Polki w Italii polecają – Made in Kalabria – lokalne produkty spożywcze

Italia poza szlakiem

Polki w Italii polecają – Made in Kalabria – lokalne produkty spożywcze

Hotel w centrum Paryża - Lenox Montparnasse

Podróże MM

Hotel w centrum Paryża - Lenox Montparnasse

Moje wielkie tureckie wesele…Część II: tureckie – nietureckie?

Rodzynki Sułtańskie

Moje wielkie tureckie wesele…Część II: tureckie – nietureckie?

Bambusowy rower – szczęśliwi czasu nie liczą!

Ale piękny świat

Bambusowy rower – szczęśliwi czasu nie liczą!

I to jest absolutna prawda. A wszystko zaczęło się tak...Zobaczyłam bambusowy rower! Na jawie. Miał kompletną ramę i dwa koła. I jedno powiem - widok był dużo piękniejszy od zachodu słońca. Chociażby dlatego, że zachód słońca przytrafia się codziennie. Więc stałam zaczarowana. Nie tylko ja. Stał Jarek Baranowski i pozostałe chłopaki z warsztatu Carbonbike.pl. Przystawali i patrzyli się na rower podczas przerwy na kawę, na drugie śniadanie, podczas zwykłej przerwy na nicnierobienie. Bo ja pracuję z romantykami, którzy mogą mówić co chcą, ale oni po prostu kochają rowery!Wielka niespodziankaTak naprawdę nie wierzyłam, że to się dziś wydarzy. Już ponad miesiąca czekam na włączenie do ramy pozostałych tyczek i ciągle coś stało na drodze. Dlaczego dziś miało być inaczej? Najpierw czekaliśmy na piastę, żeby ustalić rozstaw tylnego trójkąta. Kiedy doszła, zabrakło haka by ją zamontować. Aktualnie brakuje kół. Ale to najmniejszy problem, bo na scenie pojawił się Piotrek.Czas sobie płynieZ Jarkiem mam jedną wspólna cechę. Nie zawracamy sobie zbyt mocno głowy przemijaniem dat w kalendarzu. – Kiedy chcesz jechać? – pewnego razu zapytał Piotrek.– Za miesiąc.– A masz już wszystkie części?– Mam piastę.Prawdopodobnie w tym momencie postanowił dołożyć swoje logistyczne trzy gorsze do naszej radosnej pracy nad ramą. Zamówił części. Więc przyszły szprychy, obręcze, dętki, opony. Akurat dzisiaj. – To teraz składaj. Piotrek pokazał, jak to się robi i zostałam sam na sam z kołem. I nie ma co, wkręciłam się! Wielka premieraObrazek jest taki. Ja walczę z kolejną szprychą, kiedy naglę wpada Jarek. Na twarzy ma triumfalny uśmiech, a w ręku... Całą, kompletną ramę! – Patrz! Nie było ciebie, to sam skleiłem. Dołożymy koła i będzie można zobaczyć jak wygląda nasz rower!– Tylko, że koła jeszcze nie są gotowe!– To weźmiemy jakiekolwiek. Piotrek znajdziesz coś?Znalazł. Wymontował ze swojego roweru. Za chwilę pod drzewkiem nasze dzieło po raz pierwszy przypominało rower. Stanęłam ja, obok mnie Jarek, obok Jarka Piotrek... Przystawali wszyscy i patrzyli. A ja patrzyłam, jak oni patrzą i wiedziałam, że nie mogłam trafić lepiej. Jakie mam wielkie szczęście, że to właśnie z nimi tworzę bambusowy rower – z ludzmi z pasją. Choć... brakował jednej osoby – Piotrka Gilarskiego. Akurat tego dnia nie mógł przyjechać do warsztatu, ale obecny był duchem. To na pewno!Uwaga, na szczęścieZe szczęściem to jest tak – jak już raz dorwie to trzyma i nie puszcza. Więc po warsztacie pojechałam do pracy, po pracy na lekcję, po lekcji na miasto i... Głowa boli, oj ciągle boli!Funpage do polubienia:) Bo tam robię bambusowy rower: carbonbike.pl

Przewodniki Baedeker z Allegro za 5,99 zł. 30 różnych lokalizacji, anglojęzyczne. Czy warto? Recenzja (nie)typowego backpackera

BACKPACKISTA

Przewodniki Baedeker z Allegro za 5,99 zł. 30 różnych lokalizacji, anglojęzyczne. Czy warto? Recenzja (nie)typowego backpackera

Cliffs of Moher, czyli 4 pory roku

Wandzia w podróży

Cliffs of Moher, czyli 4 pory roku

Recenzja książki – Wszystko za Everest – Jon Krakauer

Obserwatorium kultury i świata podróży

Recenzja książki – Wszystko za Everest – Jon Krakauer

Tybet - kultura, zwyczaje i nasze przygody

mpk poland

Tybet - kultura, zwyczaje i nasze przygody

TROPIMY PRZYGODY

Atrakcje Krakowa, które Cię zauroczą

Lubię Kraków. Byłam w nim już tyle razy, że przestałam go traktować jak miasto, które się zwiedza. Stolica Małopolski zawsze ściąga mnie do siebie w konkretnym celu. Nie inaczej było tym razem. Tylko, że tym razem cel był inny: turystyczny.... Artykuł Atrakcje Krakowa, które Cię zauroczą pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Biebrza river - polish jungle

coffe in the wood

Biebrza river - polish jungle

Biebrza river - polish jungle ;)

Porto Through My Eyes

Picking the Pictures

Porto Through My Eyes

Fotowarsztaty – relacja

Dobas

Fotowarsztaty – relacja

Meksyk – Chcesz, przeczytam ci przyszłość...

Ale piękny świat

Meksyk – Chcesz, przeczytam ci przyszłość...

