Gdzie wyjechać

Alpejski klasyk w Skicircus Saalbach Hinterglemm Leogang Fieberbrunn. Jak było w środkowej Austrii

Alpejski klasyk w Skicircus Saalbach Hinterglemm Leogang Fieberbrunn. Jak było w środkowej Austrii Krajobraz kulturowy Alp to jedna z tych rzeczy, która szybko dokładnie rysuje Ci się przed oczami, jak je zamkniesz. I zazwyczaj pokaże Ci się prawidłowo. A może nawet wyobrazisz sobie zapach? Dasz radę? My umiemy. To niesamowite jak turystyka zmieniła oblicze tej krainy, drastycznie nie naruszając tego co w niej najbardziej przyciągające – tradycji, kultury […]

O psach i ludziach we

droga/miejsca/ludzie

O psach i ludziach we "Voyage"

Bywają piękni lub szpetni. Pierwsi cali w atłasach, drudzy w szyszkach, jakby wyszli z lasu. Ale wszyscy mają ten sam cel - dzwonieniem oraz śpiewem przynieść gospodarzom pomyślność. Mieszkańcy szwajcarskiego regionu Appenzell w towarzystwie korowodu przebierańców żegnają stary rok. Choć nikt nie jest pewien, kiedy zaczyna się nowy - tekst: Bartek.Choć Wigilia jeszcze przed nami w kioskach ukazał się już styczniowy numer "Voyage" (takie są prawa rynku wydawniczego). W środku są nasze dwa artykuły - o tajemniczych szwajcarskich obchodach Sylwestra oraz o wyścigach psich zaprzęgów w Czechach. Wszystko biało-błękitno-zimowe. Można poczytać w oczekiwaniu na śnieg.

Świąteczne tradycje, których przestrzegasz, ale nie wiesz, dlaczego

With love

Świąteczne tradycje, których przestrzegasz, ale nie wiesz, dlaczego

Intryguje mnie temat współczesnej, polskiej religijności – na tyle, że kilka lat temu popełniłam o niej pracę licencjacką i od tamtej pory bacznie się jej przyglądam (współczesnej, polskiej religijności, nie pracy licencjackiej). Mimo tego, że nasz kraj sukcesywnie się laicyzuje, w kulturze nadal dość mocno osadzone są wszelkiego rodzaju tradycje, zwłaszcza te świąteczne. Ilu z nas jednak wie, skąd się w ogóle wzięły? Prezenty od Świętego Mikołaja Czy wiecie, że Święty Mikołaj, którego co roku z niecierpliwością wyczekują dzieci na niemal całym świecie, jeszcze kilkadziesiąt lat temu w Polsce wcale prezentów nie przynosił? Zwyczaj obdarowywania się prezentami na dobre upowszechnił się w Europie dopiero pod koniec XIX wieku, a w polskich wsiach jeszcze później – dopiero po II wojnie światowej. W takiej formie, jaką znamy dzisiaj, początkowo funkcjonował niemal wyłącznie wśród arystokracji, szlachty i mieszczaństwa. To właśnie do tych grup społecznych nowinki z zagranicy nie tylko docierały najszybciej, ale również na podatnym gruncie najłatwiej się przyjmowały. Do dzisiaj niewiele się zmieniło – trendy nadal kreują najbogatsi. Źródeł, miłego skądinąd, zwyczaju obdarowywania się podarkami w noc z 5 na 6 grudnia należy szukać we wczesnochrześcijańskim apokryfie o Świętym Mikołaju (III lub IV wiek naszej ery). Mikołaj, który prawdopodobnie pochodził z południowych Włoch, był człowiekiem dobrym i wrażliwym na ludzką krzywdę. Bezinteresownie niósł pomoc potrzebującym, jednak przez swoją skromność i pokorę pragnął pozostawać anonimowy. Udało mu się – mimo tego, że jest jednym z najpopularniejszych i najbardziej lubianych świętych, nie zachowało się o nim zbyt wiele informacji. Nie każdy również wie, że Święty Mikołaj jest patronem… prostytutek. „Ale jak to?” – zapytacie. A było to tak. Pewnego dnia Mikołaj wspomógł trzy biedne dziewczęta, które środki na posag, mający pomóc im wyjść za mąż, postanowiły zdobyć nierządem. Święty zatroskał się srogo losem dziewcząt i nocą podłożył ukradkiem w ich domu trzy złote kule (nie, nie wiem, czy do kręgli – czy wtedy grano w kręgle?), ratując tym samym młode damy od hańby i grzechu, który niechybnie strąciłby je w ogień piekielny. W XIII wieku pojawił się zwyczaj rozdawania 6 grudnia zapomóg i stypendiów dla zdolnej, ale biednej młodzieży, która dzięki wsparciu finansowemu mogła się kształcić. Z biegiem czasu zwyczaj ten przekształcił się w obdarowywanie prezentami dzieci, za których patrona Świętego Mikołaja uważano już od dawna. Tradycja mówi, że od wyroku śmierci uratował trzech małych chłopców – jednym z jego atrybutów do dzisiaj jest troje dzieci w cebrzyku (ceber, ceberek, cebrzyk – duże, okrągłe naczynie z klepek, zwykle o dwóch uchach, używane na wsi). Nie myślcie sobie, że przynoszenie prezentów było jedyną fuchą Świętego Mikołaja. O nie! Był też patronem panien, młodych małżeństw, jeńców i więźniów, a także przedstawicieli przeróżnych zawodów, m.in. bednarzy, cukierników, flisaków, kupców, młynarzy, notariuszy, piekarzy, piwowarów, ludzi morza, oraz pasterzy i… wilków. W ikonografii chrześcijańskiej Święty Mikołaj przedstawiany jest jako dostojny biskup Miry, starożytnego miasta położnego na terenach dzisiejszej Turcji. Znany nam wizerunek białobrodego starca odzianego w czerwony płaszcz obszyty białym futrem (ho, ho!) i rozwożącego dzieciom prezenty w saniach zaprzęgniętych w renifery pochodzi ze Skandynawii. W ostatnim stuleciu przyjął się niemal w całej zachodniej Europie i Ameryce za sprawą Coca-Coli, która wylansowała jego wizerunek. Obecnie niewiele ma on wspólnego z wierzeniami ludów mroźnej północy. Jeżeli chcielibyście usiąść „prawdziwemu” Mikołajowi na kolanach i powiedzieć, czy byliście grzeczni, możecie udać się do Finlandii, a konkretnie do Rovaniemi, gdzie funkcjonuje Wioska Świętego Mikołaja. Nie trzeba chyba wspominać, że co roku ściągają tam hordy turystów. Strojenie choinki Choinka to jeden z najpopularniejszych symboli Bożego Narodzenia – na stałe wrosła już w świąteczne tradycje. Zanim jednak wiecznie zielone drzewko przyozdobione kolorowymi ozdobami zaczęło symbolizować utracony raj, upadek człowieka i jego odkupienie, w wielu kulturach pełniło już funkcję tzw. osi świata, czyli pośrednika pomiędzy światem żywych i umarłych. Jego korzenie symbolizowały podziemną strefę wszechświata, pień ziemską, a korona niebiańską. Na terenie Europy drzewa, którym przypisywano powiązania ze sferą sacrum, czyli tym, co nadprzyrodzone, otaczano szczególną opieką i postrzegano jako drzewa święte. Takimi drzewami, czczonymi w całych Karpatach, a więc i w Polsce, były m.in. świerk i jodła. Wybranym smrekom oddawano cześć, ponieważ przypisywano im właściwości ochronne – na zielonych gałęziach często wieszano części odzieży osób chorych, aby dobre drzewo zabrało chorobę i oddaliło śmierć. Gdy chciano uzyskać jego przychylność, ofiarowywano mu z kolei pokarm i zawieszano na nim drobne przedmioty (brzmi znajomo?). Funkcję świętego świerka pełnił zazwyczaj sędziwy i okazały przedstawiciel tego gatunku, który znajdował się w pobliżu wsi, ale na uboczu, z dala od ludzi. Jeszcze w XVIII wieku świerk taki rósł ponoć w okolicach Zakopanego, otoczony czcią okolicznych mieszkańców, którzy bardzo o niego dbali. W 1759 roku ścięli go mieszkańcy Nowego Targu na polecenie jezuitów przybyłych na tamte tereny (Zakopiańczycy przed tym czynem mocno się wzbraniali). Uderzeniom siekier towarzyszył płacz i zawodzenie kobiet, które nie mogły pogodzić się ze stratą. Choinka pojawiła się w Polsce na przełomie XVIII i XIX wieku, początkowo (tak samo jak zwyczaj obdarowywania się podarkami 6 grudnia) wśród arystokracji i mieszczaństwa. Tradycję ubierania świątecznego drzewka przynieśli na nasze tereny pruscy urzędnicy (ja, ja!). Pierwsze choinki stanęły tam, gdzie panowały silne wpływy niemieckie – na Pomorzu, Warmii, Mazurach i Śląsku. Przyozdobiona choinka zaczęła powoli przejmować dawne funkcje podłaźnika, czyli wierzchołka drzewa iglastego wieszanego do góry nogami u stropu wiejskich chat. Podłaźnik (lub podłaźniczkę) dekorowano jabłkami i tzw. światami, czyli kulami wykonywanymi z opłatków, czasami również orzechami i ozdobami ze słomki. Jeżeli dzisiaj na Waszej choince znajdują się podobne ozdoby, możecie poczuć się prawdziwymi tradycjonalistami. W symbolice chrześcijańskiej wiecznie zielone drzewo iglaste stało się alegorią rajskiej łąki, gdzie przebywają zbawione dusze i rajskiego Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego. W czasach komunistycznych próbowano choince nadać bardziej świeckiego charakteru i ustrojone drzewko łączono z Nowym Rokiem upatrując w nim symbolu pokoju. Dzisiaj tradycyjną, zieloną choinkę coraz częściej zastępują różnego rodzaju stroiki lub wariacje na temat, ocierające się czasami o twory natury dość abstrakcyjnej. Wigilia Bożego Narodzenia Wigilia uroczystości Świąt Bożego Narodzenia, zwanych niegdyś w Polsce Godami lub Godnimi Świętami, w Kościele obchodzona była już w VI wieku jako dzień przygotowań do Narodzin Chrystusa. Warto jednak pamiętać, że również w kulturze przedchrześcijańskiej był to okres wyjątkowy. Cóż w nim takiego niezwykłego? Jeżeli jesteście z tych, którzy źle znoszą krótkie i ciemne dni, łatwo możecie się domyślić. Tak, tak, dokładnie! To właśnie teraz, pod koniec grudnia, ma miejsce zimowe przesilenie astronomiczne, które w czasach, gdy ludzie żyli w większej zgodzie z naturą, niosło niepewność i grozę, ale równocześnie nadzieję i początek odrodzenia. 21/22 grudnia Słońce po wielu miesiącach „umierania” ponownie zaczyna coraz dłuższą wędrówkę po nieboskłonie, dzieląc się z ludźmi swoją życiodajną mocą. Od razu człowiekowi lepiej, gdy ciemno robi się o 17, a nie o 16, prawda? No właśnie. Dlatego na ten dzień, dzień zmiany na lepsze, od wieków czekano z utęsknieniem. W słowiańskiej tradycji obrzędowa uczta w porze zimowego przesilenia związana była nie tylko ze wspomnianym już kultem Słońca, ale także z kultem przodków. Wierzono w to, że wigilijna noc jest porą niezwykłą, kiedy świat żywych i świat zmarłych są bliżej siebie i dzieją się rzeczy, które na co dzień nie mają prawa się wydarzyć. To właśnie dla dusz bliskich osób, które miały odwiedzać swoje rodziny, zostawiano wolne miejsce przy stole, aby mogły się posilić. Dzisiaj ich miejsce zastąpił niespodziewany gość, na którego czeka dodatkowe nakrycie. Pytanie o to, przy ilu wigilijnych stołach mógłby faktycznie usiąść, rozmyślnie pozostawiam bez odpowiedzi. Wigilia, wilia, obiad, pośnik lub kutia, bo tak nazywano wieczerzę spożywaną 24 grudnia, znana była już w średniowieczu wśród duchowieństwa i kręgów dworskich, jednak w obrzędowości ludowej zadomowiła się dopiero (i znowu!) w XVIII wieku. Zasiadanie podczas świąt do wspólnego posiłku praktykowane było już jednak w czasach starochrześcijańskich – było wyrazem braterstwa i międzyludzkiej miłości. Wcale mnie to nie dziwi – nic tak nie łączy ludzi, jak wspólne jedzenie (sprawdzone info). Po wieczerzy wigilijnej, którą należało jeść z powagą i w milczeniu, radośnie śpiewano kolędy. W niektórych rejonach Polski do drzwi pukali kolędnicy – grupy przebranych młodych ludzi, które odwiedzały poszczególne gospodarstwa z życzeniami pomyślności w Nowym Roku, za co otrzymywały od gospodarzy dary w postaci jedzenia lub drobnych datków pieniężnych. Sama, dzieckiem jeszcze będąc, miałam okazję brać udział w kultywowaniu tej tradycji – było super! Kolędowanie pierwotnie związane było z magią wegetacyjną oraz zaklinaniem urodzaju, czyli tego, dzięki czemu możliwe było życie. Jeżeli przysłuchać by się ludowym przyśpiewkom, łatwo można dostrzec, że recytowane przez kolędników rytualne teksty cechuje wyraźna symbolika płodnościowa i wiara w moc sprawczą wypowiedzianych słów. W późniejszym okresie obrzęd ten uległ częściowej chrystianizacji – wpływ religii odnaleźć można choćby w noszonej przez kolędników gwieździe. Początkowo nawiązywała do nowo narodzonego Słońca, a dopiero później zaczęła być koajrzona z Gwiazdą Betlejemską, która według Biblii doprowadziła Mędrców ze Wschodu do miejsca narodzin Jezusa Chrystusa. Uf! Przykłady bożonarodzeniowych tradycji, mających woje źródła w pogańskich wierzeniach, można by mnożyć – są nieodłącznym elementem naszej kultury. Mimo tego, że chowają się pod maską chrześcijańskich obrzędów, które je wchłonęły, nadal nawiązują do tego, co pierwotne. Do zwycięstwa Słońca nad ciemnością, odwiecznego cyklu następujących po sobie pór roku, do śmierci, życia i płodności. Do kultu Natury, od którego, pomimo życia w miastach, ciągle trudno nam uciec.  Szczodrych Godów, moi mili! Na szczynści, na zdrowi, na tyn Nowy Rok, Żebyście byli zdrowi, weseli, jako w niebie anieli. Żeby się wam darzyło, kopiło, snopiło Do stodoły dyszlem obróciło… Żebyście mieli wszystkiego dości, jak na tej połaźnicy ości, Żebyście mieli pełne obory, pełne pudła, Żeby wam gospodyni u pieca nie schudła… Żebyście mieli kapustę głowatą, gospodynią brzuchatą, W każdym kątku po dzieciątku a na piecu troje Na to winszowanie moje… Żebyście jak pączki w maśle się pławili, Nic się nie wadzili, dobrze jedli, pili, Tak to Boże dej! Stryk żeby fajki nie kurzył, za innymi nie burzył… Dziewki żeby się wydały, a dużo z chałupy nie zabrały… Tak to Boże dej! Winś winś mocie w piecu gynś A na piecu koguta mocie w chaupie huncwota* — Na podstawie:  U. Janicka-Krzywda – „Zwyczaje, tradycje, obrzędy”, U. Janicka-Krzywda i K. Ceklarz – „Czary góralskie”. * Tekst funkcjonujący w różnych wersjach zarówno na terenie Trójwsi, jak i Milówki i całego Beskidu Żywieckiego. Post Świąteczne tradycje, których przestrzegasz, ale nie wiesz, dlaczego pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Zależna w podróży

