Kurs Przewodników Beskidzkich: Podsumowanie pierwszej części szkolenia

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Podsumowanie pierwszej części szkolenia

Kościół Pokoju w Świdnicy

SISTERS92

Kościół Pokoju w Świdnicy

Delta Padu: Riwiera Adriatycka poza szlakiem

Zależna w podróży

Delta Padu: Riwiera Adriatycka poza szlakiem

Jak w bajce - Zamek Moszna

PO PROSTU MADUSIA

Jak w bajce - Zamek Moszna

         Połowa października za nami, a najtrudniejsze chwile tego miesiąca jeszcze przede mną. Nadchodzące dwa tygodnie będą niezwykle stresujące, pracowite i zamotane zdecydowanie najbardziej ze wszystkich, jakie do tej pory przeżyłam. Ale o tym ciągle jeszcze cicho sza, liczę po cichutku, że w następnej opowieści będę mogła już wszystko wyjawić, a na razie wolę nie zapeszać. ;) Żeby jednak umilić te długie chwile oczekiwania, tym razem przeniesiemy się do bajkowej scenerii, którą można zobaczyć na własne oczy w niepozornym województwie opolskim. Wracając z Biskupiej Kopy (o której była mowa ostatnio), postanowiliśmy zahaczyć o jeden z piękniejszych zamków w naszym kraju. Mimo iż tak naprawdę jest to pałac, to bardziej przyjęła się nazwa Zamek Moszna i dlatego też tej nomenklatury będę używała w całej opowieści, na którą serdecznie zapraszam. :)        Piękne wieże zamku widać już z daleka, zresztą droga jest bardzo dobrze oznakowana, więc dojazd do niego nie jest wielkim problemem. Zdecydowanie trudniej jest tam zaparkować, szczególnie w niedzielne popołudnie. Nam udało się zatrzymać tuż pod kościołem, skąd ruszyliśmy prostą aleją w kierunku zamku. Zapłaciliśmy za wejście na teren parkowo-pałacowy i ruszyliśmy na spacer wokół niego. Trzeba przyznać, że naprawdę robi niesamowite wrażenie. Przede wszystkim bardzo fajną rzeczą jest to, że można się spokojnie rozłożyć na szerokich trawnikach i po prostu odpocząć. Wiele osób tak robiło i myśmy też przysiedli na kilka chwil w cieniu drzewa, aby nasycić się widokiem.            Do zamku przyciąga niezliczone tłumy turystów przede wszystkim jego niesamowita architektura, ale duże wrażenie robi także ponad dwustuhektarowy park. Jego najpiękniejszą częścią jest zdecydowanie aleja lipowa, leżąca w głównej osi kompozycyjnej parku pałacowego. Z jednej strony znajduje się bryła zamku, zaś na drugim końcu cmentarz rodzinny von Tiele-Winckler - dawnych właścicieli obiektu. Obecnie pozostało w niej 29 lip (z początkowych 110), które liczą około 250 lat. Muszę przyznać, że spacer taką aleją tego dnia był bardzo dobrym pomysłem, zdecydowanie chłodniej i przewiewniej tam było niż na otwartej przestrzeni przed zamkiem.           Jednak to nie lipy były największą atrakcją tej części terenu pałacowego. Zdecydowanie większą uwagę skupiały na sobie kaczki, pływające w niezwykle zielonej wodzie, okalającej całą aleję. Nam też się bardzo podobały, szczególnie jak nurkowały i zajadały te zielone drobinki unoszące się na powierzchni wody. Dzięki kaczkom odkryliśmy małą postać przy jednym z drzew. Początkowo nie wiedzieliśmy o co chodzi, dopiero później wyczytałam na stronie zamku, że jest to część nowej atrakcji. Szkoda, że na miejscu tego nie wiedzieliśmy, fajnie byłoby zakupić taką mapkę i poznawać historię zamku za pomocą takich małych figurek. Przypomniał się się Wrocław i jego krasnale. ;)       Po spotkaniu z kaczkami skierowaliśmy się ponownie w stronę zamku. Trzeba przyznać, że jego budowniczowie mieli prawdziwą fantazję, bo naprawdę wygląda jak wyciągnięty żywcem z bajek Disneya. A biorąc pod uwagę, że swój ostateczny kształt osiągnął w 1913 roku, to jest spora szansa, że Disney się na nim wzorował. Pewnie nie, ale zawsze można sobie tak spekulować. ;) Niemniej, co by tu nie mówić, zamek prezentuje się naprawdę okazale. Ma 365 pomieszczeń i aż 99 wież, z których część od niedawna można zwiedzać. Niestety, zwiedzanie wież jest możliwe dopiero od sierpnia, a myśmy byli tam w połowie lipca, więc ta przyjemność nas ominęła. A z powodu tłumów i goniącego nas nieco czasu, musieliśmy także zrezygnować ze zwiedzania zamku wewnątrz. Ale dzięki temu mamy co najmniej dwa powody, żeby tam jeszcze kiedyś wrócić. ;)        Bajkowa architektura zamku powoduje, że sporo sesji ślubnych się tutaj odbywa, sami byliśmy świadkami dwóch. Zupełnie mnie to nie dziwi, bo nie trzeba wcale daleko jechać, żeby mieć naprawdę oryginalne fotografie w przepięknym otoczeniu. Trochę tylko współczuliśmy jednej parze, bo akurat pogoda zaczynała się psuć i ciężko było chwilami pannie młodej utrzymać suknię. ;)        Generalnie ten zamek jest dowodem na to, że w naszym kraju nie brakuje naprawdę pięknych miejsc i wcale nie trzeba daleko jeździć, żeby móc zachwycać się fantastyczną i niezwykłą architekturą. I na pewno jeszcze tu wrócimy, żeby nadrobić zaległości w zwiedzaniu go wewnątrz. No i te wieże. ;)))~~Madusia.