Co robić, dokąd wyruszyć w kolejną podróż i kiedy... Na tyle pytań wciąż szukam odpowiedzi, a tu nagle ktoś proponuje mi wróżbę...To takie proste. Patricia rozłoży dla mnie karty tarota, popatrzy i opowie – czy dostanę wizę, czy rower się nie rozleci, czy po prostu znajdę szczęście? Przecież tak bardzo chce to wiedzieć.– Więc jak? – Patricia kusi.– Boję się czytania przyszłości. – Mam uwierzyć, że nigdy nie odwiedziłaś wróżbity?– Tu mnie masz! Raz odwiedziłam. Ale nie wróżbitę, tylko szamana. I to w celach czysto naukowych.Dorwać szamana!Wcale nie myślałam o poznaniu przyszłości, kiedy z Olivierem przedzieraliśmy się przez las deszczowy. Przede wszystkimi chciałam zobaczyć prawdziwego szamana. – Praktycznie każda wioska ma swojego własnego – tłumaczył Olivier.– To dlaczego brniemy, przez te krzaki. Moglismy się zatrzymać w którejś osadzie po drodze!– Bo szaman, szamanowi nie równy. My idziemy do najsilniejszego. – Ufam Olivierovi, że wie co mówi.  Facet więcej czasu spędza z Majami w dżungli niż ze znajomymi w knajpach na piwie. Leśne ostępy wokół Valladolid zna więc jak własną kieszeń. Ale dzień był parny, słońce niemiłosiernie grzało. W taką pogodę wiara w kumpla wypaca się z każdym krokiem. Kiedy jej poziom spadł do stanu "zwatpienie" pojawila się kolejna wioska, a w niej ładna, zadbana chatka.–  To tam mieszka szaman – stwierdził Olivier.– Mieszkał – sprostowała przechodząca obok kobieta. – Ale kilka dni temu zmarł.No nie! Co robimy? Wracamy, czy szukamy dalej? Drugi etat szamanaSzukamy! Oczywiście nie dlatego, żeby się dowiedzieć, co przyniesie jutro, i pojutrze, i popojutrze, ale z pobudek czysto naukowych! Bo szamani wróżą z ziaren kukurydzy. O ile oczywiście nie są zajęci budowaniem hotelu w Cancun. Bo tym zajmował się aktualnie szaman kolejnej wioski. Miał wrócić za tydzień. To stanowczo za długo. Kontynuujemy poszukiwania w następnej wiosce. Dla dobra nauki ma się rozumieć. Przecież jesteśmy zbyt wykształceni, by dawać wiarę zwykłym przesądom, serwowanym przez jakiegoś Indianina!Więc wypytujemy o szamana w następnej wiosce. Bingo! Nasza dociekliwość została nagrodzona. Szaman  nie dość że żyje, to dopiero co wrócił z budowy hotelu w Cancun i jak tylko weźmie prysznic i zje kolację, to się nami zajmie.Cieszyliśmy się jak dzieci!Kukurydza prawdę ci powieKilka minut później poznaliśmy szamana. Miał na sobie pachnący biały t-shirt i nie więcej niż 30 lat na karku. Nie bawił się w zbędne konwenanse. W całym pomieszczeniu były tylko cztery meble: dwa zdezelowane krzesła, nie lepiej wyglądający stół i gablotka z obrazkiem Madonny z Gwadelupy. Na krzesłach nas usadził, na stole postawił krucyfiks, a z gablotki, zza obrazka matki Bożej, wyjął swoje święte zawiniątko. Ale sama jego zawartość nie wystarczy, by odczytać przyszłość. To zaledwie czubek góry lodowej niezbędnych rytuałów. Najpierw trzeba bowiem zapalić świeczkę. W Meksyku wszystkie rytuały odbywają się w blasku ich światła. Jakżeby inaczej mogło być u szamana? Przecież mieliśmy do czynienia z profesjonalistą! Świeczka zapłonęła przy krzyżu, a wokół niego szaman rozsypał magiczne ziarna kukurydzy. – Santo Tomas, Santa Anna... –  Szaman wzywał świętych i mieszał ziarna kukurydzy na stole.–  Santa Catarina, San Jose... – z potoku słów wyławiałam jedynie nazwy świętych. Kim była reszta? Być może wypowiadał imiona majańskich bogów, którzy wespół z katolickimi świętymi tej chwili pomagały duszy szamana wspinać się po konarach Ceiby – świętego drzewa Majów. Więc dusza wspinała się, ciało mieszało ziarna kukurydzy i rozdzielało na kilka małych stosików. Czy patrzyłam na to z fascynacją etnologa, czy może człowieka, przed którym za chwile znikną tajemnice przyszłości?W pewnym momencie ostatnie ziarno trafiło do swojego stosiku. Szaman zamilkł. Jego dusza nabrała już odpowiedniej wysokości, by spojrzeć na moje życie.Wziął głęboki oddech i zaczął mówić...– Patricia, a co robisz, kiedy w kartach widzisz coś złego? – To zależy– Od czego?– Od tego, czy osoba ma silę to przyjąć.Rzucił się na mnie strach. Co będzie jeśli Patricia uzna, że jestem wystarczająco silna, żeby przyjąć czarną wróżbę?– To jak, położyć ci karty..?

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Naddniestrze, czyli jak w kilka godzin stracić cierpliwość, prawo jazdy (prawie) i całą gotówkę (której na szczęście mieliśmy mało)

