Plecak i Walizka

Wyznanie podróżniczki: pracoholizm, nowy członek w zespole i zwiedzanie Warszawy

Dzień dobry w ten piękny październikowy poniedziałek! :D Wiem, od tygodnia nie publikowałam nic… Ale miałam swoje ważne powody! To, że nie publikuję, nie oznacza, że leżę i gapię się całymi dniami w sufit. O, nie. Kiedyś górę nade mną brała prokrastynacja, ale dzisiaj, po latach pracy nad sobą – w co dalej jest mi […] 

Ksiądz, który mieszka w burdelu

intoamericas

Ksiądz, który mieszka w burdelu

Patrzą na pracę matek. W domach publicznych. W peruwiańskim regionie Matka Boga pomaga im odważny Bask w koloratce. Matka nie wie, co robić. Jej dziecko choruje, nie ma na jedzenie. No i przeszkadza jej w pracy. Od znajomej usłyszała o tym miejscu. Idzie więc i puka do drzwi dawnego burdelu. Otwiera jej padre Ignacio Maria Donoro de los Rios i mówi: „Wierz w Chrystusa”. - Wiem, to brzmi idiotycznie, śmiesznie. Dlaczego to mówię? Bo on też by pomógł. Nie bałby się zaraźliwej choroby, tego co powiedzą inni. Siedzimy w dusznym przedsionku Hogar Nazaret, przytułku dla chłopców założonych przez tego baskijskiego księdza. Przyjechał tu pięć lat temu, wcześniej ratował dzieci w Ameryce Środkowej i Afryce. Jest dziarski, wesoły, nie wygląda na pięćdziesiąt lat. W schronisku przebywa zwykle koło 20 dzieci. Matki większości z nich to prostytutki, które pracują dosłownie za rogiem – hogar mieści się w „czerwonej strefie” Puerto Maldonado. Na początku padre Ignacio nie czuł się komfortowo w tym miejscu. Ale potem pomyślał, że skoro Jezus mógł się urodzić w żłobie, to on może pracować w byłym burdelu. - Może znowu zabrzmię jak fanatyk, ale to właśnie Bóg puka do naszych drzwi. Ma maskę, jest przebrany – padre Ignacio mówi z takim żarem, że nawet ateista zacząłby się zastanawiać. Zasłuchani nie zwracamy uwagi na brak tlenu i to, że uda przyklejają się do kanapy z podniszczonego, granatowego skaju. - Mamy tylko chłopców, dziewczynki przyjmujemy na zasadzie wyjątku, tak jak Marię, którą musieliśmy oddać w ten weekend. To dom przejściowy. Dzieci przebywają tak długo, jak jest im to potrzebne, kilka dni, miesięcy, lat – zasmuca się. – Trafiła do nas jak miała cztery miesiące. Karmiłem ją z butelki – patrzy w przestrzeń. - Te dzieci przychodzą do nas z przedsionka piekła. Są seksualnie zboczone. Mają osiem, dziesięć lat i o seksie wiedzą wszystko. W normalnym domu bracia i siostry żyją razem, wiem. Ale to nie są dzieci z takich domów. Chłopcy i dziewczynki razem to jak bomba wybuchowa. Wiem, bo próbowaliśmy. Pewna dziewczynka leżała w łóżku z mamą, kiedy ta świadczyła usługi seksualne. Kiedy tu przyszła, rozbierała się bez przerwy i prowokowała chłopców: „Chodź, pokażę ci jak to się robi.” Miała sześć lat – padre Ingacio patrzy na nas swoim czarnymi, świdrującymi oczami tak, jakby sam w to wszystko do końca nie wierzył. Kiedy matka zdecyduje się zostawić tutaj dziecko, musi obiecać jedno – że go nie opuści. Odwiedzają je przynajmniej raz w tygodniu. W schronisku często załatwiają mu dowód osobisty (formalnie większość z nich nie istnieje), pomoc medyczną, edukację, pomoc psychologa i Chrystusa. – Wszystkie dzieci chcą przyjąć chrzest, są bardzo podekscytowane. Nie tak jak w Hiszpanii – uśmiecha się padre. Poczęstunek po ceremonii to najczęściej pierwsza w życiu tych dzieci impreza na ich cześć. - Nie jest łatwo z nimi pracować. Nikt ich nie kochał, więc i one nikogo nie kochają. Zawołałbym ich tutaj, byłyby uśmiechnięte, dotykały waszej białej skóry, bawiły się na podłodze. Uśmiechały. Robią to, bo chcą się przypodobać, może dacie im pieniądze, cukierka albo trochę czułości. Gdyby potem zobaczyły was z flakami na wierzchu, nie ruszyłoby to ich wcale. Dlatego najważniejsze, czego ich uczymy, choć zabrzmi to banalnie lub bardzo hippisowsko, to miłość. W końcu jesteśmy w okolicy ekspertów tej dziedzinie – mruga okiem i odprowadza nas do drzwi.   

Stuknęło 16 000 odsłon!!! To dzięki Wam!

JULEK W PODRÓŻY

Stuknęło 16 000 odsłon!!! To dzięki Wam!