Luftlmalerei: Bawarski street art

Wychodzę z pociągu na stacji Garmisch-Partenkirchen i chwiejnym krokiem idę tam, gdzie wydaje mi się, że powinno być centrum. Plecak na plecach ciąży bardziej niż zwykle, w głowie szumi od niewyspania. Jeszcze kilkanaście godzin temu byłam w Krakowie. W międzyczasie zaliczyłam: autobus do Katowic, autobus do Wiednia, pociąg do Monachium...

With love

Recenzja: „Bieszczady w PRL-u. Część 3”

Pamiętam swój pierwszy wyjazd w Bieszczady. Była połowa sierpnia, a nocne niebo przecinały spadające gwiazdy. Maksimum roju Perseidów, jednego z najbardziej regularnych rojów meteorów, którego orbita krzyżuje się każdego roku z ziemską. Niesamowity spektakl, którego postanowiliśmy doświadczyć w jednym z najciemniejszych miejsc w Polsce, gdzie Wszechświat wydaje się być na wyciągnięcie ręki, porażając swoją bliskością. Niebo usiane było milionem gwiazd. Wpatrywałam się w nie z zachwytem i myślałam sobie, że właśnie dla takich chwil żyję. Schowałam sobie ją głęboko w głowie. Zaglądam często w zakamarki swojego umysłu i znajduję w nich widoki, które są wciąż żywe i ciepłą falą wlewają się w moje serce, wywołując ten specyficzny rodzaj tęsknoty, który boli a jednocześnie ociera się o perwersyjne poczucie spełnienia. Gdybym na Połoninie Wetlińskiej znalazła się w latach 70-tych ubiegłego wieku, obok rozłożonego pod Chatką Puchatka namiotu pewnie pasłby się uwiązany do trzydziestometrowej liny koń. Skubałby obojętnie trawę, od czasu do czasu odpędzając ogonem natrętne muchy, a świat by dla niego nie istniał. W momencie, w którym zaczęlibyśmy robić kanapki, przerodziłby się jednak w ognistego rumaka, zerwał linę, wpadł galopem w biwak i stratował wszystko, co byłoby pod kopytami. Następnie pożarłby chleb ze smalcem czy z konserwą, pomidory i jabłka oraz wszystko inne, co by tam leżało, walnął na pobojowisku wielką kupę i wolnym krokiem odszedł na pastwisko. Koń, o którym mowa, nazywał się Erat i faktycznie mieszkał na połoninie, pomagając ówczesnym gospodarzom radzić sobie z trudami życia w bieszczadzkiej dziczy. Nie był jednak jedynym zwierzęciem, które żyło opodal schroniska. Przez zwierzyniec na połoninie przewinął się również, poprzednik Erata, koń Karo, który pozwalał stawać na swoim grzbiecie, osioł Gapa, który pewnego dnia capnął turystkę za pierś i za nic w świecie nie chciał puścić oraz lama Iwan, która zaprzyjaźniła się z kozą Beksą, osłaniając ją swoim ciałem od nieprzyjemnych podmuchów śmigłowca Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. To tylko jedna z dwunastu historii przewijających się przez kartki „Bieszczadów w PRL-u”. Książka autorstwa Krzysztofa Potaczały jest zbiorem ilustrowanych opowieści, których nie sposób znaleźć w standardowych przewodnikach po Bieszczadach. Dzielą się nimi ludzie, którzy pamiętają jeszcze czasy raczkującej turystyki, kiedy na górskie ścieżki wkraczali pierwsi ludzie spragnieni bliskiego kontaktu z naturą. Bieszczady jako góry dzikie i trudno dostępne (zwłaszcza w czasach PRL-u, kiedy o asfaltowych drogach można było tylko pomarzyć) obrosły mitem krainy magicznej, niezwykłej i posiadającej ten specyficzny klimat, który powoduje, że kiedy człowiek trafi tam raz, ma ochotę wracać już zawsze. Mi się ten mit podoba, kupuję go, bo sama za Bieszczadami tęsknię, ale jednocześnie mam świadomość tego, że Bieszczady na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat zmieniły się, a wraz z nimi specyfika górskich wędrówek, o czym świadczą choćby budowane właśnie schody prowadzące na Tarnicę. I kiedy na to patrzę, myślę sobie, że bardzo nie chciałabym w Bieszczadach kolejnego Giewontu. Że bardziej przemawia do mnie ten PRL, w którym choć żyło się ciężej, to może bardziej prawdziwie. Że gdybym mogła, to z chęcią cofnęłabym się w czasie, by na własne oczy zobaczyć Kwaterę Klanu Kowbojów i Trampów spod Baligrodu, więzienne oddziały Oddziałów Zewnętrznych czy przystanek Rainbow Family w Tworylnem. I doświadczyć, czym jest „prawdziwe, bieszczadzkie życie”. — Książkę otrzymałam od Wydawnictwa BOSZ. Dziękuję! // Post Recenzja: „Bieszczady w PRL-u. Część 3” pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Zależna w podróży

16 rzeczy, które musisz wiedzieć, zanim pojedziesz na jarmark w Dreźnie

Wczoraj, 13 grudnia, wielbiciele podróżowania dostali wspaniały przedwigilijny prezent. Wróciły, zawieszone w marcu 2015 roku, bezpośrednie połączenia kolejowe pomiędzy Wrocławiem i Dreznem. Podczas gdy ja, jeszcze tydzień temu, pokonywałam tę trasę w 5 godzin i w międzyczasie przesiadałam się cztery razy, teraz można wygodnie wsiąść w stolicy Dolnego Śląska i...

