With love
Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Mały
Gdy wracałam w niedzielę wieczorem do Krakowa (postanowiłam rozpoczynać tak każdy wpis wyjazdowy – od dupy strony) byłam tak zmęczona, że odpłynęłam w trzy minuty. W busie było ciepło, silnik mruczał usypiająco a Cliff Richard śpiewał z głośników o Dzieciątku, wskutek czego mój mózg szybko wygenerował sobie obraz w postaci jego rumianej, uśmiechniętej twarzy (Dzieciątka, nie Richarda). Dlaczegóż to byłam tak zmęczona? – zapytacie. Otóż wcale nie dlatego, że trasa, którą podążałam w weekend była jakoś specjalnie wykańczająca. Nie dlatego też, że mówienie do grupy ludzi jakoś specjalnie mnie stresowało, bo, szczerze mówiąc, zupełnie zapomniałam o tym, że czynność ta mnie stresuje i tym razem mówiło mi się całkiem na luzie. Nie dlatego w końcu, że w sobotnią noc siedzieliśmy do bardzo późna, bo odpadłam po północy. Byłam tak zmęczona, bo mój mózg, poza tym, że na dźwięk świątecznych piosenek generuje sobie rumianą, uśmiechniętą twarz Dzieciątka, dławi się też ilością wiedzy, którą mu ostatnio serwuję. Specjalnie w piątek położyłam się spać ok. 20 (sic!), żeby jak człowiek wstać o 5:30, po czym zaczęły mi się przypominać granice Beskidu Małego i nie byłam w stanie się od nich uwolnić. To samo spotkało mnie kolejnej nocy w schronisku. Kiedy więc dotarłam w końcu do domu, zeżarłam trzy tabletki melisy w proszku, weszłam do łóżka ok. 19 i obudziłam się następnego dnia, po 14h. Mój organizm niewątpliwie musi mnie kochać. Ale wracając do samego wyjazdu. Tym razem wystartowaliśmy z Suchej Beskidzkiej. Wiedzieć Wam trzeba, że w Suchej Beskidzkiej, poza tak sławnymi osobami jak Piotr Komorowski, któremu wypadało oko* czy Billy Wilder, który ukończył Żydowską Szkołę Biznesu, mieszkała również Monika Sewioło, uczestniczka pierwszej edycji Big Brothera, która odniosła wielki, życiowy sukces wyprowadzając się do Warszawy, biorąc udział w rozbieranej sesji do Playboya oraz występując w programie pt. „Urzekła mnie Twoja historia”. Jej dom znajduje się przy zielonym szlaku z Suchej do Krzeszowa, gdyby ktoś był ciekaw. Piszę o tym, bo nie miałam okazji opowiedzieć o tym, albowiem zgłosiłam się do opowiadania o karczmie „Rzym”, tej samej, w której Mefistofeles (trudne słowo) miał się spotkać z Panem Twardowskim. Pisał o tym wieszcz nasz narodowy, Adam. Kiedy zobaczyliśmy wszystkie najważniejsze atrakcje, zamieniliśmy się w kursanci.rar i wcisnęliśmy się do małego, ciasnego busa, który niczym rączy rumak (#nope) powiózł nas do Krzeszowa, skąd udaliśmy się już w góry, zatrzymując się po drodze na jednej z polan, by omówić rozciągającą się w stronę Beskidu Żywieckiego panoramkę. Albo jestem ułomna, albo to kwestia wprawy (lubię sobie wmawiać, że to drugie), ale nie potrafię sobie przełożyć tego, co na mapie na realną rzeczywistość (albo realnej rzeczywistości na to, co na mapie) – nie wiem, jak ocenić odległości, jak zlokalizować poszczególne szczyty i doliny oraz (najważniejsze) jak to wszystko zapamiętać, by potem o tym opowiedzieć. Podobno kwestie te ulegają pewnemu rozjaśnieniu, kiedy człowiek zaczyna rysować graniówki (w skrócie: rysowanie na kartce papieru najważniejszych elementów ukształtowania terenu), czekam więc z niecierpliwością na warsztaty z tychże, licząc na moją pamięć wzrokową, bo strasznie nie lubię czegoś nie wiedzieć. Najchętniej całą tą wiedzę, którą muszę przyswoić, wsadziłabym sobie od razu do głowy, żeby nie musieć się uczyć, ale obawiam się, że mój mózg mógłby tego nie zdzierżyć i nie chcieć potem ze mną współpracować. Powstał więc pomysł kolektywnego opracowywania materiałów, co sprawdza się całkiem nieźle. Swoją