Lecieliśmy nowym Airbusem A350 XWB. Jest się czym zachwycać! [Mnóstwo zdjęć]

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Lecieliśmy nowym Airbusem A350 XWB. Jest się czym zachwycać! [Mnóstwo zdjęć]

Recenzja: ibis Budget Katowice Centrum

wszedobylscy

Recenzja: ibis Budget Katowice Centrum

Hotele sieci ibis Budget oferują niskobudżetowe, acz komfortowe noclegi w przystępnej cenie. Podczas naszej rodzinnej podróży skorzystałyśmy z promocyjnej oferty i spędziłyśmy dwie noce w hotelu ibis Budget Katowice Centrum. Rezerwacji noclegów dokonałyśmy na stronie Accorhotels z około miesięcznym wyprzedzeniem, za jedną noc w pokoju dwuosobowym zapłaciłyśmy 39 PLN. Za dodatkową opłatą (21 PLN) wykupiłyśmy również śniadanie – jest to cena dla osoby dorosłej, śniadanie dla małego dziecka jest bezpłatne. Hotel ibis Budget Katowice Centrum położony jest w pobliżu Strefy Kultury, w bliskiej odległości od Spodka. Ze stacji kolejowej do hotelu docieramy bez problemu na piechotę. Zameldowanie przebiegło szybko i sprawnie, w recepcji otrzymujemy kod dostępu do bezprzewodowego Internetu i windą udajemy się do naszego pokoju na trzecim piętrze. Pokój urządzony jest skromnie, ale jak dla nas całkiem wygodnie – do naszej dyspozycji mamy podwójne łóżko (jak się okazuje następnego ranka z bardzo wygodnym materacem) z niewielkimi stolikami nocnymi, biurko z krzesłami do pracy, telewizor. Brakuje nam jedynie jakiejkolwiek półki, o szafie już nie wspominając, żeby rozłożyć ubrania. Moje zdziwienie wzbudza położona tuż obok łóżka kabina prysznicowa oraz umywalka, choć w przypadku podróży z małym dzieckiem jest to całkiem wygodne rozwiązanie, bo dzięki temu mogę kontrolować dziecko podczas kąpieli. W osobnym pomieszczeniu znajduje się jedynie toaleta. Do dyspozycji gości w pokoju są ręczniki, natomiast za zestaw kosmetyczny, dodatkowe ręczniki czy zmianę pościeli musimy dodatkowo zapłacić. Przy recepcji hotelu znajduje się niewielki kącik dla dzieci z kilkoma zabawkami oraz fotele dla gości. W hotelu nie działa na stałe restauracja (tylko rano przy śniadaniu), ustawione zostały natomiast automaty, w których możemy zakupić przekąski, napoje, kawę czy herbatę. W recepcji możemy kupić również alkohol (dostępne różne rodzaje piwa). Śniadanie podawane jest w formie bufetu i jest raczej skromne – do wyboru mamy pieczywo, ser, wędlinę, dżem, jogurt, płatki śniadaniowe oraz hot-dogi. Na poranny posiłek w hotelu zdecydowałam się głównie ze względu na brak czasu, żeby rano szukać z dzieckiem miejsca na zjedzenie śniadania. Hotele sieci ibis Budget można polecić osobom, które podróżują niskobudżetowo oraz potrzebują noclegu na krótki okres czasu. Świetnie sprawdzi się też na niedługą rodzinną podróż. Przeczytaj równieżRecenzja: Radisson Blu Scandinavia w AarhusRecenzja: Hotel Legoland w BillundRecenzja: Pensjonat Wojciech we WładysławowieRecenzja: Radisson Blu Centrum w Warszawie Post Recenzja: ibis Budget Katowice Centrum pojawił się poraz pierwszy w Wszędobylscy.