Your Home in Bangkok - Nitan Hostel Khaosan

Picking the Pictures

Your Home in Bangkok - Nitan Hostel Khaosan

I’ve planned my visit to Bangkok on a whim. I did no research. All I knew about my home in Bangkok, the lovely Nitan Hostel Khaosan was that it was located just 20 metres from the infamous Khaosan Road, Bangkok’s nightlife hub full of bars, drunken backpackers, questionable cocktails and guys selling you grilled scorpions. And while I wanted to see Khaosan Road by night, just to get an unbiased idea of what it was, I wasn’t sure if I wanted to stay there. I was afraid that tireless partiers will rob me from my proper sleep. I guess I’m a bit too old for old nighters. Don’t even mention three all nighters in a row. I decided to risk it, though, because from all the Bangkok hostels Nitan Hostel appealed to me the most. It seemed to be cute, cozy, neat, and clean. I was right. It indeed was. I loved it and now it’s time for a global shout out. Anyone planning to spend a day or two in Bangkok? Crash at Nitan Hostel! Here’s why:The LocationIt really is located just 20 meters from Khaosan Road, but believe me, once you step in, all the noise of the party stays behind. I’m not sure how it is possible, but the space is quiet. You are very close to the bus stop, the Royal Palace complex as well as Wat Pho temple are located just a short walk away. What else would you need?Inside the hostelThe hostel is tiny, which makes it easy to meet other travelers and socialize. As a solo traveler, I find it a great advantage. The hostel is only a bit over a month old, so everything is brand new. Kudos to the team for keeping it neatly clean, too.I’m a fan of the blue and white design. Simple is beautiful. The way the space in Nitan Hostel is arranged definitely contributes to the relaxed, laid-back atmosphere of this little place. I loved the common area with spacious blue sofas, fast wifi, and unlimited tea and coffee. I guess other guests enjoyed it as well, because I’ve never seen it empty. The kitchen is well equipped and there is a complimentary breakfast, this thing every broken backpacker gets overexcited about. I’m not an exception.The bathrooms are very nicely designed and comfortable and there is free shower gel, shampoo hair conditioner provided for guests to use. I’ve never encountered this in a hostel and I found it very nice. Okay, to be honest this was the only time I used any kind of hair conditioner in Thailand. Now, let’s go the dorms. Nitan has this one thing that instantly makes me love a hostel. Privacy curtains, a lamp, and a power plug for every bed. A simple thing, but it always makes a hostel stay so much better, especially if you are a bookworm, a traveling freelancer or both (yeah, that’s me). Safety lockers are provided. Wifi works everywhere and it is smooth enough to get some work done if you need.The StaffNitan has the friendliest team in the world, always available to assist their guests, including the ones, who came to their city without even bothering to conduct the most basic research (yeah, that’s me again). Thank you for the early check in option and all the directions that you guys have me during my stay. You made my adventure in bustling Bangkok much more enjoyable. I’m putting returning to your city on my list. I won’t need to research a hostel this time; I know I’ll just come back to you.You can visit Nitan Hostel Khaosan website hereLike Nitan Hostel Khaosan on Facebook here

Gdzie wyjechać

Szybkim pociągiem Shinkansen z Kioto do Tokio. Vlog

Szybkim pociągiem Shinkansen z Kioto do Tokio. Vlog Japonia to m.in. szybkie pociągi o dziobie tak smukłym, że jego długość to czasami tyle, ile połowa naszego wagonu pasażerskiego.  Transport z Kioto do Tokio od początku miał odbyć się szybkim pociągiem „Shinkansen”, między innymi dlatego mieszkaliśmy ostatnią noc koło dworca. Ten cud techniki i prekursor superszybkiej kolei sunął dumnie, spokojnie i oczywiście szybko, warto […]

Gdzie wyjechać

Polski Hogwart, czyli zobaczyliśmy pałac w Mosznej

Polski Hogwart, czyli zobaczyliśmy pałac w Mosznej Gdyby poszukiwać najpiękniejszego zamku w Polsce, który można pokazać komuś z zagranicy i żeby jego opinia brzmiała „woooooow”, można spróować zrobić tak z Zamkiem w Mosznej. A właściwie pałacem, z ciekawą historią, wyglądem i bardzo przystępnymi cenami, jeśli chodzi o noclegi. Zupełnie przypadkiem natrafiliśmy też na zlot młodych fanów Harryego Pottera.

In Photos: Bangkok Flower Market

Picking the Pictures

In Photos: Bangkok Flower Market

It was my first day in Bangkok and I was exhausted. I spent a night on the road, dropped my bags at the lovely Nitan Hostel Khaosan and went sightseeing. I can sleep when I’m dead, what mattered more was to get to the Royal Palace before the crowds and their selfie sticks wake up.I did it. I explored the Royal Palace complex and the Emerald Buddha Temple. I decided that Wat Pho was worth paying one more entrance fee and I went there, too. Then I ate a ton of deep fried shrimps and realized I could use a pillow, right there on the street. The day was still young though. I had very limited time in Bangkok and I wasn’t about to give up too easily. My trip to Thailand was a gift. I’ve never planned it. Who knows when I get a chance like that again? I must explore until the sun goes down, I said to myself. The list of spots to see in Bangkok is so long that one might get tired while reading it. I decided to be a bad tourist and act on a whim. I ditched the guidebooks. To be honest I haven’t even read any blogs on Bangkok. It was my gift, not a task. I overheard someone talking about a flower market. I liked the idea way more than dragging my exhausted self to these touristy spots like the Chatuchak Market. Just no. Let’s live local, especially on the weekends.The Flower Market, located just few blocks away from the famous Wat Pho, is truly local. This is where your Thai neighbor buys flowers for the spirits. This is where you can buy rose bouquet packed in yesterday newspaper or a plastic bag of flower petals. Dim light in the market hall makes you forget what time it actually is. The ladies at the counters separate and pack the petals without noticing a white stranger. They do it all they long. Some of them might be doing it since they were teenagers. I photograph their flowers.If I feel welcome, I photograph the women, too. Here are my favorite pictures from this little trip. Thank you for taking this walk with me. Which image is your favorite?

Gdzie wyjechać

Biel i zieleń znane ze szklanego ekranu. Seven Sisters

Biel i zieleń znane ze szklanego ekranu. Seven Sisters Przypominają słynne klify u wybrzeży Dover, często nawet są z nimi mylone. Wielu uważa, że nawet piękniejsze, mniej komercyjne i w związku z tym mniej „zadeptane”. Leżą blisko miasteczka Seaford w południowej Anglii, do którego można dojechać z Londynu (Victoria Station lub London Bridge) przez Brighton, w którym także warto zatrzymać się na spacer i […]

Zależna w podróży

Sycylia: noclegi. Hotele, agroturystyki, hostele, pensjonaty

Najczęstsze maile, które od was dostaję, to pytania o polecane przeze mnie noclegi na Sycylii. Sumiennie staram się na nie odpowiadać, ale czasem nie mam czasu, czasem wam się nie chce napisać. Niepotrzebnie otwieramy maile, skoro wszystkie sprawdzone przeze mnie hotele, pensjonaty, apartamenty i hostele mogę zgromadzić w jednym miejscu....