Otwieram komputer dziś rano i jest … kolejny pułap osiągnięty!!! Strzeliło dość szybko i mamy 16 000 odsłon na blogu Dziś odsłaniam trochę jak to wygląda w przekroju na USA: I na kraje ogólnie: Piszecie, że przydało by się jeszcze trochę tego i tamtego. Zbieram wszystkie sugestie i opinie. Aktualnie z chłopakami z WEBERY pracujemy i negocjujemy kolejne zmiany na blogu. 4Q2014 to wdrożenie – mam nadzieję – przynajmniej kilku z kilkunastu elementów na stronie. Na razie powiem, że pracujemy nad pewną, interaktywną mapą i czymś, co będziecie mogli pobierać ze strony dla siebie. Te ostatnie miesiące starego roku to także jeszcze poszukiwania miejsc o których warto napisać, odwiedzić w Polsce. Pojawi się też trochę wpisów z mojej wyprawy do Indii. Chcę Was zarazić tym pięknym krajem. A dlaczego Indie (to już oficjalnie mogę napisać)? Jest to mój kierunek w 2015 roku. To już oficjalne potwierdzenie. Żeby Was też zainspirować do podróży po Europie i Świecie, zapraszam do kolejnej zabawy. Pierwsze 4 osoby, które dziś, jutro – no generalnie do końca tygodnia – opowiedzą o swoich celach podróży na 2015 rok, ale tylko pod wpisami na blogu (komentarze na FB się nie zaliczają) oraz zarekomendują mój Fun Page na FB (nowe polubienia) otrzymają ode mnie przewodnik. WAŻNE: oba warunki muszą być spełnione łącznie. Wpis będę widział a przybyłych czytelników (piszcie na PRIV kto kogo). Jeden z poniższych do wyboru (kto pierwszy ten lepszy) PS. Rygę za 205 zł od osoby i Paryż za 359 zł. jeszcze można kupić w bardzo dobrej cenie na stronie LOTU – dużo wolnych terminów aż do maja 2015!! Zainteresowani? Pisać… Dzięki, że jesteście i że Was ciągle przybywa!! Julek

Z pamiętnika samotnej autostopowiczki.

PODRÓŻE DZIEWCZYNY SPŁUKANEJ

Z pamiętnika samotnej autostopowiczki.

thefamilywithoutborders

Test produktów McKinley

W podróży, szczególnie dalekiej, liczy się waga, jakość i wygoda produktów. Czasem lekki, dobry, wygodny i niedrogi – to cztery różne przedmioty i po pierwsze: trzeba zdecydować, co dla nas jest najistotniejsze. Trochę już po świecie pojeździliśmy i cieszymy się, jeśli ktoś obdarza nas zaufaniem, żeby wyrazić swoją opinię na dany temat. Firma McKinley poprosiła Read More

Rynek w Lanckoronie w jesiennym słońcu [DUŻE ZDJĘCIA]

Gdzie wyjechać

Rynek w Lanckoronie w jesiennym słońcu [DUŻE ZDJĘCIA]

