marcogor o gorach

W Górach Sanocko – Turczańskich, przez pasmo Żukowa i Jaworników

Pewnie nigdy bym nie trafił do tych gór, gdybym wcześniej nie kupił „Atlasu Gór Polski”, który uświadomił mi ostatecznie, że  w naszym pięknym kraju jest jednak 29 pasm górskich. Ten temat zaczął mnie szczególnie interesować, gdy postanowiłem zdobyć Koronę Gór Polski. I właśnie na deser zostawiłem sobie to najmniejsze, mało znane i rozpoznawalne pasmo, nie ujęte nawet w spisie szczytów do zdobycia w projekcie KGP. Ja jestem skrupulatny, więc postanowiłem zrobić to po swojemu i te góry też odwiedzić. Kocham wszystkie góry, więc zamierzam wszystkie możliwe zwiedzić. Może to małe i niewysokie pasmo, ale jak każde ma swój niezaprzeczalny urok. GÓRY SANOCKO – TURCZAŃSKIE Góry Sanocko-Turczańskie, bo o nich mowa to niewielkie pasmo górskie w Karpatach Wschodnich, przecięte granicą polsko-ukraińską. Rozciągają się na powierzchni około 930 km² na północ od Bieszczadów, a na południe od Pogórza Przemyskiego, między dolinami środkowego Sanu i Stryja. Najwyższym szczytem jest Magura Łomniańska (1024 m n.p.m.), na terenie Polski Jaworniki (909 m n.p.m.).  Główne pasma Gór Sanocko-Turczańskich to Chwaniów, Góry Słonne, Żuków i Wyżyna Wańkowej, Grupa Laworty, masyw Ostrego, Jawor i Stożek, Hoszowskie Góry Rusztowe, masyw Jaworników, masyw Magury Łomniańskiej. Czasami niektórzy zaliczają tu również pasmo Otrytu, z najwyższym Trohańcem.  W tych górach brak jest schronisk turystycznych oraz chatek studenckich. Natomiast istnieje tu stosunkowo rozbudowana infrastruktura narciarska, najlepsza na Podkarpaciu, dlatego Ustrzyki Dolne nazywane są często zimową stolicą tego regionu. PASMO  ŻUKÓWA Jedną z najciekawszych tras rejonu jest szlak śladami dobrego wojaka Szwejka: Sanok – Orli Kamień – Słonna – Przełęcz Przysłup – Tyrawa Wołoska – Rakowa – Zawadka – Truszowskie – Brańcowa – Przełęcz pod Brańcową. Ale ja chciałem w czasie mej pierwszej wizyty tutaj zdobyć Jaworniki, najwyższy szczyt całego pasma. Wcześniej odwiedziłem jednak pasmo Żukowa,  z którego ładnie prezentuje się Zalew Soliński. Najwyższe są środkowe partie Żukowa z kulminacją Holicy (768 m n.p.m.). Najłatwiej tam wyjść z Ustjanowej Górnej. Ja wchodziłem ścieżką przyrodniczą nadleśnictwa Brzegi Górne. Wyjście zajmuje tylko 40 minut na wierzchołek Holicy, skąd tak ładnie prezentuje się Zalew Soliński. W samej wsi warto zwiedzić przepiękną  drewnianą cerkiew greckokatolicką pw. św. Paraskewy, zbudowaną w 1792. Niedaleko szczytu Holicy znajduje się fajne miejsce rekreacyjne z wiatą, ławkami, stołami i miejscem na ognisko. To idealna miejscówka na romantyczne biesiady. RÓWNIA Po zejściu do auta ruszyłem w dalszą trasę. Kolejnym celem były Jaworniki, ale po drodze postanowiłem zobaczyć jedną z perełek Bieszczad, cudowną cerkiew w Równi. Świątynia w Równi należy do nielicznych zachowanych, na terenie południowo-wschodniej Polski, trójdzielnych cerkwi kopułowych. Góry Sanocko – Turczańskie dawniej były nazywane Bieszczadami Niskimi i nikt prawie ich nie zauważał. W moim przypadku też tak było, ale obecnie będę zachęcał do przyjechania tu wszystkich miłośników spokoju i błogiej ciszy. Gwarantuje, że nie spotkacie tutaj żywej duszy! JAWORNIKI Ostatnim moim celem było pasmo Jaworników, najwyższe w tych górach. Po przejechaniu widokowej Przełęczy nad Żłobkiem, gdzie jest parking i nowe karczmy, zjechałem do wsi Żłobek. Stamtąd najbliżej w pasmo Jaworników. A wszystko to przy trasie Czarna –  Ustrzyki Dolne. Ze względu na brak jednoznacznie ustalonej granicy Gór Sanocko-Turczańskich z Bieszczadami Zachodnimi, według niektórych podziałów regionalizacyjnych włączających całe pasmo Otrytu z Trohańcem do Bieszczadów, Jaworniki są najwyższym szczytem polskiej części Gór Sanocko-Turczańskich. Do niedawna nie przebiegały tędy znakowane szlaki turystyczne; całkowicie zalesiony szczyt nie przedstawia walorów widokowych. Ale dla zdobywców KGP nie ma trudności z wejściem na niego. Z wioski wyznakowano niedawno zielony szlak na przełęcz pod Jawornikami, a stamtąd na szczyt to już rzut beretem. W czasie jesieni między drzewami przebijają się ciekawe widoczki. Po zejściu do auta postanowiłem odwiedzić jeszcze pasmo Otrytu i słynną Chatę Socjologa, z racji tego, że wciąż do zmroku było daleko .Ale o wizycie tam przeczytacie już w kolejnej opowieści. Dodam tylko, że kto szuka ucieczki od wszystkiego i świętego spokoju, odnajdzie go właśnie w opisanych górach. Na koniec zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć z wycieczki. I dziękuję Mariuszowi za cierpliwe towarzystwo. Z górskim pozdrowieniem Marcogor

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Mały

Gdy wracałam w niedzielę wieczorem do Krakowa (postanowiłam rozpoczynać tak każdy wpis wyjazdowy – od dupy strony) byłam tak zmęczona, że odpłynęłam w trzy minuty. W busie było ciepło, silnik mruczał usypiająco a Cliff Richard śpiewał z głośników o Dzieciątku, wskutek czego mój mózg szybko wygenerował sobie obraz w postaci jego rumianej, uśmiechniętej twarzy (Dzieciątka, nie Richarda). Dlaczegóż to byłam tak zmęczona? – zapytacie. Otóż wcale nie dlatego, że trasa, którą podążałam w weekend była jakoś specjalnie wykańczająca. Nie dlatego też, że mówienie do grupy ludzi jakoś specjalnie mnie stresowało, bo, szczerze mówiąc, zupełnie zapomniałam o tym, że czynność ta mnie stresuje i tym razem mówiło mi się całkiem na luzie. Nie dlatego w końcu, że w sobotnią noc siedzieliśmy do bardzo późna, bo odpadłam po północy. Byłam tak zmęczona, bo mój mózg, poza tym, że na dźwięk świątecznych piosenek generuje sobie rumianą, uśmiechniętą twarz Dzieciątka, dławi się też ilością wiedzy, którą mu ostatnio serwuję. Specjalnie w piątek położyłam się spać ok. 20 (sic!), żeby jak człowiek wstać o 5:30, po czym zaczęły mi się przypominać granice Beskidu Małego i nie byłam w stanie się od nich uwolnić. To samo spotkało mnie kolejnej nocy w schronisku. Kiedy więc dotarłam w końcu do domu, zeżarłam trzy tabletki melisy w proszku, weszłam do łóżka ok. 19 i obudziłam się następnego dnia, po 14h. Mój organizm niewątpliwie musi mnie kochać. Ale wracając do samego wyjazdu. Tym razem wystartowaliśmy z Suchej Beskidzkiej. Wiedzieć Wam trzeba, że w Suchej Beskidzkiej, poza tak sławnymi osobami jak Piotr Komorowski, któremu wypadało oko* czy Billy Wilder, który ukończył Żydowską Szkołę Biznesu, mieszkała również Monika Sewioło, uczestniczka pierwszej edycji Big Brothera, która odniosła wielki, życiowy sukces wyprowadzając się do Warszawy, biorąc udział w rozbieranej sesji do Playboya oraz występując w programie pt. „Urzekła mnie Twoja historia”. Jej dom znajduje się przy zielonym szlaku z Suchej do Krzeszowa, gdyby ktoś był ciekaw. Piszę o tym, bo nie miałam okazji opowiedzieć o tym, albowiem zgłosiłam się do opowiadania o karczmie „Rzym”, tej samej, w której Mefistofeles (trudne słowo) miał się spotkać z Panem Twardowskim. Pisał o tym wieszcz nasz narodowy, Adam. Kiedy zobaczyliśmy wszystkie najważniejsze atrakcje, zamieniliśmy się w kursanci.rar i wcisnęliśmy się do małego, ciasnego busa, który niczym rączy rumak (#nope) powiózł nas do Krzeszowa, skąd udaliśmy się już w góry, zatrzymując się po drodze na jednej z polan, by omówić rozciągającą się w stronę Beskidu Żywieckiego panoramkę. Albo jestem ułomna, albo to kwestia wprawy (lubię sobie wmawiać, że to drugie), ale nie potrafię sobie przełożyć tego, co na mapie na realną rzeczywistość (albo realnej rzeczywistości na to, co na mapie) – nie wiem, jak ocenić odległości, jak zlokalizować poszczególne szczyty i doliny oraz (najważniejsze) jak to wszystko zapamiętać, by potem o tym opowiedzieć. Podobno kwestie te ulegają pewnemu rozjaśnieniu, kiedy człowiek zaczyna rysować graniówki (w skrócie: rysowanie na kartce papieru najważniejszych elementów ukształtowania terenu), czekam więc z niecierpliwością na warsztaty z tychże, licząc na moją pamięć wzrokową, bo strasznie nie lubię czegoś nie wiedzieć. Najchętniej całą tą wiedzę, którą muszę przyswoić, wsadziłabym sobie od razu do głowy, żeby nie musieć się uczyć, ale obawiam się, że mój mózg mógłby tego nie zdzierżyć i nie chcieć potem ze mną współpracować. Powstał więc pomysł kolektywnego opracowywania materiałów, co sprawdza się całkiem nieźle. Swoją drogą zauważyłam, że ostatnio większość moich rozmów toczy się właśnie wokół kursu, co jest na swój sposób chore, z drugiej strony jaram się tym, jak schroniska w Beskidach, bo dawno już nie czułam się tak bardzo na swoim miejscu, jak teraz. Tak naprawdę, jeżeli tylko bym mogła, to bym się uczyła całymi dniami, bo zwyczajnie mnie to cieszy (#kujon). Tym razem miałam więcej czasu na przygotowywanie się do wyjazdu, udało mi się zatem w miarę dobrze przygotować. Być może właśnie dlatego mniej się stresowałam, bo wiedziałam (mniej więcej), o czym mam mówić oraz wiedziałam, co mnie czeka i jak będzie wyglądał wyjazd. Opowiadając o formach ochrony przyrody w Polsce udało mi się wymienić prawie wszystkie, tym razem nigdzie nas nie zgubiłam oraz przeprowadziłam interaktywną prezentację świerku i jodły (byliśmy w parku krajobrazowym, a nie narodowym, więc można było sobie zrywać i macać gałązki), można zatem śmiało powiedzieć, że nauka z poprzedniego wyjazdu nie poszła w las (hehe). Zdecydowanie do poprawy z kolei mam kwestię samego mówienia, bo poza tym, że trzeba wiedzieć, o czym się mówi, warto również wiedzieć, JAK mówić, żeby inni nie tylko słyszeli, ale także słuchali. Bycie dobrym mówcą to nie lada wyzwanie i szacun dla wszystkich, którym to tak dobrze idzie. Mimo moich wcześniejszych obaw, wcale nie było tak zimno. Ba, było całkiem ciepło, na tyle, że czasami szłam sobie bez kurtki a bluzy w ogóle nie wyciągałam z plecaka. O ile kilka stopni powyżej zera można określić mianem ciepła - muszę jednak przyznać, że postrzeganie temperatury diametralnie się zmienia, kiedy pomyślę sobie, że przede mną zimowe wyprawy, kiedy na serio napada śniegu i pojawią się mrozy. Moja natura zmarzlucha na razie wypiera z głowy tę straszną wizję, ale opcje są w sumie dwie – albo przez te kilka miesięcy zimę pokocham, albo całkowicie znienawidzę. W sumie jestem ciekawa tego doświadczenia – na wszelki wypadek powtarzam sobie wszystkie znane mi brzydkie wyrazy, żebym mogła sobie marudzić pod nosem, co oczywiście nic nie zmieni, ale pozostawi w mym polskim sercu poczucie dobrze spełnionego obowiązku. W Beskidzie Małym spotkać można fragment Drogi Św. Jakuba, która wiedzie ze Starego Sącza do Czeskiego Ołomuńca, co przypomniało mi o fascynacji tym szlakiem pątniczym. Idea wędrowania, w swoim własnym towarzystwie, przez miejsca tak bliskie naturze, doskonale wpisuje się w moje własne postrzeganie duchowości  (abstrahując już od wymiaru religijnego) – na tyle, że gdzieś po drodze rzuciłam, że jak jakimś cudem uda mi się ten Kurs Przewodników Beskidzkich skończyć i zdać egzaminy państwowe, to, kurde, wezmę i pójdę w taką wędrówkę, jako ukoronowanie tego całego wysiłku, które w to przedsięwzięcie włożę. Zapisuję to po to, żeby o tym nie zapomnieć. Jak zapomnę, to niech mi ktoś przypomni. Do schroniska dowlekliśmy się, jak było już ciemno, co o obecnej porze roku nie jest jakimś specjalnym wyczynem, bo Słońce zachodzi ok. 15:30 – z niecierpliwością czekam na przesilenie zimowe, żeby dni w końcu zaczęły robić się dłuższe, bo przecież można zwariować. Na szczęście kurs jest dla mnie na tyle pochłaniający, że praktycznie nie mam czasu się nad tym zastanawiać, od czasu do czasu łapię sobie tylko krótkotrwałe zmuły, podczas których ogarnia mnie totalna niemoc i najchętniej położyłabym się spać i obudziła się dopiero na wiosnę. No dobra, taka ochota zawsze nachodzi mnie już w listopadzie – jeżeli reinkarnacja istnieje, to w poprzednim wcieleniu niechybnie byłam niedźwiedziem. O ile na Turbaczu się z Kubą i Aśką ochoczo alienowaliśmy, pogrążając w patologii, o tyle tym razem, jak ludzie, poszliśmy się integrować, grając m.in. w tabu, które przysparzało wiele radości. - Takie coś na dnie oceanu. – Płaszczowina magurska! Chodziło o… łódź podwodną. Widać kursowe skrzywienie udziela się nie tylko mi Płaszczowina magurska bawiła mnie przez cały wieczór i cały następny dzień. Ba, bawi mnie do dziś! Jest to bowiem temat, który będzie nas prześladował przez cały czas, bo z owej płaszczowiny (i kilku innych) zbudowane są w dużej mierze Beskidy Zachodnie. Wykłady z geologii ciągle przede mną, więc nie będę się wymądrzać na temat płaszczowin nic ponad to, że faktycznie powstały przez opadanie na dno oceaniczne różnych osadów, które z biegiem czasu skamieniały, a następnie podczas ruchów górotwórczych zostały sfałdowane. Poszczególne warstwy świetnie widać na wychodniach skalnych, które można spotkać m.in. w Beskidzie Małym. I kiedy ma się świadomość tego, że kamień, którego się dotyka, pochodzi z czasów prehistorycznych, to nagle doświadczenie to staje się niemal mistyczne, jak podróż w czasie. A kiedy granie w grę (i wcale nie był to Tomb Raider) nam się znudziło, poleźliśmy piętro wyżej, gdzie odbywało się śpiewo-granie, w którym nawet wzięłam udział – czasem mi się zdarza. Z góry przepraszam wszystkich, którzy kiedykolwiek będą mieli nieszczęście to słyszeć. Zwykle ograniczam się do chórków Następnego dnia wyruszyliśmy ze Schroniska pod Leskowcem (które wcale pod Leskowcem nie jest, lecz pod Groniem Jana Pawła II) w stronę Wadowic. Po drodze, pod szczytem Królewizny, zbaczając nieco ze szlaku, znajduje się coś absolutnie niesamowitego, mianowicie Jaśkowa Arka, będąca niegdyś domem pustelnika. Przez ponad 20 lat mieszkał w niej Jan Sasor, górnik z Libiąża, który przybył tu po wypadku w kopalni i sam wybudował obity blachą domek bez drzwi, który podniesiony ponad ziemię miał czekać na zbliżający się potop – mężczyzna wierzył, że Bóg niebawem ukarze nim ludzi. Jan Anioł, bo tak na niego mówiono, najmował się do prac polowych i pomagał okolicznym mieszkańcom, w zamian biorąc od nich za wynagrodzenie najczęściej tylko mąkę, cukier, papierosy oraz kawałki nikomu niepotrzebnych blach, z których budował swoją pustelnię. Zmarł nagle w 1999 r. Nie brakuje jednak takich, którzy do dziś twierdzą, że Jan Anioł nie opuścił ukochanych gór i ciągle, jak za swojego życia, opiekuje się turystami przemierzającymi beskidzkie szlaki. Do Wadowic ostatecznie nie dotarłam. Pod dworem Emila Zegadłowicza odłączyłam się wraz dwójką innych osób i busem miałam dotrzeć do miasta, by poczekać na resztę, bo kostka, którą uszkodziłam sobie podczas wyjazdu w Gorce, nadal mnie bolała i nie chciałam sobie całkiem jej zajechać. Okazało się jednak, że żaden bus już nie jedzie, wspaniałomyślnie postanowiliśmy więc złapać stopa – po niespełna minucie zatrzymał nam się chłopak, który zmierzał nad morze, przez Chrzanów. Nie zastanawiając się długo zmieniłam plan i tym oto sposobem dotarłam do Krakowa wcześniej, niż planowałam, odpuszczając już sobie zwiedzanie Wadowic. Jeszcze będzie ku temu okazja. Tymczasem namiętnie smaruję kostkę maścią wygrzewającą, że dojdzie do siebie przed końcem roku, kiedy to wybieramy się na obóz sylwestrowy w Beskid Żywiecki. Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki przewodnik po Beskidzie Małym i przejrzałam go na szybko, wzniosłam się na wyżyny swojej elokwencji i rzekłam: E, chujowy ten Beskid! Nic tu nie ma! Z tego miejsca chciałabym cofnąć swoje słowa i wyrazić skruchę – Beskid Mały to całkiem ciekawe miejsce i zdecydowanie chcę tam wrócić. Fot. Joanna Osoba / Jakub Zajączkowski Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Mały pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Zależna w podróży