Mroczne Beskidy: Bulanda – ostatni czarownik

With love

Mroczne Beskidy: Bulanda – ostatni czarownik

Jak przystało na prawdziwego czarownika, Bulanda przewidział datę swojej śmierci. Pod koniec pożegnalnej uczty wyszedł przed dom i tak przemówił: „Dziękuję ci, słoneczko, żeś mi świeciło i wom, gwiazdy, tez, dziękuję tobie, wietrzyku, ześ powiewał według mej potrzeby i tobie, rzyko, żeś do mnie sumem gadała…”. Potem wrócił do izby i rzekł do rodziny i przyjaciół: „Moi kochani, jo już odchodze, bo na mnie cas. Ostajcie z Bogiem”. Tej samej nocy zmarł. „Wy nie wiecie, kogo między sobą macie!” Tomasz Chlipała, bo o nim mowa, jest jednym z najsłynniejszych beskidzkich baców, a także jednym z najlepszych znachorów i czarowników, którzy żyli w Karpatach Zachodnich. Jeżeli kiedykolwiek w Wasze ręce trafił przewodnik po Gorcach, prawdopodobnie mieliście już okazję o nim czytać. Jego przydomek ukuto w nawiązaniu do osiedla Bulandy we wsi Szczawa, z której pochodził, związany był jednak głównie z Lubomierzem, gdzie mieszkał i założył rodzinę. To właśnie tam, na osiedlu Dziedziny, gazdował jesienią i zimą. Od marca do końca września spotkać można go było z kolei na polanie Jaworzyna Kamienicka, gdzie wypasał owce. O tym, jak wyjątkowym człowiekiem musiał być, świadczy fakt, że już za swojego życia (1831-1913) był postacią mitologizowaną, której przypisywano wyjątkowe, często wyolbrzymione, cechy i umiejętności. Nie każdy przed śmiercią staje się legendą, prawda? A jeżeli staje się, muszą być ku temu bardzo ważne powody. Legend, których bohaterem był gorczański „carownik”, nikt nie potwierdzał, ale też nikt nie dementował, jednak jego sława dotarła i za granice naszego kraju – ratunku w chorobie szukali u niego nie tylko ludzie przyjeżdżający z Krakowa i Warszawy, ale także z Berlina i Wiednia. Gdyby żył w dzisiejszych czasach, miałby na Facebooku wielu fanów. Kto wie, być może leczyłby nawet przez Internet? Ponad sto lat temu nie było jednak tak łatwo – jeżeli ktoś z porad Bulandy chciał skorzystać, musiał się u niego zjawić osobiście. Swoich „petentów” przyjmował w specjalnie w tym celu przygotowanym pomieszczeniu – dobudowanej przy chacie komórce. Na jej temat krążyły liczne opowieści, przekazywane sobie zapewne ze stosownym upomnieniem: „Tylko nie mów nikomu!”, którym posługują się wszyscy wytrawni i doświadczeni w swoim fachu plotkarze. Ludzie, którzy u Bulandy się leczyli, relacjonowali potem z przejęciem, że baca rzadko kiedy wnikał w to, co jego „pacjentom” dolega. Po prostu to wiedział. „Skąd wiedział?” – zapytacie. Wyobraźcie sobie, że przychodzicie do kultowego znachora, a ten zostawia Was przed drzwiami swojej komórki i znika w środku, surowo zakazując podsłuchiwania i podglądania. Zastanawiacie się, co też dzieje się za zamkniętymi drzwiami, że nie wolno Wam o tym wiedzieć. Czekacie, niecierpliwicie się, w końcu ciekawość zwycięża. Przykładacie ucho do drzwi i zaczynacie nasłuchiwać. Bulanda z kimś rozmawia. Ale z kim, skoro wszedł tam sam, a Wy dalibyście sobie uciąć rękę za to, że pomieszczenie było puste? Zostalibyście bez ręki. Śmiałkowie, którym udało się cokolwiek dojrzeć, mówili, że Chlipała ma w komórce… ducha, który mu doradza i pomaga diagnozować choroby. Według zeznań świadków baca miał siedzieć w komórce z księgą w ręku i wertować ją, odczytując po kolei nazwy różnych chorób i pytać ducha, na którą z nich cierpi pozostawiony za drzwiami człowiek. Duch tak długo odpowiadał mu: „Nie, to nie ta”, aż w końcu trafił na właściwą, którą kwitował krótkim: „Tak, to ta”. Następnie Bulanda odczytywał, jak daną chorobę wyleczyć i stosował zalecenia w praktyce – ze świetnym zresztą skutkiem. Nie podzielilibyście się tak sensacyjnym odkryciem ze znajomymi? No pewnie, że tak. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że Bulanda miał świetny PR, który pozwolił mu się wybić. Jak każdy sukces okupiony był jednak ciężką pracą i powoli, ale sukcesywnie zdobywanym zaufaniem, które sprawiało, że ludzie byli mu w stanie wyjawić najgłębiej skrywane sekrety. Jak na przykład ten, z którym przyszedł do niego pewien ubogi parobek. Chłopak poskarżył się, że chciałby ożenić się z bogatą i piękną panną, jednak inny, równie bogaty jak panna parobek, był szybszy i też chciał pojąć ją za żonę. Chlipała i na to miał swoje magiczne sposoby. Myślicie, że czarami sprawił, że kandydat na męża nagle zmarł w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach? Wcale nie. Gdy młoda z drugim parobkiem szła do ołtarza, baca sprawił, że zrobiła się „gorsza niż paskudna”. Kawaler zrezygnował sam (nic dziwnego), a małżeństwo nie doszło do skutku. Panna znów stała się piękna, a pierwszy parobek mógł bez problemu się z nią ożenić. Sprytnie! Miłosne czary były kiedyś na porządku dziennym. Być może dlatego było mniej rozwodów. Jak Bulanda leczył ludzi z kołtuna? Bulanda zasłynął przede wszystkim jako znachor i „naprawiacz” połamanych kończyn. Sztuki magicznej oraz medycznej uczył się ponoć u czarownika ze spiskiej Lewoczy, do którego sam pewnego dnia musiał udać się po pomoc w chorobie. Kiedy posiadł stosowne umiejętności, leczył innych z niemal wszystkich dolegliwości – wyjątek stanowiły choroby weneryczne i zakaźne. Tych chorych wyrzucał z bacówki, po czym długo i dokładnie mył ręce. Mówi się, że to właśnie z powodu choroby wenerycznej zawitał niegdyś do Lewoczy. To wyjaśniałoby jego niechęć do osób, których baza wirusów została zaktualizowana. Ludzie żyjący na wsiach na przełomie XIX i XX wieku ciągle byli święcie przekonani o tym, że większość dolegliwości, których doświadczają, jest karą za grzechy zesłaną przez Boga, wynikiem czarów lub rzuconego przez kogoś „uroku”. „Urok” wywoływało zawsze, niezależnie od intencji patrzącego, spojrzenie człowieka lub zwierzęcia o „złych oczach” – można było mieć „złe oczy” i nawet o tym nie wiedzieć. Oprócz ludzi mających „złe oczy” urok mógł rzucić każdy, kto chciał w ten sposób skrzywdzić innych. Wystarczyło, że ktoś na swoją ofiarę spojrzał choćby z zazdrością. Całkiem nieźle sprawdzało się też patrzenie na kogoś z równoczesnym nieszczerym pochwaleniem. Dlatego też chcąc coś chwalić a nie urzec, np. mówiąc „Ojej, jakie ładne dziecko!”, najlepiej dla bezpieczeństwa powiedzieć: „Na psa urok!”. „Urok” zawsze sprowadzał chorobę, a w szczególnych przypadkach nawet śmierć. Był więc bardzo groźny. Człowiek, którego ktoś „urzekł” cierpiał często na silne bóle i zawroty głowy, nudności, bóle brzucha, słaby apetyt, ogólne osłabienie i brak chęci do życia. „Urzeczona” krowa lub owca przestawała jeść, nie mogła utrzymać się na nogach, czasem traciła też mleko lub doiła się krwią. Mając na uwadze fakt, że zwierzęta były głównymi żywicielami rodzin utrzymujących się z gospodarki, nie dziwi już, że ludzie rzucanych „uroków” bardzo się bali. Drugim powodem była mała wiedza medyczna i tłumaczenie sobie wielu zdarzeń zjawiskami nadprzyrodzonymi. Jedną z chorób, na którą zapadali wtedy ludzie, był kołtun, powstający na skutek nikłej w tamtych czasach higieny głowy i panującej powszechnie wszawicy. Powszechnie wierzono, że dolegliwości powstałe na skutek zastosowania czarnej magii można wyleczyć tylko za pomocą czarnej magii – „podobne leczy podobne”. Górale uważali, że ze względu na działanie „złych mocy”, samodzielne pozbycie się kołtuna może mieć tragiczne skutki. Ścięcie sfilcowanych włosów mogło bowiem sprawić, że choroba „wsypie się” do oczu lub uszu, powodując ślepotę lub głuchotę. Porad szukano więc u znachorów i ludzi, którzy z magią mieli do czynienia na co dzień. Bulanda miał zatem co robić. Jak radził sobie z kołtunem? Na początek przykładał do czoła „pacjenta” okład z baraniej wełny, zwilżony śliną chorego. Nie była to jednak zwykła ślina – powstawała po wypiciu białego wina, w którym przez dziewięć dni moczono dziewięć gałązek barwinku. Wielokrotność liczby trzy, uważanej za magiczną, miała gwarantować skuteczność przeprowadzanego rytuału. Barwinek w kulturze i medycynie ludowej był bardzo ważną rośliną – uważano go za apotropeion, czyli przedmiot mający chronić żyjących przed duchami. Jego wiecznie zielone liście, a także wilgoć i półmrok, w którym rośnie, powodowały, że kojarzono go za sferą śmierci i często sadzono przy kościołach, na cmentarzach i samotnych mogiłach. Zabieg stosowany przez Bulandę, aby był skuteczny, musiał zostać powtórzony trzykrotnie (kolejne nawiązanie do magicznych liczb). Jeżeli nie było pożądanych efektów, Bulanda nakazywał ogolić głowę, gwarantując, że magiczna moc, którą posiada, ocali nieszczęśnika od działania złych mocy. Jak łatwo się domyślić, pozbycie się kołtuna rozwiązywało problem – chory wracał do zdrowia, a Bulanda zyskiwał sobie uznanie i +100 do szacunku. A może na Twojej łące pojedynkują się magowie? O tym, jak wielką mocą dysponował Bulanda, może świadczyć fakt, że często brał udział w pojedynkach między magami, a co najważniejsze – wygrywał je. Takie magiczne ustawki to musiało być coś! Czarownicy mocowali się fizycznie lub rywalizowali ze sobą za pomocą rzucanych zaklęć. Dlaczego to robili? Jeżeli by się zastanowić i przeanalizować temat, łatwo można dojść do wniosku, że zwalczali w ten sposób swoją konkurencję. W końcu – jak nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. Zawód bacy był całkiem niezłym biznesem – to przecież właśnie jemu gospodarze powierzali swoje owce, a po ich zejściu z hal rozliczali się za dobrze wykonaną pracę. Od tego, jak dobrze baca radził sobie z opieką nad stadem zależało to, czy zyska sobie zaufanie lokalnej społeczności i czy w kolejnym sezonie hajs będzie się zgadzał. Zdejmowanie uroków, którym parali się czarownicy (a każdy baca był również po części czarownikiem) było dodatkową żyłką złota. Najczęstszą przyczyną konfliktów między czarownikami były „uroki” rzucane na owce, którymi baca się zajmował. Zaczynały chorować, a mleko i sery stawały się zupełnie nieprzydatne do spożycia. A jak stawały się zupełnie nieprzydatne do spożycia, to nie można było ich sprzedać i na nich zarobić. W takiej sytuacji każdy gospodarz mógł cofnąć lajka i następnym razem powierzyć owce komuś innemu. A jak takie pojedynki wyglądały w praktyce? Podobno baca Filos, który po sąsiedzku bazował na polanie Turbacz, poczarował kiedyś Bulandzie owce tak, że mu sparszywiały. W odwecie Chlipała poczynił mu tak, że Filos przyszedł do niego na Jaworzynę cały czarny i gonił koło koszaru (zagroda dla owiec) jak głupi. Wtedy to Bulanda powiedział konkurentowi, żeby więcej nie wdawał się z nim w zatargi i nie marnował jego cennego czasu. Gdyby żył w XXI wieku, na skutek postępującej kondensacji języka, rzuciłby pewnie krótko: „Spierdalaj, ziom”. Bulandowa Kapliczka Mimo wielkiej popularności, jaką cieszył się Bulanda, można stwierdzić, że woda sodowa nie uderzyła mu do głowy. Powszechnie uchodził za osobę pobożną i prawą, szanowaną przez innych. Był bogaty, jak na miejscowe warunki, ale dochód przyniosło mu głównie pasterstwo. Za wskazówki medyczne, których udzielał, nigdy nie brał więcej niż jedną koronę wynagrodzenia, a biedniejszych wspierał zupełnie za darmo. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że doskonale wiedział, czym jest społeczna odpowiedzialność biznesu. Pomagał również rozwiązywać spory i zapobiegać konfliktom. Udzielał także porad majątkowych. Za pieniądze, których się dorobił, w 1904 roku postawił kapliczkę na Jaworzynie Kamienickiej, w której umieścił wizerunek przedstawiający jego patrona – św. Tomasza Apostoła. Istnieje wiele ludowych przekazów o tym, dlaczego w ogóle powstała. Jedni mówią, że chciał w ten sposób odpokutować grzechy oraz zadośćuczynić za domniemane konszachty z diabłem i duchem, który pomagał mu leczyć chorych. Inni, że pod kapliczką znajduje się miejsce, w którym Chlipała znalazł skarb, a potem zakopał w dołku tajemnicze, czarodziejskie księgi, którymi posługiwał się za życia. Możecie sobie wybrać wersję, która bardziej Was przekonuje. Kapliczka stoi do dzisiaj – znajduje się w górnym rogu jednej z najpiękniejszych gorczańskich polan, przy  zielonym szlaku od Polany Gabrowskiej Dużej przez Jaworzynę Kamienicką i Polanę Przysłop na Gorc. Pogrzeb Tomasza Chlipały został zapamiętany jako wielkie wydarzenie, które przyciągnęło setki osób – zarówno tych, których za życia leczył, jak i tych, którzy choć raz prosili go o radę. Słowo „Bulanda” wymówione dzisiaj w trakcie rozmowy z mieszkańcami podgorczańskich wsi, zwłaszcza po północnej stronie, nadal wywołuje żywe zainteresowanie. Jeżeli kiedykolwiek tam zawędrujecie, nie bójcie się pytać. A nuż dowiecie się czegoś nowego? — Na podstawie: Polskie Towarzystwo Historyczne Oddział w Nowym Targu – „Karpaty pełne czarów. O wierzeniach, medycynie i magii ludowej Karpat polskich”, U. Janicka-Krzywda i K. Ceklarz – „Czary góralskie”, Sebastian Flizak – „Bulanda – ostatni czarodziej gorczański” („Wierchy” t. XXVI). Post Mroczne Beskidy: Bulanda – ostatni czarownik pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Pod niebem Patagonii – Wiesława i Krzysztof Rudź

