywa, logo z szachownicą wgniecione i w dodatku kamienie blokują stopkę boczną tak, że nie można jej złożyć żeby ruszyć, a jednocześnie nie ma jak przechylić motka, na tyle, żeby ją złożyć, bo "brakuje nogi, bo po prawej jest sporo niżej niż po lewej. trzeba zsiąść i przesunąć tylne i przednie koło na bok. Szarmiemy się ze sprzętem jeszcze kilka minut. Ręka wściekle boli, więc proszę Łukasza, żeby przejechał za mnie kilkadziesiąt najbliższych trudnych metrów, potem jakoś dam radę. Kierownica jest krzywa i mówię, że da się to wyprostować energicznie "wykrzywiając" ją w drugą stronę, ale Łukasz nie chce mi zaufać, ze tak się da, wg niego trzeba to porozkręcać i naprostować, ale nie tu. Więc dalsza droga to "jedna rączka bardziej". Olivier jest już kilkadziesiąt metrów dalej i idę do niego. W tym czasie Łukasz wraca po swojego DL-a. Jest na tyle stromo, ze ma problemy z ruszeniem i musi się trochę cofnąć i nabrać rozpędu. Ale sobie Oliver miejsce na taką akcję wybrał... Za pół kilometra wjeżdżamy na asfalt i lecimy do Szkodry. A w zasadzie do Koman, na prom, którym chcemy się jutro przeprawić. Jednak gdy mijamy Szkodrę ja zaczynam mieć wątpliwości,c zy to dobry pomysł z moją ręką... to w końcu jeszcze kilkadziesiąt km, a robi się ciemno, ja mam krzywą kierę i tak naprawdę mam już dość. Stajemy na poboczu i naradzamy się. Podjeżdża do nas policjant (swoją drogą ciacho jakich mało, chyba wygrał konkurs na najładniejsze oczy u faceta jakie kiedykolwiek widziałam) i pyta czy i jak nam pomóc, odradza jazdę do Koman i poleca zatrzymać się w hotelu w Szkodrze. Daje koordynaty trzech najbliższych hoteli i życzy nam powodzenia. Odjeżdża, a Łukasz od razu zaczyna mi mówić, że powinnam wziąć numer telefonu od tego policjanta ;) Zanim się zbierzemy i zawrócimy podjeżdża jeszcze jeden samochód i kierowca pyta, czy nam pomóc. Nie, nie trzeba. Potem dopiero wpada nam do głowy dlaczego tak chętnie zatrzymują się przy nas ludzie - chyba to kwestia długich włosów Łukasza wystających spod kasku ;) W ogóle to dziwni z nas towarzysze podróży: on - długie włosy, ja krótkie, on - większy na mniejszym moto, ja - mniejsza na większym ;)Dojeżdżamy do hotelu Bicaj w Szkodrze. Zostawiamy motki i idziemy coś zjeść. Trafiamy do restauracji Tradita przy hotelu i muzeum - jedzenie jest pyszne, w przystępnej cenie, i jest go za dużo. Ręka dalej boli, więc znieczulam się albańskim winem stołowym. Może jutro będzie lepiej.Przejechane: 136 kmWstajemy wcześnie i o 6:30 jemy śniadanie, W Koman musimy być przed 9:00 bo wtedy odpływa ostatni prom. pakujemy się na motki i jedziemy. Ręka boli, ale zaciskam zęby. Po 7 km poddaję się, staję na poboczu ze łzami w oczach. Ból jest nie do zniesienia. Każde wciśnięcie klamki sprzęgła, każda zmiana biegów to katastrofa. Nie mogę jechać dalej. To koniec wyprawy. Wracamy do hotelu.Przejechane: 15 kmZajmujemy ten