Kami and the rest of the world

Slovak Paradise and Kosice Region by train

It’s no secret I’m a major railway geek. Trains have been very much present in my life since I remember, most of my childhood memories are connected with them and even if I haven’t realized that it was more or less obvious I will eventually find a job in the railway company. I can proudly […] Post Slovak Paradise and Kosice Region by train pojawił się poraz pierwszy w Kami and the Rest of the World.

Polskie Strefy w Chorwacji i Grecji, czyli masz się poczuć za granicą, jak w domu

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Polskie Strefy w Chorwacji i Grecji, czyli masz się poczuć za granicą, jak w domu

Gdzie wyjechać

7 mniej oczywistych ciekawych miejsc w Bangkoku spoza przewodników

7 mniej oczywistych ciekawych miejsc w Bangkoku spoza przewodników Ostatnio przy okazji pisania relacji ze styczniowej Lizbony, wpadliśmy na pomysł, by oprócz takich miejsc, które naszym zdaniem należy zobaczyć obowiązkowo, zaprezentować Wam więcej miejsc, które są mniej oczywiste, mniej znane, czasem wręcz pomijane albo zostały przez nas odkryte przypadkowo. Wpis bardzo się podobał, nawet imponował niektórym osobom bardzo dobrze znającym miasto. Drugi wpis zrobiliśmy o […]

Pijalnia Wód i Palmiarnia w Nałęczowie

SISTERS92

Pijalnia Wód i Palmiarnia w Nałęczowie

[77] Kochany Mikołaju, w tym roku na święta chcę...

STOPEM PO PRZYGODE

[77] Kochany Mikołaju, w tym roku na święta chcę...

Jest listopad, a ja powoli ulegam magii świąt, których jeszcze nie ma. Żeby chociaż pogoda za oknem była paskudna i zimna, a co za tym idzie – totalnie sprzyjająca temu, żeby obwinąć się kocem, zrobić sobie pięciolitrowy dzban herby z cytrą i napisać o tym, o czym chcę napisać. Ale nie – piętnaście stopni, słońce i inżynierka nieustannie wisząca nad głową. Specjalnie dla niej nic nie planowałam na dzisiejsze przedpołudnie! Usiądę i będę cię pisać – myślałam naiwnie. Jak widać, zbyt naiwnie.Do rzeczy. Idą święta. Są jeszcze daleko, ale to ich stara sztuczka – daleko, daleko, a nagle nazajutrz wigilia. A wigilia to, oprócz pysznego jedzenia, PREZENTY. Zresztą, po drodze są jeszcze przecież Mikołajki, a Mikołajki to PREZENTY. A prezenty, choć są bardzo miłe, bywają też bardzo problematyczne. Istnieje co prawda niesformalizowana pula tzw. prezentów dla każdego, zawierająca uniwersalne utensylia, które nadają się przeważnie do podarowania… każdemu. Nie mówię, że są one złe – często są super! Ale jednak zawsze spersonalizowany prezent ma większą moc niż uniwersalny kubek ze sklepu Wszystko za 4,50 zł.Wobec tego pomyślałam, że skrobnę słów kilka o fajnych prezentach, które na pewno sprawią wiele radości każdemu podróżnikowi. Podkreślam, że nie wszystkie są super przydatne i wybitnie praktyczne. Są też takie, które są po prostu miłe i/lub ładne – czyli dokładnie takie, jakie powinny być prezenty! Ale raczej wszystkie mieszczą się w rozsądnych granicach jeśli chodzi o kwoty, więc myślę, że każdy z powodzeniem będzie mógł sobie pozwolić na takie wydatki, by sprawić radość przyjaciołom. (mogłabym się oczywiście rozkręcić o porządne treki, wypasione śpiwory czy świetne namioty, ale po pierwsze - nie testowałam żadnego z nich, a polecam rzeczy niesprawdzonych nie będę, poza tym zwykle są to wydatki rzędu trzycyfrowych liczb, a przecież co chwilę pieję o tym, że póki co chcę podróżować jak biedak)KSIĄŻKAMoże Twoi podróżujący znajomi wcale nie są molami książkowymi. Jeśli tak jest – możesz opuścić ten akapit. Ale jeżeli lubią czytać, dobra książka na pewno ich ucieszy. A już na pewno taka, która będzie dopasowana do ich zainteresowań.Ja się do tych osób zaliczam, dlatego szalenie doceniam każdy książkowy prezent. W tym roku dostałam ich wyjątkowo wiele – każda jedna lektura była trafem w dziesiątkę. Podróżniczych pozycji na rynku nie brakuje; analizując tylko tegoroczną jesień, premierę miało co najmniej kilkanaście ciekawych propozycji. Z własnego doświadczenia mogę polecić Busem przez Świat – Australia za 8 dolarów. Książka, którą czyta się w dwa dni; bynajmniej nie dlatego, że jest krótka. Jest po prostu niesamowicie wciągająca, podobnie zresztą, jak dwie poprzednie książki z tej serii.Mój absolutny hit, to książka, którą dostałam na tegoroczne urodziny. The Big Trip wydawnictwa Lonely Planet. Grubaśna księga, określona jako Your ultimate guide to gap years and overseas adventures. Ponad trzysta stron praktycznych rad na każdy temat, który należy przeanalizować przed dłuższą podróżą. Książka dzieli się na cztery części:- Travel smarts, czyli wszelkie formalności: ubezpieczenia, wydatki, zdrowie i bezpieczeństwo, wizy i tak dalej- Tailoring your trip, czyli z kim jechać, czym jechać, gdzie spać, gdzie pracować w drodze, wolontariaty- Where to go, czyli opis wszystkich (SERIO) destynacji na świecie- Directories, czyli lista przydatnych stron Internetowych.Wiem, że może brzmi to z jednej strony średnio zachęcająco; tym bardziej, jeśli nie jest się fanem przewodnikowo pisanych lektur. Ale możecie mi wierzyć, że ta książka jest FANTASTYCZNA w pełnym tego słowa znaczeniu. Już nawet pomijając superpraktyczne rady na każdy temat - jest po prostu napisana lekkim i przyjemnym językiem, a autorzy zdecydowanie mieli poczucie humoru. W efekcie czytając ją śmieję się co chwilę w głos, a ludzie obserwujący mnie wtedy z boku muszą mieć równą bekę.Moją kolejną propozycją jest przewodnik po miejscu, w które wiesz, że Twój znajomy/znajoma od dawna chce się wybrać. Mam wrażenie, że to nieco kontrowersyjna kwestia. Sama do niedawna byłam raczej przeciwniczką przewodników niż ich fanką. Nie lubię za bardzo planować wyjazdów; miałam wrażenie, że przewodniki ograniczają kreatywność. Jednak przed wyjazdem na Islandię przekonałam się do nich. Są super alternatywą, gdy wyjeżdżasz gdzieś na krótko, a chcesz zobaczyć jak najwięcej. No i czytanie przed wyjazdem przewodnika po danym miejscu czy kraju jest świetnym sposobem, żeby do tego wyjazdu pozytywnie się nastawić! (no i nie ukrywajmy, często chodzi o oglądanie ładnych zdjęć)RĘCZNIK PODRÓŻNYW poście o tym, jak się spakować, wspominałam już o fantastycznych ręcznikach z mikrofibry. Kupić je można na pewno w Decathlonie, choć być może gdzie indziej również. I może opcja dostania w prezencie ręcznika nie wydaje się wybitnie ciekawa, a one same w sobie nie są specjalnie piękne… ale ich funkcja praktyczna szybko zrównoważy estetyczne braki! Mojego używam od jakichś trzech lat (a śladów użytkowania praktycznie na nim nie ma!) i nie wyobrażam sobie już wyjazdów gdziekolwiek z normalnym, grubym i zajmującym pół plecaka ręcznikiem. Absolutnie warto zainwestować, a już na pewno sprezentować!SCYZORYKTo rzecz, która przydaje się zawsze – nie ma co do tego wątpliwości. A już w ogóle świetnym wynalazkiem jest scyzoryk z krótką wersją łyżki i widelca, które można do niego przyczepić. Testowałam i mogę szczerze polecić (co prawda, łyżkę i widelec udało mi się pewnego razu zgubić, ale scyzoryk wciąż sprawuje się świetnie!). Z dobrym scyzorykiem ciężko jest gdziekolwiek zginąć.KUBEKAle nie taki zwykły ze sklepu Wszystko za 4,50 zł. Kubek wyjazdowy – czyli najlepiej metalowy i poręczny. Jednak nie musi to być wcale zwykły garnuszkopodobny wyrób w kolorze blachy. Wybór jest naprawdę ogromny – ja mam na przykład błękitny w Muminki. Łatwo przyczepić go do troków od plecaka, na pewno nie zbije się przy upadku z wysokości, da się w nim zjeść obiad, jest wygodny i bardzo praktyczny.NERKA Są osoby które ich nie lubią, ale są też takie, które nie wyobrażają sobie podróży bez wygodnej nerki przypiętej w pasie. Pamiętam, że gdy kupowałam moją, chyba przez tydzień scrollowałam niekończące się oferty na stronach internetowych. Wybór jest OGROMNY. Wzory, kolory, kształty, rozmiary. Z jedną kieszenią, z kilkoma kieszeniami. W Internecie można kupić nerkę dostosowaną w stu procentach do potrzeb noszącego.POWERBANKTroszkę oklepana propozycja, ale jednak wciąż praktyczna. W podróży powerbank bywa zbawieniem; szczególnie, gdy przez kilka dni jest się z dala od cywilizacji, a wypadałoby wysłać rodzinie smsa z informacją, że wszystko w porządku. Wiem co mówię; zdarzało mi się przez kilka dni pod rząd podróżować z baterią naładowaną na 6%, gdzie jedyną opcją podratowania jej były złapane na stopa samochody; o ile oczywiście kierowca posiadał przełączkę do zapalniczki. Powerbank, nawet najmniejszy, potrafi uratować tyłek podczas wyjazdu.MAPA DO KOLOROWANIAW zeszłe Mikołajki dostałam suuuuuper prezent! Długą tubę, w której mieściły się dwie ogromne mapy – Europy i świata. Obie białe, czekające na pokolorowanie wedle fantazji (na szczęście dostałam też do nich zestaw farb). Daję słowo – do świąt Bożego Narodzenia niemal każdy wieczór spędzałam leżąc na podłodze z wystawionym językiem i malując mapy. Za każdym razem stan parkietui i moich rąk prosił później o wybaczenie, ale frajdy było co nie miara. Tak więc jeśli Twój podróżujący przyjaciel ma w sobie pierwiastek z artysty, ma osiem lat lub po prostu nie jest zbyt poważnym człowiekiem, taki prezent na pewno go ucieszy!(z tego co mi wiadomo, w zeszłym roku mapy można było kupić w dwupaku w Saturnie)Macie jakieś prezentowe propozycje od siebie? :)