Suwalszczyzna: ten dzień, który nie wyszedł

Zależna w podróży

Suwalszczyzna: ten dzień, który nie wyszedł

TROPIMY PRZYGODY

Co u nas słychać? Otrzymuj list z podróży!

Już tylko 45 dni (wow!) dzieli nas od momentu, w którym wsiądziemy na pokład samolotu lecącego do Panamy z biletem w jedną stronę. Niby całkiem sporo czasu, ale to jednak bardzo mało, biorąc pod uwagę, co jeszcze musimy zrobić przed... Artykuł Co u nas słychać? Otrzymuj LIST Z PODRÓŻY! pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Piasek Saraswati - recenzja

Zastrzyk Inspiracji

Piasek Saraswati - recenzja

Optimus Crux

Dobas

Optimus Crux

Ikony Pragi

SISTERS92

Ikony Pragi

Polki w Italii polecają. Made in Toskania – lokalne produkty spożywcze

Italia poza szlakiem

Polki w Italii polecają. Made in Toskania – lokalne produkty spożywcze

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Krótka opowieść o ukraińskich drogach, 2 przebitych oponach i ekstremalnej pomocy drogowej

Wiecie, jak jest po ukraińsku laweta? Ewakuator. Uroczo, nie? Jeśli jedziesz na Ukrainę, zapamiętaj – może się przydać. Obiegowa opinia jest taka, że drogi na Ukrainie są fatalne. To nieprawda. W rzeczywistości są znacznie gorsze. Choć początek nie zapowiadał niczego złego – po pokonaniu przejścia w Medyce (jakiś rekord, staliśmy tylko godzinę) pomknęliśmy równą jak stół ścieżką w stronę Lwowa, która co prawda tuż przed miastem zaczęła mieć swoje drobne wyboje, ale i tak było pozytywnie. Następnego dnia, gdy zwiedzaliśmy polskie rezydencje magnackie w Podhorcach czy Złoczowie już było tych dziurek jakby więcej, ale ciągle do przyjęcia. Problemy zaczęły się na trasie do Tarnopola, a już zwłaszcza na drodze z Tarnopola do Kamieńca Podolskiego. Kruszony asfalt, koleiny, momentami całkiem spore dziury – tak jest przez całe 150 km tej męczącej drogi. Jej największą atrakcję ulokowano jakieś 30 km od Tarnopola na szerokich taflach asfaltu, które – gdyby nie koleiny i brak jakichkolwiek pasów i oznaczeń – mogłaby udawać ukraińską imitację autostrady. W pewnym momencie dojrzeliśmy znak, że jeśli chcemy skręcić na Kamieniec, musimy skręcić w prawo. Było to o tyle logiczne, że w oddali widzieliśmy, że nasza autostrada zbliżała się do końca. Tyle tylko, że…nie było gdzie skręcić – po prawej mieliśmy szeroką na 4 metry ukopaną hałdę piachu (tzw. pas zieleni), za którą faktycznie była jakaś jezdnia. Tylko jak tam zjechać? Z rozkminy wyrwał nas jadący przed nami tir, który nagle gwałtownie skręcił i w tumanach kurzu zjechał na prawy pas. Cóż było robić – pouczeni dobrym przykładem zrobiliśmy to samo. Po chwili jak gdyby nigdy nic, pojawił się drogowskaz na Kamieniec. Reszta drogi wyglądała podobnie – na niektórych jej fragmentach jazda z prędkością 40 kilometrów na godzinę zakrawała na sporą brawurę i ekstrawagancję. Potem na chwilę odzwyczailiśmy się od złego, bo wjechaliśmy do Rumunii. A jak już kilka razy pisaliśmy – drogi w Rumunii to w tej chwili absolutna ekstraklasa, skwapliwie wyremontowana dzięki wyciśnięciu do cna unijnego cycka z funduszami. Jasne, na lokalnych trasach zdarzają się słabsze odcinki, ale generalnie nie ma na co narzekać. W Mołdawii było już gorzej, ale ciągle przyzwoicie. Nawet gdy w pewnym momencie okazało się, że nasza główna trasa prowadząca do Kiszyniowa zamieniła się na kilkanaście kilometrów w szutrowo-żwirowy trakt i tak było miło, bo droga była szeroko, dobrze „wyklepana” przez auta i dzięki temu prosta jak stół. Potem było Naddniestrze, o dziwo nienajgorsze pod względem infrastruktury, a ponieważ człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego…po przekroczeniu granicy w drodze do Odessy znów przeżyliśmy szok kulturowy. Ale najgorsze dopiero miało nadejść. Na jeden z ostatnich etapów podróży zaplanowaliśmy rumuńską Deltę Dunaju. Ale przecież to za łatwe, bo Delta jest taka „komercyjna”. Delta Dunaju po ukraińskiej