Betlejem: W każdym miejscu na świecie wszyscy jesteśmy dziećmi

Jest takie miejsce na ziemi, gdzie wszystko się zaczęło. Ponad 2000 lat temu, niektórzy mówią, że 2014 lat temu inni, że 2018, w Betlejem urodził się Yehoshua, dziś znany przede wszystkim jako Jezus. Od tego czasu wszyscy świętujemy w grudniu to wydarzenie: chodzimy do kościoła, pieczemy pierniki, robimy świąteczne zakupy i z uśmiechem na ustach życzymy sobie wesołych świąt. Spacerowałam…Czytaj więcej

Zależna w podróży

Książka w podróży i Jerozolima

Po dwóch tygodniach niepisania czas przerwać tę ciszę. Spędzam swój ostatni wieczór w Jerozolimie. Jutro rano czeka mnie samolot do Berlina. Tam spędzę kilka godzin na włóczeniu się po jarmarkach bożonarodzeniowych i do Krakowa, po to by w piątek rano położyć się we własnym łóżku. Za krótko! Zawsze, a przynajmniej często, jest za krótko. Trzy tygodnie w Izraelu okazały się…Czytaj więcej

Wschód słońca na Babiej Górze, czyli spotkanie z legendą

marcogor o gorach

Wschód słońca na Babiej Górze, czyli spotkanie z legendą

Masyw Babiej Góry dobrze widoczny jest z Tatr, czy innych sąsiednich pasm górskich. Jego charakterystyczna czapa wierzchołkowa jest łatwo rozpoznawalna, nawet, jeśli tylko widoczny jest sam czubek. Najwyższy punkt masywu, zwany Diablakiem jest doskonałym punktem widokowym, według mnie najlepszym w górskiej części Polski. Dlatego górę tę zwaną z racji swej wybitności Królową Beskidów odwiedzam bardzo często, chyba właśnie na nią zanotowałem najwięcej wejść, o każdej porze roku zresztą. Jest to najwyższy szczyt całych Beskidów Zachodnich, poza Tatrami najwyższy szczyt w Polsce i drugi co do wybitności (po Śnieżce). Jednak ta niezwykła góra mimo, że przyciąga olbrzymie rzesze turystów niechętnie odsłania swe pełne magii uroczyska i wspaniałe panoramy ze szczytu. Dlatego nazywana jest też Matką Niepogody. Na dziesięć moich wejść, tylko nieliczne były w pełni widokowe. Najwyższy wierzchołek, Diablak, odznacza się wybitnymi walorami widokowymi. Roztacza się z niego panorama na wszystkie strony, obejmująca Beskid Żywiecki, Śląski, Mały, Makowski, Wyspowy, Gorce, Kotlinę Orawsko-Nowotarską, Tatry oraz góry Słowacji na czele z Małą Fatrą, czy Górami Choczańskimi. Babia Góra widziana z Sokolicy Pochodzenie nazwy Babia Góra tłumaczą liczne legendy ludowe. Jedna z nich mówi, że jest to kupa kamieni wysypanych przed chałupą przez babę – olbrzymkę, według innej to kochanka zbójnika, która skamieniała z żalu widząc, jak niosą jej zabitego ukochanego. Według innych legend nazwa góry pochodzi od tego, że w jaskiniach pod tą górą zbójnicy ukrywali swoje branki. Masyw Babiej Góry rozciąga się od Przełęczy Jałowieckiej Północnej po przełęcz Krowiarki. Wyróżniają się w nim dwa wybitne wierzchołki; Diablak ( 1725 m)  i Mała Babia Góra (1517 m), ale w głównej grani topografowie wyróżniają jeszcze wiele pomniejszych wierzchołków, grzbietów i przełęczy.  Partie wierzchołkowe pokrywa największe w całych polskich Beskidach Zachodnich rumowisko skalne zwane Rumowiskiem Babiej Góry. Najpopularniejszym szlakiem na szczyt jest wejście z przełęczy Krowiarki. Dawniej przełęcz nazywana była Lipnickim Siodłem lub Przełęczą Lipnicką. Na przełęczy znajduje się polana Krowiarki, na której aktualnie trwają prace wykończeniowe przy nowym parkingu. Ten stary, znajdujący się poniżej, w sezonie letnim nie był w stanie pomieścić wszystkich aut. nowy parking na Przełęczy Krowiarki Przełęcz ta stanowi najwyższą dostępną komunikacyjnie przełęcz górską Beskidów Zachodnich. Przed II wojną światową rozpoczęto budowę szosy, zrealizowano odcinek z Zubrzycy Górnej na przełęcz Krowiarki. Przy budowie tego odcinka w 1938 pracował w Junackim Hufcu Pracy Karol Wojtyła (był wówczas studentem). Upamiętnia to obelisk na polanie Krowiarki. Na polanie jest punkt sprzedaży biletów wstępu do Babiogórskiego Parku Narodowego, punkt informacji turystycznej, bufet oraz także symboliczny grób prof. Zenona Klemensiewicza, który zginął w katastrofie lotniczej na Policy w 1969. Przełęcz Krowiarki jest także ważnym węzłem szlaków turystycznych: to tu znajduje się koniec szlaku ze Skawicy przez Policę i Cyl Hali Śmietanowej – ostatniej wycieczki górskiej Karola Wojtyły przed wyborem na papieża (informuje o tym również tablica ustawiona na przełęczy). Właśnie stąd o czwartej  w nocy ruszyliśmy z moją ekipą na spotkanie przygody. Szlak z przełęczy do schroniska na Markowych Szczawinach jest wciąż zamknięty  z powodu remontu i dostosowywania trasy dla potrzeb osób niepełnosprawnych. ścieżka na Sokolicę z Krowiarek W planie nocnej eskapady było wyjście na wschód słońca na Babiej Górze. Te spektakle na niegościnnym wierzchołku Diablaka obrosły już legendą. To najlepsze miejsce do obserwacji takich cudownych zjawisk! Odnowiona czerwona trasa jest obecnie bardzo wygodna. Zrobiono nowy chodnik i teraz dojście do celu zajmuje około 2,5 godziny. Jedyną trudnością były oblodzenia w lesie, ale daliśmy radę bez raków. Już po dojściu na Sokolicę, gdy zobaczyłem gwiaździste niebo wiedziałem, ze czeka nas niezwykły spektakl. Wychodząc coraz wyżej i zdobywając kolejne kulminację, tj. Kępę i Gówniaka coraz wyraźniej zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy ponad chmurami. To gwarantowało mega doznania na szczycie i tak się stało. Wszystkie szczyty po drodze są obecnie fajnie ogrodzone i stanowią ciekawe punkty widokowe. Mimo jesieni powyżej Sokolicy znaleźliśmy się w strefie zimy. Śniegu jeszcze było niewiele, ale przeróżne formacje jakie utworzyła Matka Natura w kompilacji zimowej wykorzystując przyrodę i martwą naturę przyprawiały bez przerwy o zachwyt. W pełni podziwiać mogliśmy je dopiero przy schodzeniu w dół tą samą trasą, już za dnia. Diablak widziany z okolic Gówniaka W samą porę, czyli przed oczekiwanym wschodem wyszliśmy na szczyt Diablaka – kulminacji Babiej Góry. Na górze było około trzydziestu osób i wszyscy byliśmy świadkami niesamowitego widowiska, gdy tarcza słońca powoli wyłaniała się za horyzontu oświetlając wierzchołki Tatr. Byliśmy jak na atolu- samotnej wyspie, a dookoła nas morze chmur, które przesuwało się jak fale na morzu…nie ma chyba piękniejszego widoku  w górach niż bycie nad chmurami, tak blisko nieba pełnego gwiazd. Babia Góra pokazała swoje najcudowniejsze oblicze, jak dobra królowa, która zdecydowała się dać nam magiczną audiencję!  O dziwo, nawet wiatr, który uwielbia tutaj urządzać swoje harce, tym razem był łaskawy. W promieniach słońca było całkiem ciepło. Chmury utworzyły biały pomost, który zachęcał do wędrówki w stronę Tatr, których szczyty zapłonęły czerwoną łuną!  Ze szczytu poza Tatrami widzieliśmy tylko wierzchołki Małej Fatry, Wielkiego Chocza, Pilska oraz Małej Babiej Góry. Cała reszta była przykryta gęstą pierzynką chmur. Było tak bajecznie, że żadne słowa tego nie oddadzą więc niech przemówią zdjęcia z wycieczki. W 1954 w masywie Babiej Góry  utworzono Babiogórski Park Narodowy. W uznaniu niezwykłych walorów przyrodniczych Babiogórski Park Narodowy został wpisany w 1977 przez UNESCO na listę światowych rezerwatów biosfery. wschód słońca widziany z Babiej Góry i morze chmur Była to moja dziesiąta wyprawa na tą majestatyczną górę, zdecydowanie najwspanialsza ze wszystkich! Wiem, że wrócę tu wkrótce, tym razem w środku zimy. Zejście w dół po dwóch godzinach pobytu w tej baśniowej krainie było długie i nieśpieszne. Bo po co się śpieszyć do codzienności? Chcieliśmy przedłużyć nasze chwile szczęścia do oporu. Wędrówka w dół po śniegu była bardzo przyjemna, dopiero w lesie , na lodzie trzeba było bardzo uważać. Ale najgorszy był powrót samochodem po nieprzespanej nocy do domu… Nasz kierowca był jednak bardzo dzielny! Wiem, że warto było zarwać tę noc, bo przecież dla takich radosnych i niesamowitych chwil żyjemy. Każdemu polecam choć raz przeżycie takiego widowiska w górach! Na koniec zapraszam do fotorelacji z wypadu i na krótki film. Dziękuję Amelce, Madzi, Arturowi oraz Mariuszowi za wspólne przeżywanie tej górskiej magii! Z górskim pozdrowieniem Marcogor