sam pokój, jeszcze nie zdążyli go posprzątać. Pytam w recepcji o szpital i idziemy tam spacerkiem. nigdzie  się nam już dzisiaj nie spieszy. W izbie przyjęć traktują mnie priorytetowo. Najpierw konsultacja u ortopedy, potem rentgen (gdzie by tam się ktoś przejmował zamykaniem drzwi, ołowianymi fartuchami czy też pytaniem "czy jest pani w ciąży?" ;) ) i znowu do ortopedy. Dowiaduję się, że wszystko OK, złamania nie ma, choć mam jakiś stary uraz nadgarstka (hmmm, nie pamiętam żadnych problemów z lewym nadgarstkiem), że mam sobie kupić stabilizator (tu robię fotkę z katalogu, żeby wiedzieć co kupić) i gdzie jest sklep ortopedyczny i że mam okładać rękę lodem (w końcu środa...). Za usługę nikt nie chce żadnej kasy, ani też nie dostaje żadnego papierka - "bye bye" i do domu.Kupuję stabilizator i idziemy pozwiedzać Szkodrę. W końcu siadamy w knajpce na jakąś colę. Potem wracamy do hotelu, zahaczając o każdy sklepik szukając lodu (w sumie to pewnie dobre byłyby też mrożonki np. groszek). W jednej z witrynek z lodami widzę worek z lodem. Pani sprzedawczyni otwiera zamrażarkę, a ja pokazuję na lód. Ona patrzy się trochę dziwnie, ale zaczyna mi wysupływać jedną kostkę. Nie, nie, całość proszę. No to dostaję całość. Ile? Nic. No to kupujemy u niej winogrona.Ten i kolejny dzień spędzamy w Szkodrze - łażąc po mieście oraz, przede wszystkim, próbując ogarnąć jakiś transport do Polski. Zdjęcie zdjęcia rtg wysłane do polskich znajomych i znajomych znajomych zaowocowało diagnoza, że na pewno jest złamanie. Ja przeżywam kilka załamek i kryzysów z płaczem i totalną bezsilnością, stoję przed kilkoma decyzjami typu - czy zapłacić 900 Euro za transport mnie i motka do Polski. Assistance w ramach ubezpieczenia turystycznego jakie miałam, może ściągnąć mnie, ale nie motek. Ale ze ściągnięciem mnie, też jest problem, bo nie mam potwierdzenia ze szpitala, że mam coś złamane, w ogóle nie mam nic, poza zdjęciem rentgenowskim,... pewnie przez to, że przyjęli mnie zupełnie poza systemem, to nie ma już tam śladu po mojej wizycie... Assistance motka - nie zadziała, bo moto jest sprawne. Problem też w tym, że Albania to nie UE i bez upoważnień notarialnych i tłumaczeń to transport nie jest taki łatwy. Moi serdeczni znajimi są w  Chorwacji i jeśli im dostarczę moto choćby d Dubrownika, to mogą mi potem nim wrócić do Polski... No ale jak do tego Dubrownika? Ech... Źle, źle, nie tak to miało być...W czwartek po południu podejmuję męską decyzję. Wracam do Polski na moto. Idziemy do apteki zanabyć jakieś mocne środki przeciwbólowe w razie "W". Od siostry dostaję wiadomość, że na urodziny (które ma w sobotę) chce, żebym bezpiecznie dotarła do domu... kolejny raz się popłakałam...Robimy też prostowanie kiery w motku. Zanim Łukasz się przekona, że da się ją wyprostować bez rozkręcania, to ją rozkręca i oczywiści gdzieś w czeluściach moto ginie nam