stronie wygląda z grubsza tak W mig wymyśliliśmy więc, że może fajnie byłoby obejrzeć Deltę od ukraińskiej strony. Wystarczyła nam do tego wzmianka w przewodniku, że miejscowość Wilkowo położona w środku ukraińskiego rezerwatu biosfery Dunaju bywa nazywana „ukraińską Wenecją”. No i co? No i jak kiedyś spotkam autorów tego przewodnika (nazwiska mam wynotowane) to głowę urwę, a do środka zrobię dwójkę. Albo każę pojechać tą drogą. Swoje dorzucił jeszcze spotkany po drodze na stacji motocyklista, którzy zachwalał Wilkowo pod niebiosa. I fakt, stwierdził, że na drodze „są takie fajen hopki i można se poskakać, hehe”, ale… Drogi życzliwy nieznajomy – jeśli to czytasz, to życzę ci, żebyś w swoim globtroterskim życiu poruszał się tylko takimi drogami. Bo problem wcale nie polega na tym, że Wilkowo i okolica są brzydkie, bo samo poprzecinane kanałami miasteczko jakiś tam urok ma, a dodatkowo położone nad Dunajem ośrodki wypoczynkowe wygladają przesympatycznie. Niestety, mamy tu do czynienia z klasycznym „hypem”, czyli rozbudzonymi oczekiwaniami, które nawet w 5 proc. nie pokrywają się z rzeczywistością. lko Droga do Wilkowa No i jest jeszcze podstawowy problem: do Wilkowa trzeba się jakoś dostać, a najlepsza droga z Białogrodu nad Dniestrem mniej więcej od połowy trasy to absolutny obraz nędzy i rozpaczy. Ty, który tu przyjeżdżasz, żegnaj się z nadzieją Od miejscowości Tatarbunary czeka na was i zawieszenie waszego auta absolutna męka i czarna rozpacz. Gigantyczne dziury, koleiny i slalom gigant pomiędzy nimi. Co ciekawe, droga jest właściwie pusta, a na ciągnącej się równolegle wąskiej gruntówce ruch jest jak na Marszałkowskiej. Tiry, dostawczaki, auta prywatne – jeżdżą tamtędy wszyscy. Nie jest to komfortowe, ale i tak o niebo lepsze niż jazda po tym tzw. asfalcie. Ale wiecie co? To też nie jest najgorsze. Tak wygląda Dunaj po ukraińskiej stronie. Bo najgorsze miało miejsce za Wilkowem, gdy ruszyliśmy dalej w stronę miejscowości Izmaił, niedaleko trójgranicy ukraińsko-mołdawsko-rumuńskiej (która jest zjawiskiem tyleż zabawnym co irytującym i jeszcze o niej kiedyś napiszemy). Niby niedaleko (niecałe 80 km), GPS też jakoś optymistycznie założył, że godzina trzydzieści styka. „Ukraińska Wenecja” – k***a twoja mać… No to jedziemy. Początek jest naprawdę malowniczy – tradycyjnie krzywa ścieżka ciągnie się wśród wysokich szuwarów i mokradeł. Na podziwianie krajobrazu mamy zresztą naprawdę sporo czasu, bo…tego nie da się opisać słowami. Slalomy, jakie musieliśmy pokonywać, by nie wpadać w głębokie na kilkadziesiąt centymetrów doły są nie do opisania – dość powiedzieć, że pokonanie tych 80 kilometrów naszą poczciwą kijanką zajęło nam prawie 3 godziny, w czasie których zdążyliśmy się pokłócić, pogodzić, znów pokłócić i znów pogodzić. Ale w końcu dojechaliśmy do Izmaiła z jasnym postanowieniem, że z samego rana ruszamy do Rumunii. I wiecie co? To też nie było najgorsze. Mapa poglądowa prawdopodobnie najgorszej drogi w naszej galaktyce Następnego dnia wstaliśmy rano jak skowronki i w te pędy ruszyliśmy w trasę, marząc wręcz o równiutkich rumuńskich drogach. Droga była tradycyjnie najeżona dziurami, ale w porównaniu z trasą wczorajszą to była prawdziwa ekstraklasa. I myśmy naprawdę te wyrwy mijali ze skillem godnym Hołowczyca (choć to kiepski przykład, bo on chyba od 20 lat żadnego rajdu nie ukończył). I nagle jebut! Wjechaliśmy w szeroką, ale raczej niewysoką dziurę i po kilkunastu metrach poczuliśmy ten charakterystyczny stukot koła. No to zatrzymujemy auto, wysiadamy i…prawa przednia i tylna opona przebite. Późniejsze śledztwo pokazało, że choć dziura była niewysoka, to jednak miała bardzo ostre krawędzie, które bez problemu poradziły sobie z kolami. Najważniejsze w takiej sytuacji to nie wpadać w panikę. Do miasta mamy jakieś 10 kilometrów, poza tym mamy zieloną kartę przecież, więc ktoś na pewno nam