Hiszpańskie opowieści: zachód słońca przez okno. ;)

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: zachód słońca przez okno. ;)

       Ależ piękna pogoda zrobiła się nam w Krakowie - świeci pięknie słoneczko, kresek w termometrze przybywa w oszałamiającym tempie i nawet niebo jakieś takie bardziej niebieskie niż zwykle jest. Dziękuję Wam wszystkim za miłe słowa dla Nataszki i spieszę z wiadomością, że chyba wszystko jest w porządku. Na razie jesteśmy na etapie podawania leków przez strzykawkę do pyszczka siedem razy dziennie i czujemy się jakbyśmy mieli w domu wyjątkowo nieznośne niemowlę, bowiem Nataszka nie przepada za takim sposobem karmienia. Ale chyba jej pomagają, bo nic złego się nie dzieje, więc męczymy się dalej. ;) A dzisiaj postanowiłam, że wrócimy na kilka chwil do Galicji i pewnego okna w A Coruñie, gdzie udało nam się natrafić na absolutnie fantastyczny zachód słońca. I to właśnie on będzie bohaterem dzisiejszej opowieści.       Jest takie piękne miejsce na wybrzeżu, kawałek od centrum miasta. Wśród turystów jest niezwykle słynne, zaś miejscowi umawiają się tam na randki, gdyż otoczenie jest naprawdę szalenie malownicze. Już sam widok stamtąd robi wrażenie, ale głównym sprawcom zamieszania i zainteresowania tym miejscem jest pewne okno. Brzmi nietypowo c'nie? Sama początkowo nie do końca rozumiałam o jakie okno chodzi i co może być w nim ciekawego, ale stwierdziłam, że moi przewodnicy (czyli dwie Hiszpanki, w tym jedna z tego miasta) na pewno wiedzą lepiej. I oczywiście wiedziały, bo miejsce mnie urzekło od pierwszego wejrzenia. Dodatkowo mieliśmy ogromne szczęście, gdyż w momencie przyjazdu na nie właśnie się przejaśniło i była szansa zobaczenia czegoś więcej niż tylko chmur.       Miradoiro Fiestra ao Atlantico, czyli właśnie w moim wolnym tłumaczeniu punkt widokowy okno na Atlantyk jest naprawdę niezwykłym miejscem. Zresztą, już się nauczyłam, że w Hiszpanii praktycznie wszystko co jest określane jako "mirador" jest warte zobaczenia i często właśnie nasze marszruty były ustalane w oparciu o takie miejsca. A ten w A Coruñie był zdecydowanie jednym z ciekawszych, bo faktycznie kamienie tworzą tutaj okno. I to właśnie z cudnym widokiem na Atlantyk. Nie dziwię się zupełnie, że sporo osób przyjeżdża tutaj na randki, taki zachód słońca bywa szalenie romantyczny. Zwłaszcza jeśli ma się naprawdę sporo szczęścia i trafia się akurat na ten moment, że nie ma chmur i widoczność jest całkiem niezła, co w pochmurnej Galicji nie zdarza się zbyt często.tak bardzo romantycznie. <3 <3 <3 ;p          Mieliśmy też sporo szczęścia, bo akurat zbyt wielu chętnych do obfotografowania okna nie było, ale i tak chwilę w kolejce odstać musiałam. No, chciałam, bo to zdecydowanie jeden z moich najulubieńszych widoków - świetny zachód słońca nad morzem i to jeszcze w takiej fajnej naturalnej ramce, czego więcej można chcieć. ;) Ale też zbyt długo nie okupowaliśmy tego miejsca i większość zachodu podziwialiśmy po prostu stojąc na brzegu skał otaczających wybrzeże. I też było fajnie. ;)         Jeśli kiedyś będziecie w A Coruñie to koniecznie znajdźcie chwilkę czasu wieczorem i wpadnijcie tutaj, naprawdę warto, bo te widoki na długo zostają w pamięci. I można też na chwilkę się wyciszyć i odpocząć, zwłaszcza jeśli planuje się później wizytę w centrum. Hiszpanie głównie wieczorami (i to późnymi) lubią się spotykać, dlatego też po zachodzie słońca poszliśmy jeszcze na spacer, a dopiero koło 23 pojechaliśmy do centrum na kolację i zwiedzanie miasta. I o tym też niedługo będzie na blogasku. Trzymajcie się ciepło!~~Madusia.