Jeśli koniecznie chcecie jechać do Naddniestrza, to raczej nie samochodem. Na granicy czeka was dość długi przymusowy postój i dziwne opłaty, a jeśli celnicy nie ograbią was do cna, zrobi to naddniestrzańska drogówka, która być może – tak jak nam – zechce wam zabrać prawo jazdy za wyimaginowane przekroczenie prędkości o 10 km/h. Wbrew pozorom nas wcale nie ciągnie w najbardziej niebezpieczne rejony Europy. Fakt, byliśmy z naszą trzymiesięczną pociechą w Kosowie, a teraz dopiero co wróciliśmy z Ukrainy, ale w obu krajach nie spotkało nas nic złego. No, prawie, ale przedziurawionych oponach i korzystaniu z ukraińskich warsztatów samochodowych napiszemy następnym razem. W zasadzie w każdym z tych „niespokojnych” krajów było nad wyraz spokojnie, więc z takimi samymi nadziejami jechaliśmy do Naddniestrza. Chociaż jakoś wcale nie paliliśmy się do tej wyprawy – to miał być krótki, kilkugodzinny postój po drodze z Mołdawii na Ukrainę, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg w Odessie. Bo też Naddniestrze jest być może miejscem ciekawym, ale z całą pewnością nie w turystycznym znaczeniu. Dla przypomnienia – to samozwańcza republika, która w 1990 roku wydzieliła się z Mołdawii i ogłosiła niepodległość. Niestety, nikt nie uznał jej jako państwa (a nie, sorry, uznały ją także nieuznawane przez nikogo Abchazja i Osetia Południowa), ale jednak faktów nie oszukasz: Mołdawia nie ma żadnej kontroli nad tym terytorium, które od ćwierć wieku rządzi się własnymi prawami. A prawa to rządy twardej ręki i przymykanie oka na nepotyzm, korupcję i zorganizowaną przestępczość – Naddniestrze jest rajem dla przemytników. I mimo międzynarodowych nacisków (wiecie, to słynne „wyrażanie zaniepokojenia niepokojącą eskalacją blabla”) status Naddniestrza raczej się nie zmieni, a powód jest prosty – kraj ten jest nieodmiennie związany z Rosją, która od lat wspiera Tyraspol finansowo i domaga się jego uznania. A gdyby mogła, najchętniej włączyłaby samozwańców w skład Federacji Rosyjskiej. I wydaje się, że sami naddniestrzańcy nie mieliby nic przeciwko – w 2014 r. tuż po włączeniu Krymu do Rosji, parlament Naddniestrza zwrócił się z taką samą prośbą do Dumy. A o nastawieniu tutejszych mieszkańców najlepiej świadczy herb republiki z wybijającymi się na pierwszy plan sierpem i młotem. Godło Naddniestrza na przejściu granicznym z Mołdawią Dla Rosji obecny stan jest zresztą dość wygodny, bo kontrolując Naddniestrze trzyma w szachu mającą europejskie ambicje Mołdawię. Witamy w Naddniestrzu? Not so fast, amigo! Ile kosztuje wjazd do postsowieckiej republiki? Nic, jeśli jedziecie marszrutką, których pełno odjeżdża z Kiszyniowa i przygranicznych miejscowości. Wystarczy tylko zadeklarować pogranicznikowi cel podróży i czas przebywania w kraju, po czym dostajemy specjalny kwitek. Data wyjazdu ma kluczowe znaczenie: jeśli po jej upłynięciu dalej będziemy w Naddniestrzu, możemy zapłacić sowity mandat. Ale jeśli marzy ci się wjazd autem, to przygotuj się na szereg komplikacji. Oprócz uzyskania wszelkich zgód od pograniczników, konieczne jest wykupienie winietki, ubezpieczenia i specjalnej wizy wjazdowej. W tym celu należy wypełnić szereg formularzy, w czym na szczęście pomaga tzw. broker, czyli urocza panienka z okienka. Oczywiście, nie za darmo. W sumie za przyjemność przekroczenia granicy zapłaciliśmy 25 euro (kwota była liczona na oko, więc nie zdziwiłbym się, gdyby jakieś lepsze auta płaciły więcej), a w bonusie dostałem całkowicie zszargane nerwy. Czemu? Pamiętacie „12 prac Asterixa”? Tam jest taka fenomenalna scena, w której Galowie muszą iść do urzędu i zdobyć jakieś zaświadczenie. Zadanie okazało się dość karkołomne i, na Teutatesa, podobnie było na przejściu granicznym. Z tą różnicą, że ja krążyłem między trzema okienkami obok siebie i robiłem za pośrednikiem między brokerką, celnikiem i jakimś innym panem urzędasem na granicy. O, tak to wygląda: Ostatecznie formalności zajmują nam jakieś półtora godziny, w tym pół godziny oczekiwania na trzylinijkowy świstek papieru – to rzekome ubezpieczenie. Trochę długo, zważywszy na to, że byliśmy jedynymi zagraniczniakami na granicy. Trochę zmęczeni staniem na granicy rezygnujemy z planowanego wypadu na zamek w Benderach – potem okazuje się zresztą, że niewiele straciliśmy, bo okoliczny teren jest wojskowy i obowiązuje tam kategoryczny zakaz fotografowania (jak zresztą chyba na 3/4 terytorium Naddniestrza) – i od razu kierujemy się na Tyraspol. Z krótkiej drogi do stolicy zapamiętałem tylko billboard reklamowy jakiejś restauracji, ale dość osobliwy. Na zdjęciu znajdowała się naga, leżąca na brzuchu baba, która na plecach miała jakieś wędliny, ser i winogrona. Otaczało ją trzech obleśnych kolesi, którzy zapamiętale konsumowali te wiktuały – mniam! Sam Tyraspol to miasto bez fajerwerków – oczywiście, wygląda trochę tak, jakby czas zatrzymał się tu 30 lat temu. Monumentalne socrealistyczne pałace, pomniki Lenina i innych wodzów rewolucji. Z