EWCYNA

Chwile

Wszyscy tutaj Ci zazdroszczą – powiedział pastor Hong. Zazdroszczą Ci, bo jesteś wolna i możesz robić, to, co chcesz. Siedzieliśmy w zaanektowanej przeze mnie na noclegownię przydrożnej wiacie. Pastor Hong i kilkoro parafian kościoła prezbiteriańskiego, którzy wybrali się na przechadzkę, wypatrzyli mnie i podeszli porozmawiać. A potem wyciągnął z wiaty, zabrał do knajpy, nakarmił kotletem, poczęstował na deser gorącym prysznicem i udostępnił pokój na nocleg. Tak, tak.. miałam spać tam, w tym lasku piniowym, który mi polecono w informacji turystycznej – powiedziałam wskazując na odległe o jakieś 2 km miejsce. Ale dziś jest święto, no i kiedy przyjechałam stało tam już mnóstwo namiotów, jeden obok drugiego, więc pojechałam dalej bo nie lubię tłoku. Koreańczycy chyba bardzo lubią piknikować? zagaiłam, żeby już może dalej nie roztrząsać już wątku pod tytułem „moja podróż, moja wolność”, bo mi trochę głupio. A.. Ci tam.. tak. To bogaci ludzie – odparł pastor. Bogaci? Ci w namiotach? Bogaci ludzie chyba poszliby do hotelu? – byłam pewna, że się nei zrozumieliśmy. Bogaci, bo mają czas nie pracować – powiedział pastor. Biedni ludzie nie mają wolnego. ———————- Wszyscy tutaj Ci zazdroszczą – powiedział Kim, właściciel sklepu rowerowego w Jinju, który wypatrzył mnie na ulicy i zaprosił na kolację z przyjaciółmi. Zobacz – Nuang już nawet złożył sobie rower – pokazał na stojący w sklepie wypasiony sprzęt wyprawowy na bordowej rowerowej ramie Surly, wiodącej marki rowerowych obieżyświatów. Dawno temu go złożył, rower stoi a on się na niego patrzy. Wciąż o tym marzy i o tym mówi, ale nie ma odwagi podjąć decyzji, by jechać. Jest zbyt zajęty. Tak samo Him. Wciąż gada i gada, że pojedzie w świat, ale zaraz potem mówi, że nie wie, no bo jednak jakąś pozycję w życiu osiągnął, musiałby tyle zmienić, zbyt wiele stracić. Wszyscy o tym marzymy, ale na marzeniach się kończy. Ty zrobiłaś ten krok. —————————– Zazdroszczę ci, bo masz czas – powiedział napotkany na drodze koreański młody cyklista. Mam 4 dni urlopu i muszę się spieszyć, żeby zdążyć zrobić trasę do Busan – powiedział. Miał 4 dni na trasę, która ja, co prawda z postojami i „skokiem w bok” na festiwal, pokonywałam bez mała 3 tygodnie. —————————— Miałam pisać o kolorowych koreańskich festiwalach i o tym, jak wspaniale jest podróżować po tym kraju. Bo nieustająco jest. Cisza, spokój, złocące się dojrzewające łany ryżu no i przede wszystkim tak bardzo życzliwi i pomocni ludzie. Ale wciąż mam w głowie te i podobne słowa, bo pojawiają się tutaj nadzwyczaj często. Dlaczego? Nie wiem. Może dlatego, że Koreańczycy, tak samo jak Japończycy zatracają się w pracy, nie wykorzystują nawet dwutygodniowego urlopu, który im przysługuje. Może dlatego słyszę te słowa częściej, gdyż z wieloma z nich mogę porozumieć się tutaj nieźle po angielsku? Nie wiem, ile to moje podróżowanie jeszcze potrwa, ale na pewno będę pamiętać chwile. Ta chwila o poranku, kiedy otwieram oczy z zadowoleniem myśląc o tym, że następna noc upłynęła spokojnie i nastał nowy dzień. Uwielbiam niespiesznie celebrować swoje poranki, należąc pod tym względem zdaje się do absolutnie zdecydowanej mniejszości w rowerowo-podróżniczym gronie. Ta chwila wieczorem, kiedy wykonałam już wszelkie czynności przygotowawcze: znalazłam miejsce na nocleg, „zainstalowałam się” w namiocie czy gdzie tam indziej, coś tam może zjadłam i nawet (co daj Boże) się mniej lub bardziej umyłam. Zalegam w namiocie i zanim zmorzy mnie Cię sen rozmyślam sobie. I jeszcze taka chwila, kiedy głód daje się już mocno we znaki, sklepów brak, trzeba schować w kieszeń różne takie tam wstydy i przekroczyć próg lokalnej knajpy. Szereg butów w progu i dochodzący z wnętrza gwar, który najczęściej zamiera w momencie, kiedy przekraczasz próg. Ta chwila, kiedy stawiają przede mną potrawę, a ja nie wiem jak to się powinno jeść.. siedzę sobie w towarzystwie całej męskiej zmiany robotników z lokalnej fabryki, którzy przyszli właśnie na obiad. I codziennie jest jeszcze wiele innych, mniej lub bardziej podobnych chwil. W festiwalowej kwestii specjalista od teleportacji się nie pojawił, musiałam sobie zatem poradzić sama, w ramach moich, jakżeby inaczej, ograniczonych możliwości. Dotarłam na dwa festiwale, na których mi szczególnie zależało: Festiwal Tańczących Masek w Andong i Festiwal Pływających Latarni w Jinju. Oba pozostawiły niezapomniane wrażenia.. zobaczcie sami. No a teraz w oczekiwaniu na jutrzejszy tajfunik, który nadciąga znad Japonii jadę zainstalować namiot w wiacie lokalnego parku z nadzieją, że mnie nie zwieje i że i tym razem moje chwile będą (pozytywnie!) niezapomniane. Zapasy jedzenia poczynione, poniedziałek pod hasłem wiatrów i opadów ciągłych, melduję przygotowanie do zadania! 

easyBus - transport z lotniska Stansted do Londynu

Podróże MM

easyBus - transport z lotniska Stansted do Londynu

kusiewbusie

Debiutancki Zakynthos ..

Zakynthos – wspólny debiut… Zupełnie przypadkowo dogrzebałem się do zdjęć z naszego pierwszego wspólnego wyjazdu – Zakynthos plus Kephalonia chyba tysiac lat temu. Kupno wycieczki, emocje, pierwszy lot samolotem, wspólny wyjazd… WOW ! W pełni przygotowani i wyposażeni nawet w … Continued Post Debiutancki Zakynthos .. pojawił się poraz pierwszy w kusiewbusie. 

Słońce zachodzi a miejsca na nocleg nie znaleźliśmy. Wracamy z...

coffe in the wood

Słońce zachodzi a miejsca na nocleg nie znaleźliśmy. Wracamy z...

Słońce zachodzi a miejsca na nocleg nie znaleźliśmy. Wracamy z podkulonymi ogonami, ale jestem pewien że jeszcze tu wrócimy ;) / The sun is setting and there is still no place to stay. We’re back with curled tails, but I’m sure we will be back again ;) 