WOJAŻER

Jacy są Azerbejdżanie? Normalni, tacy sami jak my

Ludzie. To oni tworzą historie miejsc, które się odwiedza. Bardziej od budynków, starych miast, czy lśniących, nowych wieżowców. Bez tych istot, które przemijają szybciej aniżeli wzniesione przez nich konstrukcje, tkanki miejsc, do których docieramy, byłyby martwe niczym ukraińska Prypeć. To tych ludzi, czasami nieśmiałych, a czasami zupełnie otwartych, najbardziej próbuje rozgryźć Magdalena, z którą przemierzam na co dzień świat. Otwiera ich za pomocą obiektywu. Podchodzi i pyta, czy może zrobić zdjęcie. Otwiera ich na przypadkowe rozmowy, czasami zaś na zupełnie większe zwierzenia. To moc kobiety o ciepłym, dobrym sercu, która pomaga w podróży poznać historie przybliżające nas w choćby najmniejszym stopniu do zrozumienia świata i jego różnorodności, pomaga potem opisywać to, co chce się przybliżyć tym, którzy są ciekawi świata. Z Przedwiośnia wracają te sceny, gdy Cezary Baryka w swoich młodzieńczych uniesieniach przemierzał stare Baku z grupą swoich przyjaciół. Był wśród nich Żyd, był Azerbejdżanin, był też Ormianin. I był Cezary, Polak, nasz człowiek. Było to wiek temu, sto lat, wiele dziesięcioleci, w czasie wielkich wojen, przewrotów i rewolucji. Takie było Baku na początku dwudziestego wieku, …

Bornholm – jedź tam!

URLOP NA ETACIE

Bornholm – jedź tam!

Muzeum Sportu Turystyki w Karpaczu

SISTERS92

Muzeum Sportu Turystyki w Karpaczu

Imprezy i pokazy

Ale piękny świat

Imprezy i pokazy

marcogor o gorach

Jak zdobyć Vilagos – najpiękniejszą górę węgierskiej Matry z Egeru

Przed zdobyciem Kekesu – najwyższego szczytu Węgier postanowiłem wejść na inny szczyt, o którym miałem informacje, że oferuje najwspanialsze widoki na pasmo górskie Matry, oczywiście poza samym Kekesem, no ale z niego nie widać samego Kekesa! Sprawdziłem naocznie i się nie zawiodłem. Niepozorna góra o wysokości 709 m okazała się wielkim, rozłożystym masywem o stromym, skalistym wierzchołku z bajecznymi widokami na góry i nizinę węgierską. Kekes zaś z jej perspektywy prezentował się genialnie. Lekko zaśnieżony świeżym śniegiem, a w dole ciepłe kolory jesieni komponowały się rewelacyjnie. Ale o tym wszystkim przekonacie się oglądając galerię zdjęć z wycieczki. Zacznijmy jednak od początku… Nocleg spędziłem w Egerze, cudownym mieście pełnym historycznych pamiątek. Zrobiłem sobie wieczorne zwiedzanie i przekonałem się, że to rzeczywiście jedno z najpiękniejszych miast na Węgrzech. Historyczna starówka skrywa w sobie mnóstwo ciekawych zabytków, a dookoła miasta rosną winnice, gdzie produkuje się słynne wino Egri bikavér ( egerska bycza krew). Żaden turysta nie może przeoczyć pełnej winnych piwniczek „Doliny Pięknej Pani” (Szépasszony-völgy). Mieści się tu największe i najpopularniejsze skupisko piwniczek wykutych w wulkanicznym tufie, który ponoć idealnie nadaje się do przechowywania wina – zapewnia doskonałą wentylację i stałą temperaturę około 12 stopni Celsjusza. Tutaj też działa Egerskie Towarzystwo Rycerzy Turystyki Winnej, skupiające mieszkańców nie tylko Egeru, ale i ludzi z całego świata. Miasto słynie również z dużego kąpieliska termalnego ze starymi łaźniami. neoklasycystyczna bazylika z lat 1831–1836, druga co do wielkości na Węgrzech Spacerując wieczorową porą pod Egerze zachwyciłem się Starym Miastem, które gromadzi większość historycznych pamiątek. W świetle neonów wszystko prezentowało się pięknie i czarowało zapisaną tam historią. Niestety nocne fotki nie wychodziły zbyt dobrze, więc musicie jechać tam osobiście, żeby odkryć te cuda. Bardzo urzekł mnie XIII w. zamek przebudowany później w twierdzę obronną. Przepiękna jest neoklasycystyczna bazylika z lat 1831–1836, druga co do wielkości na Węgrzech. Po obu stronach schodów prowadzących do bazyliki znajdują się posągi węgierskich królów: św. Stefana i św. Władysława (István i László), a za nimi apostołów Piotra i Pawła; wewnątrz cenne organy. barokowo-rokokowy budynek Liceum Karola Eszterhazyego Warto zobaczyć barokowy kościół minorytów, uważany za najpiękniejszą węgierską budowlę barokową oraz eklektyczny ratusz miejski. Naprzeciwko bazyliki  stoi barokowo-rokokowy budynek Liceum Karola Eszterhazyego wraz z obserwatorium astronomicznym. Nie możecie też przegapić minaretu, najdalej na północ wysuniętego zabytku tureckiego, pozostałości po dawnym meczecie, mającego 40 m wysokości; na jego szczyt prowadzi 97 stopni. Wszystkie te atrakcje historyczne zgrupowane są na starówce w bliskiej odległości, więc można je zwiedzić w ciągu dwóch godzin, chyba że lubicie drążyć szczegóły… Ciekawostką jest muzeum Beatlesów – Egri Road Beatles Museum. ruiny zamku Kisnana Po zwiedzaniu udałem się do słynnych term, by rozgrzać się po niespodziewanym ataku zimy tego dnia. Następnego dnia wyruszyłem już na wspomniany rekonesans po górach Matra. Interesujących miejsc tam nie brakuje, co chwila natrafiałem na ruiny zamków, czy liczne wieże widokowe, w których Węgrzy chyba się lubują. Stoją np. na wzniesieniach nad wioskami, skąd i tak widać ładnie okolicę. Pierwszym dłuższym przystankiem był zamek Kisnana, a raczej jego ruiny stojące praktycznie w centrum wsi o tej samej nazwie. Najstarsze jego części pochodzą z XI-XII wieku. Do dni dzisiejszych dobrze zachowała się gotycka wieża kościelna i budynek pałacowy. Tak w ogóle to mnóstwo zamków jest tak usytuowanych, inaczej niż w Polsce, czy Słowacji, gdzie budowano je raczej na wzgórzach. Potem dotarłem do wsi Gyöngyöstarján, jednego z przysiółków Gyöngyös, miasteczka zwanego bramą do Matry. widok na Vilagos z zielonego szlaku z Gyöngyöstarján Stamtąd właśnie wybiega zielony szlak (trójkąty) na wierzchołek Vilagos. Z centrum przy kościele kierujemy się na północ, by wspinać się na szczyt od zachodu. Ostatni skalisty fragment jest naprawdę stromy. Wejście utrudniał dodatkowo szron na liściach, który utrzymywał się w zacienionych miejscach przez cały dzień. Sam wierzchołek to dość rozległy upiększony skałami płaskowyż. Panorama z tej góry jest naprawdę fascynująca, a widok na Kekes to cud miód malina… To jeden z najpiękniejszych, jeśli nie najpiękniejszy ze szczytów w Matrze. Coś a’la miniaturka Wielkiego Chocza na Słowacji. Po dłuższej delektacji, czyli oddawaniu się zachwytowi nad pięknem tego miejsca zszedłem tym razem wschodnim wariantem, by z przełęczy rozpocząć odwrót nadal zielonym szlakiem do sąsiedniej wioski  Gyöngyösoroszi. widok na Kekes z Vilagos Zboczyłem jednak z niego i kierując się gps-em dotarłem do kasztelu Borhy, gdzie pozostawiłem samochód, by oszczędzić sobie dreptania po asfalcie z wioski. Kasztel ten ogrodzony na cztery spusty nie zachęcał do odwiedzin, ale jego położenie 3 km na północ od wsi, w lesie, z miejscem do parkowania było dobrym punktem nawigacyjnym! W ten sposób trafiłem do punktu wyjścia i udałem się autem w stronę Kekesu, który tak przyciągał w czasie mej wędrówki. Resztę dnia spędziłem już na poznawaniu jego tajemnic, o czym przeczytacie tutaj. Matra to góry pełne tajemnic i pełne górskich szlaków. Wytyczono ich tu ponad 400 km, więc na pewno kiedyś powrócę tutaj, by odkrywać kolejne atrakcje tego regionu. Zwłaszcza, że wieczorami można poleniuchować w termalnych wodach, popijając miejscowe wino… A wszystko wciąż za tanie forinty! piękna jesień w Matrze i skałki szczytowe Vilagos Na koniec zapraszam do obejrzenia fotorelacji z wycieczki. Pięknych jesiennych fotek, jakże odmiennych od zimowych z Kekesu. Wkrótce kolejne opowieści z węgierskich górek i pagórków. Bardzo tu miło płynie czas, jakby wolniej, polecam naprawdę każdemu. A przy okazji zapraszam do wzięcia udziału w konkursie „Przełam bariery” organizowanym przez  http://angloville.pl/konkurs/. Jeśli chcesz zwiększyć swoją pewność siebie w komunikacji językowej i przełamać barierę w mówieniu po angielsku, to ten konkurs jest dla Ciebie. Nagrodą jest miesięczny kurs online języka angielskiego z native speakerem za pomocą platformy Tutlo! Co znaczy znajomość tego języka przekonałem się na Węgrzech. Bez tej umiejętności ani rusz w podróżowaniu po świecie. Z górskim pozdrowieniem Marcogor [See image gallery at marekowczarz.pl] Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