pomoże. Dzwonimy: najpierw do wymienionego w wykazie ukraińskiego przedstawicielstwa naszego przedstawiciela. Pojawia się wkurwiająca muzyczka. Wkurwiająca podwójnie, bo nie mamy karty SIM lokalnego telekomu (bo niby po co), a za kilkanaście minut rozmowy z Ukrainą można kupić przeciętnej klasy samochód. W końcu odbiera jakiś znudzony życiem obywatel: aha, opony, dwie, gdzie pan jest, a to był wypadek, nie, tylko najechalismy, a to w takim razie nic nie możemy zrobić, dzwońcie do Polski. No to dzwonię do PZU z przeświadczeniem, że Ukraińcy to wiadomo, Bandera i mszczą się za Petlurę i powstanie Chmielnickiego, ale rodacy to nas jednak nie zostawią. A tu taki wuj. Bo myśmy to niby wiedzieli, ale miła pani w PZU jasno nam wyklarowała: przebite opony to zbyt miałka awaria, żeby można było nią objąć nasze OC. Inna sprawa, gdybyśmy w kogoś przypieprzyli albo jeszcze lepiej ktoś w nas, wtedy możemy rozmawiać. I jakby komuś się coś stało, to też ubezpieczyciel pomoże z radością. Ale gdzie mi tu panie z jakimiś oponami dzwonisz. Lekko zdenerwowany pytam, co mamy robić, a w przypływie łaski miła pani oferuje, że może uda jej się znaleźć jakiś numer do lawety i jakby co to zadzwoni. Oczywiście, miała ważniejsze sprawy na głowie. Na szczęście z pomocą przyszli nam ukraińscy kierowcy. Zatrzymał się już pierwszy samochód – miła pani zadzwoniła do męża, zdobyła numer laweciarza, zadzwoniła i powiedziała gdzie jesteśmy. Laweciarz stwierdził, że będzie za pół godziny, a my jeszcze sobie ucięliśmy z panią pogawędkę o kiepskich drogach na Ukrainie – na dowód pani pokazała nam 5 okazałych bąbli prawie wyrywających się z jej łysych jak kolano opon. Byliśmy już częściowo uratowani, ale laweciarzowi się nie spieszyło. Na szczęście czekanie umilali nam miejscowi kierowcy, którzy zatrzymywali się sami z siebie i oferowali pomoc. Gdy tłumaczyliśmy, że czekamy na „ewakuator”, kilku brało od nas numer laweciarza i dzwoniło z opierniczem. Nie przyspieszyło to całego procesu – pokonanie 10 km zajęło gościowi niecałe 2 godziny. Co dalej? Na dobrą sprawę byliśmy skazani na łaskę i niełaskę kierowcy. Nie wiedzieliśmy nawet, ile trzeba będzie mu zaplacić, bo co chwila zmieniał zdanie. Szczęśliwie dla nas przy bankomacie pogadaliśmy chwilę z jakimś miejscowym, który wziął na krótką rozmowę laweciarza, bo mocno się zdziwił, że chce nas skasować NA TYLE (czyli ok. 100 zł). Dzięki niemu zapłaciliśmy mniej, a na koniec miał dla nas jeszcze jedną złotą radę. – Negocjujcie każdą cenę, bo mogą was orżnąć – powiedział krótko. Szybko okazało się, że ma rację. Laweciarz zawiózł nas do swojego znajomego mechanika, który gdy tylko zobaczył nas samochód, zaczął cmokać, kręcić głową i teatralnie prawie lamentować. Z jego małego monologu zrozumieliśmy, że opony nadają się na szrot, a dodatkowo trzeba też wymieniać parę metalowych części w samym kole, rzekomo zmiażdżonych przy przebiciu opony. A jak dwie opony do wymiany, to w sumie wymienić trzeba cały komplet. Koszt? 80 dol. Najmarniej. Ale znów uśmiechnęło się do nas szczęście, bo nasz motoryzacyjny ekspert nie miał takich opon jakich potrzebujemy i co gorsza, nie znał w okolicy nikogo, kto byłby mu je w stanie opchnąć. Stąd lekko niezadowolony kierowca zawiózł nas do „normalnego” warsztatu, gdzie majster podkleił nam obie oponki i po pół godzinie puścił wolno, inkasując za usługę jakieś 50 zł. Morał z tej historii jest taki, żeby uważać, bo w nieszczęściu nigdy nie zabraknie ludzi, którzy i tak będą chciał na nas trochę zarobić. I żebyśmy się dobrze zrozumieli: ten tekst nie jest przestrogą przed południem Ukrainy. Wręcz przeciwnie – Odessa to fantastycznie zachowane miasto z XIX-wiecznym klimatem, twierdza Akermańska w Białogrodzie nad Dniestrem imponuje wielkością (pamiętacie „Stepy Akermańskie” Mickiewicza? Ja też nie), a w miejscowych winnicach produkuje się naprawdę dobre wino. Tylko te drogi…