podkładka. Próbujemy ją wytrząsnąć kładąc moto - bezskutecznie. Odwiedzamy kilka sklepów i warsztatów, ale te do BMW sa oczywiście niestandardowe. W końcu kończy się na odkręceniu plastików. I oprócz podkładki znajdujemy też śrubkę - nie wiem do czego, bo takiej mi nigdzie nie brakuje ;) Poprawiamy też mocowanie chłodnicy i wszystko już gra. Moto jest gotowe do drogi.W piątek rano ruszamy. Wybieramy trasę przez góry, nie riwierą, żeby nie stać w korkach w nadmorskich kurortach. Nie jestem w stanie zmieścić ręki w stabilizatorze w nic poza roboczą rękawiczką - to musi wystarczyć. Biegi będę w miarę możliwości zmieniać bez sprzęgła. I byle do autostrady. Tam już będzie łatwiej. Oczywiści kierunkowskazami też się nie przejmuję -  i tak się nie dają wyłączyć, a poza tym teraz to już całkiem niewygodnie cokolwiek mi robić tą lewą ręką...SH1 dojeżdżamy do Czarnogóry. Podgorica, Niksic i M6 do przejścia w Ilino Brdo. Trochę przepychamy się w kolejce. i dobrze, bo nie chcą nawet sprawdzać naszych paszportów. Bośnię też przejeżdżamy M6, po drodze zatrzymując się na pyszne cevapi w knajpce, gdzie gość koniecznie chce od nas naklejki (ale w sumie nie wiem, czy mogę mu nakleić taką z flagą Albanii, więc kłamię, że nie mam). Chwilę przed granicą z Chorwacją wbijamy się na autostradę i "jesteśmy w domu". Tego dnia dojeżdżamy do Karlovac, gdzie Łukasz jedzie na zwiad w poszukiwaniu hotelu (ja nie dam rady manewrować po mieście w ramach poszukiwań, więc zostaję na parkingu pod pierwszym z hoteli, na jakie trafiamy, który jednak jest poza naszym budżetem). W końcu docieramy do hotelu w stylu wczesnego Gierka, ale mają za to obok knajpę z piwem (a jakże) Karlovacko i z motocyklowymi elementami na szybach.Przejechane: 735 kmW sobotę ruszamy w dalszą trasę. Chorwacja, Słowenia, Austria i przerwa na zupę gulaszową. Wiedeń i korek na A23, w którym się przeciskamy, choć w Austrii to średnio dozwolone. Ale naprawdę ręka nie pozwala na ciągłą jazdę na półsprzęgle czy wachlowanie biegami. Czechy i mega korek za Brnem - omijamy go remontowanym pasem. i wreszcie Polska. W niej zgarnia mnie tata i ostatnie 100 km do domu jadę samochodem. Teraz dopiero się zacznie zabawa... diagnostyka, leczenie rehabilitacja... Sezon raczej mi się skończył...Przejechane: 758 kmOkazało się, że mam złamanie kości łódeczkowatej z przemieszczeniem rotacyjnym w lewym nadgarstku, z pilnym wskazaniem na operację i ześrubowanie. Niestety dla NFZ "pilne" znaczy "zapraszamy Panią za 3.5 roku". Prywatnie - wcześniej, ale za ok. 5 tyś zł. Tak czy inaczej - sezon mam zakończony. A Albania wyraźnie mnie nie chce - przez kilka lat żaden wyjazd nie mógł dojść do skutku, a jak już tam dotarłam, to też wróciłam "na tarczy". Poddać się, czy spróbować jeszcze ją zwiedzić? Bo miało być tak pięknie...Przejechane: 2925 kmW sumie w kształcie trasa taką koślawą Albanię przypomina ;)