POSZLI-POJECHALI

Tuluza na weekend – mini-przewodnik

Tuluza – jedno z większych miast w południowo-wschodniej Francji. Pełna studentów, hiszpańskich tapas barów i herbaciarni, niezatłoczona (póki co), z długą i bogatą historią oraz budynkami z charakterystycznej cegły, siedziba Airbusa i ważny punkt komunikacyjny. Na tapecie mojej prawie od dzieciństwa – dzięki serii książek, akcja których rozgrywała Artykuł Tuluza na weekend – mini-przewodnik pochodzi z serwisu Poszli-Pojechali.

Park miejski w Zamościu

SISTERS92

Park miejski w Zamościu

Fushimi Inari Taisha w Kioto

Gaijin w podróży

Fushimi Inari Taisha w Kioto

Co i gdzie jeść na Cyprze

wszedobylscy

Co i gdzie jeść na Cyprze

TROPIMY

Wszyscy jesteśmy Amerykanami – opowieści o amerykańskiej imigracji

Dlaczego ludzie zmieniają kraj zamieszkania? Co sprawia, że porzucają swoje dotychczasowe życie i ruszają na koniec świata, żeby zacząć wszystko od nowa? Czy zupełnie porzucają więź ze swoim krajem pochodzenia? Dlaczego niektórzy imigranci pielęgnują... Dzięki, że czytasz nas przez RSS! :) Przemek i Magda Post Wszyscy jesteśmy Amerykanami – opowieści o amerykańskiej imigracji pojawił się po raz pierwszy w TroPiMy.

Na plaży Palasë, czyli jak zmieniła się Nasza Dzika Plaża oraz wizyta w Gjilekë i Dhërmi

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Na plaży Palasë, czyli jak zmieniła się Nasza Dzika Plaża oraz wizyta w Gjilekë i Dhërmi

Podróżnicze kalendarze i terminarze

POJECHANA

Podróżnicze kalendarze i terminarze

Od kilku lat, na chwilę przed Mikołajakami i Bożym Narodzeniem, pytacie mnie o kalendarze z najpiękniejszymi zdjęciami z Pojechanych podróży. W tym roku udało mi się je dla Was przygotować! Mam dla Was kalendarze wiszące w fromacie A3 z 13 najpiękniejszymi zdjęciami z podróży dookoła świata i terminarze, które mogą służyć za notatnik w podróży i w które zmieściłam aż 40 barwnych, innpirujących fotek. Terminarze są dodatkowo zapakowane w urocze pudełka ze świątecznym motywem. Zamawiać możecie już teraz! Kalendarz wiszący A3 kosztuje 36 zł (z kosztami wysyłki 40 zł, możliwy też odbiór osobisty w Warszawie po przedpłacie), jest też dostępny pakiet dwóch kalendarzy wiszących w cenie 60 zł (66 zł z wysyłką). Terminarz (wymiary 14×21) kosztuje 49 zł (z kosztami wysyłki 55 zł, możliwy też odbiór osobisty w Warszawie po przedpłacie). Aby otrzymać sPojechany kalendarz podróżnika, wpłać należność na moje konto, a następnie wyślij mi w mailu (blog@pojechana.pl) potwierdzenie przelewu i adres wysyłki (jeśli wybierasz tą formę dostawy). Mój numer konta w mBanku: Aleksandra Świstow 54 1140 2004 0000 3602 5468 4625   Zdjęcia w kalendarzu podróżnika Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Podróżnicze kalendarze i terminarze pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Naples. Pizzeria Gino Sorbillo – in the temple of of Italian pizza

ITALIA BY NATALIA

Naples. Pizzeria Gino Sorbillo – in the temple of of Italian pizza

Friday night the middle of March, the very center of Naples. At the door, a waiter collecting records and dozens of people waiting for a table. The average time to stand in line it's an hour. Average daily quantity of pizza which is channeled directly from a traditional wood-fired oven on customers plates is 1200, and the components used in the product is high-quality products originating exclusively from the Campania region. Sauce made from ripe, juicy tomatoes, fresh mozzarella, fragrant basil, the best olive oil, and extremely thin and soft dough. But this isn't the only secret of the famous Neapolitan pizzeria. Here in for less than 4 euros Margherita will be prepared by the guy who trained the participants of the Italian and Australian MasterChef'a and won the Championship of Neapolitan Pizza in 2013. Come and sit at Pizzeria Gino Sorbillo. Source: Italia by Natalia