Podróżniczo

Pod niebem Patagonii – Wiesława i Krzysztof Rudź

Jak stworzyć fotokalendarz? Test programu Empikfoto.pl

Podróżniczo

Jak stworzyć fotokalendarz? Test programu Empikfoto.pl

Grudzień to miesiąc podsumowań, wspomnień i… prezentów. Wyjątkowy czas, który z reguły spędzamy z najbliższymi, z którymi dzielimy się tym, co dla nas najważniejsze. W ubiegłym roku, po raz pierwszy swoim rodzicom sprawiłam w prezencie fotokalendarz ze zdjęciami z miejsc, w których byłam w 2014 roku. Prezent bardzo im się spodobał, dlatego w tym roku postanowiłam zrobić dokładnie to samo, testując przy okazji program od empikfoto.pl! Zobaczcie, jak powstał mój fotokalendarz. Aby rozpocząć pracę nad fotokalendarzem, należy wejść na stronę www.empikfoto.pl Spośród dostępnych na stronie opcji, wybieram fotokalendarz 30×40. I tak oto trafiam na stronę, na której trzeba dokonać wyboru formatu i szablonu fotokalendarza. Zdecydowałam się na format 30×40, szablon „dla zapominalskich”. Program działa w trybie online i nie ma konieczności pobierania niczego na komputer. Kolejnym krokiem jest dodanie wybranych zdjęć do fotokalendarza. Wybór fotografii jak zwykle zajął mi bardzo dużo czasu. Jak spośród sześciu wyjazdu w ciągu całego roku, wybrać tylko 12 zdjęć? Było to nie lada wyzwanie, ale udało się! Zdjęcia załadowane, można zaczynać pracę :). Pamiętajcie, żeby dodać jedno zdjęcie więcej, które będzie „okładką” kalendarza. Praca w edytorze jest prosta, łatwa i przyjemne. Jeśli mamy wybrane zdjęcia, to wystarczy przeciągnąć je na konkretną stronę (miesiąc) kalendarza i w razie potrzeby – wyśrodkować. A tak wygląda mój cały fotokalendarz z gotowymi zdjęciami: Kolejnym punktem jest uzupełnienie dat. W końcu wybrałam szablon „dla zapominalskich”, co oznacza, że przy wybranych datach mogę dodać urodziny lub inne, ważne dla mnie święta. Na pojedynczej stronie miesiąca, obok dodanego zdjęcia są trzy ikonki: Zdjęcie, Tekst oraz Daty. Po wybraniu dat istnieje możliwość łatwego i szybkiego dodania dat (nie tylko do tego miesiąca, na którym obecnie jesteśmy, ale do wszystkich miesięcy). Warto w między czasie zapisać projekt. W tym celu należy założyć konto w empikfoto.pl. Gdy już fotokalendarz jest gotowy, klikam KOSZYK w prawym, górnym rogu. Tym sposobem trafiam na stronę, gdzie muszę potwierdzić zamówienie, wpisać swoje dane, wybrać sposób dostawy. Fotokalendarz zamówiony – do odbioru jeszcze przed świętami Dla kogo? Z jednej strony fotokalendarz to doskonały pomysł na prezent. Szczególnie wśród podróżników, którzy chcieliby obdarować swoich najbliższych najpiękniejszymi zdjęciami z całorocznych wojaży. Czasami trudno będzie wybrać tylko 12 zdjęć, ale dzięki temu uczymy się dokonywania wyborów i decydowania, co najtrafniej przedstawi miejsce, które odwiedziliśmy. Z drugiej strony fotokalendarz można stworzyć dla siebie. Mam sentyment do miejsc, które odwiedzam – nie do wszystkim, ale w większości przypadków bardzo dobrze wspominam swoje podróże. Taki fotokalendarz, jeśli zagościłby na mojej ścianie, mógłby mi przypominać o miejscach, które odwiedziłam. Dodatkowo, dzięki możliwości zaznaczania dat, nie muszę martwić się tym, że zapomnę o jakimś ważnym wydarzeniu. O urodzinach najbliższych zawsze pamiętam, ale często mam problem z imieninami. Kalendarz mógłby mi w tym pomóc Mimo to, tegoroczny, przygotowany przeze mnie kalendarz znowu będzie prezentem. Pojawi się u moich rodziców, w miejscu ubiegłorocznego. Jak tylko go odbiorę, pokaże Wam efekt końcowy.

Gdzie wyjechać

Wczesnojesienny Pekin [DUŻY KADR]

Wczesnojesienny Pekin [DUŻY KADR] Dziś, z perspektywy już dwóch miesiący odkąd wylątowaliśmy nad Pekinem, możemy stwierdzić szczerze, że nie zrobił on na nas takiego wrażenia jak Stambuł czy Nowy Jork, ale jednak zaspokoił nasze oczekiwania i marzenia. To, co dla nas bardzo ważne. Pekin dało się polubić. Z uwagi na kolejną rzecz, która zawsze „przełamuje lody” poznawcze – supełną inność […]

Zależna w podróży

9 miejsc w Polsce, gdzie warto schować się przed światem

Grudzień na dobre rozsiadł się na progu mojej kamienicy. Z przechyloną na bok czapką Mikołaja, chwiejącą się panną pod pachą i z papierosem w ustach, przygarbił się wygodnie, rozkładając przy tym nogi na boki. Klnąc po angielsku, otworzył ruskiego szampana, po czym odpalił petardę i rzucił pod nogi, akurat przechodzącej...

Morskie Oko

droga/miejsca/ludzie

Morskie Oko

Pierwszy raz w życiu byłam nad Morskim Okiem. Ładnie tam. Prócz mnie był jeszcze korowód młodych par, grupa ortodoksyjnych Żydów, ekipa filmowa (wymyślali sobie od gamoni, co było dość urocze i staroświeckie), hiszpańscy erasmusi, japońscy turyści i sporo rodaków. Tłoczno trochę, chociaż podobno to nic w porównaniu z sezonem. Miałam szczęście - pogoda była cudna i zmienna.I jeszcze trzy piękne zdjęcia B. z wędrówki na Mnicha

Wspinaczka na Mnicha w grudniowym

droga/miejsca/ludzie

Wspinaczka na Mnicha w grudniowym "Voyage"

Fajne miejsca na dole i na górze. Plus smutny Tadeusz Boy-Żeleński o tym, że już nigdy nie będzie takiego lata, ani takiej jajecznicy. Zachęcam do lektury!

Fotokalendarz z Empik Foto – test i KONKURS!

Republika Podróży

Fotokalendarz z Empik Foto – test i KONKURS!

