Kurs Przewodników Beskidzkich

Kurs Przewodników Beskidzkich: A gdyby tak wszystko rzucić w cholerę?

By 24 listopada 2015 12 komentarzy

W listach, które do mnie piszecie, pytacie często o Kurs Przewodników Beskidzkich. Niektórzy z Was postanowili nawet, o zgrozo, wziąć udział w jego kolejnej edycji. Przez cały rok (zupełnie szczerze) zachwycałam się wszystkim, co z kursem związane i dzieliłam się swoim entuzjazmem. Od jakiegoś czasu mi go jednak zupełnie brak. 

A gdyby tak wszystko rzucić w cholerę?

Listopad to taki miesiąc, gdy człowiek ma ochotę wszystko rzucić. Chłopaka, bo jednak okazał się za głupi. Dziewczynę, bo jednak okazała się za gruba. Pracę, bo jednak okazała się za nudna. Miasto, w którym się żyje, bo jednak nie jest tak fajne, jak wcześniej się wydawało. Swoje dotychczasowe życie, bo jednak nie tak je sobie wyobrażaliśmy.

W listopadzie mam ochotę rzucać wszystko namiętnie i ostatecznie. Spektakularnie – z płaczem, złością i tupnięciem nóżką. W listopadzie mam wszystkiego dość i nic nie ma sensu, a jedynym wyjściem wydaje się być tam, gdzie mnie akurat nie ma. W listopadzie wszystko nabiera barw smutnych i szarych, które przytłaczają mnie okrutnie, zniżając do twardego bruku rzeczywistości. Który z odległości kilku centymetrów wcale nie prezentuje się już tak fajnie.

Może bym się nawet tym wszystkim przejęła, gdyby nie fakt, że taki marazm przydarza mi się co roku i nawet przestałam już z nim walczyć. Taplam się więc w swoim ogólnym zniechęceniu, narzekam bardziej, niż zwykle i zawijam się w kocyk zostawcie-mnie-wszyscy-w-spokoju, żałując, że nie mogę tego czasu po prostu przespać. Nie ufam ludziom, którzy nie marudzą. Jeszcze bardziej nie ufam tym, którzy marudzą i nic z powodem marudzenia nie robią. Tak więc marudzę sobie, rozkładam na czynniki pierwsze swój marazm i szukam jego przyczyn – poza listopadem.

Dlaczego odechciało mi się kursu?

Być może dlatego, że po egzaminie połówkowym doszłam do wniosku, że się do tego nie nadaję, bo nie mam ani wystarczającej wiedzy, ani umiejętności i ciężko będzie mi to wszystko nadrobić – a może nawet nie jest to wykonalne. Wiem, że chcieć, to móc, ale mam również świadomość tego, że nie wszystko jest dla wszystkich i lepiej się skupić na tym, co nam wychodzi, niż na tym, do czego nie ma się predyspozycji.

Być może dlatego, że moje oczekiwania związane z kursem dotyczyły głównie pierwszej jego części, związanej z łażeniem po górach, a w ogóle nie wzięłam pod uwagę części autokarówkowej, która spadła teraz na mnie znienacka i nie potrafię się do niej w żaden sposób odnieść. Wiem, że wszędzie można się czegoś nauczyć i zdobyć nowe doświadczenie, ale mam również świadomość tego, że czasami nakład pracy wkładany w coś wcale nie przekłada się na efekty.

Być może dlatego, że nie znoszę zwiedzać miast i mam ogromne opory przed uczeniem się o tym, co z nimi związane. Historia wychodzi mi bokiem, kolejny kościół przyprawia o mentalne mdłości a konieczność posiadania w głowie planów ulic osłabia. Wiem, że to wszystko to kluczowa rzecz dla przewodnika, bo przecież większość wycieczek zahacza zwykle o miasta, ale mam równocześnie świadomość, że prawdopodobnie nigdy nie będę chciała pracować jako typowy przewodnik.

Być może dlatego, że znalazłam obszary, i geograficzne i tematyczne, które mnie szalenie zainteresowały i te, które nie robią na mnie żadnego wrażenia. Mam ochotę zgłębiać te, które mnie zainteresowały i kompletnie olać te, które nie robią na mnie wrażenia. Wiem, że bycie przewodnikiem polega na nauczeniu się wszystkiego tylko po to, by móc to świadomie odrzucić, ale mam równocześnie świadomość, że bywa i tak, że to po prostu bez sensu.

Być może dlatego, że zatęskniłam za „normalnym życiem” i aktywnościami, na które obecnie brakuje mi czasu. „Nie mogę, bo się uczę”, „Nie mogę, bo muszę przygotować rzeczy na kurs”, „Nie mogę, bo wyjeżdżam” to jedne z najczęstszych wymówek, jakimi się przez ostatni rok posługiwałam, a co najgorsze, nie ma w nich żadnej przesady. Wiem, że wszyscy ostrzegali mnie, że kurs jest angażujący, ale mam równocześnie świadomość, że nie jest to jedyna rzecz, której chciałabym poświęcić uwagę.

I tak dalej. 

To nie tak, że się nad sobą użalam.  No dobra, może trochę. Listopad jest idealnym miesiącem do tego, by pewne rzeczy analizować na chłodno i przyjrzeć się temu, jak wygląda druga strona medalu. Zawsze zyskując coś, coś się traci, a znalezienie złotego środka czasem nie jest możliwe. Zostawiam ten wpis tutaj, żeby pewne myśli sobie uporządkować, ale przede wszystkim dla tych, którzy zabrnęli na mojego bloga szukając informacji o kursie. Warto mieć świadomość, że nie wszystko jest tak kolorowe, jak by się wydawało i choć o wiele bardziej lubię dzielić się tym, co mnie kręci, niż tym, co mnie trapi, nie chcę przemilczeć tego, że zwyczajnie i po ludzku można mieć kryzys. Z rozmów ze współkursantami wiem, że nie przydarza się on tylko mi. To na swój sposób, typowo po polsku, pocieszające.

Dlaczego prawdopodobnie nie zrezygnuję?

Mimo tego, że druga część kursu w ogóle do mnie nie przemawia, pewnie nie zrezygnuję z uczestnictwa w nim. Jestem na tym etapie, w którym (tak mi się wydaje) nie opłaca się już tego robić. Ciągle głęboko wierzę, że może mnie to wszystko zaprowadzić w ciekawe miejsca i do ciekawych ludzi, którzy będą dla mnie dużą inspiracją, jak w pierwszej części, kiedy chodziliśmy po górach. Poza tym to kwestia ambicji (tak, rezygnacja z własnej woli będzie dla mnie pewną porażką). Wreszcie – ważnych, życiowych decyzji nie podejmuje się w listopadzie. No po prostu nie.

A jak mówią przewodnicy:

Z kursem, jak z babą. Wkurwia cię, ale bez niej też źle.

Poczekam, aż minie listopad. A potem… Potem zobaczę.

Fot. Kasia Różycka