Norawank, czyli nowy kościół

Na Wschodzie

Norawank, czyli nowy kościół

A girl in love with a city

Picking the Pictures

A girl in love with a city

I’m in love with many cities, including the ones I haven’t visited yet. I fall for cities more often than I do for guys. My maps, especially my map of Europe, are full of soft spots. That said, I’m never in doubt when asked what is my favorite city in the world. I might not be monogamous here in travel but I’m loyal. It’s always Prague.I visited Prague for the first time when I was twelve or so. It was cold and pretty. Charles Bridge was crowded and the castle was huge and the city was full of monuments of men whose names didn’t mean anything to me. I had no idea how much this would change in several years.Several years later, I was nineteen and, as the nineteen year olds in Poland do, I was supposed to enter university and study something. I had a very vague concept of this something. Well, humanities. Well, I liked languages and books. I was into contemporary poetry. I liked galleries. I liked the world and I was sure the world liked me back but anyway, this choice was making me nervous.All the things I wanted, stood for and fancied seemed incredibly unproductive. They don’t lead to steady paychecks, they said. You won’t feed yourself with books, they said. They annoyed me so I ignored them. I chose books. I chose to study Slavic Studies with Czech as a major.It was Prague calling. And Hrabal’s books that wanted me to stop reading them in Polish translation.I spent five years studying Czech language and literature in Warsaw, Brno and well, Prague.I never got bored. I never got enough.While in Warsaw, I took night buses and trains to Prague so many times I stopped counting. I stopped counting because somehow I’m always there. Charles Bridge is still crowded but I don’t care much because I won’t go there anyway. The castle is still huge, I think, but I haven’t visited it for years. As for the monuments, I can recite the bios of the man they were built for. In at least three languages. Anytime. I have my bookstores, my cafes, my sweet shops, my pubs, my parks. I also have my trams and my metro stops. I have my drinks and my foods. My newspaper I always buy when I get off whatever transport that brings me to the city. Or the city to me, depending on how you look at it. When I moved to Armenia I couldn’t visit Prague that frequently. I didn’t manage to drop by when I went home for Christmas. Not enough time. Or perhaps a bad choice. I missed this place as you miss a living person. A friend. A lover. A relative. All of them. I was restless.I went to Prague ten days ago. I spent three days wandering the streets, doing nothing and looking around. I went to the theatre. I spend money in my favorite bookstore. I went to my favorite sweet shop. I caught up with friends. I didn’t take a single picture. The camera was in my bag all this time but somehow I was too focused on little things. I wanted all of this to feel like routine. This was the taste of returning. Of making sure that the city I love, still loves me back.There was only this one afternoon when I took the camera out of my purse. We were on Petřín with one of my closest friends I have in this world. We went through this whole Czech affair together. I’m pretty sure that if anyone knows how I feel about Prague, she is this person. This time, we played tourists and took a cable car to the top to look at the skyline and gossip. To talk about how everything in our lives has changed and how nothing has changed.To look at the skyline that will never cease to amaze me.I will visit Prague many times in the future.Everything will change and nothing will change.This is what this love is about.

Olympus tethering

Dobas

Olympus tethering

7 istotnych informacji o lataniu nisko kosztowymi liniami lotniczymi

JULEK W PODRÓŻY

7 istotnych informacji o lataniu nisko kosztowymi liniami lotniczymi

Wschodnia Jawa

Orbitka

Wschodnia Jawa

ATE-TRIPS

Roztańczony Koper

Region jaki nam przyszło zwiedzać w Słowenii zwany jest Primorska (tłum. Przymorze). Choć zwiedziliśmy jedynie tereny nadmorskie to i tak wiem czemu region ten jest tak chętnie odwiedzany przez turystów z samej Słowenii oraz Austrii i Włoch. Nie tylko jest tu morze, ale piękne zielone wzgórza, klimatyczne miasteczka i smaczne wino. Ludzie są tutaj pomocni  i uśmiechnięci. Jednym z głównych

Orbitka

Swiatynia Borobodur

Dwie godziny drogi autobusem od Yogyakarty znajduje sie stara swiatynia Borobodur. Oczywiscie jak na zabytek przystalo, bilet wstepu dla cudzoziemcow kosztuje bardzo slono, jak na tutejsze warunki: 230.000 rupii (ok. 62 zl). Dla porownania cena dla lokalnych to 45.000 rupii. Ruiny robia wrazenie, widoki rowniez. Do tego wiele osob mnie zaczepialo, zeby sobie zrobic ze mna zdjecie, a kilka razy uslyszalam, ze jestem podobna do jakiejs aktorki, nazwiska nie pamietam. Niewiele brakowalo, zebym rozdawala w jej imieniu autografy :) Dojazd od Dżodżakarty (tak sie tu potocznie nazywa Yogyakarte) autobusem z przesiadka kosztowal 23.000 w jedna strone (20.000 plus 3.000). Trzeba uwazac, bo ostatni autobus powrotny jest o 17:00, a ceny alternatywnych srodkow transpirtu nagle szybuja ostro w gore i bez litosci i mozna sie zdziwic. — Indonezja wschodnia, w drodze na wulkany – 10.10.2014, godz. 14:30 — 