marcogor o gorach

Problemy z quadami na szlakach turystycznych

Coraz częściej spotykamy się z problemem rozjeżdżania szlaków turystycznych przez miłośników quadów. Dotyczy to zwłaszcza rejonów górskich, które nie są chronione statusem Parków Narodowych, czy rezerwatów przyrody. Nastała moda na szaleństwa motorowe z dużą dawką adrenaliny i ryczącym silnikiem. Ten problem dotyczy także crossowców, jeżdżących na motorach. Czują się bezkarnie, bo ciężko ich rozpoznać i ukarać! Prawo, które ogranicza tereny ich przejażdżek jest bardzo często bezsilne. Każdemu turyście w górach, szukającego spokoju i wytchnienia od zgiełku tego świata zapewne przeszkadza ryk motorów w górach i dziurawy szlak. Jak z nimi walczyć, jak zachowywać się przy spotkaniu takich na szlaku? Może widzieliście już kiedyś film jak quadowiec potrąca turystę na szlaku turystycznym…tacy zuchwali i bezkarni się czują. Jak Wy sobie radzicie z tym problemem w górach? Macie jakieś doświadczenia? Propozycje rozwiązania problemu…? Ja nieraz spotykałem takich zmotoryzowanych ludzi, byłem ochlapany błotem, bo nie chciało się im zwolnić, przed kałużą, albo półmetrowym bagnem. Nauczyłem się, że idąc w grupie najlepiej się zatrzymać, wziąć kije i kamienie do rąk i czekać…na ten widok rozbrykani młodzi ludzie zwalniają i potrafią spokojnie, pomału przejechać. Tylko prawo siły na nich działa, bo to przeważnie rozpasani synkowie bogatych rodziców, którzy myślą, że wszystko im wolno…gorzej jak się jest samemu na szlaku, wtedy najlepiej zejść im z drogi, z daleka od ścieżki. Ludzie różnie sobie radzą, walczą z nimi zwłaszcza mieszkańcy działek, mających swe pola i łąki przy granicy lasów, bo ich poletka są też rozjeżdżane. Czytałem kiedyś jak rozciągają druty między drzewami, żeby skrócić o głowę bezmyślnych użytkowników quadów. Wiem, że to drastyczna metoda, mocno przesadzona…ja nie mam nic do tych zmotoryzowanych, ale powinni mieć wyznaczone trasy do jazdy i się ich trzymać, tak jak są trasy konne, rowerowe, piesze, wodne, czy narciarskie! Nie mogą myśleć, że mają prawo bezkarnie hasać po każdym lesie i na każdej leśnej drodze. Policja i straż leśna nie mają skutecznego sposobu na walkę z nielegalną jazdą quadami i motorami po górskich szlakach. Dlatego zmęczeni ich uciążliwością ludzie biorą sprawy w swoje ręce. Ostatnim przykładem są „wilcze doły” na leśnej drodze między Gorlicami i Bielanką w Beskidzie Niskim, o czym donosi lokalny portal. Głębokie prawie na metr wykopy mają ukrócić szaleństwa osób rozjeżdżających las motocyklami crossowymi i quadami, które nie tylko niszczą przyrodę, ale też zagrażają turystom na szlakach. Beskid Niski to najdziksze obecnie góry w Polsce i niech tak zostanie. Mają być oazą ciszy i spokoju i dlatego jako mieszkaniec tego Beskidu będę popierał takie akcje! Tak wyglądał najgłośniejszy przypadek celowego rozjechania turysty w górach…zobaczcie!   Kom. Agnieszka Giżyńska z KWP w Krakowie mówi, że policja prowadzi wspólne akcje ze Strażami Parków Narodowych, Strażą Leśną i Strażą Graniczną. Często jednak kierowcy wymykają się kontrolom w lasach. – A szanse na ich identyfikacje są żadne. Pojazdy nie mają rejestracji, a kierowcy w kaskach na głowach też są nie do rozpoznania – dodaje. Z kolei dyrektor Gorczańskiego Parku Narodowego Janusz Tomasiewicz zauważa, że konsekwentne akcje strażników parkowych pozwoliły na ograniczenie problemu w Gorcach. Ale całkowite jego wyeliminowanie będzie trudne, potrzeba do tego zmiany mentalności posiadaczy quadów i ich podejścia do przestrzegania prawa – podkreśla. A Wy jak myślicie? Macie jakieś doświadczenia, pomysły, podzielcie się nimi tutaj w komentarzach. Może warto by przedsięwziąć wspólnie jakąś akcje w górach typu: ” Stop quadom w górach”. Zrobić jakiś informacyjny szum w mediach społecznościowych, uczyć postaw przyjaznych przyrodzie, piętnować złe zachowania, rozsyłać petycje do urzędów gmin, żeby zajęły się na serio walką z tym problemem…liczyć na zmianę mentalności tych ludzi to za bardzo nie ma co, bo żeby dojść do kultury choćby na Zachodzie, to daleka jeszcze droga i wiele lat czekania!  Ten artykuł to moje zwrócenie uwagi na problem. Wydaje mi się, że nie trzeba specjalnych restrykcji – wystarczy odpowiednie prawo, które wszyscy będą znali i wiedzieli co za co się dostanie, na Zachodzie są ludzie zamożniejsi niż u nas i takich zjawisk na taką skalę nie ma…. może obecne prawo jest zbyt łagodne? Wszyscy na wsi wiedzą kto jeździ, a policja i straż leśna nie. Do schronisk podjeżdżają, parkują jakby nigdy nic. Często są to wpływowi ludzie w okolicy lub ich synkowie i policja boi się robić im kłopoty. Tym bardziej na szlakach musimy się bronić sami! Może by dobre było takie prawo, że za łamanie przepisów i zasmradzanie lasów i ogłuszanie zwierzyny w Parku Narodowym robić konfiskatę mienia. Piszcie co myślicie, komentujcie… z górskim pozdrowieniem Marcogor  

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Gorce

Pierwszy kursowy wyjazd za mną. Gdy wracałam w niedzielę wieczorem do Krakowa, kłębiło się we mnie tyle emocji, myśli i wspomnień, że postanowiłam wszystko na bieżąco spisywać – nie tylko po to, żeby za jakiś czas móc do tego z sentymentem wrócić, ale także dla wszystkich tych, którzy by w kursie chcieli wziąć udział, a nie wiedzą, co ich czeka. Sama, zanim się zdecydowałam, szukałam jakichś informacji na ten temat i nie znalazłam kompletnie nic, w związku z tym nie pozostało mi nic innego, jak osobiście dręczyć szczęśliwców, którzy blachę przewodnicką już otrzymali i zadawać im milion pytań. „Odpowiedzi odpowiedziami, a życie życiem” – jak rzekłby z pewnością Paulo Coelho, gdyby tylko chadzał po Beskidach, ale że nie chadza, a przynajmniej nic nikomu o tym nie wiadomo, wezmę więc tę złotą myśl na siebie. Z racji tego, że póki co (wiecie, że „póki co” to rusycyzm?) jest nas całkiem sporo, zostaliśmy podzieleni na trzy grupy, które na Turbacz, gdzie mieliśmy spać, zmierzały z trzech różnych kierunków. Wybrałam sobie trasę z Łopusznej, bo zobaczyłam, że po drodze jest Pucułowski Stawek (jezioro osuwiskowe, związane z występowaniem w tym rejonie fliszu karpackiego – teraz już wiem, więc mogę się wymądrzać), a że bardzo lubię wszelakie połączenia gór i wody, zapragnęłam koło niego przejść. Wiedzieć Wam trzeba, że przed tym wyjazdem znowu poczułam się jak student, którego zastał egzamin, a który nie zdążył nauczyć się wszystkiego jak trzeba, bo mimo szczerych chęci doba ma tylko 24 h, a kiedyś trzeba przecież też pracować i spać. Na szczęście, z uwagi na to, że był to nasz pierwszy wyjazd, zostaliśmy potraktowani ulgowo i przy atrakcjach, które napotykaliśmy po drodze, można było się zgłaszać do opowiadania, jeżeli tylko ktoś czuł się pewniej w danym temacie – z czego zresztą ochoczo korzystaliśmy. W Łopusznej zatrzymaliśmy się pod dworkiem Tetmajerów, chałupą Klamerusów, kościołem pod wezwaniem św. Trójcy i św. Antoniego Opata oraz przy grobie i izbie pamięci ks. Józefa Tischnera. Ponieważ wiedziałam co nieco nt. drugiego z wymienionych miejsc, postanowiłam zmierzyć się z tematem a jednocześnie mieć z głowy traumę w postaci mówienia do grupy ludzi, które to mówienie od zawsze bardzo mnie stresuje – jestem pewna, że jest to umiejętność, którą można sobie wyćwiczyć, okazji będzie wiele, więc mam nadzieję, że pewnego pięknego dnia uznam, że to nic strasznego. Pierwsze koty za płoty. – Charakterystycznym elementem chałup, jakich przykład widzicie za moimi plecami, jest sośnierz, poprzeczna belka… – zaczęłam. – Sosręb – poprawił mnie jeden z przewodników. – Sosręb. Dlaczego powiedziałam „sośnierz”? – zapytałam samą siebie. – Na sośnierzu znaleźć można informacje o tym… – Sosrębie – znowu poprawił mnie przewodnik. – Na sosrębie znaleźć można informacje o tym… – dalej już jakoś poszło. Cholera, skąd ten sośnierz? Nie wiedziałam nawet, czy takie coś istnieje, postanowiłam zatem sprawdzić to czym prędzej po powrocie do domu i okazało się, że „sośnierz” to nazwisko jakiegoś kolesia. Polityka. Z PIS-u. WTF?! Po obejrzeniu wszystkich atrakcji Łopusznej udaliśmy się w dalszą drogą i weszliśmy w góry, w których zastało nas straszne błoto, padający od czasu do czasu śnieg oraz czarny pies – towarzyszył nam aż do samego schroniska na Turbaczu. Nie wiem, co się z nim stało potem. Tradycyjnie, na pierwszy wyjazd rozpoczynający kurs, jedzie większe grono przewodników z krakowskiego koła – tym samym każdy z nas niemal przez całą drogę z jakimś szedł, będąc odpytywanym z tematów, które mieliśmy przyswoić. Świetna sprawa, bo można było utrwalić sobie nabytą już wiedzę a przy okazji dowiedzieć się czegoś nowego. Sami też mieliśmy wczuwać się już od samego początku w tę rolę i na zmianę prowadziliśmy grupę. Po przystanku na jednej z polan, gdzie miałam przyjemność poopowiadać o Wołochach, karczowaniu lasów i wypasie owiec (hehe), przejęłam pałeczkę i ruszyliśmy dalej, ścieżką, która miała być skrótem a zaprowadziła nas w leśną knieję, co oczywiście nigdy nie powinno się wydarzyć, bo znajdowaliśmy się już na terenie parku narodowego, a w parku narodowym należy poruszać się tylko po oznakowanych szlakach i absolutnie nie można z nich zbaczać – gdybyśmy wtedy spotkali jakichś strażników, niechybnie wlepili by nam mandat. Na początku się przejęłam, że dałam się wkręcić, ale potem stwierdziłam, że doskonale, że się to wydarzyło, bo jest to sytuacja, która przecież kiedyś może mieć miejsce i warto wiedzieć, jak się wtedy zachować. Oczywiście zachować należy się tak, żeby nie dać po sobie poznać, że coś poszło nie tak, zajęliśmy się więc oglądaniem drzew i obczajaniem, czym różni się świerk od jodły (igły na jodle rosną płasko, na świerku dookoła gałązki i są kłujące – to podstawowa różnica), po czym wróciliśmy na szlak. Rolą przewodników, którzy z nami pojechali, było nie tylko odpytywanie nas z posiadanej wiedzy, ale też robienie nieustannych psikusów mających na celu wyrobienie w nas nawyku posiadania oczu dookoła głowy – a to ktoś się specjalnie zgubił, a to odłączył od grupy, a to poszedł sobie lasem, bo „wiedział gdzie”. Droga do schroniska dłużyła się w nieskończoność – więcej czasu zajęło nam stanie i opowiadanie o napotkanych atrakcjach, niż sam marsz. Gdy się idzie, spoko, ale podczas postojów organizm momentalnie oddaje ciepło i nagle zaczyna strasznie pizgać, na tyle, że mózg zamienia się w bryłkę lodu i wtedy przypomnienie sobie wzdłuż jakich rzek biegnie granica Gorców staje się nie lada wyzwaniem. Jeżeli przetrwam zimę na tym kursie, to przetrwam już chyba wszystko. Nie dość, że było zimno, to zrobiło się dodatkowo strasznie ślisko. Bredgens (taniec na głowie, jak ktoś nie wie) na lodzie to już wyższy level zabaw w górach, wyczekiwałam zatem momentu, kiedy będę miała okazję przetestować jakaś nową poza, ale o dziwo, ku mojemu własnemu zaskoczeniu, nie miało to miejsca. Nic straconego. Do schroniska dotarliśmy, gdy zrobiło się już całkiem ciemno. Moje wrażenie, że zaraz zamarznę, pogłębiało się tym bardziej, im więcej minut rozmawialiśmy o Józefie Kurasiu aka „Ogień”, który za czasów II Wojny Światowej był przywódcą partyzantów działających na terenie Gorców. Szalenie ciekawa postać. Zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam: kaloryfer i gorąca herbata po całym dniu łażenia i stania na mrozie są synonimem szczęśliwości i nic innego nie ma już znaczenia. Nasza grupa na Turbaczu zameldowała się jako pierwsza (hurray!), mieliśmy więc okazję rozłożyć się gdzie chcieliśmy w sali kominkowej, która pół godziny później była już zapchana do granic możliwości. Po zjedzeniu kolacji w postaci całej sterty kanapek, które zostały zrobione z tego wszystkiego, co przynieśliśmy ze sobą (tradycją jest, że zaczyna się żreć dopiero wtedy, gdy przewodnik o najdłuższym stażu, a co za tym idzie najniższym numerze blachy rzeknie Smacznego!), usiedliśmy z Kubą i Aśką (wciągnęłam w kurs Kubę, a Kuba wciągnął w niego Aśkę – mianowaliśmy się zatem Trojaczkami), by powymieniać się wrażeniami z pierwszego dnia (szli w innej grupie, bo są dziady i nie zdążyli zapisać się do tej co ja) i wspólnie pouczyć, co nam zupełnie nie wyszło, bo nasze mózgi spektakularnie odmówiły współpracy i wchłaniania dodatkowej wiedzy. Zajęliśmy się zatem głupim gadaniem i robieniem jeszcze głupszych zdjęć, co było wzruszające na tyle, że w pewnym momencie dosłownie popłakałam się ze śmiechu. Jedno jest pewne. Nawet jeżeli ten kurs nie skończy się nabyciem uprawnień przewodnickich, skończy się czymś innym – ciężką patologią Zmęczeni głupawką udaliśmy się w końcu spać. Po przejściu przez salę (ze wzmożoną uwagą – aby komuś nie nadepnąć na głowę) dotarłam w końcu do swojej karimaty (rozłożonej w przypływie geniuszu pod kaloryferem) i odkryłam, że na parapecie nade mną śpi jeden z kursantów. Na parapecie. Szerokości 30 cm. Położyłam się i zaczęłam się zastanawiać, czy spadnie stamtąd, czy nie (Spadnie. Nie spadnie, leży tam już godzinę i nie spadł. A co, jak spadnie? Może nie spadnie. A JAK SPADNIE?). Kiedy dotarłam do wizji, w której całym ciężarem ciała ląduje na moich żebrach, a te połamane wbijają mi się w serce i płuca, odwróciłam się o 180 stopni, dochodząc do wniosku, że już lepiej, jak połamie mi nogi. Zasypiałam wsłuchując się w gitarowe dźwięki piosenki z „Pocahontas” (równie dobrze mogły to być omamy słuchowe), które dobiegały zza drzwi. Czy mówiłam już, że kocham klimat schronisk? Rano okazało się, że nie spadł. Do teraz nie wiem, jak to zrobił. Rankiem wyjrzałam przez okno i okazało się, że zamiast widoku na Tatry, na który bardzo liczyłam, zastałam zimę i świat zasypany śniegiem. Po zjedzeniu śniadania (znowu sterta kanapek) udaliśmy się na Turbacz, mijając po drodze tablicę upamiętniającą postać Edwarda Moskały (górski człowiek-orkiestra) i wracając jeszcze na chwilę do schroniska, by obejrzeć ekspozycję w ramach Ośrodka Kultury Turystyki Górskiej. To nie był mój dzień. Było zimno i ślisko. Bolała mnie kostka (uroki posiadania upośledzonych stóp, którym niemal ZAWSZE coś się musi stać). Chciało mi się spać, bo przez pół nocy myślałam, czy spadnie. Nie byłam przygotowana z trasy, którą mieliśmy iść. Podczas prowadzenia grupy na moim odcinku zagadałam się i nie zauważyłam, że tym razem w ramach psikusa jeden z przewodników, dla odmiany, nie zgubił się, lecz poszedł szybciej i nas wyprzedził. Powinnam go upomnieć. Przy opisie panoramy Pienin strasznie zmarzłam. Zamknęłam się w sobie i nie chciało mi się już z nikim gadać. Zrobiłam wyjątek na powtórkę z wypasu owiec. Górskie wędrówki są idealne do hartowania charakteru i radzenia sobie z takimi emocjonalnymi zjazdami – bo nie masz wyjścia i MUSISZ iść dalej. I ZAWSZE okazuje się, że choćby nie wiadomo jak źle było, w końcu przychodzi ten moment, w którym jest lepiej. Moje „lepiej” w tamtym momencie znajdowało się w wannie wypełnionej gorącą wodą. Nienawidziłam gór, miejsca, w którym byłam i zimy – jeszcze bardziej, niż zwykle i przerażała mnie wizja kolejnych wyjazdów. Jednocześnie doskonale wiedziałam, że im trudniej, tym większą potem ma się satysfakcję. I że to wszystko docenię. Ale dopiero w kolejnych dniach. Ale nie, kurwa, TERAZ. Po zejściu z gór poszliśmy jeszcze pozwiedzać Nowy Targ. Na szczęście, ze względu na późną godzinę, udaliśmy się tylko do jednego kościoła (św. Anny). Całościowo będziemy zapoznawać się z miastem na którejś z autokarówek. Zmęczona wsiadłam do autobusu (uprzednio konsumując hot doga, bo uświadomiłam sobie, że w sumie od śniadania nic nie jadłam) – stopy rozmroziły mi się dopiero w Krakowie i właśnie wtedy stwierdziłam, że to był bardzo udany początek kursowej przygody. Za tydzień jedziemy w Beskid Mały. I wiecie, co? Nie mogę się już doczekać!