(Nie)zbędnik harcerza

SISTERS92

(Nie)zbędnik harcerza

marcogor o gorach

Najwyższy szczyt Węgier zdobyty, czyli na niebieskiej górze

Pomysł zdobycia najwyższej góry Węgier tlił się w mojej głowie od bardzo dawna. Od kilku już lat planowałem poznanie węgierskich gór. Zawsze jednak coś było ważniejsze, wyższe, bardziej atrakcyjne. W końcu w ten długi listopadowy weekend udało się jechać na Węgry i trochę poznać tamtejsze pasma górskie. To był bardziej rekonesans i krajoznawcza objazdówka, niż ostre chodzenie po górach. Ale dzięki temu wyrobiłem sobie zdanie i już wiem, że opinie jakoby nasi bracia Węgrzy nie mają gór są mocno przesadzone. Patrząc z perspektywy Niziny Węgierskiej, a nie od północy wyrastają one ponad płaski teren średnio o 700-900 m. A to już daje przewyższenia podobne do naszych Beskidów. Przekonałem się też, że tereny górskie są atrakcyjne widokowo i przyrodniczo, a przy okazji zawierają duże możliwości poznawcze bogatej historii tego kraju. Z racji, że tereny górskie są bardzo małe Węgrzy dbają o nie i infrastruktura jest bardzo duża. Turystów również nie brakuje, zwłaszcza na Kekesie, który to jest jedną z największych atrakcji turystycznych państwa węgierskiego. W trzy dni przedłużonego weekendu zjeździłem Góry Bukowe, Matrę i Góry Zemplinskie odkrywając wiele niezwykłych miejsc. Dziś przybliżę wam troszkę pasmo górskie Matry, najwyższe na Węgrzech. Góry mają wielkie znaczenie w turystyce węgierskiej. Każdy chce zdobyć ich kulminację choć raz, tam też turyści mogą zaznać zimowych uciech.  Leżą w Karpatach Zachodnich, na północ od Wielkiej Niziny Węgierskiej, na wschód od pogórza Cserhát i na zachód od Gór Bukowych. Piękne lasy bukowo – dębowe zamieszkane są przez znane w Polsce gatunki oraz muflony! Bardzo lubianym środkiem transportu w tych górach jest kolejka wąskotorowa. Startuje ona z Gyöngyös a jej trasy (jedna mająca 25 km, a druga 6 km) wiodą przez góry Mátra. Kekes widziany z łąk pod Vilagos Ja samochodem objechałem pasmo dookoła oraz górską trasą dotarłem do ich serca. Po drodze zwiedzałem liczne dobrze zachowane zamki i odwiedzałem wieże widokowe, w których Węgrzy się chyba lubują, bo można je spotkać wszędzie. Ale o tym innym razem. Na Kekes, czyli najwyższy szczyt Węgier najlepiej dostać się z miejscowości Mátrafüred, skąd wybiega droga przez środek Matry do miejscowości Paradsasvar. W samym Mátrafüred warto zobaczyć wieżę widokową Kozmáry. Z tej ponad 100-letniej kamiennej wieży widokowej rozpościera się przepiękny widok. Natomiast kilka kilometrów od Mátrafüred znajduje się jezioro Sástó. Obok niego wznosi się wieża widokowa o wysokości 40 m, która pierwotnie była platformą wiertniczą. góry Matra z Niziny Węgierskiej Ale ja ruszyłem autem przez góry, jak najwyżej się dało. Choć są tam szlaki turystyczne to wszyscy wyjeżdżają samochodami na parkingi w Matrahazie lub nawet wyżej. Matrahaza to takie centrum turystyki pod Kekesem, gdzie znajdują się restauracje i stoiska z pamiątkami. Poza tym wzdłuż całej drogi na szczyt znajdziemy całe mnóstwo hoteli i pensjonatów, gdzie można się zatrzymać na nocleg. I z tych ośrodków Węgrzy licznie korzystają. W końcu głównie tu mogą uprawiać sporty zimowe. W Matrahazie oddziela się droga asfaltowa już na szczyt, prawie pod samą wieżę telewizyjną. Oczywiście parkingi są poniżej, jak także na licznych bocznych uliczkach prowadzących do hoteli, czy sanatorium pod wierzchołkiem. jeden z wielu parkingów pod Kekesem Także jest to chyba jedna z najłatwiej zdobytych gór w moim życiu, choć warunki na drodze powyżej rozjazdu były już typowo zimowe. Dlatego wielu kierowców miało problemy z wyjazdem z parkingów, z mokrego śniegu. Tam też nastąpił niespodziewany atak zimy, podobnie jak w Polsce w sobotnią noc. Byłem znacznie zaskoczony, bo myślałem, że te trzysta kilometrów na południe Europy odnajdę złotą jesień. Udało mi się to tylko częściowo. Po zostawieniu bezpiecznie auta na jednym z dzikich parkingów udałem się na wierzchołek Kekesa. Nazwa góry wywodzi się z węgierskiego słowa kékes (niebieskawy), gdyż obserwowana jest najczęściej w tym odcieniu. Góra ma wysokość 1014 m, jako jedyna przekracza tę tysięczną barierę tutaj. Słynie z olbrzymiej wieży telewizyjnej, na którą można wyjść, a która oferuje wspaniałe panoramy na wszystkie strony świata. Obok stoi stara wieża kamienna, której przeznaczenia nie znam. prawie na szczycie Kekes Na wierzchołku funkcjonuje także wyciąg narciarski, a pierwszy w tym roku śnieg spowodował, że przybyło tu w tę niedzielę listopadową mnóstwo rodzin z dziećmi, aby skosztować zabaw na śniegu. W sezonie zimowym na amatorów białego szaleństwa czekają tu dwie nartostrady. Liczne są oczywiście restauracje i bary. Są nawet wypożyczalnie sprzętu narciarskiego, placówkę ma tutejszy GOPR. Ja odnalazłem obelisk postawiony w najwyższym punkcie tego rozległego wierzchołka. Był oblegany przez takich jak ja, chcących zrobić sobie pamiątkową fotkę. Ten kamień oznaczający najwyższy punkt Węgier wymalowany jest w barwy narodowe tego kraju. Obok znajduje się ciekawy symboliczny cmentarz motocyklistów, czegoś takiego także jeszcze nie widziałem. Pokręciłem się dookoła w tym tłumie i odnalazłem miejsce, skąd rozpościerały się widoki. Nie mogłem uwierzyć, gdy spojrzałem i zobaczyłem długie pasmo Niżnych Tatr, od Kralowej Holi po Chopoka, a za nimi zaśnieżone szczyty Tatr Wysokich! Myślałem, że to jakiś  miraż, ale inni turyści utwierdzili mnie w przekonaniu, że to naprawdę Tatry. Pogoda tego dnia dopisała, ale aż takich dalekich panoram się nie spodziewałem! te białe zaśnieżone to Tatry Na szczyt o zgrozo można dojechać autobusem z Budapesztu, trzy kursy dziennie, czy własnie wspomnianą kolejką do Matrafured i dalej pieszo, pokonując ponad 600 m podejścia w pionie. Natomiast z pobliskiego  Gyöngyös mamy ponad dziesięć kursów autobusowych dziennie. Ciekawy jest też ten parking publiczny poniżej szczytu. Jest on płatny tylko w wybranych godzinach, a poza nimi można po prostu zostawić auto lub nawet w nim spać bez problemów. Dodam jeszcze, że nie można zapłacić euro ani kartą, więc warto mieć kilka drobnych forintów. Na wierzchołku mamy wiele miejsc na urządzenie pikniku, stragany z pamiątkami oraz fantastyczny samoobsługowy bar dla wygłodzonych… Rozchodzi się stąd również wiele szlaków we wszystkie strony. Oznaczenia tychże to poziome paski, krzyżyki oraz pionowe paski – oczywiście wszystko w różnych kolorach, więc możliwych kombinacji jest wiele. najwyższy punkt Węgier na Kekesie Ale jak wspomniałem największa atrakcja to 176-metrowa wieża telewizyjna (Kékes TV-torony), w której jest taras widokowy i restauracja – wstęp to 480/350 forintów. Czynna codziennie od 9 rano do 16-18 w zależności od pory roku. Na taras widokowy wjeżdża się windą, ale ja zafundowałem sobie spacer po 140 schodach do góry, aby nie było, że wjechałem na te górę autem…Widoki na wszystkie strony, niestety przez szyby i tak wynagrodziły długą podróż tutaj. Doskonale widać było nie tylko Tatry, Niżne Tatry i inne słowackie pasma górskie na północy, ale zwłaszcza te pobliskie węgierskie góry, w przepięknej jesiennej szacie, jak Góry Bukowe, o których wkrótce przeczytacie u mnie. Natomiast na południu majaczyły jakieś odległe, chyba już rumuńskie pasma. Bo przed nimi rozpościerała się wielka równina… Wypiłem w barze kawę czekając na zachód słońca, który wkrótce nadszedł i jeszcze bardziej zauroczyłem się tym miejscem. Niby niewielkie góry, ale też można się zachłysnąć widokami. TV Kilato Jak pisałem oprócz drogi jezdnej na szczyt prowadzą liczne piesze i rowerowe szlaki turystyczne. Wybudowana w latach pięćdziesiątych XX wieku na rozległym, płaskim i porośniętym lasem wierzchołku wieża ze swymi widokami przyciąga rzesze turystów na okrągło przez cały rok. Byłem w szoku ilu ich tu spotkałem w tę listopadową, do tego zimową niedzielę. Pewnie tylko w lecie ta góra przegrywa z Balatonem. Węgrzy to aktywny turystycznie naród, spotykałem ich w polskich Tatrach, czy rumuńskich górach Bihor. Po nasyceniu oczu widokami pozostało mi tylko odnalezienie samochodu i zjazd w dół do Matrafured. Na zboczach góry świeciły się co kawałek światła hoteli i ośrodków wczasowych, które już przygotowały ofertę sylwestrową na tegoroczne zakończenie roku, bardzo popularną wśród Węgrów. kawiarnia na tarasie TV Kilato Sam muszę pomyśleć, gdzie w tym roku pożegnać stary rok. Do tej pory udawało mi się to czynić w górach. Może by pozwolić sobie w tym roku na odrobinę luksusu i pobyt w http://perlapoludnia.pl/. Położony w Roztoce Ryterskiej, w cudnej okolicy Beskidu Sądeckiego ośrodek pozwala odetchnąć i zapomnieć na chwilę o całym świecie. Fantastyczne okoliczności przyrody pozwalają na bliski kontakt z naturą, piękną tu o każdej porze roku. A do tego impreza sylwestrowa to może być strzał w dziesiątkę. A jeszcze jest bogata oferta SPA oraz sportu i rekreacji, a także posiłki wywodzące się z góralskiej kuchni… chyba trzeba tego spróbować! widok z wieży na kopułę szczytową Kekesu i zachód słońca Na koniec zapraszam do obejrzenia fotorelacji ze zdobycia Kekesu. Niektóre fotki, te na wieży robione są przez szybę, więc jakość jest gorsza, ale dają pogląd na „możliwości” tej niedocenianej góry. Wkrótce kolejne opowieści z węgierskich gór. Choć poznałem je dopiero pobieżnie z racji braku czasu, to już wiem, że w niektóre miejsca będę musiał powrócić, bo przekonałem się, że są na tyle piękne, że są warte bliższego poznania. Na pewno takowe są Góry Bukowe, choć Matra też ma wiele do zaoferowania. Pasma takie podobne do naszych Beskidów. Pomyślałem sobie, że będą odpowiednie na stare lata, ale chyba tyle nie wytrzymam, żeby tu powrócić. Konkludując Węgrzy też mają swoje góry warte eksploracji, a kto nie wierzy niech się przekona na własnej skórze. Do tego jeszcze dochodzi mnóstwo jaskiń do zwiedzania i oczywiście zabytków. Dziękuję koledze Danielowi za wspólne odkrywanie Węgier. Z górskim pozdrowieniem Marcogor [See image gallery at marekowczarz.pl]       Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