intoamericas

Gorączka złota. Nielegalne kopalnie w peruwiańskiej dżungli

Złoto niszczy zielone płuca ziemi. Zwierzęta. Ale przede wszystkim – ludzi. Koszty czarnego wydobycia są niewyobrażalne. Piętnaście lat temu Puerto Maldonado  było małym miasteczkiem. A potem przyszedł międzynarodowych krach na giełdzie. Ceny złota poszybowały w górę, a andyjscy górale zeszli do dżungli. W dziesiątkach tysięcy. Tak w skrócie zaczęła się gorączka złota w Madre de Dios, regionie na zachodzie Peru. Dziś Puerto, stolica regionu, ma asfaltowe drogi i lampy na ulicach. -  Przyjeżdżam tu od 2008 roku. Wtedy nikt nie miał telefonu komórkowego, szeroko-pasmowy internet nie istniał. Teraz każdy ma komórkę, nie ma restauracji bez WiFi – wylicza Gordon Lewis Ulmer, amerykański antropolog, który bada tu strategie przetrwania ludzi. Siedzimy w takiej właśnie przyjemnej knajpce podłączonej do świata. Jej właścicielka jest wyjątkiem od reguły – większość hoteli, kasyn i mototaksówek (tutejszych tuk-tuków) kupiono za nielegalnie wydobyte złoto. Inny amerykański badacz, Greg Asner, wykonał niesamowite fotografie z powietrza używając innowacyjnej techiniki. Przerażony, w komentarzach mówił, że nigdy nie wyobrażał sobie takiego zniszczenia. Od boomu złota rocznie pod nóż macheteros, wycinaczy dżungli, idzie 6 tys. hektarów równikowego lasu (wcześniej, dla porównania – 2 tys.) (fotografie wykonane przez Carnegie Airborne Observatory pod kierownictwem Grega Asnera) W nielegalnym biznesie chcą być wszyscy - najbiedniejsi z biednych, którzy przyjeżdżają z Andów z jednym workiem ciuchów i nie mają nawet na jutrzejszy obiad; międzynarodowe koncerny, firmy chińskie, rosyjskie i japońskie; a nawet Polka, którą poznajemy w barze. Przepracowała jako kucharka co prawda tylko dwa miesiące i zarobiła gram złota, czyli 80 soli, ale też otarła się o szarą strefę. Trudno się dziwić. Mogą tu szybko zarobić bez ponoszenia kosztów  - Zwykle koło 800 soli tygodniowo, jak się poszczęści – będzie i 3 tysiące. Jedzenie i spanie zapewnione - mówi nam zaprzyjaźniony górnik, Humberto, nad szklanką piwa. Od miesiąca jego maszyna stoi, bo zgubił korytarz. – Do złota trzeba mieć szczęście. Nie rządzi się logiką – mówi z poważną miną. Wycinanie dżungli, a zatem niszczenie flory i fauny, to tylko jeden z kłopotów związanych z nielegalnym wydobyciem (a 97% peruwiańskiego złota jest czarne). Kolejny to zatrucie ziemi i rzek rtęcią, dzięki której górnicy oddzielają drobinki złota. 78 proc. mieszkańców z regionu ma podwyższony poziom rtęci w organizmie. Często nawet 27 razy wyższy niż w zaleceniach WHO. Do tego dochodzą ciężkie choroby przenoszone przez moskity, które plenią się jak dzikie w powstałych po wydobyciu bagnach - leiszmanioza, malaria czy denga. Tragiczne wypadki, które zdarzają się co chwilę – górnicy giną zmiażdżeni przez zwały ziemi, nierzadko koledzy z obozu nie znają ich imienia, nie mają dowodu. Skremowani w Puerto Maldonado jako NN. W okolicy kopalń, jak na przykład na 108 kilometrze drogi Interoceanica, która łączy Brazylię z Peru, rosną miasta z belek i szmat. I bary. Putibary. A w nich pracują dziewczyny z Puno czy Cuzco skuszone pracę w kuchni. Prostytucja nieletnich, handel ludźmi. Alkoholizm. Ta litania się nie kończy. 

Smoki z Chinatown

Z pasją o życiu i podróży

Smoki z Chinatown

Zależna w podróży

10 największych atrakcji zachodniej Sycylii

Dostaję od was wiele maili z pytaniami o Sycylię. Nic dziwnego, w blogosferze często to właśnie z nią jestem najbardziej kojarzona. Postanowiłam przyjrzeć się tym pytaniom i zebrać najczęściej powtarzające się kwestie. Zauważyłam, że wielu was pyta po prostu, co zobaczyć. Faktycznie, na blogu na dzień dzisiejszy jest ok. 30 tekstów o Trapani i okolicach, ale ani razu nie zamieściłam…Czytaj więcej