drogą zauważyłam, że ostatnio większość moich rozmów toczy się właśnie wokół kursu, co jest na swój sposób chore, z drugiej strony jaram się tym, jak schroniska w Beskidach, bo dawno już nie czułam się tak bardzo na swoim miejscu, jak teraz. Tak naprawdę, jeżeli tylko bym mogła, to bym się uczyła całymi dniami, bo zwyczajnie mnie to cieszy (#kujon). Tym razem miałam więcej czasu na przygotowywanie się do wyjazdu, udało mi się zatem w miarę dobrze przygotować. Być może właśnie dlatego mniej się stresowałam, bo wiedziałam (mniej więcej), o czym mam mówić oraz wiedziałam, co mnie czeka i jak będzie wyglądał wyjazd. Opowiadając o formach ochrony przyrody w Polsce udało mi się wymienić prawie wszystkie, tym razem nigdzie nas nie zgubiłam oraz przeprowadziłam interaktywną prezentację świerku i jodły (byliśmy w parku krajobrazowym, a nie narodowym, więc można było sobie zrywać i macać gałązki), można zatem śmiało powiedzieć, że nauka z poprzedniego wyjazdu nie poszła w las (hehe). Zdecydowanie do poprawy z kolei mam kwestię samego mówienia, bo poza tym, że trzeba wiedzieć, o czym się mówi, warto również wiedzieć, JAK mówić, żeby inni nie tylko słyszeli, ale także słuchali. Bycie dobrym mówcą to nie lada wyzwanie i szacun dla wszystkich, którym to tak dobrze idzie. Mimo moich wcześniejszych obaw, wcale nie było tak zimno. Ba, było całkiem ciepło, na tyle, że czasami szłam sobie bez kurtki a bluzy w ogóle nie wyciągałam z plecaka. O ile kilka stopni powyżej zera można określić mianem ciepła - muszę jednak przyznać, że postrzeganie temperatury diametralnie się zmienia, kiedy pomyślę sobie, że przede mną zimowe wyprawy, kiedy na serio napada śniegu i pojawią się mrozy. Moja natura zmarzlucha na razie wypiera z głowy tę straszną wizję, ale opcje są w sumie dwie – albo przez te kilka miesięcy zimę pokocham, albo całkowicie znienawidzę. W sumie jestem ciekawa tego doświadczenia – na wszelki wypadek powtarzam sobie wszystkie znane mi brzydkie wyrazy, żebym mogła sobie marudzić pod nosem, co oczywiście nic nie zmieni, ale pozostawi w mym polskim sercu poczucie dobrze spełnionego obowiązku. W Beskidzie Małym spotkać można fragment Drogi Św. Jakuba, która wiedzie ze Starego Sącza do Czeskiego Ołomuńca, co przypomniało mi o fascynacji tym szlakiem pątniczym. Idea wędrowania, w swoim własnym towarzystwie, przez miejsca tak bliskie naturze, doskonale wpisuje się w moje własne postrzeganie duchowości (abstrahując już od wymiaru religijnego) – na tyle, że gdzieś po drodze rzuciłam, że jak jakimś cudem uda mi się ten Kurs Przewodników Beskidzkich skończyć i zdać egzaminy państwowe, to, kurde, wezmę i pójdę w taką wędrówkę, jako ukoronowanie tego całego wysiłku, które w to przedsięwzięcie włożę. Zapisuję to po to, żeby o tym nie zapomnieć. Jak zapomnę, to niech mi ktoś przypomni. Do schroniska dowlekliśmy się, jak było już ciemno, co o obecnej porze roku nie jest jakimś specjalnym wyczynem, bo Słońce zachodzi ok. 15:30 – z niecierpliwością czekam na przesilenie zimowe, żeby dni w końcu zaczęły robić się dłuższe, bo przecież można zwariować. Na szczęście kurs jest dla mnie na tyle pochłaniający, że praktycznie nie mam czasu się nad tym zastanawiać, od czasu do czasu łapię sobie tylko krótkotrwałe zmuły, podczas których ogarnia mnie totalna niemoc i najchętniej położyłabym się spać i obudziła się dopiero na wiosnę. No dobra, taka ochota zawsze nachodzi mnie już w listopadzie – jeżeli reinkarnacja istnieje, to w poprzednim wcieleniu niechybnie byłam niedźwiedziem. O ile na Turbaczu się z Kubą i Aśką ochoczo alienowaliśmy, pogrążając w patologii, o tyle tym razem, jak ludzie, poszliśmy się integrować, grając