Kraj Basków i baskijskie jedzenie

droga/miejsca/ludzie

Kraj Basków i baskijskie jedzenie

Kraj Basków czasem wygląda tak:Od klasycznych koreczków z oliwką, anchois i papryczką po dorsza z musem z planktonu - do Kraju Basków warto przyjechać dla samego jedzenia.Na zdjęciu wariacja na temat potrawki z ziemniakami z efektownymi chipsami z karczocha.Jak było w Japonii? Sushi jest znakomite! Jak minęła podróż do Włoch? Jedzenie było OK. A co robicie w sylwestra? Przygotowujemy ośmiornicę, do tego gotowane ziemniaczki.Kiedy w Hiszpanii pytałam znajomych o podróż czy plany sylwestrowe odpowiedzi zawsze odnosiły się do jedzenia. Na proszonych obiadach w nieskończoność musiałam opowiadać o polskiej kuchni. W restauracji pouczano mnie, że nie powinnam zamawiać dwóch potraw z ryżem, a kawę wolno poć tylko po obiedzie, nigdy przed (nie stosowałam się).Jedzenie w Hiszpanii to świętość, rytuał towarzyski i sztuka. Nie inaczej jest wśród Basków, którzy postawili na promowanie swojego regionu właśnie poprzez kuchnię.O Kraju Basków i baskijskiej kuchni pisałam do wrześniowego numeru "Podróży". Cały tekst można przeczytać na stronie miesięcznika.Poniżej trochę niejedzeniowych zdjęć.

Ayutthaya in Photos

Picking the Pictures

Ayutthaya in Photos

Ayutthaya doesn't need no introduction. There have been so many blogs written on Thailand, I don't feel like there is anything new or bright I could add. But pictures are a different story, so I will still post them. My blogging is all about images anyway. Sight is my special sense and I guess it has to be the same for most of the audience of my corner of the internet. Ayutthaya, or Phra Nakhon Si Ayutthaya, makes a perfect day trip away from hustle and bustle of Bangkok. Remember it, just in case you will get bored of rooftop bars and shopping malls. Well, I'm kidding, I know Bangkok offers endless activities. But it is always refreshing to get out. And there is more to it than just air quality. It used to be Siam capital and the most important Asian trade center after all. Today only a few temples and palaces remain and remind us of an once majestic city. For me, a newbie to SE Asia, they were still impressive. So, let' take a tour. Thank you for taking the tour with me! Which image is your favorite?

Plecak i Walizka

Naciąganie na Sri Lance, czyli czego nienawidzę w tym kraju

Sri Lankę uwielbiam pod każdym względem – za jedzenie, herbatę, krajobrazy, zwierzęta, góry, plaże, ocean. Także za ludzi – że są uśmiechnięci i pomocni. Ale jednocześnie właśnie za niektórych ludzi jej nienawidzę. A dokładnie za ich próby naciągania. Sprawa jest prosta – jesteś biały = jesteś bogaty. Nie ważne czy jesteś Anglikiem, Niemcem czy Polakiem. Mamy […] Post Naciąganie na Sri Lance, czyli czego nienawidzę w tym kraju pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

Gdzie wyjechać

Najpiękniejsze i najważniejsze cerkwie na naszym podlaskim szlaku

Najpiękniejsze i najważniejsze cerkwie na naszym podlaskim szlaku Opowieści ze Wschodu, odcinek 5 Nie byłoby na pewno decyzji o wybraniu Podlasia jako naszego sierpniowego celu podróży, gdyby nie pewne wyobrażenia, chęci i masa pochłanianej przez nas wiedzy na temat „inności” polskiego Wschodu. Ale powiedzmy sobie też szczerze – jesteśmy wzrokowcami i miłośnikami fotografii. Prędzej czy później musieliśmy pojechać tam, by zobaczyć czy te […]

Beskid Sądecki: Pannonica 2016

With love

Beskid Sądecki: Pannonica 2016

Plecak i Walizka

Miesiąc 1: O strachu i podróżniczym haju

Pisałam pamiętniki przez 10 lat mojego nastoletniego życia. Dzień po dniu. Każdy szczegół, co się wydarzyło, różne nastoletnie frustracje i marzenia. Pamiętniki są fajne, kiedy wracasz do nich po kilku latach i analizujesz jak zmieniła się Twoja osobowość i podejście do życia. No, a poza tym zawsze lubiłam pisać i przelewać myśli na papier. Nie chcę […] Post Miesiąc 1: O strachu i podróżniczym haju pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

5 miejsc, które warto zobaczyć w Kijowie

Podróżniczo

5 miejsc, które warto zobaczyć w Kijowie

Kijów ma to coś, czego nie ma żadne inne miasto. Jak odmienić odrapane śródmieście?