BANITA

Połów dorszy

Wody spowijała mgła. W mgle tonęło kamienne nabrzeże darłowskiego portu i migająca w oddali latarnia morska. – Tu trzymasz. Zarzucasz. Puszczasz i czekasz aż opadnie na samo dno. – Pan Paweł instruował i polecał, bym go naśladowała. – Gdy piker opadnie, co chwilę musisz pociągnąć wędkę nieco do góry. Piker musi się ruszać. Unosić blisko dna i opadać. Wtedy jest szansa, by złapać dorsza. Szyper na kutrze, a właściwie na żaglowcu „Księżna” pływa od siedmiu lat. Podobnie mechanik i pan Zbyszek. Pan Zbyszek jest kucharzem – Od siedmiu lat jestem na emeryturze – mówi. – Wcześniej pracowałem w odlewni. Robiliśmy kotły do samochodów i takie tam. Łowić lubił jednak zawsze. I gotować. Na emeryturze przyszedł więc na „Księżną” – Nie da się wysiedzieć w domu. Zwariowałbym. „Księżna” to dla niego odskocznia, a i do emerytury można sobie dorobić. Na co dzień, gdy są klienci, gotuje. Najczęściej zupę rybną, na którą potrzebuje złowić przynajmniej 5-6 dorszy. Jeśli złowi więcej, resztę zabiera do domu, do usmażenia. – To pan ma chyba pracę marzeń, nie ja? – Bardziej stwierdziłam niż zapytałam pana Zbyszka. – Robi pan to, co lubi. Gotuje i wędkuje w wolnym czasie. Wszystko na spokojnie, bez pośpiechu. A w domu? Zaśmiał się i potwierdził. Generalnie odpoczywa. Mechanik nie był zbyt rozmowny. Półgębkiem odpowiadał na pytania. Pewnie zły, bo przez nas kuter miał opóźnienie. Załoga musiała wrócić do portu, choć już z niego wypłynęli. No trudno. My byliśmy na czas. To Szyper zdecydował o wcześniejszym wypłynięciu. Wszyscy na łajbie łowili. Mechanik też. Ponoć do niego należy rekord złowienia największego dorsza, na „Księżnej” oczywiście – 26 kilogramów. – Wisi gdzieś zdjęcie w kajucie – powiedział Szyper (zdjęcia jednak znaleźć nie mogłam), który zresztą cały czas sprawdzał, kto i jak dużego dorsza złowił. Na kutrach wykorzystuje się echosondę. – Jak widać takie przesuwające się drobiny na dnie, to znaczy zwykle, że to dorsz. Wtedy stajemy. – Tłumaczył Szyper, pokazując palcem na małym ekranie. Ja nie widziałam żadnych dorszy, a jedynie ruszające się kreski i kropki. Szyper daje jeden sygnał, który znaczy, że należy zarzucić wędki. Na dwa sygnały wszyscy muszą je zwinąć i statek płynie dalej, w poszukiwaniu kolejnego większego skupiska ryb. – Ej, młody, dziadka wykończysz! – Krzyknął kapitan do Krzyśka, czternastolatka, który już od kilku lat przyjeżdża ze swoim dziadkiem na ryby. Mały łowił jak oszalały. Łapał nawet po dwie ryby na raz. – Nieźle ci idzie. – Skomentowałam. – Taki młody, a już takie zdolności. – Byli młodsi – odpowiedział, ale i tak w jego głosie dało się słyszeć dumę. – Wnuk kapitana, siedem lat miał jak był pierwszy raz. – A były, były. I wnuczka też nawet – Potwierdził, stojący za sterem Szyper. – Załapały bakcyla? – Załapały, załapały – potwierdził. – A Szyper też łowi? – Zapytałam z kolei mechanika, próbując po raz kolejny wciągnąć go w rozmowę. – Lubi łowić, ale leniwy jest i mu się nie chce – Skwitował. Nie wyglądał jakby pałali do siebie sympatią. – Wie pani, nie chce mi się już. Czasem łowię, ale rzadko. – Szyper wolał siedzieć na mostku, podpatrywać, komu i jak idzie i palić papierosa za papierosem. Z tym, że najlepiej odpoczywa się, wędkując, zgadzała się większość obecnych na połowie panów. Siedmiu przyjechało aż z Poznania. Nie wszyscy byli zapalonymi wędkarzami. Jeden z nich wyznał, że woli żeglować na Mazurach, ale dopiero, co stamtąd wrócił i postanowił z kolegami wybrać się na połów. Tak, by odpocząć i spędzić przyjemnie czas w męskim gronie. Panowie już od siódmej rano rozgrzewali się kolejnymi puszkami piwa. Potem w ruch poszły butelki z wódką. Na zagrychę na stole kucharz stawiał wciąż nowe talerze z kanapkami z pastą rybną, z łososiem. W metalowej miseczce leżało coś, co wyglądało jak kiełbasa, ale wewnątrz wypchane było ikrą. Całkiem smaczne. Niektórym z rybami zupełnie nie szło, ale jak stwierdził jeden z Poznaniaków czy się coś złowi, czy nie, to i tak jest fajnie. Takie podejście nie jest niestety obecnie zbyt popularne. Znajomy wędkarz i jednocześnie absolwent rybołówstwa powiedział mi w rozmowie, że nie na darmo połowy dorszy określa się mianem „mięsiarstwa”. Nie liczy się już sportowy duch jak kiedyś, liczy się wynik, to, ile ryb się złowi, bo przecież nikt nie płaci stu sześćdziesięciu złotych (lub więcej), by przywieźć kilka rybek albo nie daj boże żadnej. Niewielu łowi, a potem wypuszcza je do wody. Na wielu forach internetowych można znaleźć dyskusje na temat połowu dorsza. Sami zainteresowani, czyli wędkarze określają wyprawę na dorsze, jako „wyprawę po mięcho”. Stosuje się różne chwyty: kilka kotwiczek zaczepionych na jednym pikerze (przy połowach gruntowych na morzu dopuszcza się maksymalnie dwie kotwiczki), wyławianie i nie wypuszczanie małych rybek (dorsz musi mieć, co najmniej 38 cm długości, mniejsze powinno się wypuszczać, co też jest trochę kontrowersyjne, bo większość złapanych ryb i wypuszczonych i tak nie przeżywa). Ekipa na łajbie była mieszana. Kobiety raczej stanowią tu rzadkość. Zresztą połów dorsza jest reklamowany jako atrakcja turystyczna dla prawdziwych mężczyzn. Mało było miejscowych, więcej przyjezdnych. Dominował Poznań. Część z obecnych to byli starzy wyjadacze, część nowicjusze. W niektórych skrzynkach na początku było po jednej, dwie rybki. W innych do południa było już kilkanaście. Pod koniec połowów w wielu było powyżej dwudziestu. W jednej z nich leżały małe dorsze, nieprzekraczające regulaminowych 38 cm. Bo podczas połowu obowiązują zasady. A właściwie nie tyle, co zasady, lecz przepisy prawne, regulowane przez ustawę z dnia 19 lipca 2004 roku, która zezwala wędkarzowi na wyławiania nie więcej niż siedmiu dorszy podczas jednego połowu i o wielkości powyżej 38 centymetrów ciągu dnia połowów. – Jak to jest z tymi siedmioma sztukami? – Zapytałam jednego z mężczyzn. – E, tam! – Machnął ręka. – Głupie przepisy. W Danii i w Niemczech można łowić, ile się chce, a u nas wprowadzają jakiś durne ograniczenia. – Skwitował. – Czyli nie przestrzega pan przepisów? – Drążyłam. – Nikt tego nie sprawdza. Zabiera się, ile się złowi. Zajrzałam ponownie na mostek pod koniec dnia. Gdy już zauważyłam, że na łajbie nie respektuje się prawa. – I jak to jest z tymi przepisami? Bo prawie każdy ma więcej […] The post Połów dorszy appeared first on .

