WEEKENDOWI PODRÓŻNICY
Naddniestrze, czyli jak w kilka godzin stracić cierpliwość, prawo jazdy (prawie) i całą gotówkę (której na szczęście mieliśmy mało)
Jeśli koniecznie chcecie jechać do Naddniestrza, to raczej nie samochodem. Na granicy czeka was dość długi przymusowy postój i dziwne opłaty, a jeśli celnicy nie ograbią was do cna, zrobi to naddniestrzańska drogówka, która być może – tak jak nam – zechce wam zabrać prawo jazdy za wyimaginowane przekroczenie prędkości o 10 km/h. Wbrew pozorom nas wcale nie ciągnie w najbardziej niebezpieczne rejony Europy. Fakt, byliśmy z naszą trzymiesięczną pociechą w Kosowie, a teraz dopiero co wróciliśmy z Ukrainy, ale w obu krajach nie spotkało nas nic złego. No, prawie, ale przedziurawionych oponach i korzystaniu z ukraińskich warsztatów samochodowych napiszemy następnym razem. W zasadzie w każdym z tych „niespokojnych” krajów było nad wyraz spokojnie, więc z takimi samymi nadziejami jechaliśmy do Naddniestrza. Chociaż jakoś wcale nie paliliśmy się do tej wyprawy – to miał być krótki, kilkugodzinny postój po drodze z Mołdawii na Ukrainę, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg w Odessie. Bo też Naddniestrze jest być może miejscem ciekawym, ale z całą pewnością nie w turystycznym znaczeniu. Dla przypomnienia – to samozwańcza republika, która w 1990 roku wydzieliła się z Mołdawii i ogłosiła niepodległość. Niestety, nikt nie uznał jej jako państwa (a nie, sorry, uznały ją także nieuznawane przez nikogo Abchazja i Osetia Południowa), ale jednak faktów nie oszukasz: Mołdawia nie ma żadnej kontroli nad tym terytorium, które od ćwierć wieku rządzi się własnymi prawami. A prawa to rządy twardej ręki i przymykanie oka na nepotyzm, korupcję i zorganizowaną przestępczość – Naddniestrze jest rajem dla przemytników. I mimo międzynarodowych nacisków (wiecie, to słynne „wyrażanie zaniepokojenia niepokojącą eskalacją blabla”) status Naddniestrza raczej się nie zmieni, a powód jest prosty – kraj ten jest nieodmiennie związany z Rosją, która od lat wspiera Tyraspol finansowo i domaga się jego uznania. A gdyby mogła, najchętniej włączyłaby samozwańców w skład Federacji Rosyjskiej. I wydaje się, że sami naddniestrzańcy nie mieliby nic przeciwko – w 2014 r. tuż po włączeniu Krymu do Rosji, parlament Naddniestrza zwrócił się z taką samą prośbą do Dumy. A o nastawieniu tutejszych mieszkańców najlepiej świadczy herb republiki z wybijającymi się na pierwszy plan sierpem i młotem. Godło Naddniestrza na przejściu granicznym z Mołdawią Dla Rosji obecny stan jest zresztą dość wygodny, bo kontrolując Naddniestrze trzyma w szachu mającą europejskie ambicje Mołdawię. Witamy w Naddniestrzu? Not so fast, amigo! Ile kosztuje wjazd do postsowieckiej republiki? Nic, jeśli jedziecie marszrutką, których pełno odjeżdża z Kiszyniowa i przygranicznych miejscowości. Wystarczy tylko zadeklarować pogranicznikowi cel podróży i czas przebywania w kraju, po czym dostajemy specjalny kwitek. Data wyjazdu ma kluczowe znaczenie: jeśli po jej upłynięciu dalej będziemy w Naddniestrzu, możemy zapłacić sowity mandat. Ale jeśli marzy ci się wjazd autem, to przygotuj się na szereg komplikacji. Oprócz uzyskania wszelkich zgód od pograniczników, konieczne jest wykupienie winietki, ubezpieczenia i specjalnej wizy wjazdowej. W tym celu należy wypełnić szereg formularzy, w czym na szczęście