tego komunistycznego krajobrazu wyróżnia się tylko widoczna prawie wszędzie nazwa „Sheriff” – największy koncern w kraju założony przez byłych członków bezpieki, którzy uwłaszczyli się przy okazji upadku ZSRR i teraz trzęsą całym krajem. W Tyraspolu „Sheriff” jest obecny wszędzie – do firmy należą supermarkety, stacje benzynowe, piekarnie, jedyna sieć komórkowa w kraju stacja telewizyjna, gazety, salony samochodowe, a nawet firma budująca mieszkania. Wisienką na torcie jest Sheriff Tyraspol, czyli największy klub sportowy w kraju, grający na nowoczesnym stadionie, którego nie powstydziłoby się pół Europy. Ot, taki mały monopolik. Po szybkim rekonesansie stwierdzamy, że nic tu po nas i ruszamy w stronę granicy z Ukrainą. Jedziemy wolno, słusznie zakładając, że w dzikim kraju wolimy nie mieć nieprzyjemności z miejscową drogówką. Niestety, i to nam nie pomogło – na rogatkach stolicy, gdzie jedziemy z przepisową prędkością 50 na godzinę zatrzymuje nas patrol policji. – Zdrastwujcie, trochę za szybko jechaliście – zagaja uśmiechnięty policjant. – Ale jak to? Przecież jest ograniczenie do 50 i jechaliśmy 50? – Nie, tutaj można jechać maksymalnie 40 na godzinę, a wy jechaliście za szybko. Dokumenty, proszę – policjant wciąż się uśmiecha, a my się poddajemy. Oczywiście, o żadnym fotoradarze nie ma mowy, a raczej wróć – fotoradar to dzielny stróż prawa ma w oku. Co poradzić – idziemy z policjantami na ich prowizoryczny posterunek, gdzie zaczynają spisywać jakiś protokół. Standardowe pytania – skąd, dokąd, po co, dlaczego i po 10 minutach protokół jest gotowy. – Będzie ticket – mówi policjant i dalej coś tam wygaduje po dziwnemu. Ponieważ ni w ząb nie rozumiemy, policjant rzuca krótko. – Gawari pa ruski? – Niet – odpowiadamy pewnie, bo to jedno z niewielu słów po rosyjsku, jakie znamy. – Polsza e nie gawarit pa ruski? – dziwi się policjant i sekundę zastanawia się, co z nami zrobić. Z pomocą przychodzi drugi policjant, który wyciąga zza pazuchy swojego złotego iPhone’a 6 (przez chwilę naiwnie zazdroszczę, że budżetówka w Naddniestrzu ma takie przychody) i zaczyna na nim stukać. Po chwili pokazuje nam ekran translatora, na którym zgrabnie przetłumaczono na polski lakoniczny komunikat: „Za szybko. Mandat”. – No, trudno. To ile? – dopytujemy, a policjant uśmiecha się złośliwie i moszcząc się w fotelu udaje, że liczy. W końcu jego fotoradar w oku jest mega precyzyjny. W końcu zadowolony z siebie rzuca kwotę 30 euro. – Ile? – dopytujemy z niedowierzaniem. -30 euro – spokojnie odpowiada policjant. – No dobra. To proszę nam podać numer konta bankowego albo blankiet. Podjedziemy szybko na pocztę i zrobimy przelew – jeszcze sobie nie zdaję z tego sprawy, ale to najbardziej bezsensowne zdanie, jakie wypowiedziałem w czasie tego wyjazdu. – Szto? – policjant zgadza się, że zdanie raczej bez sensu. – Bank numer, konto… – próbuję desperacko, włączając w moją wypowiedź mowę ciała. – No, no bank. Only cash – policjant znów szeroko się uśmiecha. – Ok, but there is a problem. We have no cash – mówię zupełnie szczerze. No, bo na cholerę nam ichnie inflacyjne pieniążki. A jako posiadacze karty z darmowymi wypłatami z bankomatów nie musimy wozić ze sobą reklamówek wypełnionych plikami banknotów ;) – No cash? – policjant nagle pochmurnieje i znowu rzuca coś po ichniemu. A gdy ponownie trafia na ścianę niezrozumienia, znów w sukurs naszemu Tubbsowi rusza jego partner Sonny Crocket. Kilka kliknięć w dotykowy ekran i znów widzimy koślawo przetłumaczony komunikat, który jednak tym razem brzmi dużo groźniej: „Za szybka jazda auto. Zabieramy prawo jazdy”. – Ale jak to? – teraz już jesteśmy poważnie zdziwieni, na co policjant odgrywa krótką scenkę wkładając prawo jazdy Izy (ona prowadziła) do kieszonki w swojej koszuli. Zaczynamy więc negocjować. Że może pojedziemy do banku – na co policjant odpowiada, że banki już zamknięte. To może bankomat? – No, może. – Ale musicie nam oddać prawo jazdy. – A, co to nie – znów uśmiecha się policjant. Swoją drogą, nieczułe sukinkoty, których nie wzruszyło nasze dziecko, zwykle bez pudła działające jako detanor wszystkich trudnych sytuacji w drodze. W akcie desperacji pokazuję portfel, w którym mam jakieś drobniaki – 5 euro, trochę hrywien i… – O, mam 50 złotych. Bardzo dobra waluta! Good polish money – wymachuję pięćdziesiątką. No dobra, pośmialiśmy się. W końcu policjanci dają za wygraną i decydują, że tym razem skończy się na pouczeniu. Ale mamy uważać, bo tu jest naprawdę 40 na godzinę. – Akurat – odpowiadam, ale na szczęście nie zrozumieli i już bardziej oficjalnie dziękuję. Po chwili jesteśmy już w samochodzie i zapieprzamy te 40 na godzinę ku granicy, by jak najszybciej wyjechać z tego popieprzonego kraju. Swoją drogą – to chyba pierwszy raz od dawna, gdy kogokolwiek tak samo jak nas ucieszył ponowny wjazd na ukraińską ziemię. Też trochę niecywilizowaną, ale jednak w porównaniu do Naddniestrza jawiącą się co najmniej jak Waszyngton, DC.