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Kijów ma to coś, czego nie ma żadne inne miasto. Jak odmienić odrapane śródmieście?

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({}); Przed naszym wakacyjnym wyjazdem do Kijowa zastanawiałem się, co my tam będziemy robić przez całe 5 dni. Dla Izy i Helki to był pierwszy wyjazd do stolicy Ukrainy, ja byłem tam już wcześniej, ale tylko jeden dzień i gdy tak planowałem sobie, co mielibyśmy zobaczyć, nie doszedłem do jakichś mocno optymistycznych wniosków. Tymczasem Kijów okazał się tak zajmujący, że nie starczyło nam czasu na zwiedzenie wszystkich atrakcji, które mieliśmy w planach: nie udało nam się np. pojechać do… (rezydencji Janukowycza), mi nie udało się obejrzeć Stadionu Olimpijskiego, ale przede wszystkim – czego żałujemy chyba najbardziej – za późno zaczęliśmy wędrówkę śladami kijowskiego street artu. Bo Kijów to typowa wschodnioeuropejska metropolia – w centrum równiutko brukowane bulwary, zadbane skwery i piękna architektura. Piękna secesyjna i piękna socrealistyczna (znacznie bardziej zadbana niż w Polsce) mieszające się z raczej obrzydliwą gigantomanią pokrytych złotem i wykończonych fikuśnymi wieżyczkami ogromnych biurowców i apartamentowców. Z naszej perspektywy to trochę bezguście, ale jednak ten chaos dośc dobrze wpisuje się w ulice Kijowa. Wystarczy jednak zajść kilkadziesiąt metrów poza ścisłe centrum, a równy bruk zastępują krzywe płyty chodnikowe, eleganckie kamienice – odprapane  sutereny, a apartamentowce – ponure i szare bloki. Kijów znalazł jednak sposób, jak ożywić te lekko zapuszczone okolice. Robi to za pomocą ogromnych murali, które zdobią ściany wielu budynków. Od nieco ponad roku powstało ponad 30 wielkoformatowych malunków, które tworzą najwybitniejsi artyści z Wielkiej Brytanii, Brazylii, Hiszpanii, Włoch, Australii, Argentyny i wielu innych krajów. W ramach projektu „Art United Us” w Kijowie i w paru innych miastach Ukrainy ma powstać w sumie ponad 100 takich obrazów stworzonych prze artystów z całego świata. Obrazów, a nie murali, bo tego zwrotu bardzo nie lubi Geo Leros, główny koordynator tego projektu. – „Mural to taki stereotyp. To, co robią nasi artyści to prawdziwe obrazy, ale umieszczone w miejskiej przestrzeni. Zaproszeni do projektu artyści mają pełną swobodę wyboru tematu. Ale muszą mieć pozytywny przekaz. Dlatego kilka razy odmówiliśmy artystom, których prace przekazywały negatywne emocje" – mówi Leros.  Problemu nie ma też z odpowiednią lokalizacją, bo w kijowskim śródmieściu nie brakuje brudnych i odrapanych ścian, które tylko czekają, by je upiększyć. Mura…przepraszam, uliczne obrazy stały się szybko jedną z większych, choć jeszcze nie do końca znanych atrakcji turystycznych Kijowa. Zdaje sobie też z tego sprawę miasto, które wypuściło np. serię mapek, dzięki którym można krążyć po mieście i oglądać fantastyczne wizje artystów. I zaręczamy, że takie szukanie malunków to wspaniała zabawa – przynajmniej na cały dzień chodzenia. A u Poszli Pojechali znajdziecie jeszcze jedno fantastyczne miejsce, które musicie koniecznie odwiedzić.  Zobaczcie, co jeszcze możecie spotkać podczas spaceru śladem kijowskiego street artu: PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI! Artykuł Kijów ma to coś, czego nie ma żadne inne miasto. Jak odmienić odrapane śródmieście? pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

WD MyPassport Wireless

Dobas

WD MyPassport Wireless