pomaga tzw. broker, czyli urocza panienka z okienka. Oczywiście, nie za darmo. W sumie za przyjemność przekroczenia granicy zapłaciliśmy 25 euro (kwota była liczona na oko, więc nie zdziwiłbym się, gdyby jakieś lepsze auta płaciły więcej), a w bonusie dostałem całkowicie zszargane nerwy. Czemu? Pamiętacie „12 prac Asterixa”? Tam jest taka fenomenalna scena, w której Galowie muszą iść do urzędu i zdobyć jakieś zaświadczenie. Zadanie okazało się dość karkołomne i, na Teutatesa, podobnie było na przejściu granicznym. Z tą różnicą, że ja krążyłem między trzema okienkami obok siebie i robiłem za pośrednikiem między brokerką, celnikiem i jakimś innym panem urzędasem na granicy. O, tak to wygląda: Ostatecznie formalności zajmują nam jakieś półtora godziny, w tym pół godziny oczekiwania na trzylinijkowy świstek papieru – to rzekome ubezpieczenie. Trochę długo, zważywszy na to, że byliśmy jedynymi zagraniczniakami na granicy. Trochę zmęczeni staniem na granicy rezygnujemy z planowanego wypadu na zamek w Benderach – potem okazuje się zresztą, że niewiele straciliśmy, bo okoliczny teren jest wojskowy i obowiązuje tam kategoryczny zakaz fotografowania (jak zresztą chyba na 3/4 terytorium Naddniestrza) – i od razu kierujemy się na Tyraspol. Z krótkiej drogi do stolicy zapamiętałem tylko billboard reklamowy jakiejś restauracji, ale dość osobliwy. Na zdjęciu znajdowała się naga, leżąca na brzuchu baba, która na plecach miała jakieś wędliny, ser i winogrona. Otaczało ją trzech obleśnych kolesi, którzy zapamiętale konsumowali te wiktuały – mniam! Sam Tyraspol to miasto bez fajerwerków – oczywiście, wygląda trochę tak, jakby czas zatrzymał się tu 30 lat temu. Monumentalne socrealistyczne pałace, pomniki Lenina i innych wodzów rewolucji. Z tego komunistycznego krajobrazu wyróżnia się tylko widoczna prawie wszędzie nazwa „Sheriff” – największy koncern w kraju założony przez byłych członków bezpieki, którzy uwłaszczyli się przy okazji upadku ZSRR i teraz trzęsą całym krajem. W Tyraspolu „Sheriff” jest obecny wszędzie – do firmy należą supermarkety, stacje benzynowe, piekarnie, jedyna sieć komórkowa w kraju stacja telewizyjna, gazety, salony samochodowe, a nawet firma budująca mieszkania. Wisienką na torcie jest Sheriff Tyraspol, czyli największy klub sportowy w kraju, grający na nowoczesnym stadionie, którego nie powstydziłoby się pół Europy. Ot, taki mały monopolik. Po szybkim rekonesansie stwierdzamy, że nic tu po nas i ruszamy w stronę granicy z Ukrainą. Jedziemy wolno, słusznie zakładając, że w dzikim kraju wolimy nie mieć nieprzyjemności z miejscową drogówką. Niestety, i to nam nie pomogło – na rogatkach stolicy, gdzie jedziemy z przepisową prędkością 50 na godzinę zatrzymuje nas patrol policji. – Zdrastwujcie, trochę za szybko jechaliście – zagaja uśmiechnięty policjant. – Ale jak to? Przecież jest ograniczenie do 50 i jechaliśmy 50? – Nie, tutaj można jechać maksymalnie 40 na godzinę, a wy jechaliście za szybko. Dokumenty, proszę – policjant wciąż się uśmiecha, a my się poddajemy. Oczywiście, o żadnym fotoradarze nie ma mowy, a raczej wróć – fotoradar to dzielny stróż prawa ma w oku. Co poradzić – idziemy z policjantami na ich prowizoryczny posterunek, gdzie zaczynają spisywać jakiś protokół. Standardowe pytania – skąd, dokąd, po co, dlaczego i po 10 minutach protokół jest gotowy. – Będzie