Winnica w najmniej sprzyjającym winorośli części Polski. Witajcie na Mazurach!

Italia poza szlakiem

Winnica w najmniej sprzyjającym winorośli części Polski. Witajcie na Mazurach!

Bycza Buła Gniezno

SISTERS92

Bycza Buła Gniezno

Wrześniowym Magazyn Turystyki Górskiej – cały numer poświęcony Tatrom

Obserwatorium kultury i świata podróży

Wrześniowym Magazyn Turystyki Górskiej – cały numer poświęcony Tatrom

Wydanie praktycznie w całości poświęcone jest Tatrom. Moją uwagę najbardziej przyciągnęła okładka a na niej Orla Perć. Nie dlatego, że jestem nią zainteresowana pod względem zdobycia bo nawet jeżeli, to kilka lat przygotowań przede mną. Orla Perć przyciąga jak magnez. Ludzie wręcz stawiają sobie za zadanie życiowe ją zdobyć. Tylko czy mają pojęcie jaką trasę muszą przejść, pomimo tego, że trudną? Bo owe stwierdzenie jeszcze nie wykazuje jak bardzo trzeba być doświadczonym i mieć pojęcie o wspinaczce.  Na samym początku gdy przeglądam magazyn uwagę moją przyciąga artykuł Doroty Rakowicz na temat śmierci Olka Ostrowskiego. Z odpowiednim smakiem został napisany, gdyż tyle było niepotrzebnego krzyku i sporów po tej tragedii, że czytanie kolejnego tekstu w formie tysiąca pytań byłoby dla mnie męczące. Olek Ostrowski od dziecka był zafascynowany górami nartami. Cieszył go ogromnie fakt i zawsze to podkreślał, że urodził się i żył w Bieszczadach. Śmierć Olka była trudnym egzaminem dla wszystkich, najtrudniejszym dla rodziny i tych, którzy byli praktycznie obok a nie mogli więcej pomóc. Dorota wspomina rozmowy z Andrzejem Bargielem w artykule. Nie zgadzam się jedynie z podejściem Tomka Mackiewicza, bo na Facebooku dokładnie śledziłam wpisy po tragedii i bardziej wyglądały na próbę bycia jednostką heroistyczną, gdzie pomoc była na drugim planie. Ale to moje zdanie. Olkowi należy się minuta ciszy, a nie przekrzykiwania. Poszedł na chwilę pojeździć na nartach w Karakorum. Miało go nie być chwilę … Następnie wartym uwagi tekstem jest wypowiedź Romana Bargieła, prezesa PTTK na temat schronisk w górach. O tym jak część z nich pełni rolę zaniedbanych miejsc, gdzie tłumami przechodzą ludzie zostawiając negatywne emocje. A przecież atmosferę budują także ludzie. I o tym właśnie przeczytacie. Jak nie do końca ważne jest czy schronisko jest z drewna czy innego budulca, a kto nim zarządza i opiekuje się swoimi przybyszami. Słowackie Tatry i Skrajne Solisko. Obserwacje wodospadu Wielka Siklawa, wspinaczka sprzed 50 lat, Łomnica i Kieżmarski Szczyt, Mała Wysoka, Otargańce, Polak-Słowak dwa bratanki, a także o tym co przyciąga turystów do Tatr przeczytacie w tym wydaniu. Moją największą uwagę przyciągnęły kolejno niżej opisane teksty i postaram się wam je ciut scharakteryzować. Gdzie iść w Tatry? Co jest trudniejsze a na co będę w stanie jednak wejść? Albo gdzie lepiej nie iść by się nie rozczarować, że chęci duże, a sił brak? W artykule TOP 10 tatrzańskich szlaków dowiecie się dużo na ich temat. Wyróżniono według redakcji na podstawie konsultacji z ludźmi gór 10 miejsc wartych uwagi. Nie są to koniecznie komercyjne, najbardziej znane szlaki. Skupiono się tu na krajobrazie, poziomie trudności a także charakterystyce danego miejsca. Przyznam o kilku nie wiedziałam, może coś tam słyszałam. Nawet dla poszerzenia własnej wiedzy warto zapoznać się z tym artykułem. Na Gęsią Szyję naprawdę warto się wdrapać, bo widok z niej jest jeszcze lepszy niż z Rusinowej Polany. Fot. Michał Sośnicki Na ogromną uwagę zasługuje tekst na temat Orlej Perci pt. „Taka z nas słaba płeć”. Trzy przyszłe przewodniczki tatrzańskie podejmują wyzwanie Orlej. Nie na czas, nie dla pokazania się. One muszą ją dobrze znać, by móc tą wiedzę przekazywać także innym. Miało być ich więcej, zostały trzy. Przeczytacie cały plan pań na zdobycie Orlej Perci. Pokazują na co zwrócić uwagę, co może być najtrudniejsze, jak do tej wspinaczki podejść. Podoba mi się ich rozsądek i precyzyjny opis działań. Tyle ludzi traktuje Orlą jak wyzwanie, by pokazać innym, że potrafią a to nie o to chodzi. Dokładne czasy przejść, rozpiska, sprzęt i nastawienie psychiczne. I żadna z nich nie założyła się z nikim o … piwo, że to zrobi. Przeczytacie artykuł, będziecie wiedzieli o czym piszę. Zostajemy w temacie Orlej. Czytam wywiad z Andrzejem Maciatą – ratownikiem TOPR. Pada tu bardzo wele ważnych kwestii o jakich turyści zapominają podczas wypraw górskich. TOPR za niedługo będzie traktowany jako taksówka. Bo się zmęczyłam, bo zapomniałem się ubrać, bo nie wiedziałem. Ratownik mówi, że to norma. Nie dziwi go to, bo zawsze takie sytuacje się zdarzają, ręce wszystkim opadają – no ale co zrobisz?. Przeczytajcie o ludzkiej głupocie, nieumyślności a także swobodnym podejściu do trudnego tematu gór. Zostało tu przytoczonych wiele ważnych zachowań. Jak się przygotować na upalne dni? Co robić jak w górach złapie nas burza? Jak uniknąć problemów na szlaku i po co nam np. czołówka w górach? Swoboda i merytoryka wypowiedzi ratownika TOPR bardzo przypadła mi do gustu. Konkretne i na temat! Najbardziej popularny wśród tłumów, które co roku atakują Zakopane jest Giewont i Kasprowy Wierch. I tu mamy na temat królewskiego duetu świetny artykuł. Poczytacie sobie o tych szczytach w aspekcie humorystycznym – bo kto nie widział klapek czy szpilek na Giewoncie? albo marudzeń przy kolejce na Kasprowy?. Autorka artykułu skupia także uwagę na uroku tych miejsc. Bardzo trafnie przedstawia wszystkie naj, które interesują prawdziwego wędrowca a nie panią w miniówce i sandałkach. Warto poczytać, bo oba szczyty są na wyciągnięcie ręki, tak naprawdę dla każdego. Tomasz Rzczycki spisał swoje spostrzeżenia na temat Doliny Kościeliskiej. Widzimy tu dwa oblicza. Miejsca, które przyciąga i miejsca, które odstrasza. Zdania są podzielone i słusznie. Przecież początkowy 40 minutowy spacer z Kir polega na podziwianiu wymarłego lasu i pustej polany. Na szczęście Dolina Kościeliska kryje w sobie wiele niespodzianek i atrakcji. Tu nie trzeba być wspinaczem, bo można przejść się na spacer w cudownych okolicznościach. Zobaczyć jaskinie. Pójść na Halę Ornak do fajnego schroniska. Na koniec z przeczytałam o softshell-ach – a dokładniej w wydaniu dwóch nogawek. O kurtkach się słyszy, czyta wiele. Czas na spodnie i wyjaśnienie czym jest ta tkanina zwana softshell-em. Jakie ma właściwości, w czym się sprawdzi? Oprócz tego poznacie kilka modeli spodni wraz z ich charakterystyką. W końcu może niektórzy zrozumieją, że nie muszą kupować spodni do wspinaczki a po prostu do trekkingu. Na rynku mamy wiele modeli, które są dostosowane do odpowiednich kategorii. Inne spodnie mamy do pieszych wędrówek, inne do wspinaczki. W sumie dobrze byłoby o tym wiedzieć. Podsumowując to wydanie. Temat główny to Tary. Ciekawie i merytorycznie poczytacie o wielu szlakach. Dużo uwagi poświęcono Orlej Peri i bardzo dobrze, oby jak najwięcej chętnych na ten szlak poczytało o nim. Kategoria: Góry Tagged: magazyn turystyki górskiej, nmp magazyn, npm wrzesień 2015, olek ostrowski wspomnienie, orla perć