Pomysł na listopad – Góry Sokole i Rudawy Janowickie

mpk poland

Pomysł na listopad – Góry Sokole i Rudawy Janowickie

Włoskie opowieści: najcudowniejsza Siena na świecie. :)

PO PROSTU MADUSIA

Włoskie opowieści: najcudowniejsza Siena na świecie. :)

Zależna w podróży

Festiwal Otwartych Piwnic czyli słowacka kraina Bachusa

Ojej jak mi dobrze! Właśnie wróciłam z weekendu na Słowacji, na której byłam na genialnym Festiwalu Otwartych Piwnic. 164 winnice serwowały swoje wina, a ja łaziłam pomiędzy nimi i szczodrze napełniałam kieliszki trunkiem coraz to lepszej jakości.   Nie pierwszy raz! Wiecie, co jest najlepszym wyznacznikiem tego, że dane miejsce czy wydarzenie są naprawdę warte zobaczenia? Powroty! Tak naprawdę na…Czytaj więcej

With love

Gorce: Polana Wisielakówka

Polana Wisielakówka (ok. 1180 m n.p.m.) położona jest w górnej części Polany Świderowej pod Turbaczem. Nazwa polany, jak łatwo można się domyślić, pochodzi stąd, że niegdyś grzebano tu samobójców (wisielców, wisielaków), których przesądy nie pozwalały pochować na terenie wsi, by nie sprowadzili na nią nieszczęścia. U Zagórzan, zamieszkujących część Beskidu Wyspowego i północną stronę Gorców, niedoszłego samobójcę nazywano melancholikiem. Ciała tych, którym udało się odebrać sobie życie traktowano z dużą ostrożnością i podejrzliwością, w miejsca pochówku wywożąc je opłotkami, tak, aby ominąć wszelkie pola uprawne i drogi. Samobójców chowano więc poza murami cmentarza parafialnego, z dala od poświęconej ziemi, w której człowiek odbierający sobie życie nie był godzien spocząć. Zwykle były to granice wsi lub rozstajne drogi – przestrzeń mająca szczególny status, miejsce nikomu nieprzynależne, niczyje. Wierzono, że śmierć przez powieszenie jest przyczyną silnego wiatru i długotrwałych opadów deszczu lub śniegu. Sposobem na uniknięcie klęski głodowej spowodowanej złą pogodą było wykopanie ciała z grobu i spalenie go na stosie lub powtórne zakopanie na cudzym gruncie, za dziewiątą miedzą. Liczba ta miała wymiar magiczny – była wielokrotnością liczby trzy, bardzo ważnej w ludowych wierzeniach i odwołującej się do religii (Trójca Święta, trzy upadki Jezusa pod krzyżem, trzy dni do zmartwychwstania po śmierci Zbawiciela). Wisielca dało się odratować, należało jednak pamiętać o kilku ważnych sprawach. Po pierwsze, należało uważać, by na jego widok nie krzyknąć „Oj, psia, powiesił się!” lub innych niepochlebnych zwrotów. Po drugie należało wymówić słowa „Oj, fałas Bogu, jak się to dobrze stało!”. Po trzecie, dla pewności, bić go po głowie gontem z wyrzezanym krzyżykiem niespodzianym, który był niczym innym, jak dobrze nam znaną swastyką, symbolizującą ogień i światło, które umożliwiają życie. Samobójca przychodził do świadomości, „jak się go wcas zdjęło ze snura”. Ponieważ samobójca miał bardzo bliski kontakt ze śmiercią, a co za tym idzie z zaświatami, część przedmiotów i fragmentów ciała, zwłaszcza wisielca, nabierała magicznych właściwości. Szczególnym zainteresowaniem czarowników i czarownic cieszyły się części ubrań i sznur, na którym delikwent się powiesił. Spośród fragmentów ciała najbardziej cenione były: palec ucięty zaraz po odnalezieniu zwłok, dłoń, zęby, kości, włosy i… genitalia. Wysuszone i noszone przy sobie gwarantować miały niesłabnącą potencję seksualną u mężczyzn. Bacowie często odwiedzali miejsca pochówku samobójców i szukali ich czaszek, z których „broli ino scenke z zembiskami i uciekali het, ino nie wolno się było obzierać”. Zawsze należało się odwdzięczyć zmarłemu i dać na mszę za jego duszę. W południowej części Wisielakówki stało w okresie międzywojennym pierwsze w rejonie Turbacza schronisko, wybudowane według projektu Karola Stryjeńskiego. Budowę ukończono w 1925 roku, a następnie w latach 1929–31 rozbudowywano tak, by docelowo pomieściło ok. 60 osób. W 1927 r. z okazji jubileuszu Władysława Orkana, jednego z najbardziej znanych piewcy piękna Gorców, nadano schronisku jego imię. Niestety, w 1933 roku schronisko spłonęło podpalone prawdopodobnie przez leśnych złodziei. Obiektu już nigdy nie odbudowano. Niedługo potem rozpoczęto budowę schroniska pod Turbaczem w obecnym miejscu. Na podstawie: U. Janicka-Krzywda i K. Ceklarz, „Czary góralskie” / Wikipedia

marcogor o gorach

Jesiennie w Tatrach Bielskich, na Szerokiej Przełęczy i dalej…

Tatry Bielskie to najpiękniejszy kawałek całych Tatr. I nie zmienią tego ani wyniosłe, strzeliste turnie Tatr Wysokich, ani zielone, rozłożyste szczyty Tatr Zachodnich. Ta część tych gór ma w sobie coś niezwykłego, niesamowitego, odmiennego, ale za to jest to wyjątkowe, nieskazitelne piękno natury. Można je streścić w trzech słowach: to prawdziwa magia gór. Tatry Bielskie to część Tatr ustawiona poprzecznie do grani głównej Tatr, doskonale je widać z wielu miejsc w Polsce, gdyż są najbliżej położone polsko-słowackiej granicy. Grań główna Tatr Bielskich o całkowitej długości ok. 15 km ciągnie się od wschodnich podnóży Kobylego Wierchu w Tatrzańskiej Kotlinie po Dolinę Jaworową oddzielająca zachodni kraniec Tatr Bielskich od Tatr Wysokich. Tylko 6% powierzchni pasma to formacje skalne. Zaledwie 5 szczytów ma wysokość ponad 2000 m., ale ich uroda bije na głowę większość szczytów tych gór. widok z Szerokiej Przełęczy Bielskiej Szeroka Przełęcz Bielska (Široké sedlo) dzieli Tatry Bielskie na część zachodnią z wyższymi szczytami oraz łagodnie pofałdowaną część wschodnią, w której przełęcze mają średnie wcięcie tylko ok. 50 m. Właśnie to miejsce, na które prowadzi szlak ze Żdziaru i ścieżka edukacyjna odwiedzam dość często. Panorama stamtąd, choć niezbyt rozległa oczaruje każdego na zawsze! Zresztą tutaj niech przemówią fotki z galerii. W odróżnieniu od Tatr Wysokich i Zachodnich Tatry Bielskie zbudowane są prawie wyłącznie ze skał osadowych: wapieni, margli i dolomitów, dominują białe wapienie murańskie. I one z porastającą je specyficzną roślinnością decydują o niepowtarzalnej urodzie masywu. To wietrzenie wapieni doprowadziło do powstania na tym terenie urodzajnych gleb, na których rozwinęła się bujna roślinność. Jest ona bogatsza niż w Tatrach Wysokich, a botanicy wyodrębniają ja w oddzielny podokręg botaniczny. W graniowych partiach licznie występują kozice, praktycznie nigdzie indziej nie spotkamy ich w takich ilościach. panorama Tatr Wysokich z Szalonego Przechodu Na Szeroką Przełęcz najlepiej dostać się z Monkowej Doliny, u wylotu której stoi hotel Magura z dużym parkingiem, gdzie można zostawić samochód. Stąd już jest bardzo blisko do wejścia na szlak dydaktyczny poprowadzony ze Zdziaru przez Dolinę do Regli (Monkova dolina) i Szeroką Przełęcz do Przełęczy pod Kopą. Obecnie szlak ten jest dwukierunkowy. Inne warianty wędrówki główną granią zostały zamknięte w 1978 r. decyzją TANAP-u. Ta dziwna decyzja zniweczyła 300 letnie tradycje turystycznie w tym regionie. Obecnie pasmo można głównie  podziwiać podczas wędrówki z Doliny Kieżmarskiej szlakiem przez Dolinę Białych Stawów, Przełęcz pod Kopą i Dolinę Zadnich Koperszadów (Zadné Meďodoly), a więc wzdłuż ich głównej grani. To nie znaczy, że turyści nie chodzą starymi szlakami, ścieżki nadal są dobrze zachowane i przyciągają wędrowców żądnych mocnych wrażeń! Na przykład powyżej Szerokiej Przełęczy, na wyżej położonym siodle, zwanym Szalonym Przechodem oddziela się wyraźna ścieżka wśród bujnych traw w kierunku malowniczej grani Jatek i Bujaczego Wierchu. Po dojściu do rozległej Szalonej Przełęczy skręcając w lewo bardzo łatwo możemy wyjść na oferujący szeroką panoramę wierzchołek Szalonego Wierchu. Szczególnie widok na gniazdo Hawrania i Płaczliwej Skały pozostawia niezatarte doznania. W językach polskim i słowackim szczyt nosił dwie różne nazwy: Głupi Wierch (Hlúpy vrch) oraz Szalony Wierch (Šialený vrch). Polska literatura używała najpierw pierwszej, potem drugiej nazwy. Według Stanisława Eljasza-Radzikowskiego nazwa szczytu „zalicza się do przezwisk nadawanych na urągowisko szczytom bystro wznoszącym się, a więc uciążliwym przy wychodzeniu”, tak jak i w przypadku Durnego Szczytu czy Świnicy. widok z Szerokiej Przełęczy w kierunku Szalonego Wierchu Ciekawostką jest fakt, że pod koniec II wojny światowej w grani Szalonego Wierchu został utworzony przez żołnierzy niemieckich bunkier, połączony linią telefoniczną z Jaworzyną Tatrzańską. Stanowił on wraz ze stanowiskami obronnymi na Szalonej Przełęczy fragment linii obronnej, jednak ostatecznie nie doszło do walk w tym rejonie. Miałem tą frajdę, że odnalazłem go, robi naprawdę duże wrażenie! Równie czarujący widok mamy także z pobliskiego wzniesienia Szalonej Kazalnicy, po drugiej stronie Szalonego Przechodu (słow. Vyšné Kopské sedlo), które znajduje się przy szlaku na Przełęcz pod Kopą.  Walery Eljasz-Radzikowski w 1900 r. tak opisywał widoki stąd: „Sąsiedztwo najwyższych szczytów tatrzańskich około Łomnicy daje pyszny widok, tchnący dzikością, w przeciwstawieniu do zielonych trawiastych zboczy Tatr Bielskich.” Obecnie Szalony Wierch to obszar ochrony ścisłej TANAP-u i z tego względu wszelkie wejścia na szczyt są zabronione. Zboczami przebiega jednak szlak turystyczny, którego bliskość kusi…ostatnio spotkałem tam wielu Słowaków, nawet rodziny z dziećmi. Moja wędrówka miała zakończyć się spektakularnym zachodem słońca, ale niski pułap chmur i porywisty wiatr odwiódł mnie od tego pomysłu.Wizyta w tym czarownym miejscu zachwyci każdego, dlatego ja wracam do tej baśniowej krainy kiedy tylko mogę. Resztę tej magii zobaczycie na zdjęciach, słowa są zbędne. Zapraszam do fotorelacji. Z górskim pozdrowieniem Marcogor