POSZLI-POJECHALI

Zdziarski Dom – U słowackich górali na weselu

Kilka kilometrów od granicy polsko-słowackiej, pośród Tatr Bielskich, znajduje się niewielka słowacka wioska – Zdziar, znana dobrze przede wszystkim narciarzom, dzięki dużej ilości wyciągów w okolicach oraz całkiem sporej bazie noclegowej. Teraz nazwa przyjemnie brzęczy na języku. W miniony weekend, Czytaj dalej » Artykuł Zdziarski Dom – U słowackich górali na weselu pochodzi z serwisu Poszli-Pojechali.

Wrzesień w obrazach

Zastrzyk Inspiracji

Wrzesień w obrazach

ATE-TRIPS

Widelcem po śląskim

Nieodłącznym elementem poznawania danego kraju, regionu czy miejsca jest poznanie jego kuchni. Warto zasmakować, pokosztować, popróbować co oferują nam kucharze, bo McDonald, KFC itp wszędzie jest takie same, ale autentyczna kuchnia danego regionu może różnić się i to bardzo. Tą różnorodność kulinarną, dobrze mieliśmy okazje poznać podróżując po województwie śląskim, które nie tylko stoi

HANNA TRAVELS

The best female travel blog posts of September

I just came back from Israel and started to read all the female travel blogs that I have in my Feedly. And I’ve found some very good personal posts that I felt familiar with. While reading some of them I felt really familiar with the topic and thought that I want to share them with […] Post The best female travel blog posts of September pojawił się poraz pierwszy w Hanna travels.

Najstarsze reklamy świata. Efez: stopa, która reklamuje… dom publiczny

Rodzynki Sułtańskie

Najstarsze reklamy świata. Efez: stopa, która reklamuje… dom publiczny

Włochy by Obserwatore

Alfabet emigracji. Funkcje społeczne w południowych Włoszech

By http://obserwatore.euKrótka historia emancypacji kobiet w południowych Włoszech Koniec. (Mówiłam, że krótka) Czy ja wyglądam na wielbłąda? Wystylizowana, na obcasie, z laptopówką w ręku. Ulubiony sport to bieganie po lotnisku i picie kawy na czas. To w Europie. W Chinach maksymalna koncentracja na śniadaniu, nie wiadomo kiedy następnym razem będzie się jadło. Napięty grafik, spotkania ciągną […]Czytaj oryginalny wpis: http://obserwatore.eu.

Włochy by Obserwatore

Polscy blogerzy we Włoszech – Blanka z Piemontu

By http://obserwatore.euPiemont jest jednym z większych regionów włoskich. Mocno wcina się w spokojną granicę Szwajcarii wycinając dla Włoch smakowite kąski górzystych Alp. Dalej na południe rysuje sobie granicę wzdłuż jednego z piękniejszych włoskich jezior – Lago Maggiore. Region pewnie chciałby również zagarnąć kawałek malowniczych terenów nadmorskich ale Genua mówi mu zdecydowane nie: morze to Liguria! A […]Czytaj oryginalny wpis: http://obserwatore.eu.