With love

Poradnik: Prezenty dla miłośniczki górskich wędrówek

Nie znoszę chodzić na zakupy. Chciałabym, żeby moja szafa samoistnie wypełniała się ciuchami, a buty kupowały się bez mierzenia i doprowadzania mnie do szału. Jest jednak jeden wyjątek: całe dnie mogłabym spędzać w sklepach z odzieżą outdoorową i sprzętem górskim, przepuszczając tam wszystkie pieniądze. Na szczęście mam inne wydatki Idą Święta, a jak Święta, to również czas prezentów. Prezenty można dawać również z innych okazji, a nawet bez nich, nie tylko innym, ale też sobie. A może przede wszystkim sobie? Zainspirowana pojawiającymi się tu i ówdzie prezentowymi poradnikami, postanowiłam stworzyć swój własny, górski, w którym może i Wy znajdziecie coś interesującego. Enjoy! Ten wpis nie jest postem sponsorowanym. Część z zaprezentowanych rzeczy posiadam i z czystym sumieniem mogę je polecić. Pozostałe z równie czystym sumieniem kupiłabym, bo ufam ich producentom. Ceny produktów sprawdzałam 28.11, niektóre z nich były na promocji. Z czasem koszty zakupu mogą ulec zmianie.  Prezenty do 50 zł 1) Czapka zimowa Lowelas, Pan Tu Nie Stał. PTNS nikomu chyba przedstawiać nie trzeba. Świetny design i dobrej jakości produkty, przywodzące na myśl zgrzebną estetykę czasów minionych, zawojowały polski rynek odzieżowy. Ubrania i akcesoria wytwarzane są lokalnie, w Łodzi, znanej z przemysłu włókienniczego, we współpracy z wieloma osobami z branży kreatywnej: grafikami, ilustratorami, fotografami. Ja jestem zachwycona! Jako miłośniczka lasu nie mogłam przejść obojętnie obok tej czapki. 2) Ręcznik szybkoschnący z mikrofibry, Rockland. Ręcznikiem z mikrofibry już się zachwycałam – odkąd go kupiłam, jeździ ze mną na wszystkie wyjazdy. Dzięki zastosowaniu higroskopijnych włókien (czyli takich, które szybko pochłaniają wilgoć) błyskawicznie wysycha i wykazuje dużo większą absorpcję wody od zwykłych ręczników. Niewielkie wymiary i niska waga sprawiają, że jest niemal nieodczuwalny w bagażu. Ten po złożeniu ma tylko 12 x 6 cm i waży 65 g. To mniej, niż tabliczka czekolady! 3) Książka Martyny Wojciechowskiej pt. „Przesunąć horyzont”, NG Polska. Książkę podarowała mi w prezencie Kara Boska. Przeczytałam ją bardzo szybko. Uwielbiam Martynę Wojciechowską – jest dla mnie ideałem kobiety i jak będę duża, będę taka, jak ona. Na zachętę zostawiam cytat, który co prawda dotyczy gór, ale z powodzeniem można przełożyć go na codzienną rzeczywistość: „Jeśli ruszysz w kierunku wierzchołka – to już nie ma żadnych wytłumaczeń. Jesteś tylko ty i natura, ty i góra. Ty i twoje marzenia. Ty i potrzeba udowodnienia sobie samej, że jesteś w stanie to zrobić – mimo że wszyscy ci mówili, że to jest niemożliwe. Ale na tym to polega – bez strachu nie ma odwagi”. Prezenty do 100 zł 1) Komin Neckwarmer Polar Buff Wheels, Buff. Swojego własnego Buffa dostałam na urodziny od przyjaciół i towarzyszy mi dzielnie od marca, chroniąc przed chłodem, wiatrem i wpadającymi do oczu włosami. Neckwarmer Polar Buff, czyli wersja „gdy pizga złem”, posiada specjalny ściągacz, który w szybki i łatwy sposób pozwala na zrobienie z niego czapki, komnina, maski chroniącej od zimna i wiatru, czy opaski. Dzięki tkaninie Polartec Combi Buff ma właściwości oddychające, przy czym doskonale chroni przed mrozem czy zimnem. Na pewno przyda się podczas zimowych, górskich wędrówek. 2) Termos, McKinley. Termos był z kolei prezentem urodzinowym dla kolegi, który bardzo go zachwala, dlatego podrzucam namiary właśnie na ten, a nie inny model. Dzięki podwójnej ściance wykonanej ze stali nierdzewnej charakteryzuje się doskonałymi właściwościami izolacyjnymi – utrzymuje ciepło przez ok. 8 godzin (sprawdzone info!), a zimno przez 24 godziny. Posiada automatyczne, higieniczne zamknięcie. Można go dostać w trzech pojemnościach: 0,5l, 0,75l i 1l. Wszystkie w cenie poniżej 100 zł. 3) Zestaw naczyń Meal Set, Primus. 8-częściowy zestaw akcesoriów kuchennych, który znacznie umili każdą wyprawę – przynajmniej w kwestii przygotowywania i spożywania posiłków. Doskonała alternatywa dla jednorazowych przyborów, które zanieczyszczają środowisko. Wszystkie elementy spakować można do szczelnie zamykanego pojemnika, dzięki czemu zajmą niewiele miejsca w plecaku lub torbie. A przede wszystkim się nie zgubią! Prezenty do 200 zł 1) Kurtka puchowa X-light, QUECHUA. Bardzo podobny model dorwałam na promocji wiosną i był to strzał w dziesiątkę. Niestety, po Gorcsotku postanowiłam ją wyprać, bo śmierdziała dymem z ogniska i wyciągnęłam z pralki smutnego flaka. Pro tip: jeżeli będziecie zamierzali popełnić ten sam błąd, wrzućcie razem z kurtką piłeczkę tenisową. Ponoć pomaga! Kurtka jest bardzo ciepła, a przy tym lekka (380 g w rozmiarze M), więc bez problemu można ją wcisnąć do plecaka – po skompresowaniu zajmuje niewiele miejsca, a może uratować przy załamaniu pogody. 2) Czołówka Tikka XP, Petzl. Kolejny prezent urodzinowy, z którym nie rozstaję się od marca. Niezbędny element ekwipunku każdego turysty, który chce (lub musi) zdobywać szczyty nie tylko za dnia. Latarka posiada pięć trybów światła białego i dwa tryby światła czerwonego, dzięki czemu jasność światła z łatwością można dopasować do aktualnych warunków otoczenia. Co ważne i bardzo przydatne – można regulować również kąt padania światła, co pozwala na przemierzanie szlaków z podniesioną głową. 3) Śpiwór Coleman Crescent, Coleman. Kto choć raz próbował przespać noc w namiocie telepiąc się z zimna, ten wie, jak ważny jest ciepły śpiwór. Ten łączy w sobie świetną izolację termiczną o temperaturze komfortu +5°C z optymalną wagą i wymiarami po jego złożeniu. Śpiwór Coleman Crescent wyposażono w kołnierz regulowany elastycznym ściągaczem, który zapewnia jak najmniejsze straty ciepła, jeśli temperatura otoczenia niebezpiecznie się obniży. Będzie dobrym wyborem jako wielofunkcyjny śpiwór dla osób pragnących spokojnego snu po ciężkim dniu. Prezenty do 300 zł 1) Plecak Deuter ACT Trail 24, Deuter. Chwalony za jakość wykonania i wygodę. Plecak Deuter ACT Trail 24 jest idealnym wyborem na jednodniowe wycieczki. Model posiada komorę z dostępem od strony komina oraz poprzez szerokie rozpięcie od frontu, dzięki któremu nie trzeba przekopywać całej zawartości plecaka, by znaleźć jedną rzecz, zagrzebaną na samym spodzie. Świetny system nośny zapewnia wygodę i wentylację, dając doskonały komfort podczas noszenia plecaka, przy równoczesnej stabilizacji ładunku na plecach. 2) Kurs lawinowy podstawowy (I stopnia), Szkoła Górska Morskie Oko. Jedyna niematerialna pozycja na liście, którą z własnego doświadczenia również mogę polecić, bo sama w tym kursie brałam udział. Kurs przeznaczony dla osób, które chcą poznać w teorii i praktyce podstawowe wiadomości związane z zagrożeniem lawinowym w zimowych Tatrach. Podczas zajęć uczestnicy zajmują się  problemami oceny sytuacji śniegowo-lawinowej na podstawie prognoz, komunikatów, ostrzeżeń  i podstawowej wiedzy na temat przemian i zachowania pokrywy śnieżnej. Uczą się także podstawowych reguł zachowania w sytuacji zejścia lawiny oraz metod szybkiej i sprawnej pomocy osobom zasypanym. Podczas kursu przećwiczyć można pracę z detektorami lawinowymi, fajna sprawa. 3) Mata samopompująca Enmo Light, Fjord Nansen. Alternatywa dla karimaty. Mata samopompująca Enmo ma ergonomiczny kształt dostosowany do śpiworów typu mumia (czyli takich, jak prezentowany w poprzednim punkcie). Zredukowanie zbędnej powierzchni pozwoliło znacznie obniżyć wagę maty, dzięki czemu rewelacyjnie sprawdza się podczas wędrówek połączonych z biwakowaniem pod namiotem. Mata skutecznie niweluje nierówności podłoża oraz izoluje przed chłodem a jej rozkładanie trwa krótką chwilę. Prezenty do 500 zł 1) Namiot Camp Minima I, Camp. Jestem posiadaczką namiotu Fjord Nansen Sierra II i kocham go nad życie, bo jest szalenie wygodny, niestety waży swoje. Przymierzam się do nabycia w kolejnym sezonie jakiejś lekkiej jedynki. Ta wydaje się spoko, choć razi mnie nieco jej jaskrawy kolor. Ale waży tylko 1400 g a jej wymiary po złożeniu to 32 x 17 cm. Producent zapewnia, że fantastycznie sprawdzi się na krótkich, kilkudniowych wypadach, gwarantując niebywały komfort użytkowania, a solidna konstrukcja nośna wykonana z wytrzymałego aluminium zwycięsko zmierzy się nawet z wyjątkowo niesprzyjającą pogodą. 2) Softshell Pedroc Hybrid Jacket Lady, Salewa. Pedroc Hybrid Jacket Lady to innowacyjny softshell stworzony przez specjalistów marki Salewa dla najbardziej aktywnych i wymagających użytkowniczek. Kompozytowa konstrukcja softshella łączy uzupełniające się połączenie materiałów o różnych właściwościach – tworzących w efekcie kompletną konstrukcję sprawdzającą się podczas wsparcia intensywnych aktywności podejmowanych w niesprzyjających warunkach. Nosiłabym. 3) Plecak Deuter ACT Trail PRO 40, Deuter. Większy brat plecaka z poprzedniego punktu, który idealnie spisze się podczas kilkudniowych wyjazdów w góry. Ulepszony system nośny Aircontact to rewelacyjne rozwiązanie na wielogodzinne wędrówki po szlaku. W plecaku zostosowano system nośny Aircontact Trail Pro System, który składa się z dwóch rzędów poduszek wypełnionych pianką Aircontact z poprzecznymi przecięciami, umożliwiającymi cyrkulację powietrza. Dodatkowo, wyposażono go w elastyczny pręt, pozwalający nosić większe ładunki bez zniekształcenia kształtu plecaka. W modelach serii ACT Trail PRO zastosowano anatomiczny pas biodrowy. Znalazłyście coś dla siebie?   Post Poradnik: Prezenty dla miłośniczki górskich wędrówek pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Zależna w podróży

Fragmenty z kazachskich dróg II

Wycieczka autobusowa Pierwsza w nocy, ciasny autobus trzęsie się na prawo i lewo. Prędkościomierz na komórce pokazuje trzydzieści kilometrów na godzinę, momentami zwalnia do dwudziestu. Droga albo jest w remoncie, albo jej nie ma wcale. Ciemno. Żadnych lamp czy latarni. Wysilam wzrok, by przekonać się, że jestem na pustyni. 15...

Teneryfa – praktyczny poradnik z podróży

Podróżniczo

Teneryfa – praktyczny poradnik z podróży

Najlepsze jarmarki świąteczne są w Niemczech. Czemu i gdzie konkretnie?

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Najlepsze jarmarki świąteczne są w Niemczech. Czemu i gdzie konkretnie?