Wielki Chocz tym razem w jesiennych barwach

marcogor o gorach

Wielki Chocz tym razem w jesiennych barwach

Góry Choczańskie to takie niewielkie pasmo górskie na Słowacji, ale na tej małej przestrzeni kryje się tyle różnorakich cudów natury, że zaliczam je do ulubionych gór Słowacji i odwiedzam bardzo często. Największym darem pasma jest najwyższy szczyt – Wielki Chocz, według mnie najbardziej widokowa góra tego górzystego przecież kraju. Ale jeśli z jednego miejsca widać Tatry, Niżne Tatry, Małą Fatrę, Wielką Fatrę, Beskidy i samo pasmo Gór Choczańskich to jest już coś… Góry Choczańskie (słow. Chočské vrchy) to grupa górska należąca do Łańcucha Tatrzańskiego. Ma formę pasma rozciągniętego ze wschodu na zachód na długości ok. 18 km, przy szerokości od 4 do 8 km. Góry te mają charakter szeregu odrębnych masywów, z najwyższą grupą Wielkiego Chocza, która ma tyle do zaoferowania turystom, że mnie przyciągnęła już czwarty raz. Za każdym razem odwiedzałem go o innej porze roku i naprawdę ciężko mi rozstrzygnąć kiedy prezentuje się najkorzystniej. Zapewne wszystko zależy od okoliczności przyrody i pogody w danym dniu.  panorama Gór Choczańskich i Tatr Zachodnich znad Liptowskiej Mary Grupa Wielkiego Chocza tworzy zwarty masyw, zbudowany głównie z dolomitów i wapieni. Roślinność ma charakter wysokogórski, zaznacza się wyraźnie piętrowość roślinna – w dolnych piętrach przeważa buk i świerk (piętra reglowego), powyżej 1300 m rozpoczyna się piętro kosodrzewiny i hal z bogatą florą o charakterze alpejskim. We florze gór występuje wiele gatunków storczykowatych oraz innych gatunków, podlegających ochronie. Najcenniejsze fragmenty tych gór objęto więc ochroną rezerwatową. Grupa ta ma postać wielkiego rozrogu górskiego, w którym liczne ramiona rozchodzą się we wszystkich kierunkach od centralnie położonego Wielkiego Chocza. tablica kierunków na szczycie Tzw. płaszczowina choczańska wytworzyła szereg interesujących form skalnych w postaci urwistych ścian, progów skalnych, grzebieni skalnych i samotnych turni, z których najbardziej okazałe zobaczymy nie tylko w partiach szczytowych Wielkiego i Małego Chocza, ale również w niższych położeniach. Ta góra naprawdę wygląda cudnie, nie tylko z daleka, ale przy bliższym poznaniu zyskuje jeszcze więcej. Spotkamy tu strome podejścia, kwieciste polany, dzikie jary, a nawet łańcuchy. szczytowa grań Wielkiego Chocza widziana z przełęczy Wrótka Jak pisałem stoki są tu strome, często skaliste, rozwinęła się na nich bogata rzeźba z licznymi ścianami skalnymi, turniami, głęboko wciętymi dolinkami, jaskiniami, osuwiskami i gołoborzami. Na niedostępnych turniach i półkach skalnych ujrzymy reliktowe sosny. Wielki Chocz ma kształt pochylonej piramidy. Wznosi się około 900 m ponad okoliczne doliny. Dlatego nic nie ogranicza z niego widoków, panoramy z niego są chyba jednymi z najlepszych jakie widziałem. Z wierzchołka roztacza się widok na większość gór Słowacji. Jak świadczą zbiory muzealne, znajdujące się w Muzeum Tatrzańskim w Zakopanem, w lipcu 1878 r. na Choczu był również Tytus Chałubiński, odkrywca Tatr dla turystyki. panorama z przełęczy Wrótka na Góry Choczańskie Wycieczkę tym razem rozpocząłem ze swoją grupą, której chciałem w większości pokazać po raz pierwszy piękno tej góry w miejscowości Łączki ( słow.Lúčky ). Wybrałem dlatego tą lokalizację, ponieważ znajduje się tam najwspanialszy wodospad mający swoje lokum w centrum miasteczka. W jesiennej scenerii jeszcze go nie widziałem, więc postanowiłem to zmienić. Wodospad Luczański (słow. Lúčanský vodopád), bo o nim mowa znajduje się na potoku Teplianka. Tworzy go kilka kaskad o wysokości 12 m, spadających ze skraju trawertynowego tarasu do położonych niżej jeziorek; od 1974 r. objęty ochroną jako pomnik przyrody. Leży naprawdę w sercu miasta w parku miejskim, więc łatwo go znajdziecie, jadać główną szosą w górę miasteczka. Nieopodal znajdują się kolejne ciekawe obiekty, a mianowicie Luczańskie Trawertyny (słow. Lúčanské travertíny), tj. trawertynowe ścianki i skałki zwane Zápoly i Skaličky, wytworzone działalnością wód mineralnych z jakich słyną Łączki. Luczański wodospad w Łączkach Jadąc w górę miasta mijamy właśnie jedno z najstarszych uzdrowisk na Słowacji, czyli Lucky-Kupele. W uzdrowisku leczy się choroby kobiece już od połowy XVIII w. Zaczyna się tu czerwony szlak na Chocza, ale warto podjechać jeszcze kilka kilometrów asfaltem w górę, do małej polanki w Dolinie Jastrzębiej, gdzie szlak skręca w drogę leśną, a miejsca jest dosyć na pozostawienie nawet kilku aut. Oszczędzimy w ten sposób nogi na strome podejścia, które czekają wkrótce w ilości prawie 1000 m przewyższenia. Początkowo droga jest przyjemna, choć błotnista, a potem ścieżka prowadzi dzikim jarem, w którym błota jeszcze więcej o tej porze roku. Najgorsze jak się okazało było dopiero przed nami… widok na Góry Choczańskie znad wód Liptowskiego Morza Po wyjściu na boczny grzbiet masywu napotkaliśmy pobojowisko drzew, pnączy i gałęzi, po niedawnym chyba huraganie. Przejście przez wiatrołomy nie było łatwe, ale turyści przed nami wydeptali nowe obejścia, które prowadziły nas zamiast brakujących znaczków na drzewach. W chwili obecnej odradzam jednak wędrówkę tym szlakiem do czasu udrożnienia trasy. Idąc w górę ścieżka jest w kilku miejscach oberwana, a powalone drzewa, czy wyrwy w ziemi, raz po raz utrudniają przejście. Mimo takich trudności wszyscy w naszej grupie byli dzielni i dali radę w wyśmienity sposób. wiata na polanie poniżej przełęczy Wrótka Pierwszy przystanek był na polanie przy wiacie turystycznej, gdzie można nawet awaryjnie przenocować na pięterku. Później po pokonaniu widokowej łąki i długim trawersie pod skałami Małego Chocza doszliśmy pokonując najstromszy odcinek trasy na przełęcz Wrótka (sedlo Vráca), która oddziela Małego Chocza od Wielkiego. Finiszowe podejście widokową skalistą granią to już czysta przyjemność i tak po niecałych trzech godzinach osiągnęliśmy wierzchołek Wielkiego Chocza. Potem to już tylko było podziwianie, oglądanie panoram i radość ze zdobycia tego wymagającego szczytu. Jest tu szczytowa księga wpisów i metalowa okrągła tablica objaśniająca widoki na wszystkie strony świata. Warto tutaj być choć raz, żeby zobaczyć te cuda. Choć tego dnia chmury ograniczały dalekie widoki i tak było pięknie. Mieliśmy tu czekać na zachód słońca, ale zniszczony, ryzykowny, bo także mokry i śliski szlak odwiódł nas od tego pomysłu. panorama z Wielkiego Chocza Po delektacji tym miejscem i widokami, a także wspaniałym towarzystwem, bo było nas na tym grupowym wypadzie, aż dwanaście osób z GGG rozpoczęliśmy zejście tym samym szlakiem do samochodów. Śmiechu w tak doborowym towarzystwie było mnóstwo, ale bez większych przygód udało się nam zejść, bez uszczerbku na zdrowiu, jeszcze przed zupełnym zmrokiem na parking, gdzie zakończyła się ta genialna wycieczka. Dziękuję wszystkim za wspólną super wyprawę i zapraszam na koniec do obejrzenia galerii zdjęć autorstwa naszej utalentowanej pani fotograf Natalii, która ponownie dołączyła do nas. Warto było jechać tyle kilometrów dla tylu emocjonujących doznań. A dodam tylko, że pierwszym przystankiem na naszej drodze była wizyta na plaży Liptowskiego Morza o poranku. O wcześniejszych mych odwiedzinach na Wielkim Choczu przeczytacie tutaj, lub tu. Wszystkie pory roku na Wielkim Choczu zaliczone! Z górskim pozdrowieniem Marcogor

Jak dobrze nam zdobywać góry: listopadowy Turbacz

PO PROSTU MADUSIA

Jak dobrze nam zdobywać góry: listopadowy Turbacz

       Przyznam się szczerze, że nigdy nie spodziewałam się, że w połowie listopada pójdę w góry. Już w październiku, kiedy wybraliśmy się w Tatry, byłam pewna, że to ostatni raz w tym roku. Pogoda jednak zrobiła nam piękny prezent i ten listopadowy długi weekend był naprawdę prześliczny. Aż żal było siedzieć w domu, dlatego wczoraj zapakowaliśmy plecaki do samochodu i ruszyliśmy w kierunku Koninek, gdzie zaplanowaliśmy początek naszej wędrówki na Turbacz.        Trochę nam pobudka nie wyszła i w Koninkach pojawiliśmy się dopiero o godzinie jedenastej, ale czas nas nie gonił, bo całość trasy zaplanowana była na jakieś pięć godzin. Ubraliśmy się cieplutko, grube skarpety, kurtki (bo po ostatnich doświadczeniach lepiej mieć na sobie za dużo niż za mało), ale na szczęście pogoda cały czas dopisywała i po kilkunastu minutach marszu zostaliśmy w samych bluzach.       Droga przed nami była prosta, cały czas do góry niebieskim szlakiem. Wspinaczkę umilały nam niesamowite widoki. Nigdy wcześniej nie byłam o tej porze roku w górach, więc zachwycało mnie wszystko- mnogość barw, przejrzystość powietrza (bo w Krakowie ciągły smog) i przepiękna okolica. Na Turbaczu też nie zdarzyło mi się być do tej pory, toteż wszystko było nowe i ciekawe.  ;) Początek niebieskiego szlaku to głównie ciągłe wchodzenie pod górę, często specjalnie przygotowanymi schodami i podestami, na których zalegało mnóstwo liści. Trochę się obawiałam, że będziemy się na nich bardzo ślizgać, na szczęście jakoś dawało się utrzymać równowagę i obyło się bez bęc. ;)       Przez większość czasu droga wiodła lasem, więc widoków na okolicę za bardzo nie było. Na szczęście, później trasa wiedzie przez kilka polan, z których roztacza się naprawdę piękna panorama. Co kilka, kilkanaście minut spotykaliśmy na trasie innych miłośników gór, z którymi witaliśmy się radosnym "cześć" bądź "dzień dobry", bo to taki miły zwyczaj, który warto kultywować. :)       Największe wrażenie zrobiła jednak na mnie Hala Turbacz, na której znajduje się Szałasowy Ołtarz, ustawiony tam na pamiątkę mszy świętej odprawionej tutaj przez ks. Karola Wojtyłę w roku 1953 podczas górskiej wędrówki. Muszę przyznać, iż jest to naprawdę niesamowite miejsce, nie tylko z powodu ołtarza, ale głównie dzięki widokom roztaczającym się z Hali. Cudo. ;)        Nie zatrzymywaliśmy się jednak na dłużej na niej, chcieliśmy bowiem dotrzeć do schroniska PTTK, aby spokojnie zjeść drugie śniadanie. Nieco zaskoczył nas panujący tam tłok i harmider, trochę przypomniało mi sierpień i schronisko na Skrzycznem. Tutaj żadna kolejka nie dojeżdża, więc każdy musiał wejść tam na własnych nóżkach. Widać, że nawet jesienią góry przyciągają mnóstwo osób. Szczególnie w tak piękny dzień jak wczorajszy.widok na Tatry.i fryteczki w schronisku.        Wbrew pozorom, schronisko na Turbaczu nie znajduje się na szczycie, trzeba jeszcze przejść kilka minut czerwonym szlakiem, aby się na nim znaleźć. W ten sposób zaliczyliśmy nasz siódmy szczyt należący do Korony Gór Polski, chyba ostatni w tym roku. :)na wysokości 1310 m.n.p.m.       Niebieski szlak był dość ciężki, jednak kondycja nam się nieco pogorszyła, dlatego cieszyliśmy się na powrót i schodzenie. Czerwonym szlakiem maszerowaliśmy z Turbacza na Obidowiec i był to dość trudny fragment drogi, bowiem na ziemi zalegała spora ilość rozdeptanego błota. Dobrze, że mieliśmy odpowiednie buty i nie przeszkadzało nam, że chwilami mocno się w tym błocku taplaliśmy. ;)      Po drodze napotkaliśmy symboliczny pomnik, postawiony tam na pamiątkę katastrofy lotniczej z 1973 roku, gdy rozbił się tam samolot sanitarny. Trzeba przyznać, że robi wrażenie. Szczególnie, gdy później doczytaliśmy, że katastrofa miała miejsce 25 maja i była spowodowana między innymi silnymi opadami śniegu. W maju. Widać nie tylko teraz panują takie dziwne zawirowania pogodowe.       Schodząc z Turbacza słońce zaczynało się szybko chylić ku zachodowi, co nieco nas przeraziło, bo mieliśmy jeszcze ponad półtorej godziny do końca wędrówki. Musieliśmy narzucić szybsze tempo i nie było już za bardzo czasu na podziwianie widoków. No, prawie go nie było, bo jednak zachodzące słońce pięknie rozświetlało okolicę. :)a na horyzoncie Turbacz. :)       Zielonym szlakiem dotarliśmy do górnej stacji kolejki Koninki-Tobołów, gdzie nieco zmieniliśmy plany. Przyznam się, że byłam bliska złamania się i powrotu na dół kolejką, ale Tomasz mnie przekonał i ruszyliśmy raźno przed siebie. Po kilku chwilach zboczyliśmy ze szlaku zielonego, bo pojawił się kierunkowskaz kierujący nas do miejsca, gdzie kolejka ma swój początek, a tam właśnie zostawiliśmy nasz samochód. Nie zastanawiając się długo zmieniliśmy plany i ruszyliśmy nieoznaczonym szlakiem. Tą drogę również porzuciliśmy, gdy zobaczyliśmy inną parę schodzącą stokiem narciarskim. Stwierdziliśmy, że tak będzie na pewno szybciej i poszliśmy za nimi. I faktycznie było zdecydowanie szybciej, ale też i na pewno bardziej męcząco, bo stok był dość mocno nachylony i chwilami bałam się, że z niego po prostu zjedziemy. Na szczęście udało nam się tego uniknąć i w jednym kawałku dotarliśmy do samochodu. :)       Podsumowując, przeszliśmy w ten piękny jesienny poniedziałek szesnaście kilometrów w ciągu pięciu godzin bez piętnastu minut. Droga była dość przyjemna i mimo zmęczenia byliśmy bardzo szczęśliwi, że udało nam się zdobyć kolejny szczyt. I to już chyba prawdziwe pożegnanie z górami w tym roku było. Na koniec jeszcze poglądowa mapka całej trasy. :)~~Madusia.