Sen na Jawie :)

Orbitka

Sen na Jawie :)

Travelerka

10 powodów, żeby nie jechać do Chile

Słowo stało się ciałem. Decyzja zapadła. Kobyłka u płota i tak dalej w ten deseń. Jadę do Chile. Zahaczę też o Argentynę i  być może zajrzę do Boliwii. Jak mawiała jedna z moich nauczycielek – to jest fakt autentyczny. Biorę ze sobą rower i wyruszam na drugi koniec świata. Do wyjazdu pozostało raptem tylko 1,5 miesiąca,…

Na podróże nigdy nie jest za wcześnie

career break

Na podróże nigdy nie jest za wcześnie

Co się ze mną działo przez ostatnie trzy miesiące 3Q2014?

JULEK W PODRÓŻY

Co się ze mną działo przez ostatnie trzy miesiące 3Q2014?

Kochana Polsko, czyli o powrocie do przy(e)szłości

Złap Trop

Kochana Polsko, czyli o powrocie do przy(e)szłości

Pierwszy wyjazd bez rodziców – dokąd był?

TROPIMY

Pierwszy wyjazd bez rodziców – dokąd był?

wszedobylscy

Rejs promem do Szwecji

Na początku października zaplanowaliśmy krótki wypad do Szwecji – z Gdyni do Karlskrony popłynęliśmy promem Stena Line, by w jeden dzień zwiedzić miasto.   W podróż do Szwecji udaliśmy się w pierwszy październikowy weekend. Wybraliśmy jednodniową wycieczkę: wypłynięcie z Gdyni w piątek wieczorem, do Karlskrony dopłynęliśmy w sobotę przed godziną ósmą rano, ze Szwecji z Post Rejs promem do Szwecji pojawił się poraz pierwszy w Wszędobylscy . 