KOŁEM SIĘ TOCZY

Nie daj się OKRAŚĆ ani ZJEŚĆ pod namiotem – Praktyczna Pogadanka 02

Czas na drugi odcinek z serii praktycznej, w której staram się pomagać początkującym, chcącym zacząć swoją przygodę z podróżami na własną rękę, a także doradzić nieco w tych kwestiach osobom już nieco doświadczonym. Zapraszam do drugiego odcinku o noclegach na dziko. Pierwszy odcinek możecie zobaczyć tutaj, a także polecam zerknąć do blogowego wpisu o nocowaniu pod namiotem The post Nie daj się OKRAŚĆ ani ZJEŚĆ pod namiotem – Praktyczna Pogadanka 02 appeared first on Kołem Się Toczy.

Neapol. Pizzeria Gino Sorbillo – w świątyni włoskiej pizzy

ITALIA BY NATALIA

Neapol. Pizzeria Gino Sorbillo – w świątyni włoskiej pizzy

Piątkowy wieczór w połowie marca, ścisłe centrum Neapolu. Pod drzwiami kelner zbierający zapisy i kilkadziesiąt osób oczekujących na stolik. Średni czas stania w kolejce to godzina. Średnia, dzienna ilość sztuk pizzy trafiająca wprost z tradycyjnego pieca opalanego drewnem na talerze klientów to 1200, a składniki używane do jej wyrobu to wysokiej jakości produkty pochodzące wyłącznie z regionu Kampania. Sos z dojrzałych, soczystych pomidorów, świeża mozarella, pachnąca bazylia, najlepsza oliwa z oliwek oraz ekstremalnie cienkie i miękkie ciasto. Ale to nie jedyny sekret słynnej, neapolitańskiej pizzerii. Oto za niecałe 4 euro margheritę przygotuje Wam facet, który szkolił uczestników włoskiego i australijskiego MasterChef'a oraz wygrał Mistrzostwa Pizzy Neapolitańskiej w 2013 roku. Zapraszam Was do Gino Sorbillo. Source: Italia by Natalia

BANITA

TRAMPki w Kuchni Spotkań IKEA

Jak wygląda Twoja podróż marzeń? – zapytałam. Gwar, jaki panował przy stole, ucichł. W tle rozbrzmiewała jedynie klimatyczna muzyka, a na ekranie dużego monitora migały kadry ze świata: z kanionów w Stanach, z Wyspy Wielkanocnej, Tajlandii, Madagaskaru, ale też z podróży po Polsce. W powietrzu też mieszały się zapachy świata: imbiru z zupy dyniowej, świeżej kolendry dodanej do guacamole, soczystego mango. Pierwsza zapytana odchrząknęła i nieśmiało powiedziała, że jest […] The post TRAMPki w Kuchni Spotkań IKEA appeared first on B *Anita.