Tatra forest/Tatrzanski las

coffe in the wood

Tatra forest/Tatrzanski las

Tatra forest / Tatrzanski las

marcogor o gorach

Przez Manińską i Kostolecką cieśniawę na Wielki Manin

Będąc w tym roku w Górach Strażowskich, co opisywałem już tutaj, odwiedziłem też ich północną część, przez słowackich kartografów wydzielaną jako osobne pasmo górskie Sulowskich Wierchów. Jedną z największych atrakcji tych gór są niesamowite wąwozy, prawdziwe cieśniawy wycięte w wapiennych skałach. Jedną z nich jest najbardziej znana Manínska tiesňava. Żeby ją zwiedzić należy jechać do wsi  Považská Teplá leżącej w granicach miasta Powaska Bystrzyca. Wąwóz Maniński obejmuje przełomowy odcinek doliny Manińskiego Potoku. Niezwykły  przełom, powstały na skutek wcięcia się Manińskiego Potoku w poprzek masywnej, wapiennej Skały Manińskiej podzielił jej skalne żebro na dwie części: Veľký Manín (891 m n.p.m.) na południu i Malý Manín (812 m n.p.m.) na północy. Tworzą go właściwie dwa mniejsze wąwozy, rozdzielone małą kotlinką. Ściany skalne otaczające wąwóz osiągają tu miejscami wysokość do 400 m. Stanowią one popularny teren dla wspinaczek skalnych. Niestety pochłonęły one wielu ofiar ludzkich, co obrazuje symboliczny cmentarz, jaki znajdziemy po prawej stronie wąwozu, idąc w jego górę.  Ten ciekawy przełom rzeczny powstał, gdyż rzeka rozwijała się na powierzchni zbudowanej ze skał osadowych pokrywających ukrytą pod nimi starą rzeźbę. Rzeka wcięła się więc w mało odporne osady (skały osadowe), następnie trafiła na materiały dużo odporniejsze na erozję. W ten sposób powstał piękny wytwór natury, który mogłem podziwiać wraz z przyjacielem Mariuszem. Ze względu na wysoką wartość krajobrazowo-przyrodniczą cały wąwóz jest objęty ochroną w Rezerwacie przyrody Manínska tiesňava. Niestety dnem wąwozu biegnie droga do położonych w górze doliny wsi Záskalie, Kostolec i Vrchteplá. Ze stromych zboczy na dno wąwozu spadają często zimą lawiny śnieżne, które niejednokrotnie aż na kilka dni odcinają wyżej wymienione wsie od świata. Idąc szlakiem turystycznym, który prowadzi wzdłuż tej drogi musimy uważać, choć ruch jest niewielki. Najlepiej jest dojechać autem na parking koło autocampingu u wylotu wąwozu. Na początku droga wiedzie przez najwęższe miejsce  cieśniawy po drewnianym moście do miejscowości Zaskalie. Szosa, a zarazem szlak prowadzą potem do kolejnego wąwozu, będącego rezerwatem ” Kostoleckiej tiesnavy”. Wąwóz charakteryzuje się imponującą skalną scenerią, w tym największą przewieszką skalną na Słowacji (i jedną z największych w całych Karpatach) oraz imponującym stożkiem piargowym pod nią. Skały Wąwozu Kostoleckiego są popularnym terenem wspinaczki skalnej. W 1974 r. odbyły się tu pierwsze międzynarodowe mistrzostwa Słowacji we wspinaczce skalnej. Zwiedziwszy go zawróciłem, bo nie był bym sobą, gdybym nie wdrapał się na najwyższą górkę w okolicy, czyli Wielki Manin. We wsi Zaskalie odbija zielony szlak na ten szczyt. Z łąki nad wioską wspaniale widać cieśniawy i obydwa szczyty Maninów. Później ścieżka prowadzi stromo na grzbiet Manina. Na niewielkiej polanie żółty już szlak prowadzi nas dalej na zalesiony wierzchołek, a następnie po bardzo stromym zboczu wąskimi zakosami do ujścia wąwozu i wsi Powazska Tepla. Szlak jest rzadko uczęszczany i roślinność wyrosła tu bardzo bujnie! Tak nasze kółko się zamyka. Veľký Manín wraz z Małym Maninem , od którego oddziela go na północy Wąwóz Maniński, tworzy wyraźnie wyodrębniająca się grupę górską, wysuniętą od głównego ciągu Sulowskich Wierchów blisko 4 km na zachód, w kierunku doliny Wagu. Zbudowany jest ze skał wapiennych, które na stokach wschodnich i północnych masywu wychodzą na powierzchnię w postaci licznych progów, ścian i baszt skalnych. Dlatego te góry są piękne i i przez charakterystyczny wygląd rozpoznawalne z daleka. Wierzchowina jak pisałem jest zalesiona, jedynie w jej środkowej części, w nieznacznym obniżeniu między dwoma „wierzchołkami” góry, którędy przebiega szlak jest niewielka widokowa łączka. Na skałach góry rośnie bogata roślinność wapieniolubna.Po zejściu z powrotem na parking ruszyliśmy z Mariuszem w kierunku Sulowskich skał, ale o tym przeczytacie już w innej opowieści. Jak zawsze zachęcam także do zajrzenia do fotorelacji z wycieczki. Z górskim pozdrowieniem Marcogor

we are back in Tatra mountains ;)/znów jesteśmy w Tatrach ;)

coffe in the wood

we are back in Tatra mountains ;)/znów jesteśmy w Tatrach ;)

we are back in Tatra mountains ;) / znów jesteśmy w Tatrach ;)