Most Karola w Pradze

SISTERS92

Most Karola w Pradze

Ceny w Kazachstanie – ile wydaliśmy na miesięczną podróż

Zależna w podróży

Ceny w Kazachstanie – ile wydaliśmy na miesięczną podróż

Ceny na Ukrainie

Zależna w podróży

Ceny na Ukrainie

Zależna w podróży

10 najważniejszych punktów podróży po Kazachstanie

Wróciliśmy! Cali, zdrowi i niepokłóceni, po miesiącu poza domem, weszliśmy do krakowskiego mieszkania po to, by rzucić się do łóżka i odespać podróż. Kazachstan uznajemy za zwiedzony przynajmniej w części. Było wiele świetnych momentów, trochę miejsc, które zapamiętamy na zawsze, trochę też zawodów. Kraj jest olbrzymi, a my przez niecały...

Obserwatorium kultury i świata podróży

Sarnia Skała – przez Dolinę Białego i Dolinę Strążyską

Kolejny dzień poświęcony Tatrom spędzamy w dolinach. Wyruszamy z centrum Zakopanego pod Wielką Krokiew. Naszym celem jest Sarnia Skała. Trasa jaką wybraliśmy jest lekka. Kolejny raz pamiętajmy o opłaceniu wejścia do Tatrzańskiego Parku Narodowego. Wycieczka była przyjemna, ale chwilami mijaliśmy tłumy ludzi, które nas sobą zmęczyły. Wędrówkę rozpoczynamy od przejścia przez uroczą Dolinę Białego. Na tym odcinku nie ma żadnych trudności. Trasa jest łagodna a okolica bardzo przyjemna i zielona. Co chwilę są ławeczki i kamienie, gdzie można usiąść i zrobić przystanek na coś do zjedzenia. Dolina ma 2,5 km długości. Wypreparowana jest skałach osadowych. Idąc zobaczycie, że dolinę tworzą liczne skałki i małe wodospady. Przepływa przez nią Biały Potok. Następnie idziemy Ścieżką nad Reglami, gdzie po drodze dochodzimy do Sarniej Skały. Dojście pod Skałę zajmuje ok 10 min. Następnie należy poświęcić kolejne 10 min. na wejście na górę. Z tego miejsca mamy rewelacyjny widok na Giewont. Sarnia Skała ma wysokość 1377 m n.p.m i znajduje się w pasie reglowym tatr Zachodnich. Ta skalista grań ma długość ok 300 m. Zbudowana jest z wapieni dolomitowych, a pod jej ścianami można zobaczyć kosodrzewinową polanę. Niegdyś była nazywana Małą Świnicą. Idąc dalej Ścieżką Nad Reglami dochodzimy do miejsca, gdzie można odbić nad Wodospad Siklawicę. Dzieli nas od niego jedynie 10 minut marszu. Idziemy mijając tłumy. Sam wodospad prezentowałby się całkiem nieźle, gdyby wyprosić 3/4 ludzi. Zauważam, że kończy mi się woda, stąd napełniam pełną butelkę źródlaną wodą, która była lodowata i cieszę się nią w okropnym upale jaki cały czas nam towarzyszy. Następnie tą samą ścieżką wracamy do punktu wyjścia. Pomiędzy Ścieżką nad Reglami a szlakiem na Dolinę Strążyską znajduje się schronisko. Siadamy na trawie znowu z tłumami i popijamy piwo. Z racji tego, że dookoła są łagodne ścieżki spotkacie tu mnóstwo rodzin z małymi dziećmi. Nami zainteresował się 2 latek, a my jego śmiechem. I tak minęło nam z pół godziny jak piliśmy piwo, leżeliśmy na trawie i śmialiśmy się z 2 latkiem. Wybieramy szlak przez Dolinę Strążyską i zmierzamy ku skoczni. Trasa jest spokojna i przyjemna, nie sprawia trudności. Jeszcze kilka spojrzeń na Giewont i po niecałej godzinie wędrówki musimy wrócić się ku skoczni. Dzień minął nam spokojnie i niestety był ostatnim w Tatrach. Mimo, że trasa była lekka można się na niej zmęczyć szczególnie przy upale. Oczy po drodze nacieszycie zielenią. Kategoria: Góry Tagged: dolina białego, dolina strazyska, lekka trasa tatry, sarnia skała, wodospad siklawica, zakopane

Pocztówka z podróży: Śląsk. Somewhere I belong

OOPS!SIDEDOWN

Pocztówka z podróży: Śląsk. Somewhere I belong

Park Zdrojowy Duszniki-Zdrój

SISTERS92

Park Zdrojowy Duszniki-Zdrój

TROPIMY PRZYGODY

Szczepienia przed wyjazdem – co warto wiedzieć?