Nic tak nie wprowadza w świąteczny klimat jak trzaskający mróz z kubkiem niezbyt taniego grzańca w dłoni, kiczowate aniołki, kiczowaty Mikołaj i tłumy wesołych Niemiaszków, wesoło kontemplujących w oczekiwaniu na Pierwszą Gwiazdkę. Tak, to jarmarki świąteczne – najważniejsza rzecz, dla której warto właśnie teraz odwiedzić naszych zachodnich sąsiadów. Niewiele jest rzeczy, w których Niemcy są od nas lepsi – nawet w piłkę nożną gramy lepiej (no co, w dwumeczu wygrywamy, bo bramki na wyjeździe liczą się podwójnie), a czasy gdy Becksy i inne Holsteinery były marzeniem każdego piwosza znad Wisły bezpowrotnie minęły wraz z nastaniem ery małych lokalnych browarów, w których możemy przebierać jak w ulęgałkach (za co dziękujemy panu panie Jakubiak, choć jest pan odrażającym homofobem). Ale jest takie 5 tygodni w roku, gdy nie mamy do nich startu – to okres od końcówki listopada do świąt, gdy w każdym niemieckim mieście i miasteczku przychodzi czas jarmarków świątecznych. Jarmark bożonarodzeniowy w Hamburgu Jak to, zaraz powiecie – przecież u nas też są jarmarki świąteczne – można się grzańca napić, zagryźć oscypkiem, kupić bombki albo drewniane rękodzieło. I zgoda, można, ale jednak pod względem klimatu jarmarki niemieckie biją te nasze na głowy. To pewnie kwestia dłuższej tradycji, bo nasi zachodni sąsiedzi biesiadują sobie w oczekiwaniu na narodziny Jezuska od dobrych kilkuset lat – w Berlinie pierwszy jarmark odbył się w 1529 roku, w Norymberdzie – w 1628, a we Frankfurcie – już w 1393 roku. Wraz z wiekiem i tradycją znacznie większa jest też skala jarmarku – w Polsce zwykle ogranicza się on do głównego placu w mieście, tymczasem w większych niemieckich miastach jarmarków jest co najmniej kilka, w każdym zakamarku centrum i nie tylko. A to przekłada się na clue świątecznego klimatu, czyli tłumy ludzi, dla których mimo panujących mrozów najlepszy sposób na spędzenie wieczoru to właśnie wystawanie przy tych mocno oświetlonych i często dość kiczowato upstrzonych budkach z kubeczkiem grzańca w dłoni. W niemieckich miastach jakoś tak bardziej czuć tę przedświąteczną atmosferę, która w Polsce raczej irytuje i jest najbardziej widoczna w przepełnionych ludźmi centrach handlowych, gdy gorączkowo szukasz prezentów, przepychając się wśród tłumów takich samych jak ty desperatów, a w tle smętnie dudni ci George Michael i śpiewa o tym, że ona albo on złamał lub złamała mu serce. Bo im człowiek robi się starszy, tym trudniej mu wzbudzić w sobie ekscytację świętami. Jest praca, nie ma czasu, wszystko jakby przeciekało ci przez palce i ani się obejrzysz a tu już 21, a ty nie masz prezentów. A już chwilę potem Wigilia, a potem wiadomo, że jak święta, to już po świętach. My jakoś próbujemy ten świąteczny klimat w sobie wzniecać – Iza już na początku grudnia snuje plany świątecznych dekoracji i specjalnego oświetlenia w salonie, a tuż po Mikołajkach w naszym domu ustawiamy choinkę. Co czasem budzi pośmiechujki ze strony znajomych, ale trudno – klimat sam się nie zrobi. Nie, nie sztuczną, zawsze prawdziwe drzewko. Tak, czasami tuż po świętach wygląda jak klasyczny drapak i uroczyście kończy swój żywot w śmietniku 2 stycznia. Zeszłoroczna Chuineczka w domu Weekendowych zagościła dopiero 10 grudnia. Właśnie dlatego co roku jeździmy sobie na jarmarki na Niemiec, żeby poczuć ten świąteczny klimat. Gdzie jechać? Możliwych opcji jest cała masa: w szeregu rankingów na najlepsze jarmarki wskazuje się Kolonię, Bremę, Akwizgran czy Norymbergę. My jednak mamy te miasta dopiero przed sobą. Zamiast tego napiszemy wam o jarmarkach, za które ręczymy. Hamburg Tam zaczęliśmy naszą przygodę z jarmarkami i tak nam się spodobało, że jeździliśmy tam kilka lat z rzędu. Hamburg to 6 wielkich jarmarków, z których każdy wart jest odwiedzenia. Zacząć wypada od tego największego i najbardziej znanego jarmarku przy Rathausmarkt, czyli na położonym nad wodą placu z monumentalnym ratuszem. Tutaj napijecie się grzańca, zrobicie zakupy i zjecie coś dobrego. W tym miejscu pauza: moim jedzeniowym faworytem jest zdecydowanie tzw. Dresdner Handbrot, czyli trudno uchwytna wariacja na temat zapiekanki, w skład której wchodzi ser, cebula, jakaś wędlinka, szczypiorek i duużo śmietany. Można jeść i jeść. Świety Mikołaj z Sankt Pauli Ale do Hamburga warto zajrzeć ze względu na najbardziej nietypowy niemiecki jarmark w St. Pauli, na której znajduje się słynna ulica erotycznych uciech. Taki też jest ten jarmark – na pierwszy rzut oka jest Mikołaj, grzaniec i prezenty, ale po chwili okazuje się, że Santa ma opuszczone do kolan gacie i żłopie piwo z reniferem Rudolfem, a zamiast prezentów częściej daje się rózgi i to najlepiej od razu na goły tyłek. Tak, to bardzo „rozrywkowy” jarmark – z muzyką na żywo, występami drag queens, striptizem (dla panów i dla pań – równouprawnienie). A w programie tegorocznej edycji czytamy też, że znalazło się tam tzw. pornokaraoke – nie wiem co to, ale zachęcam odważnych do sprawdzenia i zrelacjonowania nam później. Bo ten jarmark stoi pod znakiem dobrego humoru i zabawy z przymrużeniem oka – nikt tu się nie napina, nie ma krucjat różańcowych ani żywych tarcz blokujących dostęp do wejścia. Drezno Dla wielu to najpiękniejsze miasto w Niemczech. choć strasznie ucierpiało w czasie bombardowań pod koniec II wojny światowej, to jednak zostało szybko odbudowane i odzyskało dawny blask. Co warto tu zobaczyć? Długo by pisać, ale najlepiej zrobimy odsyłając do Karola z Kołem się Toczy, bo nasz wpis jest o jarmarkach, a lepiej o atrakcjach Drezna byśmy od niego nie napisali. Zwinger Od siebie napiszemy tylko o tych najbardziej oczywistych atrakcjach jak opera Sempera (koniecznie wejdźcie do środka!) i Zwinger. Ten drugi pałac warto odwiedzić ze względu na wspaniałą kolekcję obrazów – my nie jesteśmy jacyś wielce kulturalni, ale jak nas trafi w jakimś Prado, to potrafimy z 2-3 godzinki posiedzieć. Tym razem ze względu na Helkę czas gonił nas trochę bardziej, ale przyznam, że Tycjan, Rubens i Rafael wciągnęli nas dość mocno. Tak, że prawie zapomnieliśmy o jarmarkach… A tych jest w Dreźnie aż 11. Najbardziej znany Striezelmarkt w samym centrum i położone tuż obok niego kolejne jarmarki jak Neumarkt czy Frauenkirche, ale też jarmarki po drugiej stronie Elby. Choćby najbardziej reprezentacyjny Neustadter Markt ciągnący się wzdłuż zadrzewionej alei ciągnącej się od pomnika Augusta II Mocnego (tego, o którym w Polsce nie mamy najlepszego zdania).     Berlin Tu chyba wszyscy mają najbliżej i bardzo dobrze, bo to świetne miejsce na rozpoczęcie przygody z jarmarkami. Te są różne różniste – największy jest chyba ten na Alexanderplatz tuż obok słynnej wieży telewizyjnej. Jarmark przy Alexanderplatz Znajdziecie tam najwięcej atrakcji (w tym spore lodowisko), ale też największe tłumy. Do dziś nie wiemy, jak to możliwe, ale w zeszłym roku w sobotni wieczór tłok był tak wielki, że wychodząc z jarmarku utworzył się…korek, w którym tkwiliśmy dobre 15 minut. Nie było to zbyt komfortowe nie tylko z uwagi na przepychających się ludzi, ale też na Helkę w wózku. Zresztą, gdy już wyszliśmy na ulicę okazało się, że Helka straciła buta ;) Jakoś tak dziwnie to wyglądała. Ale nie zrozumcie nas źle, na Aleksie jest fajnie, tylko może niekoniecznie w godzinach szczytu. Brama Brandenburska Fajnych jarmarków w Berlinie jest znacznie więcej. Całkiem przyjemny i kameralny jest jarmark na Postdamer Platz, my jednak polecamy nieco oddalony od centrum jarmark przy zamku Charlottenburg. Naprawdę warto nie tylko ze względu na sam jarmark, ale też fajne iluminacje na zamku. Tylko pamiętajcie, trudno tam znaleźć miejsce parkingowe, więc nie zniechęcajcie się, jeśli będzie trzeba trochę pokrążyć po okolicy. Charlottenburg Ale najfajniejszym (bo i najbardziej kameralnym) jarmarkiem jest ten na Gendarmenmarkt, czyli Placu Żandarmerii. Otoczony przez dwie monumentalne katedry (Niemiecką i Francuską), a także historyczną salę Konzerthaus wygląda niesamowicie, zwłaszcza w nocy. I choć wstęp jest symbolicznie płatny, to warto wyłożyć 1 euraka. Tym bardziej, że jest duża szansa, że na jarmarku traficie na koncert kolęd, spektakl lub jakiś inny performance.   Monachium O Monachium już trochę pisaliśmy, bo znalazło się na naszej liście w drodze powrotnej z wycieczki do Słowenii i Włoch. I od razu nam się tu spodobało, a miasto zyskało nasz największy znak zaufania, czyli przedłużenie o jedną dobę noclegu w hotelu. Piękne historyczne kamieniczki, stary kościoł św. Piotra i ogromny Ogród Angielski, a między nimi świąteczne jarmarki. Niestety dla nas, w Monachium byliśmy tuż przed oficjalnym startem „sezonu świątecznego”, więc otwarta była może 1/4 tego co normalnie, ale i tak to, co widzieliśmy zrobiło na nas ogromne wrażenie. No ale jarmarki to nie tylko Niemcy. Jak jest w innych krajach? Paryż Pewnie niektórzy trochę boją się tam teraz jechać, ale z drugiej strony – zazwyczaj jest tak, że po takich strasznych wydarzeniach środki bezpieczeństwa są zwielokrotnione, więc raczej powinno być bezpiecznie. A Paryż też ma sporo do zaoferowania, jeśli idzie o jarmarki – nam szczególnie przypadły do gustu te najbardziej banalne miejsca, czyli świąteczne kramy wzdłuż Pól Elizejskich. A także bardzo fajny, kameralny jarmark świąteczny w dzielnicy La Defense, u stóp nowego Grande Arche. Jeśli ktoś będzie w tym czasie w Paryżu, koniecznie powinien odwiedzić. Ale tak w ogóle, to nasz stosunek do Paryża jest bardzo skomplikowany. Widok trochę surrealistyczny, ale w środku przyjemnie. W oddali Łuk Triumfalny Mediolan Włoskie jarmarki świąteczne nie mają rozmachu jarmarków niemieckich, mają jednak nad nimi znaczącą przewagę w postaci kulinariów.   Zjecie tam znacznie smaczniej niż w Niemczech, a jeśli chodzi o desery i inne słodkości, wybór jest wprost nieograniczony. Pisaliśmy już zresztą o tym przy okazji naszej relacji z Mediolanu. I tylko jedna uwaga przy okazji jarmarków. Jest super, ale trochę drogo. Tu macie przykładowy cennik grzańców z Drezna. Tanio nie jest, co? Ale z drugiej strony: czasem można trochę zaszaleć. Byle nie za bardzo: na takich jarmarkach lista rzeczy, które kuszą a do niczego wam się nie przydadzą jest ogromna. Uważajcie więc na siebie i stan waszych portfeli ;)