m.in. w tabu, które przysparzało wiele radości. - Takie coś na dnie oceanu. – Płaszczowina magurska! Chodziło o… łódź podwodną. Widać kursowe skrzywienie udziela się nie tylko mi Płaszczowina magurska bawiła mnie przez cały wieczór i cały następny dzień. Ba, bawi mnie do dziś! Jest to bowiem temat, który będzie nas prześladował przez cały czas, bo z owej płaszczowiny (i kilku innych) zbudowane są w dużej mierze Beskidy Zachodnie. Wykłady z geologii ciągle przede mną, więc nie będę się wymądrzać na temat płaszczowin nic ponad to, że faktycznie powstały przez opadanie na dno oceaniczne różnych osadów, które z biegiem czasu skamieniały, a następnie podczas ruchów górotwórczych zostały sfałdowane. Poszczególne warstwy świetnie widać na wychodniach skalnych, które można spotkać m.in. w Beskidzie Małym. I kiedy ma się świadomość tego, że kamień, którego się dotyka, pochodzi z czasów prehistorycznych, to nagle doświadczenie to staje się niemal mistyczne, jak podróż w czasie. A kiedy granie w grę (i wcale nie był to Tomb Raider) nam się znudziło, poleźliśmy piętro wyżej, gdzie odbywało się śpiewo-granie, w którym nawet wzięłam udział – czasem mi się zdarza. Z góry przepraszam wszystkich, którzy kiedykolwiek będą mieli nieszczęście to słyszeć. Zwykle ograniczam się do chórków Następnego dnia wyruszyliśmy ze Schroniska pod Leskowcem (które wcale pod Leskowcem nie jest, lecz pod Groniem Jana Pawła II) w stronę Wadowic. Po drodze, pod szczytem Królewizny, zbaczając nieco ze szlaku, znajduje się coś absolutnie niesamowitego, mianowicie Jaśkowa Arka, będąca niegdyś domem pustelnika. Przez ponad 20 lat mieszkał w niej Jan Sasor, górnik z Libiąża, który przybył tu po wypadku w kopalni i sam wybudował obity blachą domek bez drzwi, który podniesiony ponad ziemię miał czekać na zbliżający się potop – mężczyzna wierzył, że Bóg niebawem ukarze nim ludzi. Jan Anioł, bo tak na niego mówiono, najmował się do prac polowych i pomagał okolicznym mieszkańcom, w zamian biorąc od nich za wynagrodzenie najczęściej tylko mąkę, cukier, papierosy oraz kawałki nikomu niepotrzebnych blach, z których budował swoją pustelnię. Zmarł nagle w 1999 r. Nie brakuje jednak takich, którzy do dziś twierdzą, że Jan Anioł nie opuścił ukochanych gór i ciągle, jak za swojego życia, opiekuje się turystami przemierzającymi beskidzkie szlaki. Do Wadowic ostatecznie nie dotarłam. Pod dworem Emila Zegadłowicza odłączyłam się wraz dwójką innych osób i busem miałam dotrzeć do miasta, by poczekać na resztę, bo kostka, którą uszkodziłam sobie podczas wyjazdu w Gorce, nadal mnie bolała i nie chciałam sobie całkiem jej zajechać. Okazało się jednak, że żaden bus już nie jedzie, wspaniałomyślnie postanowiliśmy więc złapać stopa – po niespełna minucie zatrzymał nam się chłopak, który zmierzał nad morze, przez Chrzanów. Nie zastanawiając się długo zmieniłam plan i tym oto sposobem dotarłam do Krakowa wcześniej, niż planowałam, odpuszczając już sobie zwiedzanie Wadowic. Jeszcze będzie ku temu okazja. Tymczasem namiętnie smaruję kostkę maścią wygrzewającą, że dojdzie do siebie przed końcem roku, kiedy to wybieramy się na obóz sylwestrowy w Beskid Żywiecki. Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki przewodnik po Beskidzie Małym i przejrzałam go na szybko, wzniosłam się na wyżyny swojej elokwencji i rzekłam: E, chujowy ten Beskid! Nic tu nie ma! Z tego miejsca chciałabym cofnąć swoje słowa i wyrazić skruchę – Beskid Mały to całkiem ciekawe miejsce i zdecydowanie chcę tam wrócić. Fot. Joanna Osoba / Jakub Zajączkowski Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Mały pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.