Klinika

RAINBOW TRACK

Klinika

               Przed niewielkim budynkiem widzę kilku oczekujących. Rzuca mi się w oczy chłopak. Zawsze w tym samym miejscu cierpliwie czeka na swoją kolej. Obficie obandażowaną i wielką od opuchlizny nogę kładzie swobodnie na trawie. Macha z daleka choć nie jest skory do rozmów. Co się dziwić, nikt nie jest tu dla przyjemności. Inny, okryty kolorowym materiałem wygląda nieciekawie. Zdrowa ręka podtrzymuje owiniętą i paskudnie rozharataną dłoń. Wykrzywiona bólem twarz próbuje uśmiechnąć się na przywitanie. Nawet nie zagaduję. Oszczędzam mu wysiłku, kiwam tylko głową.Klimat Afryki nie należy do najłatwiejszych. Zaniedbanie i zlekceważenie małych niekiedy zadrapań prowadzi do ogromnego bólu, infekcji i długotrwałego leczenia. Upał, kurz, pot nie pomaga w gojeniu. Dwa małe pokoiki. Jeden do konsultacji, drugi do opatrunków. Kobieta owinięta białą chustą nawet przez chwilę nie piśnie z bólu. W szpitalu nie trafili z zastrzykiem. Mocne lekarstwo rozlało się w miejscu gdzie wyżarło skórę i zostawiło otwartą, wielką ranę. Każdy dotyk sprawia niewyobrażalne cierpienie. Znosi to bez zająknięcia. Malec wyje. „Musimy oczyścić kostkę”, tłumaczy pielęgniarka. Przytrzymuję jego nogi i ręce. Wyrywa się jak przerażone zwierzątko. Wierzga nogami. Krzyczy z przerażenia. „Nie możesz grać w piłkę”, tłumaczy matka. „Dopóki rana się nie zagoi”. Malec nie słuchał. Bieganie po boisku i kopanie piłki spowalnia leczenie. Z dziury na kostce wydobywa się ropa, krwawi. Następnym razem posłucha. Następnym razem będzie lepiej.  Tuż przed zamknięciem zjawia się maleństwo z poparzonym karkiem. Nie płacze. Ciekawość wywołana aparatem na chwilę odwraca jego uwagę. Puszcza kurczowo przyczepione do mamy rączki. Nie uśmiecha się. Nie ma nic do śmiechu. Rana piecze.Skaleczenia są różnej maści. Zdarzają się wypadki przy pracy w polu, najczęściej od maczety. Wypadki na budowie. Wypadki na motorze. Rozcięcia na stopach. Ukąszenia, które przez ciągłe drapanie przeradzają się  w duże, rozdrapane do krwi rany. Są też przypadki niewytłumaczalne. Przypadki w których świat duchowy, walka dobra ze złem staje się widoczna, namacalna. Główna religia w Togo to voodoo. Składanie ofiar diabłu, fetysze, bóstwa, pakt z szatanem czy klątwy są na porządku dziennym. Pojawiają się rany które nie goją się kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Czy ich posiadacze wiedzą dlaczego, skąd? Tak. W Togo nie ma ateistów. Każdy wierzy w świat duchowy. Jest to najważniejsza część, istota ich życia. W większości niestety wyjątkowo mroczna.                 Jedziemy do oddalonej o ponad dwadzieścia kilometrów wioski. Droga pełna kurzu i dziur. Są tu chorzy, którzy nie są w stanie dojechać do miasta. Mnóstwo dzieci. Jak wszędzie w Afryce. Odwiedzamy kolejno pacjentów rozrzuconych o kilka, kilkadziesiąt, kilkaset metrów. Niektórzy nie mogą zapłacić za leczenie. Płaci się  200 FCFA, czyli około 1,30 zł.  Zapisani w zeszycie, następnym razem zapłacą. Z jednej chatki wychodzi babinka. Starutka. Trzymając się kija, trzęsie się na chudych, starych nogach. Cienkim, cichym głosem mówi coś o oczach. Podchodzę bliziutko, witam się z babcią. Ma słabe oczy. Nie mogę jej pomóc, nie teraz. Ale spróbujemy następnym razem. Dotrzymujemy obietnicy. Pamiętamy o jej oczach. Niestety żadne z przywiezionych okularów nie pasują. Spróbujemy raz jeszcze. Jedna kobieta to twarda sztuka. Nie boi się bólu. Z ran sączy się ropa. „Wyciskaj”, mówi. Zagryza wargi. Inna ma kota. Lubię ją. Nie dla tego że ma kota. Po prostu. Nie pytam czy go zje. Na razie jest mały. „Miałam dwa”, opowiadam. Przy następnej wizycie dopytuje się o ich imiona. Różni nas absolutnie wszystko. Kot to jedyne co nas łączy. Przynajmniej na razie.                Pomoc rannym rozpoczął dwadzieścia lat temu  pastor Hammer, z którego wielką rodziną mieszkamy od ponad miesiąca. Początkowo przyjmował rannych w domu, czyścił, bandażował, leczył, modlił się. Od tego czasu zbudował klinikę. Hammera zastąpiło młodsze pokolenie pielęgniarzy, pomocników, wolontariuszy, misjonarzy. Czy klinika, ta stacjonarna lub mobilna zarabia? Nie. Opłaty jakie ponoszą pacjenci nie starczają nawet na pokrycie kosztów bandaży. To po co to wszystko?  Z chęci niesienia pomocy. Łagodzenia bólu. Docierania tam, gdzie nie wielu chce dotrzeć. Nie chce lub nie może. Dawania nadziei. Zmiany. Robienia czegoś wbrew logice tego świata. Gdzie nie ma pieniędzy, ale jest coś więcej. Miłość do bliźniego. Chcecie poczytać o historii Hammera i Deli lub wesprzeć ich misję? Oto link:http://togochristianmission.org/                Z przyjemnością towarzyszę  pielęgniarzom w wizytach na wiosce. Nie opatruję, ale rozmawiam, przyglądam się, obserwuję. Nie zawsze jest to łatwe. Dla bardziej wrażliwych wioski voodoo mogą być męczące. Chcę jednak poznać odwiedzanych pacjentów. Dowiedzieć się kim są mieszkańcy wioski. Co robię. W co wierzą. Chcę zrozumieć czego się boją a co sprawia im radość. Po co? Jeszcze nie wiem. Nawet nie wiem czy mi na to pozwolą. Pewnie kiedyś się przekonam.Pozdrawiamy Was serdecznie i do usłyszenia wkrótce.