Poradnik nr 1 – jesienią w góry

OTWARTY HORYZONT

Poradnik nr 1 – jesienią w góry

W Janosikowych Dierach, w krywańskiej Małej Fatrze

marcogor o gorach

W Janosikowych Dierach, w krywańskiej Małej Fatrze

 Po przejściu masywu Rozsutca, co opisałem tutaj, dalsza część ostatniej mej wycieczki w górach Małej Fatry odbywała się przez Diery, zwane również Janosikowymi Dziurami. Minęła już godzina 15, gdy ja ze swoją ekipą zeszliśmy z przełęczy Medzirozsutce w kierunku ciemnych wąwozów Dier, czyli po słowacku dziur, co dobrze oddaje charakter tych obiektów. Początkowo minęliśmy malownicze i nasłonecznione skałki szczytu Tanecnicy, by schodzić coraz głębiej, po błotnistym szlaku. Tak to z polanki pod Tanecnicu znaleźliśmy się  w pierwszym z mrocznych wąwozów. Diery to nic innego jak zespół głębokich dolin o charakterze skalnych wąwozów położony pomiędzy masywami Małego i Wielkiego Rozsutca oraz Bobotów. Przejście nimi należy do nie lada atrakcji, dostarcza mnóstwa wrażeń z powodu nagromadzenia ciekawych turystycznie przejść. To kumulacja piękna dzikiej natury i ekstremalnych ścieżek. Dzięki systemowi sztucznych ułatwień dostępne jednak dla każdego. Całość obszaru Dier znajduje się na terenie Parku Narodowego Mała Fatra, w granicach rezerwatu przyrody Rozsutec. Diery, a zwłaszcza Dolne i Nowe Diery, są najliczniej odwiedzanym przez turystów miejscem w Małej Fatrze. Mogliśmy się o tym przekonać naocznie mimo późnej pory.  w cieśniawie Tesna Rizna W czasie dwóch godzin wędrówki przeszliśmy trzy spośród czterech udostępnionych wąwozów. Nowe Diery odwiedziłem w czasie innej eskapady, kilka lat temu. System wąskich, krętych wąwozów głęboko wyciętych w wapiennym podłożu tworzą: Dolné Diery, Horné Diery, Nové Diery i Tesná Rizňa. Dolné i Horné Diery wyrzeźbił główny ciąg Dierovego potoku, spływający spod przełęczy Medzirozsutce, między Wielkim a Małym Rozsutcem. Nové diery są kanionem wyciętym przez prawy dopływ wspomnianego potoku, płynący z północnych stoków Małego Rozsutca, a Tesná Rizňa przez lewy dopływ spod wzniesienia Tanečnica. Woda stworzyła tutaj niezwykle urozmaiconą rzeźbę, pełną załomów, cienistych szczelin, przewieszek i skalnych filarów, gwałtownych zwężeń i niespodziewanych rozszerzeń doliny. Dna wąwozów poprzegradzane są ciągami skalnych progów i większych wodospadów, pod którymi woda wymyła klasyczne kotły eworsyjne. W Dolnych Dierach znajdują się 2 wodospady (wys. 1 i 3,5 m), w Nowych Dierach – 4 wodospady (wys. 1–2 m), a w wąwozach Horné Diery i Tesná Rizňa – 9 wodospadów (wys. 2–4 m). Wszystkie wodospady są chronione jako pomniki przyrody. Do tego należy doliczyć całą masę pomniejszych kaskad, które powodują, że miejsce to kandyduje do jednych z najpiękniejszych uroczysk górskich. w Hornych Dierach Wszystkie kaniony są udostępnione turystycznie. W trudniejszych miejscach zainstalowano system schodków, drabinek, pomostów i poręczy, oraz łańcuchów i klamer, pierwotnie drewnianych, obecnie w większości stalowych. Jak byłem tu kilka lat temu, większość była drewniana, teraz w przewadze są stalowe. Wiodą nimi znakowane szlaki turystyczne. Najlepszymi punktami wyjściowymi do wycieczek w Diery są Štefanová – niewielka osada Terchowej w Dolinie Vrátnej oraz Biely potok – jedna z osad Terchovej, położona na wschód od centrum wsi, u wylotu Dolnych Dier, gdzie my mieliśmy zejść, jako, że tam właśnie zaparkowaliśmy auto. Sprzyja temu duży parking przy hotelu i restauracji Diery. Trzeba zapłacić 4 euro, ale na miejscu mamy do dyspozycji poza wymienionymi także kawiarnię i regionalną karczmę, gdzie po skończonej przygodzie zatrzymaliśmy się na dłużej, żeby przy piwku wspominać genialny wyjazd w góry. Polecam każdemu Terchowską Kolibę, Jest tam klimat, piękne kelnerki, regionalne dania i góralska muza. Ale wróćmy do przejścia wąwozami… typowy widoczek Hornych Dier Zapewne łatwiej jest iść tym systemem kanionów do góry, a my szliśmy w odwrotnym kierunku, więc mieliśmy utrudnione zadanie. Trzeba bardzo uważać, bo jest bardzo ślisko i mokro, błoto i woda towarzyszyły nam przez cały czas! Przejście jest naprawdę dobrze ubezpieczone wszelakim żelastwem, ale w paru miejscach ich brakuje i trzeba improwizować przechodzenie przez potok po mokrych kamieniach. Pierwszym wąwozem na naszej drodze zejścia była najwęższa Tesná Rizňa. Jest on najwyżej położony z systemu czterech wąwozów, w starszych opracowaniach wąwóz ten nie był wyróżniany, lecz uznawany za górną część Hornych Dier. Prowadzi tędy niebieski szlak turystyczny, który zaczyna się powyżej skrzyżowania szlaków, w miejscu zwanym Pod Tiesnou Rizňou. Początkowo jest to szeroka dolina o obydwu zboczach porośniętych bukowym lasem, na skałach gdzieniegdzie rośnie kosodrzewina. Właściwy wąwóz zaczyna się dopiero wyżej, gdzie miejsce buka zajmują świerki, a na potoku pojawiają się wodospady. Po skalnych ścianach obrośniętych mchami i wątrobowcami sączą się strużki wody. Tu rozpoczyna się właściwa zabawa przy pomocy systemu kładek, drabinek i łańcuchów. Ale zależy co kto lubi… turystyczna trasa w Janosikowych Dierach Kolejnym etapem przygody na naszej drodze miał się okazać wąwóz Horne Diery. Położony jest w środkowej części Dierovego potoku. Dolny koniec Hornych Dier znajduje się w lesie powyżej skrzyżowania szlaków turystycznych o nazwie Podžiar, górny poniżej rozszerzonego dna doliny o nazwie Pod Palenicou. Wąwóz jest zbudowany ze skał dolomitowo-wapiennych, a jego obydwa zbocza to pionowe lub bardzo strome ściany. Szlak turystyczny prowadzi to z jednej, to z drugiej strony potoku metalowymi kładkami, w niektórych miejscach również samym korytem potoku. Na potoku jest tu kilka cudnych, wysokich wodospadów, wszystkie te cuda zobaczycie na zdjęciach w galerii. Progi wodospadów pokonujemy za pomocą metalowych drabinek i kładek. W niektórych miejscach ścieżka trawersuje strome urwiska. Dzięki technicznym ułatwieniom szlak jest łatwy dla przeciętnego turysty, jedynie po większych deszczach i na wiosnę staje się ekstremalnie śliski i trudny do przejścia. jeden z wodospadów Dolnych Dier Tak doszliśmy na uroczą polankę na wysokości 715 m., zwaną  Podžiar, w niewielkiej kotlince Dierovego potoku, pomiędzy Dolnymi a Hornymi Dierami. Dopiero tu mogliśmy nieco odsapnąć z nadmiaru emocji i rozluźnić napięte mięśnie. Nie było jednak czasu na dłuższy odpoczynek, bo niebezpiecznie zbliżała się noc, a w mrocznym wąwozie mogło być ryzykownie i nieprzyjemnie!  Dodam jeszcze, że po zachodniej stronie potoku (przy żółtym szlaku turystycznym do Štefanovej) znajduje się bacówka, w której w okresie letnim działa bufet. My ruszyliśmy dalej w stronę Dolnych Dier. W ciągu setek tysięcy lat Dierový potok wyżłobił tu bardzo urozmaicony relief, pełen załomów, skalnych tuneli, gwałtownych zwężeń i niespodziewanych rozszerzeń doliny. Dno wąwozu poprzegradzane jest ciągami skalnych progów i wodospadów. Wszystkie trudniejsze miejsca są zabezpieczone poręczami, a przejście ułatwiają schodki, drabinki i pomosty, tak samo jak w poprzednich kanionach.  Miejscami spomiędzy skał ukazuje się masyw Bobotów. Tak bardzo zakochałem się w tym miejscu, które przecież odwiedziłem nie pierwszy raz, że myślałem, że już stąd nie wyjdę! Ale mi się zapomniało jak tu pięknie, więc aparat ciągle szedł w ruch, a czas niemiłosiernie upływał. Trzeba było zdążyć przed nocą na parking i to się udało na styk! kosmiczny pejzaż Dolnych Dier W wąwozach znajdziemy szereg gatunków roślin górskich i alpejskich. Jednocześnie na turniach i skalnych półkach, wysoko ponad dnem doliny rosną reliktowe okazy sosny zwyczajnej. To taka ciekawostka przyrodnicza. Schodząc coraz niżej, po drodze minęliśmy miejsce zwane Ostrvné, gdzie oddziela się szlak do Novych Dier, nazwanych tak dlatego, że ten wąwóz jako ostatni został udostępniony turystycznie. Nie było jednak już czasu na jego zwiedzanie, łatwą i szeroką już drogą wzdłuż bystrego wciąż potoku doszliśmy przed zmrokiem na parking. Tak dotarliśmy po dniu pełnym niezwykłych przygód i genialnych doznań do osiedla Terchowej - Biely potok, położonego na wysokości 575 m, przy głównej szosie, przy ujściu Dierovego potoku do Bielego potoku. Miejsce to ma duże znaczenie turystyczne, gdyż znajduje się tutaj początek kilku popularnych szlaków turystycznych Małej Fatry: do skalnego wąwozu Diery oraz w masyw Wielkiego Rozsutca i Małego Rozsutca. I oczywiście nie możemy przegapić karczmy Terchowska Koliba na dobry koniec dnia…. bajkowy krajobraz w Dierach Kto nie był jeszcze w górach Małej Fatry ma wiele do nadrobienia, a jak już tu przyjedzie obowiązkowym punktem zwiedzania muszą być Janosikowe dziury. Sam słynny zbójnik właśnie w Terchowej urodził się naprawdę, stoi tam jego olbrzymi metalowy pomnik przy drodze do Doliny Vratnej, poczytacie o tym tutaj. Mała Fatra jak już pisałem to dla mnie najładniejszy kawałek Słowacji i będę tu powracał stale. Na koniec zapraszam do obejrzenia fotorelacji z tego jakże widowiskowego przejścia opisanym systemem wąwozów Dier. Ostatnie zdjęcia troszkę ciemne z powodu zapadającej nocy, ale wszystkie warte obejrzenia! Zobaczycie jak tam jest naprawdę – kosmicznie i zarazem bajecznie…Dziękuję także super ekipie za wspólne przeżywanie tych mega wrażeń. Z górskim pozdrowieniem Marcogor                                                 

Trzeci raz na Wielkim Rozsutcu, czyli w krainie wiecznej szczęśliwości

marcogor o gorach

Trzeci raz na Wielkim Rozsutcu, czyli w krainie wiecznej szczęśliwości

Mała Fatra to moje ulubione pasmo górskie. A znajdujący się tam Wielki Rozsutec to najpiękniejsza góra Słowacji. Dla mnie być może to najwspanialszy szczyt na jaki kiedykolwiek wszedłem. Dlaczego on jest taki wyjątkowy? Po prostu zobaczyłem go pierwszy raz i się zakochałem. To taka miłość od pierwszego wejrzenia! I teraz wracam na niego co jakiś czas. Skalisty wierzchołek, pełen iglic, wieżyczek, strzelistych turni, labiryntów skalnych wygląda nieziemsko, jakby przeniesiony z innego świata na tle sąsiednich połoninnych szczytów. Dookoła zalesione lub trawiaste górki, a tutaj w centrum tego pasma takie niezwykłe, wyjątkowe piękno. Ale po kolei… polana Podrozsutce i poranne morze mgieł Tęsknota za tymi górami była tak wielka, że znowu zebrałem ekipę i wyruszyliśmy na podbój Małej Fatry. Dla moich znajomych to miało być pierwsze zetknięcie z tym górskim rajem. Ja chciałem zobaczyć Wielkiego Rozsutca ubranego w jesienne barwy. Zresztą jesienią wszystko wygląda najlepiej w górach. Można łatwo wyjść ponad chmury i zobaczyć morze mgieł, aż po widnokrąg. Trafiliśmy właśnie taką pogodę. Bezchmurne błękitne niebo, przypiekające słońce, wyjątkowa przejrzystość powietrza gwarantująca widoki aż po horyzont i wspomniane już morze mgieł. Czuliśmy się chwilami jak na statku, na niezmierzonym oceanie. Do tego czekała na nas niezapowiadana niespodzianka. Cały szczyt od północnej strony był zaśnieżony. Podejście po lodzie i śniegu właśnie od tej strony było ryzykowne, ale okazało się mega przygodą. Wielki Rozsutec o poranku wraz z głównym grzbietem Małej Fatry Najszybciej na masyw Rozsutca dostać się  można z przysiółka Biała Woda, na przedmieściach Terchowej, miasta urodzin słynnego zbójnika Janosika. Tam stoi piękna restauracja i hotel Diery  z dużym parkingiem. Nie sposób go nie zauważyć jadąc od Dolnego Kubina. Za postój trzeba zapłacić cztery euro, ale po odbytej wycieczce warto zajrzeć do Terchowskiej Koliby, genialnej karczmy przy wejściu na szlak. Z parkingu wychodzi zielony szlak prowadzący najpierw na szczyt Małego Rozsutca, a w drugą stronę wybiega niebieski szlak prowadzący do słynnych wąwozów Małej Fatry, zwanych Dierami. Tamtędy mieliśmy wracać z powrotem. Szlak na masyw Rozsutca prowadzi początkowo przez łąkę, gdzie jeszcze w październiku trwa wypas owiec, o czym przekonaliśmy się naocznie. Dalej wyprowadza do wsi Podrozsutec, która wygląda jakby czas się tam zatrzymał dawno temu… stara zabudowa bardziej przypomina skansen i dlatego bardzo nam się spodobała. krajobraz Małej Fatry z Terchową w dole i porannymi mgiełkami Za wsią zaczyna się strome podejście wygodną ścieżką przez las, początkowo wzdłuż koryta bystrego potoku, na którym nie brakuje wielu uroczych kaskad. Potem prowadzi bocznym grzbietem wśród ciekawych gniazd skalnych. Im bliżej wierzchołka Małego Rozsutca, tym robi się coraz bardziej widokowo. Mijamy interesujący punkt widokowy i po chwili wchodzimy w bardzo kruchy teren, skalisty jar, gdzie w wejściu na szczyt pomagają łańcuchy. Już po drodze, gdy tylko wyszliśmy ponad chmury znaleźliśmy się w krainie szczęśliwości. Widok jaki czekał na nas na pierwszym zdobytym szczycie oczarował nas. Zawładnął moim umysłem, sercem i całą osobą na resztę dnia i jeszcze długo później… było przez resztę dnia już tylko pięknie, piękniej i jeszcze piękniej. Czar trwał i trwał i zdawał się nie mieć końca! widok z Małego Rozsutca na Wielkiego Rozsutca Z Małego Rozsutca doskonale było widać nasz główny cel, czyli Wielkiego Rozsutca, a poza tym kawał głównego grzbietu Małej Fatry. A w oddali majaczyły jakże wyraźne tego dnia szczyty Tatr, Wielkiej Fatry, Gór Choczańskich, Niżnych Tatr, czy Beskidów, na czele z Babią Górą. A poza tym cały Liptów, wszystkie śródgórskie doliny zalane były oceanem mgieł, który falował i wdzierał się coraz bliżej, a później cofał, żeby wyparować dopiero późnym popołudniem. Tego pięknego dnia spotykaliśmy na szlaku mnóstwo turystów, którzy tak jak my przeczuli, że to będzie jeden z najpiękniejszych dni w górach tego roku! Zejście na przełęcz Medzirozsutce prowadzi częściowo błotnistą, wąską ścieżyną,a potem stromym kominkiem skalnym, gdzie w zejściu pomaga bardzo długi łańcuch. Trzeba było być czujnym, ale szybko dotarliśmy na dół. panorama Małej Fatry z Wielkiego Rozsutca Rozłożyste siodło przełęczy powitało nas tłumem turystów i widocznym lodem na szlaku prowadzącym pod górę. Po konsultacjach z ludźmi schodzącymi w dół ze szczytu stwierdziliśmy, że my także damy radę zdobyć Wielkiego Rozsutca, mimo braku zimowego sprzętu. Na szczęście zejście południową ścianą było suche i zupełnie bez śniegu. Góra pokazała nam swoje dwa jakże różne, ale równie piękne oblicza. Zimowe wejście i jesienne zejście, odmienne klimaty, ale przygoda wyśmienita. Dotarcie na szczyt nastręczyło sporo trudności, ale wszyscy bezpiecznie dotarli na wierzchołek, który był podzielony przez jesienno- zimowe barwy. Takie połączenie jest mega atrakcyjne. Samo przejście wśród różnorodnych formacji skalnych wąską ścieżyną dostarcza mnóstwo adrenaliny i wrażeń, a do tego natura upiększyła to jeszcze dodatkowo fantazyjnymi zimowymi sceneriami. Trzeba zobaczyć to na żywo, ale zdjęcia może choć trochę oddadzą w jakim bajkowym świecie piękna się znaleźliśmy. To były fantastyczne doznania, panorama z Wielkiego Rozsutca zaś, to był prawdziwy majsztersztyk. Wszystko w promieniu 50 km mieliśmy jak na dłoni, upiększone morzem mgieł. Pokazałem swojej grupie Wielki Krywań, najwyższy szczyt Małej Fatry, nasz najbliższy cel przy kolejnej wycieczce w te majestatyczne góry. widok z Wielkiego Rozsutca na główny grzbiet Małej Fatry, Dolinę Vratną i Małego Rozsutca z prawej Zejście na kolejną przełęcz Medziholie było zdecydowanie łatwiejsze od podejścia, najbardziej przeszkadzało bardzo błotniste podłoże w wielu miejscach. Szlak prowadzi z tej strony również stromymi skałami, nieraz pomocne przy schodzeniu okazują się łańcuchy, klamry, a nawet metalowe drabinki. Specjalnie poprowadziłem naszą ekipę tą trasą, żeby mogli zobaczyć Wielkiego Rozsutca od tej drugiej strony. Z przełęczy Medziholie wygląda on najbardziej widowiskowo i niebotycznie. Doskonale stąd widać jak góruje swym strzelistym majestatem nad resztą łagodnej, zielonej krainy, zwanej Małą Fatrą. Małe, ale najcudowniejsze pasmo górskie Słowacji, kryjące w sobie wiele tajemnic. Wiele z nich już odkryłem, mam nadzieję, że niedawna tragedia zalanej Doliny Vratnej nie zepsuje tego wizerunku. Naprzeciw Rozsutca znajduje się kolejny szczyt – Stoh, który rzeczywiście wygląda jak kopa siana, z powodu swoich trawiastych, łagodnych zboczy. Byłem kiedyś na nim o czym przeczytacie tutaj. Ale niesamowita odmienność tych dwóch gór daje nam wspaniałe porównanie w bliskim sąsiedztwie, co wygląda piękniej. Wielki Rozsutec dla mnie jest jakby przeniesiony w te góry z innego świata, nie pasuje tu, ale dlatego jest wyjątkowy w tym krajobrazie. Mały Rozsutec z przełęczy Medzirozsutce Z przełęczy postanowiłem obejść szczyt trawersem i wrócić z powrotem na poprzednią przełęcz, między obu wierzchołkami. Jeszcze raz mogliśmy podziwiać niezwykłe pejzaże tej góry, połączenie skalnej scenerii z falującą, upstrzoną jesiennymi kolorami barwną trawą. Nieważne jakie kolory, magia tego miejsca i jego bijące piękno nie pozwalała ani na chwilę wytchnienia od tej nieskazitelnej górskiej scenerii. Cały czas czułem się, jakbym był w raju. Rajski krajobraz trwał bez końca i dopiero nadchodząca noc miała przerwać me obcowanie z tym jakby kosmicznym, jakby nie z tego świata górskim pejzażem. Po dotarciu na siodło Medzirozsutce rozpoczęliśmy zejście w dół poprzez wąwozy, czyli Diery. Ale tam czekało na nas znowu tyle emocji i pięknych widoczków, że można by obdzielić tymi przeżyciami następny wypad w góry. Dlatego o tym przeczytacie już w kolejnej mej opowieści. Na koniec zapraszam do obejrzenia zdjęciowej fotorelacji z wypadu. Naprawdę jest na co popatrzeć! Jeszcze raz dziękuję mojej ekipie za cudowną wspólną wycieczkę. Byliście wspaniali mimo pewnych trudności i mega błotka na szlaku. Spędziliśmy 9,5 godziny na turystycznej trasie, wracając do auta tuż przed zmrokiem. Z górskim pozdrowieniem Marcogor Zapraszam do zabawy w nowej ankiecie, odpowiedzcie w ile pasm górskich jeździcie, jedno ulubione, kilka ulubionych, czy wszystkie jakie się da? Note: There is a poll embedded within this post, please visit the site to participate in this post's poll.