Republika Podróży

Najwyżej położone miasto swiata

Najwyżej położonym miastem świata jest peruwiańskie La Rinconada. Znajduje się ono na wysokości 5100 m.n.p.m. Biorąc pod uwagę, że najwyższy szczyt w Polsce, Rysy, liczy sobie 2500 m.n.p.m., taka wysokość robi wrażenie. Zaludnione pierwotnie przez Inków, następnie przez zwabionych leżącym pod lodem złotem Hiszpanów, miasto leży u stóp lodowca „La Bella durmiente” (śpiąca piękność) ale życie ponad 50 tysięcy mieszkańców tego miasta nie jest tak romantyczne jak nazwa majestatycznego sąsiada.  Męska – ale nie tylko bo są to również kobiety i dzieci – populacja miasta pracuje w zarządzanej przez kompanię Ananea kopalni złota.  Przez 30 dni miesiąca za swoją pracę nie otrzymują zapłaty.  31 dnia mogą wynieść z kopalni tak dużo, jak tylko dadzą radę, a złoto, jakie uda im się pozyskać z wyniesionego materiału, należy do nich. La Rinconada. Niemal każdy mieszkaniec miasta trudni się poszukiwaniem złota. Źródło: sometimesinteresting.com To właśnie perspektywa wzbogacenia się przyciąga ludzi do tego arcytrudnego pod względem warunków życia miasta. Mieszkanie w najwyżej położonym mieście świata to nie tylko ciężkie warunki klimatyczne, ale również przeogromna bieda, bo jak nie trudno się domyśleć, pozyskanie choćby odrobiny złota jest okupione bardzo ciężką i niekoniecznie owocną pracą. Najwyżej położone miasto świata jest osiągalne tylko po pokonaniu kilkudniowej bardzo niebezpiecznej trasy górskimi drogami. Nie ma w nim kanalizacji, ogrzewania, służb porządkowych, a ziemia jest skażona miedzią. Nie obowiązuje w nim peruwiańskie prawo, lecz lokalne zasady i wierzenia. Ludzie mieszkają w przyklejonych do zboczy lodowca blaszanych ruderach. Mimo tak ciężkich warunków, populacja w La Rinconada wzrosła o 230% w ostatniej dekadzie! Zdecydujcie, czy chcielibyście je zobaczyć na własne oczy: La Rinconada. Panorama najwyżej położonego miasta świata. Źródło:emaze.com Żródło: sometimesinteresting.com     Zobacz takżeRIO, I LOVE YOU – miłość jest wszędzie, ale niektóre historie zdarzają się tylko w Rio.Boliwia. Surowe piękno, surowe życie.Na Siedem Kontynentów. Notatnik Podróżnika.Istnieją tylko dwa takie państwa na świecie!Jedyna plantacja herbaty w Europie!Najdłuższa granica świata.Najwyższy szczyt Ameryki Południowej – Ancohuma 7014 m. n.p.m.?Najwyższy szczyt świata jest w Ekwadorze?UK, GB, ENG czyli ogólnie WTF? część 2/2

Zależna w podróży

Jadą w podróż poślubną dookoła świata! Dzisiaj!

Rok temu przeczytałam w internecie artykuł o tym, że para blogerów wybiera się w podróż poślubną dookoła świata. Zainteresowało mnie to głównie z jednego powodu – tydzień wcześniej napisali świetny tekst o zaręczynach w Bolonii, czyli – dobrze to wiecie – w moim ukochanym mieście. Dwa miesiące później się poznaliśmy...

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: A gdyby tak wszystko rzucić w cholerę?

W listach, które do mnie piszecie, pytacie często o Kurs Przewodników Beskidzkich. Niektórzy z Was postanowili nawet, o zgrozo, wziąć udział w jego kolejnej edycji. Przez cały rok (zupełnie szczerze) zachwycałam się wszystkim, co z kursem związane i dzieliłam się swoim entuzjazmem. Od jakiegoś czasu mi go jednak zupełnie brak.  A gdyby tak wszystko rzucić w cholerę? Listopad to taki miesiąc, gdy człowiek ma ochotę wszystko rzucić. Chłopaka, bo jednak okazał się za głupi. Dziewczynę, bo jednak okazała się za gruba. Pracę, bo jednak okazała się za nudna. Miasto, w którym się żyje, bo jednak nie jest tak fajne, jak wcześniej się wydawało. Swoje dotychczasowe życie, bo jednak nie tak je sobie wyobrażaliśmy. W listopadzie mam ochotę rzucać wszystko namiętnie i ostatecznie. Spektakularnie – z płaczem, złością i tupnięciem nóżką. W listopadzie mam wszystkiego dość i nic nie ma sensu, a jedynym wyjściem wydaje się być tam, gdzie mnie akurat nie ma. W listopadzie wszystko nabiera barw smutnych i szarych, które przytłaczają mnie okrutnie, zniżając do twardego bruku rzeczywistości. Który z odległości kilku centymetrów wcale nie prezentuje się już tak fajnie. Może bym się nawet tym wszystkim przejęła, gdyby nie fakt, że taki marazm przydarza mi się co roku i nawet przestałam już z nim walczyć. Taplam się więc w swoim ogólnym zniechęceniu, narzekam bardziej, niż zwykle i zawijam się w kocyk zostawcie-mnie-wszyscy-w-spokoju, żałując, że nie mogę tego czasu po prostu przespać. Nie ufam ludziom, którzy nie marudzą. Jeszcze bardziej nie ufam tym, którzy marudzą i nic z powodem marudzenia nie robią. Tak więc marudzę sobie, rozkładam na czynniki pierwsze swój marazm i szukam jego przyczyn – poza listopadem. Dlaczego odechciało mi się kursu? Być może dlatego, że po egzaminie połówkowym doszłam do wniosku, że się do tego nie nadaję, bo nie mam ani wystarczającej wiedzy, ani umiejętności i ciężko będzie mi to wszystko nadrobić – a może nawet nie jest to wykonalne. Wiem, że chcieć, to móc, ale mam również świadomość tego, że nie wszystko jest dla wszystkich i lepiej się skupić na tym, co nam wychodzi, niż na tym, do czego nie ma się predyspozycji. Być może dlatego, że moje oczekiwania związane z kursem dotyczyły głównie pierwszej jego części, związanej z łażeniem po górach, a w ogóle nie wzięłam pod uwagę części autokarówkowej, która spadła teraz na mnie znienacka i nie potrafię się do niej w żaden sposób odnieść. Wiem, że wszędzie można się czegoś nauczyć i zdobyć nowe doświadczenie, ale mam również świadomość tego, że czasami nakład pracy wkładany w coś wcale nie przekłada się na efekty. Być może dlatego, że nie znoszę zwiedzać miast i mam ogromne opory przed uczeniem się o tym, co z nimi związane. Historia wychodzi mi bokiem, kolejny kościół przyprawia o mentalne mdłości a konieczność posiadania w głowie planów ulic osłabia. Wiem, że to wszystko to kluczowa rzecz dla przewodnika, bo przecież większość wycieczek zahacza zwykle o miasta, ale mam równocześnie świadomość, że prawdopodobnie nigdy nie będę chciała pracować jako typowy przewodnik. Być może dlatego, że znalazłam obszary, i geograficzne i tematyczne, które mnie szalenie zainteresowały i te, które nie robią na mnie żadnego wrażenia. Mam ochotę zgłębiać te, które mnie zainteresowały i kompletnie olać te, które nie robią na mnie wrażenia. Wiem, że bycie przewodnikiem polega na nauczeniu się wszystkiego tylko po to, by móc to świadomie odrzucić, ale mam równocześnie świadomość, że bywa i tak, że to po prostu bez sensu. Być może dlatego, że zatęskniłam za „normalnym życiem” i aktywnościami, na które obecnie brakuje mi czasu. „Nie mogę, bo się uczę”, „Nie mogę, bo muszę przygotować rzeczy na kurs”, „Nie mogę, bo wyjeżdżam” to jedne z najczęstszych wymówek, jakimi się przez ostatni rok posługiwałam, a co najgorsze, nie ma w nich żadnej przesady. Wiem, że wszyscy ostrzegali mnie, że kurs jest angażujący, ale mam równocześnie świadomość, że nie jest to jedyna rzecz, której chciałabym poświęcić uwagę. I tak dalej.  To nie tak, że się nad sobą użalam.  No dobra, może trochę. Listopad jest idealnym miesiącem do tego, by pewne rzeczy analizować na chłodno i przyjrzeć się temu, jak wygląda druga strona medalu. Zawsze zyskując coś, coś się traci, a znalezienie złotego środka czasem nie jest możliwe. Zostawiam ten wpis tutaj, żeby pewne myśli sobie uporządkować, ale przede wszystkim dla tych, którzy zabrnęli na mojego bloga szukając informacji o kursie. Warto mieć świadomość, że nie wszystko jest tak kolorowe, jak by się wydawało i choć o wiele bardziej lubię dzielić się tym, co mnie kręci, niż tym, co mnie trapi, nie chcę przemilczeć tego, że zwyczajnie i po ludzku można mieć kryzys. Z rozmów ze współkursantami wiem, że nie przydarza się on tylko mi. To na swój sposób, typowo po polsku, pocieszające. Dlaczego prawdopodobnie nie zrezygnuję? Mimo tego, że druga część kursu w ogóle do mnie nie przemawia, pewnie nie zrezygnuję z uczestnictwa w nim. Jestem na tym etapie, w którym (tak mi się wydaje) nie opłaca się już tego robić. Ciągle głęboko wierzę, że może mnie to wszystko zaprowadzić w ciekawe miejsca i do ciekawych ludzi, którzy będą dla mnie dużą inspiracją, jak w pierwszej części, kiedy chodziliśmy po górach. Poza tym to kwestia ambicji (tak, rezygnacja z własnej woli będzie dla mnie pewną porażką). Wreszcie – ważnych, życiowych decyzji nie podejmuje się w listopadzie. No po prostu nie. A jak mówią przewodnicy: Z kursem, jak z babą. Wkurwia cię, ale bez niej też źle. Poczekam, aż minie listopad. A potem… Potem zobaczę. Fot. Kasia Różycka Post Kurs Przewodników Beskidzkich: A gdyby tak wszystko rzucić w cholerę? pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Fotoksiążka w Empik Foto – pomysł na szybki i trafiony prezent świąteczny :)

Republika Podróży

Fotoksiążka w Empik Foto – pomysł na szybki i trafiony prezent świąteczny :)

Gdzie wyjechać

Góry Żółte jak ze snu. Huang Shan skąpane we mgle

Góry Żółte jak ze snu. Huang Shan skąpane we mgle Tego etapu naszej podróży nie mogłam się doczekać najbardziej (myślę, że Marcin chyba też). Bo piękne widoki, bo przyroda, bo morze mgieł, bo góry! Uwielbiam góry, a takie jak Huang Shan, są przecież wyjątkowe – magiczne, zupełnie inne niż te, w jakich do tej pory udało nam się być. Wielu niesłusznie uważa, że to one stały […]

Zależna w podróży

Fragmenty z kazachskich dróg: autostop

I. Z rodzinką do kanionu Po przebudzeniu na pustyni zwijamy namiot. Wkładamy na plecy swoje kilkanaście kilo i zdeterminowani idziemy przed siebie. Co kilkaset metrów oglądamy się na główną drogę. Niech ktoś w końcu pojedzie! Jak pojedzie, to na pewno podwiezie, przecież nie byłby taki. Nadjeżdża samochód, którego nie powstydziłby...