BANITA

TRAMPKI w stolicy

– Miałam koszmar. – Wyznała rano Ola. – Śniło mi się, że nikt nie przyszedł, że siedziałyśmy tak same u nas w sali i nikogo na Trampkach nie było. – Daj spokój! – Rzuciłam. – Nawet tak nie mów, bo zaczynam się stresować. Ale zostało powiedziane i zdenerwowanie się udzieliło. Nie było ono tak duże jak przy pierwszych organizowanych Trampkach, bo wtedy absolutnie nie miałam pojęciana jaki odzew mogą liczyć spotkania. Wydawało mi się, że przy drugich i przy dość dużej promocji nie powinno być gorzej, a miałam nadzieję, że będzie lepiej. Pierwsza osoba pojawiła się krótko po naszym przyjściu do kawiarni. Było dobrze przed dziewiątą. Do spotkań zostało dobre półtorej godziny. Basia przyjechała z Poznania. Tak miała autobus i niewiele w sumie w nocy spała. Od razu mnie to podtrzymało na duchu. Skoro komuś chciało się jechać taki kawał, nie zważając na sen (dla mnie dobry sen to podstawa) to znaczy, że sukces być musi. Sceptyczna mina Oli wciąż nie pocieszała mnie. Na rozpoczęciu jednak i podczas krótkiej przemowy, którą wygłaszałam, krążąc wokół tematów, zwykle najżywiej wszystkich interesujących: skąd pomysł i dlaczego „Trampki” (kojarzone zwykle nieodmiennie od samego początku z obuwiem), na sali zgromadzonych było już kilkadziesiąt osób. Co chwilę dochodziły jednak kolejne panie, rozsiadały się w fotelach lub na ławkach i w skupieniu, przy ciepłej kawie i herbacie, wysłuchiwały kolejnych prezentacji. Przyznać muszę, że upału nie było. Ja na zimno nie narzekałam, ale byłam rozgorączkowana cała sytuacją, tym, żeby wszystko wypaliło, żeby prezentacje się udały, żeby sprzęt nie nawalił i żebym poradziła sobie ze swoją prezentacją, którą długo planowałam, ale nie długo ćwiczyłam (cóż, praca nie pozwalała na rozwinięcie skrzydeł), ale potem uwag w ankietach o zimnie naczytałam się. Zależało nam jednak, żeby nie zamykać całego pomieszczenia, by zmieściło się więcej osób, a przychodziły też osoby z dziećmi, które z chęcią rozkładały się na zewnątrz. Zresztą nie było tak źle. Poranne mokre od deszczu chodniki powoli wysychały i słońce coraz łaskawiej obdarzało ciepłem. Tak błagałam o tę piękną pogodę, o to ciepło, które zachęciłoby ludzi do zajrzenia i posłuchania inspirujących historii. Wszystko zaczęło się od Chin i prezentacji Martyny Skury, która starała się jak najrzetelniej przekazać wiedzę o tym jak znaleźć pracę w Chinach i przekonać, że wcale „nie taki diabeł straszny jak go malują”. Prezentacja żywiołowa, pełna energii i pasji. Chciało się słuchać i faktycznie od razu spakować i do Chin wyjechać. Z Chin zostaliśmy zabrani w góry. Przewodniczką została jedyna i niepowtarzalna Ewelina Domańska, która opowiadała nie tylko o swoich samotnych wyprawach, ale również starała się nauczyć jak orientować się w terenie. Miałam nadzieję, że sporo się nauczę, a przynajmniej, co nieco zorientuję się w orientacji. Okazuje się jednak, że trudny i oporny na taką wiedzę ze mnie egzemplarz. No nic, będę musiała do Eweliny udać się na lekcje indywidualne, na które wstępnie jesteśmy już umówione. Może ta wiedza opornie wchodził mi do głowy ze stresu, bo zaraz po Ewelinie przychodził czas na moją prezentację. Tym razem postanowiłam nie opowiadać o swoich podróżach, ale odpowiedzieć na kilka pytań. Tych, które sama sobie zadawałam przed pierwszą podróżą i tych, na które zwykle odpowiadam innym osobom: czy się nie boisz?, czy to bezpieczne? czy sobie poradzę? czy starczy mi pieniędzy? skąd bierzesz pieniądze na podróże? co na to mąż? itd. W mojej prezentacji próbowałam przekonać, że warto zrobić pierwszy krok w stronę spełniania marzeń o podróżach, bo kobiece podróżowanie w pojedynkę wcale nie musi być tak niebezpieczne jak się wszystkim wydaje. Namawiałam by nie bać się zmian, bo zmiany zwykle są dobre. Czy mi się to udało? Dziewczyny, które do mnie podchodziły potem i które do mnie pisały, przekonywały, że tak. Uważam, że natura, a przede wszystkim góry to coś, co nigdy nie może się znudzić i zawsze zaskakuje i zachwyca swoim pięknem. Dlatego na jednej prezentacji o górach się skończyć nie mogło. Magda Jończyk poprowadziła nas do Nepalu. W sposób bardzo praktyczny, tak, by każdy sam mógł taką podróż zaplanować. Kto mnie zna, wie, że temat dzieci jest mi zupełnie obcy, a prezentacje o podróżowaniu z dziećmi do interesujących dla mnie nie należą. Inaczej jest jednak z prezentacjami o podróżowaniu z dziećmi Oli Wysockiej. Po raz pierwszy po jej prezentacji na I edycji Trampek w Gdańsku powiedziałam do mojego męża: „A może jednak te dzieci to nie taki zły pomysł?”. I mimo, że sprzęt nieco zaczął nam się buntować, to i tak prezentacja Oli wyszła świetnie. Gdy jestem w drodze, to zawsze dostaję mnóstwo próśb o wrzucanie jak największej liczby zdjęć jedzenia i pisania o nowych smakach. Dla wielu osób kulinaria są jednym z najważniejszych elementów podróży. O jedzeniu, czyli o tym, co wszyscy lubią najbardziej mówiła Aldona Klebowska, pogłębiając temat tego jak się przygotować pod względem jedzenie na dłuższe wyprawy i po jakie produkty sięgać w innych krajach, by nie zachorować lub się uzdrowić. Słuchałam z ogromnym zaciekawieniem, bo zawsze mam problem jak spakować jedzenie na podróż, by odżywiać się właściwie i zdrowo, a przy tym nie dźwigać ze sobą wielu kilogramów. Co by dużo mówić, po jedzeniu warto zawsze pospalać trochę kalorii. Najlepszy do tego jest rower, na który zabrała nas Joanna Kędzierska. Razem z nią szusowaliśmy po drogach pięknej Norwegii i Islandii i mogliśmy się dowiedzieć jak do takiego wyjazdu się przygotować i jak zapakować w podróż nasz ukochany rower. O tym, że nie trzeba robić planu podróży, a czasem może i nawet nie warto, bo w podróży wszystko szybko i tak się zmienia, przekonywała Dorota Chojnowska, który bardzo lubi improwizację. Skądś znam ten sposób podróżowania. Jest mi on bardzo bliski. Sama uważam, że przy, zwłaszcza takim podróżowaniu długoterminowym, plan zupełnie nie wypala, więc z góry zakładam, by go nie robić. Na deser została najstarsza zaproszona do wygłoszenia prezentacji uczestniczka spotkań – kobieta wulkan, niesamowita osoba, z której niejeden, młodszy i starszy, powinien czerpać przykład. Małgosia Maniecka podróżuje od wielu lat. Zawsze z plecakiem, choć sama mówi, że nie zawsze już plecy i nogi dają radę. Zwykle podróżuje sama i długoterminowo. Uwielbia korzystać z couchsurfingu i z autostopu i zarażała historiami ze swoich przygód […] The post TRAMPKI w stolicy appeared first on .

PEWNEGO RAZU W CHILE

Festiwal Piwa w Puerto Varas

W weekend wybraliśmy się do Puerto Varas na festiwal piwa. Tak właśnie niemieccy imigranci organizują na południu Chile swój Oktoberfest. Impreza odbywała się w namiocie Santa Rosa w centrum miasta. Co roku przygotowaniem fiesty zajmują się Strażacy z Puerto Varas oraz regionalne biuro turystyczne. Na fieście można było spróbować różnych rodzajów piwa – na trzydziestu stanowiskach – od ...