Z plecakiem przez Pieniny

mpk poland

Z plecakiem przez Pieniny

marcogor o gorach

Obryw skalny i inne atrakcje Barda, czyli w sercu Gór Bardzkich

Kontynuując moje poznawanie Gór Bardzkich udałem się do Barda. To miejsce szczególne na mapie tych gór, prawdziwe serce tego pasma. Tutaj nagromadzone jest najwięcej atrakcji dla turysty. Miasteczko leży na rzeką Nysą Kłodzką i właśnie przełomy tej rzeki są największa atrakcją dla turysty oglądającego miasto z poziomu otaczających szczytów. Wijąca się wśród gór wstęga Nysy wieloma zakolami wygląda bajecznie. Ja oglądałem ją z urwiska nad miastem. W Bardzie znajduje się także Sanktuarium Maryjne w kościele pod wezwaniem NMP z figurą Madonny Tronującej, a także pocysterski klasztor z muzeum sztuki sakralnej. Wspaniale prezentuje się również kamienny most wzniesiony w XVI w., jak i obręb starego miasta z 1300 r. Najważniejsze z punktu widzenia wędrowcy są jednak góry, a te okalające Bardo mają wiele do zaoferowania. Bardzka Góra Z jednej strony Różańcowa – góra z zabytkowymi kapliczkami różańcowymi z XVIII i XIX w., na którą droga zaczyna się na samym rynku Barda. A z drugiej Kalwaria, zwana też Bardzką Górą, słynąca zwłaszcza z widokowego obrywu nad miastem. Na Kalwarię prowadzi mnóstwo ścieżek, w tym ta wzdłuż stacji drogi krzyżowej. Na szczycie stoi  barokowa kaplica górska NMP z 1619 ze skromnym wyposażeniem. Postawiono ją w miejscu, gdzie według tradycji w 1400 miała się objawić Matka Boża Płacząca. Obok znajduje się skałka z odbitą stópką Matki Boskiej, przy której stoją kapliczki kalwaryjne. Dla turysty górskiego największą atrakcją jest jednak Obryw Bardzki – osuwisko na zboczu Kalwarii. To pozostałość po olbrzymim osuwisku, które 24 sierpnia 1598 zablokowało koryto Nysy Kłodzkiej grożąc zatopieniem Barda. Na górnej krawędzi urwiska stoi krzyż i stąd roztacza się przepiękna panorama miasta i przełomu bardzkiego. W czasie mojego pobytu tam budowano właśnie wygodne drewniane schody prowadzące na skraj urwiska. Miałem szczęście, że dotarłem tam pod wieczór i mogłem podziwiać niezwykły zachód słońca. Kalwaria Na Bardzką Górę najłatwiej dotrzeć podjeżdżając na parking po drugiej stronie Nysy, gdzie rozpościerają się tereny rekreacyjne i jest wypożyczalnia pontonów. Tam wita nas wejście do Zespołu Przyrodniczo – Krajobrazowego „Obryw Skalny”. Możemy wybrać na górę trasę pokrywającą się z niebieskim szlakiem, który wiedzie, aż na Przełęcz Kłodzką, na którą opisałem wycieczkę tu. Szlak pokrywa się znacząco z drogą krzyżową. Mijamy więc ładne kapliczki, a także źródełko maryjne, które jest ulubionym miejscem wypoczynku strudzonych wędrowców, czy pątników. Nad ujęciem źródlanej wody wybudowano niewielką kamienną kapliczkę w kształcie małego domku, wewnątrz której mieści się kamienna cembrowina. Źródełko uchodzi za cudowne, podobno w 1672 r. miało tu miejsce uzdrowienie młodego Czecha. Według legendy to miejsce ma także moc spełniania najskrytszych pragnień. Wystarczy nabrać źródlanej wody w usta i trzykrotnie biegiem okrążyć kapliczkę. Obryw Bardzki Niedaleko stąd odchodzi w bok ścieżka, którą możemy dotrzeć do reliktów średniowiecznego zamku. Idąc niecałą godzinę pod górę docieramy na obryw skalny. To osuwisko skał i ziemi znajduje się na zachodnim stoku Kalwarii, opadającym do dna doliny Nysy Kłodzkiej. Górna krawędź osuwiska jest zakończona niewielką grzędą skalną położoną na wysokości około 390 m n.p.m. Dolna granica znajduje się na wysokości około 300 m n.p.m. i dochodzi do koryta Nysy Kłodzkiej. Osuwisko jest największym historycznie poświadczonym osuwiskiem zbocza górskiego w Sudetach, ma około 90 m wysokości i do 200 m szerokości. Ślady obrywu są doskonale widoczne w postaci skalistego urwiska na zboczu. Na górnej granicy osuwiska skalnego na stoku Kalwarii stoi krzyż, gdzie jest usytuowany właśnie punkt widokowy. Panorama jaką oferuje to miejsce jest warte odrobiny wysiłku jaki musimy podjąć wspinając się tutaj. Jest tu bezpiecznie, metalowe balustrady ograniczają ryzyko upadku w przepaść. Stąd jeszcze musimy piąć się pod górę, aby dojść na szczyt Bardzkiej Góry, do kaplicy. Ja już tam nie dotarłem, gdyż brakło dnia. Wystarczył mi zachód słońca nad urwiskiem. I panorama Barda, Przełomu Bardzkiego i północnej części Grzbietu Zachodniego Gór Bardzkich. Zejście w dół to kwestia pół godzinki, więc przed ciemną nocą dotarłem w powrotem do auta. Miałem jeszcze jechać na Przełęcz Srebrną, gdzie znajdują się słynne pruskie forty (Twierdza Srebrnogórska) oraz imponujące swoją wysokością nieczynne wiadukty kolejowe, ale brakło już na to czasu. Niestety nie można mieć wszystkiego, mając tak napięty plan odwiedzenia wszystkich pasm górskich Sudetów w dwa tygodnie! Góry Bardzkie z racji swej małej powierzchni i tak zwiedziłem w dużym stopniu. Choć zapewne powrócę kiedyś tu, żeby zwiedzić choćby Twierdzę Kłodzką w Kłodzku. Następny dzień miał przynieść nowe doznania i przygody, ale to już temat na następną część sudeckiej opowieści. Na koniec zapraszam do obejrzenia krótkiej fotorelacji z pobytu tutaj. Z górskim pozdrowieniem Marcogor

Camping “Pod Krokwią” PROS: + Location at the same...

coffe in the wood

Camping “Pod Krokwią” PROS: + Location at the same...

Camping “Pod Krokwią”  PROS: + Location at the same Krokwia and thus beeing closer to the Tatras is no longer possible;) + Close to the stalls with oscypki ;). Oscypek is local cheese, that is supposed to be made out of  sheep’s milk. It’s usally not - but those from cow milk are worth to try anyway ;))+ Plenty of space, so even in high season there is low risk of “claustrophobia” + Considering the prices in the capital of the Tatras, it’s still the cheapest option …even though it is the most expensive campsite we have ever been. CONS: - The toilets are … so-so Kemping “Pod Krowkią” PLUSY:+ lokalizacja pod samą Krokwią a więc bliżej Tatr się już nie da ;)+ blisko do straganów z Oscypkami ;)+ mnóstwo miejsca, więc nawet w sezonie nie powinno być “klaustrofobii”+ biorąc pod uwagę ceny w stolicy Tatr….to mimo, że jest to najdroższy kemping na jakim byliśmy, i tak jest to najtańsza opcja w okolicy MINUSY:- toalety są …takie sobie

7 hours & 17 km …and we arrived at Kasprowy...

coffe in the wood

7 hours & 17 km …and we arrived at Kasprowy...

7 hours & 17 km …and we arrived at Kasprowy Wierch  pik. How do you score your day? ;) / To był dobry dzień: w 7 godzin zrobiliśmy 17 km i dotarliśmy na Kasprowy Wierch ;)

Trzy Korony

OTWARTY HORYZONT

Trzy Korony

Trasa na muchomory – Morawica-Rudno

OTWARTY HORYZONT

Trasa na muchomory – Morawica-Rudno

generatory pary w skali super size, czyli tatrzańskie dolinki...

coffe in the wood

generatory pary w skali super size, czyli tatrzańskie dolinki...

generatory pary w skali super size, czyli tatrzańskie dolinki widziane z góry ;) / steam generators in a super-size scale - Tatra valleys seen from above ;)

Widok z Kondrackiej Kopy na pozostałą część drogi na Kasprowy i...

coffe in the wood

Widok z Kondrackiej Kopy na pozostałą część drogi na Kasprowy i...

Widok z Kondrackiej Kopy na pozostałą część drogi na Kasprowy i dalej na Świnicę. / View of the rest of the way to Kasprowy from Kondracka Kopa. Świnica pik in the background

Tadam! ;)4,5h wdrapywania się pod górę i dotarliśmy na...

coffe in the wood

Tadam! ;)4,5h wdrapywania się pod górę i dotarliśmy na...

marcogor o gorach

W Górach Bardzkich – na Kłodzkiej Górze

Góry Bardzkie to pasmo górskie w Sudetach; najdalej wysunięte na wschód w Sudetach Środkowych. Długie na 20 km i szerokie od 6 do 10 km góry ciągną się od Przełęczy Srebrnej na północnym zachodzie po Przełęcz Kłodzką na południowym wschodzie. Na północnym wschodzie opadają wyraźnym uskokiem brzeżnym ku Przedgórzu Sudeckiemu a na południowym zachodzie przechodzą łagodnie w obniżenie Kotliny Kłodzkiej. Na północnym zachodzie graniczą z Górami Sowimi a na południowym wschodzie z Górami Złotymi. Całe pasmo o powierzchni ok. 200 km² rozdzielone jest przełomem Nysy Kłodzkiej – Przełomem Bardzkim – na dwie części: Grzbiet Zachodni i Grzbiet Wschodni. Przełęcz Kłodzka Odwiedziłem te niewielkie góry w tym roku przy okazji zdobywania Korony Gór Polski. Dlatego już wcześniej wiedziałem, że moim pierwszym celem będzie Kłodzka Góra – kulminacja tego pasma. Najłatwiej ją zdobyć z Przełęczy Kłodzkiej, która łączy Kłodzko ze Złotym Stokiem. Na przełęczy znajduje się przystanek PKS i mały parking, gdzie można zostawić samochód.  Rejon przełęczy jest widokowy, roztacza się stąd panorama ziemi kłodzkiej. Na szczyt prowadzi niebieski szlak będący częścią europejskiego długodystansowego szlaku pieszego E3, będący jednym z 11 europejskich szlaków wędrówkowych. Wejście na szczyt zajmuje niecałe dwie godziny, ale myli się ktoś, kto pomyśli, że jest łatwo i przyjemnie. Wbrew pozorom trasa daje trochę w kość przez konieczność pokonania wielu pomniejszych kopek po drodze na Kłodzką Górę.  Kłodzka Góra Po drodze musiałem przejść przez wzniesienie Grodziska i Jeleniej Kopy, aby skręcić na żółty szlak prowadzący do Kłodzka, który po chwili doprowadził mnie na wierzchołek Kłodzkiej Góry. Porośnięty w całości lasem świerkowym, częściowo przerzedzonym w partii szczytowej nie stanowi zbyt dużej atrakcji, więc jest bardzo rzadko odwiedzany. Ja nie spotkałem żywej duszy, mimo, że żółty szlak jest jedyną znakowaną pieszą trasą wychodzącą z Kłodzka. Od kilku lat w najkrótszą noc roku oddział PTTK w Kłodzku organizuje wejście z Kłodzka na Kłodzką Górę i z powrotem. Poza tym spotkać tu można chyba tylko zdobywców KGP. Zero widoków, kilka fotek i rozpocząłem zejscie z powrotem do auta na przełęczy. Żeby odmienić sobie trasę wykorzystałem po części przebiegającą zboczami góry czerwono znakowaną ścieżkę rowerową. Wycieczka zajęła mi niewiele ponad trzy godziny, więc wyruszyłem autem na drugą stronę Gór Bardzkich, do Barda, gdzie znajduje się największe w tym paśmie nagromadzenie atrakcji turystyczno- górskich. Ale o tym w kolejnej części opowieści. Na koniec zapraszam do obejrzenia krótkiej fotorelacji. Z górskim pozdrowieniem Marcogor