ticket – mówi policjant i dalej coś tam wygaduje po dziwnemu. Ponieważ ni w ząb nie rozumiemy, policjant rzuca krótko. – Gawari pa ruski? – Niet – odpowiadamy pewnie, bo to jedno z niewielu słów po rosyjsku, jakie znamy. – Polsza e nie gawarit pa ruski? – dziwi się policjant i sekundę zastanawia się, co z nami zrobić. Z pomocą przychodzi drugi policjant, który wyciąga zza pazuchy swojego złotego iPhone’a 6 (przez chwilę naiwnie zazdroszczę, że budżetówka w Naddniestrzu ma takie przychody) i zaczyna na nim stukać. Po chwili pokazuje nam ekran translatora, na którym zgrabnie przetłumaczono na polski lakoniczny komunikat: „Za szybko. Mandat”. – No, trudno. To ile? – dopytujemy, a policjant uśmiecha się złośliwie i moszcząc się w fotelu udaje, że liczy. W końcu jego fotoradar w oku jest mega precyzyjny. W końcu zadowolony z siebie rzuca kwotę 30 euro. – Ile? – dopytujemy z niedowierzaniem. -30 euro – spokojnie odpowiada policjant. – No dobra. To proszę nam podać numer konta bankowego albo blankiet. Podjedziemy szybko na pocztę i zrobimy przelew – jeszcze sobie nie zdaję z tego sprawy, ale to najbardziej bezsensowne zdanie, jakie wypowiedziałem w czasie tego wyjazdu. – Szto? – policjant zgadza się, że zdanie raczej bez sensu. – Bank numer, konto… – próbuję desperacko, włączając w moją wypowiedź mowę ciała. – No, no bank. Only cash – policjant znów szeroko się uśmiecha. – Ok, but there is a problem. We have no cash – mówię zupełnie szczerze. No, bo na cholerę nam ichnie inflacyjne pieniążki. A jako posiadacze karty z darmowymi wypłatami z bankomatów nie musimy wozić ze sobą reklamówek wypełnionych plikami banknotów ;) – No cash? – policjant nagle pochmurnieje i znowu rzuca coś po ichniemu. A gdy ponownie trafia na ścianę niezrozumienia, znów w sukurs naszemu Tubbsowi rusza jego partner Sonny Crocket. Kilka kliknięć w dotykowy ekran i znów widzimy koślawo przetłumaczony komunikat, który jednak tym razem brzmi dużo groźniej: „Za szybka jazda auto. Zabieramy prawo jazdy”. – Ale jak to? – teraz już jesteśmy poważnie zdziwieni, na co policjant odgrywa krótką scenkę wkładając prawo jazdy Izy (ona prowadziła) do kieszonki w swojej koszuli. Zaczynamy więc negocjować. Że może pojedziemy do banku – na co policjant odpowiada, że banki już zamknięte. To może bankomat? – No, może. – Ale musicie nam oddać prawo jazdy. – A, co to nie – znów uśmiecha się policjant. Swoją drogą, nieczułe sukinkoty, których nie wzruszyło nasze dziecko, zwykle bez pudła działające jako detanor wszystkich trudnych sytuacji w drodze. W akcie desperacji pokazuję portfel, w którym mam jakieś drobniaki – 5 euro, trochę hrywien i… – O, mam 50 złotych. Bardzo dobra waluta! Good polish money – wymachuję pięćdziesiątką. No dobra, pośmialiśmy się. W końcu policjanci dają za wygraną i decydują, że tym razem skończy się na pouczeniu. Ale mamy uważać, bo tu jest naprawdę 40 na godzinę. – Akurat – odpowiadam, ale na szczęście nie zrozumieli i już bardziej oficjalnie dziękuję. Po chwili jesteśmy już w samochodzie i zapieprzamy te 40 na godzinę ku granicy, by jak najszybciej wyjechać z tego popieprzonego kraju. Swoją drogą – to chyba pierwszy raz od dawna, gdy kogokolwiek tak samo jak nas ucieszył ponowny wjazd na ukraińską ziemię. Też trochę niecywilizowaną, ale jednak w porównaniu do Naddniestrza jawiącą się co najmniej jak Waszyngton, DC.