Himalaje 2016 - Dzień 14 - Orlice wylatują

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 14 - Orlice wylatują

16 sierpnia 2016 - wtorek17 sierpnia 2016 - środaNikomu się nie chce wyjeżdżać, ale niestety trzeba wracać do rzeczywistości. Niektóre Orlice jeszcze zostają dzień czy dwa, Ola czeka na "drugi turnus" - Orliczki - dziewczyny nieco młodsze motocyklowym stażem, które wrócą Enfieldami do Manali.  Ruszamy na lotnisko w Leh. Nie jest to takie proste, bo zanim wjedziemy na jego teren, kierowcy muszą uzyskać pozwolenie od mundurowych. W końcu jesteśmy na miejscu i zaczyna się zabawa...Na lotnisko wchodzi się rożnymi wejściami, odpowiadającymi gate'om. Są chyba trzy. Do jednego jest wieeelka kolejka. Do drugiego nikt nie stoi. Gdzieś dalej znowu stoją jacyś ludzie. Wejścia nie sa opisane i nie ma na nich informacji "za czym ta kolejka stoi". Jest kilka skupisk plastikowych krzesełek, połączonych ze sobą - taka poczekalnia pod chmurką.Podczas gdy cześć z nas rozładowuje bagaże z dachu taksówek, pozostałe próbują się rozeznać w sytuacji. Wielka kolejka "leci" na Goa. Więc to raczej nie my. W środkowej części przy wejściu jest mała tablica z ledwo widocznymi, wypisanymi kredą informacjami. I co ciekawe okazuje się, że to nasze wejście. No to wchodzimy. Zanim przejdziemy dalej chcemy jeszcze poczekać, bo ma podjechać ekipa, która zostaje w Leh, żeby nas pożegnać i upewnić się, że na pewno poleciałyśmy. Niestety jak już weszłyśmy, to nie możemy wyjść, tzn. z budynku możemy, ale nie ze strefy wyznaczonej przez plastikowe krzesełka, czego pilnuje uzbrojony pan w mundurze. Ance, która chce nas pożegnać to nie przeszkadza i przechodzi nad krzesełkami, żeby nas uściskać. Czas jednak nagli, więc przechodzimy dalej, by poddać się kontroli lotniskowej w wersji lokalnej...W środku budynku... ludzie ze wszystkich wejść i tak wchodzą do jednej hali. Najpierw musimy poddać nasze bagaże skanowaniu. Potem możemy przejść dalej, do stanowisk odpraw. Udaje nam się znaleźć to właściwe. Są osobne kolejki dla mężczyzn i kobiet - w męskiej jest milion osób, w damskiej przed nami zaledwie jedna. na stanowisku check-in wymieniamy główne bagaże na karty pokładowe i możemy iść do kontroli bezpieczeństwa. Tu też są osobne kolejki, ale w damskiej jest sporo więcej osób, w dodatku te najgrubsze hinduski i jeszcze grubsze muzułmanki przepychają się jeszcze bardziej niż dzieciaki z mojego klubu narciarskiego wieki temu w kolejce do krzesełka na  Goryczkowej... Kolejka przesuwa się wolno, bo i tak wszystkie podręczne bagaże idą na jedną taśmę i przez jeden skaner. W dodatku, właśnie zauważamy, że kobiety nie mogą wchodzić z plecakami i więcej niż jedną sztuką bagażu podręcznego (a niektóre z nas mają jeszcze kaski). Pani mundurowa tego pilnuje i coś się burzy, ale zignorowanie jej jest wystarczające, żeby problem już przestał istnieć. Jeśli już się uda wrzucić bagaż na taśmę, przechodzi się przez bramkę (faceci) i przez bramkę i kontrolę za kotarką (kobiety), po czym dostaje pieczątkę na karcie pokładowej. Teraz jest tylko walka o wyszarpanie  swojej własności i można zatopić się w tłumie we wspólnej dla wszystkich gate'ów poczekalni. Jest barek lotniskowy, więc kupujemy sobie samosy i jakieś picie na śniadanie. Musimy też wytężyć uwagę, żeby nie przegapić naszego lotu - komunikaty niby są , ale całkowicie nie do zrozumienia, a na monitorach nad gate'ami informację się wyświetlają, albo nie, więc też pełna dowolność. W końcu przychodzi czas na nasz lot. Stajemy w kolejce do bramki i... odbijamy się od niej, bo nie mamy odpowiedniej pieczątki czy znaczka wskazujących, że przeszłyśmy identyfikację bagażu. Wychodzimy więc bocznym wyjściem z poczekalni na płytę, gdzie widzimy setki toreb i walizek wywalone chaotycznie na podłogę. Uwijający się w tym wszystkim pan prosi o wskazanie bagażu każdą z nas. Po czym odkleja z zawieszki bagażu jakiś fragment i nakleja go sobie na przedramię, rysuje "ptaszka" na karcie pokładowej i mówi, że to już i możemy wracać do bramki... Na pytanie czy on to ogarnia odpowiada "się zobaczy". Przechodzimy przez bramkę i jednym z dwóch korytarzy (każdy dla innej linii lotniczej) wychodzimy na zewnątrz... na wspólny placyk ;) gdzie podjeżdżają autobusy przewożące pod samolot. Najpierw jeszcze kilka razy podjeżdża "nie nasz" biorąc spóźnialskich z innego lotu, aż w końcu nasz i zabiera nas pod samolocik. Wsiadamy i po chwili wylatujemy z Leh.Lot przebiega bez zakłóceń i mniej więcej rozkładowo lądujemy w Delhi. Tu również cześć grupy odbija w swoją stronę, na swoje loty. Ekipa lecąca do Polski ma samolot w środku nocy/nad ranem, więc mamy chytry plan na przeczekanie tych godzin. Zwiedzanie Delhi to słaby pomysł, zwłaszcza, że na lotnisku nie ma jak zostawić bagażu. GaGatek więc zorganizowała nam wypad wynajętym busem do Agry, żeby zobaczyć Taj Mahal.Przed lotniskiem czekał na nas człowiek, właściciel firmy przewozowej, który miał pokierować tą operacją. Przeszłyśmy w upale na parking, gdzie po długich minutach oczekiwania podjechał busik. Klimatyzowany. Bo jest nieznośnie gorąco. Surowy klimat Himalajów był o niebo lepszy :)Jak to w Indiach bywa, jeśli coś działa dobrze, to jest coś o czym nie wiesz. Szło za gładko. Tak więc nasz busik zepsuł się jeszcze zanim wyjechałyśmy z Delhi. W oczekiwaniu na następny, który "miał być za kwadrans" (no, zobaczymy) poszłyśmy zdobyć trochę picia i jakieś orzeszki na przegryzkę. Do Agry, gdzie coś zjemy, mamy ładne kilka godzin jazdy. Drobny shopping zasponsorował nam właściciel busikowej firmy - w ramach rekompensaty za niedogodności.Nowy busik był mniej komfortowy, ale jakby bardziej sprawny, więc jechałyśmy bez przeszkód.W Agrze poznałyśmy naszego przewodnika (niestety jego imię wyleciało mi z głowy), ale zanim nastąpiło zwiedzanie, poszłyśmy coś zjeść. Niestety do knajpy turystycznej, co widać było wyraźnie w cenach potraw, skądinąd bardzo dobrych.Gdy poziom cukru wrócił do normy, pojechaliśmy do Agry. Dostałyśmy kila rad jak się ustrzec przed złodziejami i naciągaczami, co wolno, a czego nie wolno wnosić na teren Taj Mahal a także ochraniacze na buty (bo do grobowca nie można wejść w butach, ale założenie na nie ochraniaczy załatwia sprawę ;)).W Agrze byłam w 2010 roku, podczas plecakowej podróży do Indii, ale niewiele się tu zmieniło - tłumy, tłumy, tłumy. Na szczęście nasz przewodnik miał dla nas już kupione bilety, więc nie musiałyśmy stać w wielkich kolejkach do kas, a potem nawet do kontroli bezpieczeństwa wprowadził nas na początek kolejki, ku niezadowoleniu lokalesów, ale za przyzwoleniem strażników.Nasz przewodnik bardzo ciekawie poopowiadał nam o historii tego miejsca, podając mnóstwo dodatkowych i interesujących informacji, co jak, gdzie, kiedy i dlaczego. W samym grobowcu poświęcił dłuższą chwilę na omówienie technicznych aspektów budowy obiektu i kamieni szlachetnych użytych do dekoracji. Po raz kolejny okazało się, ze jest jakimś VIPem wśród przewodników, bo strażnicy mu pomagali w demonstracjach przenikania światła przez marmur i niektóre kamienie, zamiast przeganiać - normalnie przechodzi się tam w kolejce ludzi, bez możliwości robienia zdjęć i zatrzymywania się. Akurat prowadzone są prace - piaskowanie minaretów, żeby przywrócić im jasny kolor. Zanieczyszczenie powietrza mocno dało im się we znaki. Od jakiegoś czasu w okolicy nie ma żadnego przemysłu, więc jest nadzieja, że po czyszczeniu zachowają biel na dłużej.Po zwiedzaniu musiały nastapić oczywiście rzeczy charakterystyczne dla postępowania z turystami w takich miejscach, czyli pod pretekstem przekazania dalszych informacji przewiezienie do sklepów. I tak trafiłyśmy do "potomków rodzin robotników, którzy budowali Taj Mahal", gdzie po demonstracji inkrustowania marmuru kamieniami tą samą metodą jak wieki temu, zaproszono nas do wielkiego sklepu, gdzie na przykład można było sobie zanabyć marmurowy stolik do gry w szachy ;) Kolejnym miejscem był sklep z biżuterią, gdzie najpierw mogłyśmy popatrzeć jak powstają wyszywane klejnotami makatki i inne wyroby z tkanin, a następnie posłuchać i popatrzeć na kamienie, które w różny sposób rozbłyskują gdy są oświetlone światłem i oczywiście zakupić je po "atrakcyjnych" cenach. Tu trochę miałyśmy już dość, więc po angielsku zmyłyśmy się ze sklepu.Nasz przewodnik zabrał nas jeszcze na targ z owocami, gdzie dopilnował, żeby nikt nas nie ponaciągał. Zrzuciłyśmy się na napiwek dla niego, bo było go warto posłuchać, a  "z urzędu" za nas dostawał jedynie 10 dolarów i pożegnałyśmy go, a same ruszyłyśmy busikiem z powrotem do Delhi.Koło północy byłyśmy na miejscu i mogłyśmy po raz kolejny rzucić się w wir odpraw. Zmęczone, ale zadowolone dotarłyśmy do poczekalni przed bramkami, gdzie spotkałyśmy znowu Jasinka i Reda, którzy wracali tym samym zestawem samolotów do Polski.Podróż, z przesiadką w Doha minęła bezproblemowo i w środę wczesnym popołudniem już byłyśmy w Polsce, gdzie na każdą z nas czekał jakiś mniejszy lub większy komitet powitalny. Szkoda się było rozstawać, po takim fajnym wyjeździe...