Odczepcie się! Nigdzie nie jadę!

Zależna w podróży

Odczepcie się! Nigdzie nie jadę!

Madera: Wszystkie miejsca, które tworzą rajską wyspę. I te mniej rajskie też

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Madera: Wszystkie miejsca, które tworzą rajską wyspę. I te mniej rajskie też

TROPIMY PRZYGODY

Przez Trzy Ameryki – recenzja i konkurs urodzinowy

Dziś mija 6 lat odkąd założyłam blog. Dokładnie za 3 miesiące od dziś będziemy siedzieć w samolocie lecącym do Panamy, gdzie rozpoczniemy naszą największą przygodę, podróż dookoła świata. Dlatego dziś opowiem wam o książce „Przez Trzy Ameryki” Tomasza Gorazdowskiego, bo... Artykuł Przez Trzy Ameryki – recenzja i konkurs urodzinowy pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Szkoła ekoturystyki. Lekcja pierwsza – nocleg ekologiczny

Zależna w podróży

Szkoła ekoturystyki. Lekcja pierwsza – nocleg ekologiczny

Mazury pędzlem wyobraźni malowane

loswiaheros

Mazury pędzlem wyobraźni malowane

Włochy by Obserwatore

Uważaj czego sobie życzysz, bo…będziesz musiał to zatańczyć!

By http://obserwatore.euCzy podróżując lubicie poznawać miejscowych, którzy świetnie znają okolicę, lokalną kulturę i kuchnię? A czy wiecie ile wspaniałych Polek i Polaków mieszka we Włoszech? Pomyślałam, że warto wykorzystać fantastyczny kapitał wiedzy i doświadczenia osób, które znają Włochy od podszewki i stąd wziął się pomysł na projekt Polscy Blogerzy we Włoszech czyli informacje z pierwszej ręki. W […]Czytaj oryginalny wpis: http://obserwatore.eu.

Sycylia: wakacje samochodem dookoła wyspy

Zależna w podróży

Sycylia: wakacje samochodem dookoła wyspy

TROPIMY PRZYGODY

Spotkania w drodze, czyli o sensie podróżowania

Celów wyjazdów jest chyba tyle, ilu wyjeżdżających ludzi. Niektórzy chcą rokrocznie „odhaczyć” jak najwięcej miejsc w kolejnym miejscu. Inni wyrywają się na dłuższy (zazwyczaj 2 tygodniowy) urlop w poszukiwaniu pogody i relaksu. Kolejni stawiają na aktywny wypoczynek. Jeszcze inni stwierdzą,... Artykuł Spotkania w drodze, czyli o sensie podróżowania pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Gdzie wyjechać

5, 10, 15 lat wspólnej podróży. Jak to się robi w duecie?

5, 10, 15 lat wspólnej podróży. Jak to się robi w duecie? Wywiad dla jednego z bardzo znanych kobiecych czasopism. Jedno z pierwszych pytań – a kłócicie się w podróży? Długi czas namysłu i pada odpowiedź – jak sobie przypomnimy to podeślemy, ok? Na razie cisza… Jeśli chcecie się dowiedzieć jak to jest stawać się właśnie 30-latkami i jednocześnie pół z tego krótkiego życia znając się praktycznie z […]

Spanie na lotnisku Orio al Serio w Bergamo

Podróże MM

Spanie na lotnisku Orio al Serio w Bergamo

Wylądowaliśmy na lotnisku Orio al Serio w Bergamo późnym wieczorem. Decyzję o noclegu w porcie lotniczym podjęliśmy jeszcze przed wyjazdem. Mogliśmy dojechać do miasta autobusem z lotniska (6,5 km) i dalej pieszo 3 km do hotelu. To by się wiązało z kosztem dojazdu w wysokości kilku euro, z opłatą za dodatkowy nocleg, oraz z błąkaniem się z bagażem po zmroku po mieście. Ostatecznie zaoszczędziliśmy łącznie ponad 200 zł i postanowiliśmy przekoczować na lotnisku do świtu i z rana zameldować się w wynajętym apartamencie. To nie pierwsza noc spędzona przez nas na lotnisku. W zeszłym roku podczas naszego krótkiego pobytu w Londynie nocowaliśmy na lotnisku London Stansted (kliknij, by przejść do posta). Wspominamy tamten "nocleg" bardzo dobrze. Rozłożyliśmy się z kocami na podłodze w cichym miejscu. Było twardo, ale nie pamiętam, by któreś z nas narzekało na wygodę. Szybko zasnęliśmy i obudziliśmy się dopiero, gdy wzmagał się ruch na terminalu, czyli ok. 4-5 nad ranem. Kręgosłupy dobrze zniosły eksperyment, a my oszczędziliśmy sporo pieniędzy unikając hoteli w Londynie (nawet te tanie są drogie :)). Ciekawe i bezbolesne doświadczenie z londyńskiego lotniska skusiło nas do pozostania na noc na Orio al Serio, czyli jak już wspomniałem - porcie lotniczym nieopodal włoskiego Bergamo. Po wylądowaniu pierwsze kroki skierowaliśmy do toalet. Później plątaliśmy się po lotnisku i czas szybko zleciał do północy. "Plątaliśmy się" warto wziąć w cudzysłów, ponieważ jedyną przestrzenią po której mogliśmy się poruszać był korytarz łączący wszystkie wejścia na terminal. Z początku rozłożyliśmy się w prawym skrzydle, lecz po chwili zamknięto tamten sektor z bliżej nam nieznanego powodu. Jedynym miejscem gdzie mogliśmy przekoczować do rana, był wcześniej wspomniany korytarz. Po środku znajdowały się ławki. Jak się okazało ostatnie przyloty i odloty przypadają na godzinę 2 w nocy, więc wiedzieliśmy, że spokoju nie zaznamy. Rozłożyliśmy się na ławkach. Nie było zbyt wygodnie, bo przeszkadzały poręcze. Niektórzy powiedzą: "Haha, przeszkadzają mu poręcze. Ławki są od siedzenia, to nie łóżko!". Oczywiście to prawda. Są jednak podróżnicy, którzy zwiedzają świat tanim kosztem i nocują na lotniskach. Właściwie zawsze w portach lotniczych spotykam ludzi, którzy rozkładają karimaty/koce i spędzają tak noc. Często się zdarza wręcz, że lotniska same wychodzą oczekiwaniom naprzeciw i pomagają podróżnym, oferując ławki bez poręczy, przygasając światło czy wręcz organizują miejsca, gdzie jest miękko i można się rozłożyć z dala od lotniskowego zgiełku. Kto próbował ten wie!Orio al Serio Mediolan-BergamoTak jak już wspomniałem, nie było zbyt wygodnie. Lotnisko Orio al Serio jest dość spore, lecz przestrzeń ta przed przejściem przez bramki bezpieczeństwa jest bardzo mała. Było dużo osób, które nocowały, lecz znaczna większość przebywających na lotnisku krzątała się to tu, to tam, czekając na swój samolot. Bez przerwy ktoś nam chodził pod nosem. Jakieś Rosjanki/Ukrainki się przysiadły i głośno rozmawiały śmiejąc się, jakby w ogóle nie zauważały, że ktoś obok leży i próbuje odpocząć. Było głośno, jasno, nieznośnie. Na London Stansted mieliśmy swój kąt, gdzie nikt nam nie przeszkadzał. Tutaj było zupełnie inaczej. Oczywiście, sami sobie zgotowaliśmy taki los. Wynikało to z faktu, że zupełnie nie znaliśmy tego lotniska i nie przewidzieliśmy, że po prostu nie ma tu gdzie spać. Oczywiście nie mam za złe Rosjankom/Ukrainkom, że były głośno, bo to ja śpiąc na ławce odstawałem od normy. Na to, że ktoś mi chodził pod nosem też nie narzekam, bo od tego jest przecież korytarz. Nie mam do nikogo żalu, że samoloty lądują do późnych godzin nocnych wysadzając na terminalu tłumy podróżnych. Po prostu stwierdzam, że nocleg na Orio al Serio to fatalny pomysł :)Udało nam się zasnąć koło 2/3 w nocy dopiero po tym, jak przenieśliśmy się z ławek na podłogę. Możliwość rozprostowania nóg i przerzucenia się z boku na bok sprawiła, że szybko wpadliśmy w objęcia Morfeusza. Wstaliśmy ok. godziny 4 nad ranem. Było jeszcze ciemno więc postanowiliśmy, że poczekamy do świtu i wtedy ruszymy do miasta. Przenieśliśmy się na ławki i jeszcze ucięliśmy sobie krótką drzemkę, by po około godzinie opuścić lotnisko i udać się do Bergamo. Tam czekał na nas duży apartament z wygodnym łóżkiem i prysznicem.Nie zraziliśmy się i pewnie jeszcze nie raz zdarzy nam się noc jakąś na lotnisku spędzić. Orio al Serio jednak kategorycznie odradzamy na nocleg. Dziś fajnie wspominam to doświadczenie, mam świadomość zaoszczędzonych pieniędzy... Tamta "teraźniejszość" była jednak bardzo brutalna. - M.I.