Szykując się do długiej podróży dookoła świata jedną z ważniejszych spraw jest zorientowanie się, jakie szczepienia przed wyjazdem są niezbędne lub mogą się przydać w regionach, do których jedziecie. Oczywiście usłyszeć możecie wiele historii ludzi, którzy przemierzyli cały świat nie... Artykuł Szczepienia przed wyjazdem – co warto wiedzieć? pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Republika Podróży

Somalia – relacja z państwa widma; poznaj „Dryland” Konrada Piskały

// // // ]]> Ostatnio miałem przyjemność obcowania z literaturą reportażową w bardzo dobrym stylu. Przyjemność – może nie najlepsze słowo, chodzi bowiem o książkę „Dryland” Konrada Piskały. Głównym bohaterem reportażu jest Somalia – miejsce nieprzyjemne, nieprzyjazne, niebezpieczne, o którym niewiele wiemy i jakoś niekoniecznie staramy się dowiedzieć więcej, bo przecież i tak jesteśmy na okrągło bombardowani przygnębiającymi informacjami z innych zakątków świata. Ale o Somalii warto dowiedzieć więcej. Warto przede wszystkim poznać jej mieszkańców – niezwykle dzielnych i zdeterminowanych by przetrwać ludzi. Należy im się to. // Dryland, Konrad Piskała, Wydawnictwo W.A.B, 2014 Dryland czyta się jednym tchem. Mamy tu losy bohaterów spotkanych przez autora i opis jego własnych przeżyć z wyjazdu do tego przedziwnego kraju, tworu, miejsca na mapie. Konrad Piskała podróżując w miejsca, które ciężko nazwać przyjaznymi, uprawia sport ekstremalny. Podziwiam go trochę zazdroszczące ale jestem wdzięczny za tak dobrze opisaną relację i tak ciekawie podane historie napotkanych ludzi. Autor prowadzi nas po przez losy Somalijczyków mieszkających w Polsce oraz ich perypetie po ucieczce z Somalii. Sam w końcu wybiera się w niebezpieczną podróż przez Etiopię, Kenię, Somaliland, Puntland aż do Somalii, a w niej do legendarnego Mogadiszu – stolicy Somalii – państwa, które de facto nie istnieje. W książce odnajdziemy rewelacyjnie skonstruowaną wciągającą historię popartą (co się rzadko zdarza) adekwatnymi fotografiami dokumentującymi iż świetny tekst nie powstał jedynie w głowie autora, a jest kawałkiem, rzetelnej reporterskiej roboty. Ponadto historie bohaterów przeplatane są informacjami nt historii Somalii jak i całego regiony Rogu Afryki co pozwala czytelnikowi w pełni zrozumieć współczesny stan rzeczy. Dla miłośników reportaży i osób ciekawych świata Dryland Konrada Piskały – lektura godna polecenia, a nawet pozycja obowiązkowa. ••• 21.09.2015 doszło w Mogadiszu – stolicy Somalii – do zamachu terrorystycznego. Zginęło w nim dwóch obywateli z polskim paszportem. Jednym z nich był Abdulcadir Gabeire Farah - jeden z bohaterów książki „Dryland”… Abdulcadir Gabeire Farah był założycielem i prezesem Fundacji dla Somalii. Przybył do Polski w 1989 roku i jako pierwszy Afrykańczyk uzyskał w niej status uchodźcy. To bardzo smutne, że tacy ludzie odchodzą po przez sprawy z którymi walczyli przez większość swojego życia.  Polecamy również: // Zobacz takżeCzłowiek, który odwiedził wszystkie stolice państw Europy.Na Siedem Kontynentów. Notatnik Podróżnika.Jedyna plantacja herbaty w Europie!Pępek Świata. Z dzieckiem w drodze.Wędrówki z Pawłem: Notatnik Podróżnika PPSystem Białoruś.Zielona sukienka. Przez Rosję i Kazachstan śladami rodzinnej historiiSeks, betel i czary. Życie seksualne dzikich sto lat później.Żagle nad pustynią. Z wiatrem przez Gobi.

Włochy by Obserwatore

E czyli etapy życia na emigracji

By http://obserwatore.euCarta bianca czyli gdzie sie podział mój autorytet Tym, którzy od zawsze żyli w jednym miejscu, w gronie niezmiennie tych samych ludzi, wśród ogólnie przyjętych i akteptowanych reguł, kodeksów i systemów wartości pewnie ciężko będzie w pełni poczuć to co przeżywa każdy którego świat staje na głowie bo z człowieka „naszego” staje się postacią „obcą” – […]Czytaj oryginalny wpis: http://obserwatore.eu.