Muzeum Fotografii w Zamościu

SISTERS92

Muzeum Fotografii w Zamościu

Rynek w Lublinie

SISTERS92

Rynek w Lublinie

Budapeszt – komunikacja miejska

Kulinarny Blog

Budapeszt – komunikacja miejska

Wybierając się do stolicy Węgier – Budapesztu warto dowiedzieć się paru informacji na temat tamtejszej komunikacji miejskiej. Przeczytajcie jak dostać się do z lotniska do centrum miasta, jaki bilet kupić oraz jak poruszać się po mieście. W Budapeszcie możemy podróżować – metrem, autobusem i tramwajem. Bilety Jak w każdym większym mieście, tak samo w Budapeszcie mamy do dyspozycji kilka rodzajów biletów: bilety jednorazowe – koszt ok. 6 PLN bilety 24 godzinne – koszt ok. 26 PLN bilety 72 godzinne – koszt ok. 65 PLN bilety 7 dniowe – koszt ok. 75 PLN Wybór zależy oczywiście od tego na jak długo wybieracie się do Budapesztu. Jednak patrząc po cenach – najmniej opłacalny jest bilet jednorazowy. Z lotniska do centrum miasta Najłatwiej z Międzynarodowego Lotniska Liszt Ferenc do centrum miasta dostać się autobusem i metrem. Na lotnisku zaraz przy terminalu znajduje się przystanek autobusowy, z którego odjeżdża autobus 200E. Autobusem jedziemy na ostatni przystanek Kabanya-Kispest, tutaj przesiadamy się do „niebieskiej” linii metra. Przejazd autobusem zajmie nam ok. 35-40 minut. Ze stacji Kabanya-Kispest podróżujemy już metrem do centrum miasta (Ferenc Daek). Tutaj możemy przesiąść się w tramwaj, autobus albo inną linię metra. Bilety komunikacji miejskiej kupimy w punkcie obsługi pasażera jeszcze przed wyjściem z terminalu. Podróżowanie komunikacją miejską wyjdzie nas najtaniej, jednak jeśli chcemy możemy do centrum dojechać również taksówką, albo minibusami. Warto wiedzieć Na pewno zwrócicie na to uwagę, ale w metrze nie ma bramek, jednak zazwyczaj stoją kontrolerzy i wchodzą do metra należy okazać im ważny bilet na przejazd. Od razu uprzedzam, że nie warto podróżować bez biletu, bo kary są bardzo wysokie, a i kontrole zdarzają się często. Warto zobaczyć W Budapeszcie koniecznie trzeba zobaczyć i przejechać się najstarszą „żółtą” linią metra. Na tej linii kursują charakterystyczne żółte pojedyncze wagoniki kolejki.   Post Budapeszt – komunikacja miejska pojawił się poraz pierwszy w Kulinarny Blog - wiesz jak gotować!.

Positano, Amalfi, Ravello. The charm of empty beaches, or Amalfi Coast at low season.

ITALIA BY NATALIA

Positano, Amalfi, Ravello. The charm of empty beaches, or Amalfi Coast at low season.

Amalfi Coast and its colorful towns, scenic beaches hidden in small coves and the famous Costiera Amalfitana, one of the most panormic roads in Europe, in the season terribly crowded, from autumn to spring almost empty and eagerly awaiting for visitors. Today I will tell you why you should visit the Amalfi Coast during low season and what it's like to have a famous beach in Positano almost exclusively for us. Come and see for yourself! Source: Italia by Natalia

Park Narodowy Sutjeska: śladami partyzantów Tito z polskim akcentem

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Park Narodowy Sutjeska: śladami partyzantów Tito z polskim akcentem