Dobas

Warsztaty w Karkonoszach

W dniach 21 – 23 sierpnia będę miał przyjemność poprowadzić Górskie Warsztaty fotograficzne. Jest to początek cyklu warsztatów, który rozpoczynamy od Hali Szrenickiej w Karkonoszach. Szczegółowy opis samej imprezy jak również opis partnerów, program czy formularz zapisowy znajdziecie na stronie http://wyprawyfoto.com.pl/pl/warsztaty-fotograficzno-podroznicze/ Podczas trwania Warsztatów odbędą się wykłady dotyczące kalibracji, wykorzystywania lamp błyskowych, druku, przygotowania do wyjazdu, pracy w terenie, posługiwania się filtrami i wreszcie szeroko pojętemu „postprocessingowi” DZIEŃ 1 14:00-16:00 Przyjazd uczestników, powitanie, zakwaterowanie 17:00-18:00 obiadokolacja 18:00-20:00 wykład powitalny i pokaz slajdów Marcina Dobasa DZIEŃ 2 5:00 Fotografowanie o wschodzie słońca 7:00 śniadanie BLOK 1 (8:00-11:00 )  „Błysk w terenie”  - wykład + zajęcia terenowe – przerwa i rozmowy indywidualne z wykładowcami BLOK 2 (11:30-14:30) „Użycie filtrów ND” – wykład + zajęcia terenowe – przerwa i rozmowy indywidualne z wykładowcami BLOK 3 (15:00-18:00)  „Fotografia podróżnicza”. Marcin Dobas wykład – przerwa i rozmowy indywidualne z wykładowcami 18:00-19:00 obiadokolacja 19:00 wyjście w teren – fotografia (praca w podgrupach) 20:30 ognisko / grill 22:00 możliwość fotografii nocnej, astro, błysk nocny (w grupach) DZIEŃ 3 Wykład – kalibrator podstawowym narzędziem Kalibracja drukarki i monitora – Datacolor, Eizo Tablet ułatwia życie – Wacom Wydruk w domowych warunkach – przewaga nad labem – Epson „Mądry Polak po szkodzie więc pamiętaj o backupie!” – G-Technology Obiadokolacja Zakwaterowanie: przez  3 dni trwania warsztatów zakwaterowani będziemy w przepięknie położonym schronisku górskim na Hali Szrenickiej w samym sercu Karkonoszy. Więcej o schronisku można przeczytać tutaj   Dojazd na miejsce: Należy dojechać do Szklarskiej Poręby.  Istnieje możliwość zaparkowania auta w Szklarskiej Porębie pod wyciągiem na płatnym parkingu po czym można wjechać wyciągiem krzesełkowym lub dojść szlakiem.   Dojazd do schroniska: wyciągiem: Szrenica I i Szrenica II po czym około 15 minut zielonym szlakiem do schroniska na Hali Szrenickiej pieszo: do schroniska moża też dojść pieszo. Prowadzi tam szlak czerwony koło Wodospadu Kamieńczyka ( ok 1,5 h ) Z parkingu koło wyciągu należy dojść kawałek szlakiem czarnym do Rozdroża Pod Kamieńczykiem – dalej szlakiem czerwonym.   Zostały ostatnie miejsca więc jeśli ktoś ma ochotę dołączyć do najbliższych warsztatów to zapraszam. Warto również dołączyć do newslettera aby być na bieżąco jeśli chodzi o wyjazdy czy warsztaty. The post Warsztaty w Karkonoszach appeared first on Marcin Dobas.

Chcesz podróżować, ale nie masz kasy, czasu, energii…

career break

Chcesz podróżować, ale nie masz kasy, czasu, energii…