Kurs Przewodników Beskidzkich: Podsumowanie pierwszej części szkolenia

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Podsumowanie pierwszej części szkolenia

Odwiedź koniecznie moje piękne góry

marcogor o gorach

Odwiedź koniecznie moje piękne góry

Jeśli chcesz poznać ojczyzny kontury To czym zadziwia przybysza w swej dumie Odwiedź koniecznie moje piękne góry Tam się przekonasz czy ty kochać umiesz Zobaczysz szczyty nieba tykające Lasem jesiennym przetkane złociście Zielone świerki jedliny szumiące W dole jarzębin rubinowe kiście Szare po plonach zaorane pole Ozimin żywe tu i owdzie łany Drżące na wietrze pożółkłe topole Krzyk wron i kawek w pejzaż wmalowany Gdzie sięgniesz okiem strojna jesień chodzi Cudownie barwi góry i doliny W zadumę wpada przygodny przechodzień Niewiarygodne podziwia ryciny Od lasu ku wsi po polach rozsiane W koralach krzewy i w kolorach drzewa W bogatych barwach ptaki rozśpiewane Pośród rubinów któż by nie zaśpiewał A u podnóża gór jak z bajki obraz Wille się szczycą dachami w czerwieni Zdobiąc w jaskółcze balkony krajobraz Że od przepychu aż się w oczach mieni Środkiem się snuje droga obok rzeki Olszyny szczodrze okalają obie Wstęgi siostrzane… a bieg ich daleki Dobro człowieka na tym ziemskim globie Za mostkiem kręta dróżka w las się wwierca Stroma i trudna szlakiem Pańskiej Męki Godna podziwu pamiątka od serca Rzeźbiona w drewnie samouka ręki. I to już koniec barwnej opowieści O pięknym miejscu mojego zrodzenia Każde wspomnienie błogo serce pieści Jedź i sam zobacz… godne zachwycenia Julka Tatry Bielskie A każdemu kto prowadzi własną działalność polecam firmę http://finka.pl/, która zajmuje się m.in tworzeniem programów księgowych oraz wielu innych przydatnych w firmie. Z górskim pozdrowieniem Marcogor Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

A może by tak rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady?

MAGNES Z PODRÓŻY

A może by tak rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady?

Bieszczady na liście marzeń do spełnienia były od zawsze. Chciałam zobaczyć potęgę nietkniętej natury. Chciałam maszerować połoninami i rozkoszować się widokiem lasów, nieba, zatopić wśród traw, a muzyką w moich uszach miał być dudniący wiatr. Jako że nocleg miałam w Wołosatem, na szlak prowadzący na najwyższy szczyt Bieszczad po stronie polskiej - Tarnicę (1346 m n.p.m.), miałam dosłownie pięć kroków, a stąd dalej przez Przełęcz Goprowców na Halicz (1333 m n.p.m.), Rozsypaniec (1280 m n.p.m.) i Przełęczą Bukowską powrót do Wołosatego. Trasa widokowo przepiękna, ale nogi o pomstę do nieba wołały, bo maszerowałam jakieś 20 km.Kupujemy wstęp do parku (7 zł od osoby)  i na początku dosłownie łąką maszerujemy w stronę lasu, ale już widać połoniny i Tarnicę.Szlak przez las dość długi i monotonny. Ciągle też pod górkę. W lesie spokojnie, bezwietrznie, jednak bardzo duszno. Czasami idziemy kamiennymi schodami. Widoki nie rozpieszczają oczu. Raczej trzeba pod nogi patrzeć na wystające konary.Jednak kiedy las się kończy, od razu zobaczymy piękne połoniny, królującą nad Bieszczadami Tarnicę. Przyznam szczerze, że zdjęcia "robią się same". Niesamowite kolory traw, do tego czasami surowe, granatowe niebo, a czasami mocne słońce, które wszystko rozświetla, jakby mieniło się złotem. Szlak przypomina wąską ścieżkę. Czasami trzeba wspiąć się pod górę. Gdzieniegdzie wprost "giniemy" wśród wysokich traw. Wejście na Tarnicę kamieniste. Bardzo wiało. Wiatr wprost spychał na bok! Czapka na głowę jak najbardziej przydatna, chociaż przyznaję, że pomimo porywistego wiatru było  ciepło. Na szczycie Tarnicy stoi krzyż papieski, upamiętniający zdobycie szczytu przez Jana Pawła II. Krzyż metalowy, na którym wiatr gra, a wokół rozpościera się cudowny widok na Bieszczady. Gdzie okiem sięgnąć tylko góry, góry, lasy, połoniny ...Z Tarnicy udajemy się przez Przełęcz Goprowców na Halicz. Tutaj mały odpoczynek i pchani górskim wiatrem idziemy w stronę Rozsypańca. Widoki nieziemskie! Nie dziwię się w ogóle, że mówi się, iż "w Bieszczady jedzie się tylko raz, a potem już tylko się wraca". Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać tego piękna, tej harmonii, barw. Natura wprost nas onieśmiela, ukazuje swoją potęgę. To świeci słońce, to za chwilę niebo robi się wprost granatowe.Wędrówka Wołosate - Tarnica - Halicz - Rozsypaniec - Wołosate wiedzie przez szlaki niebieski i czerwony, a czas przejście to około 8 godzin, więc jest to na pewno wyprawa całodzienna. Po drodze nie ma żadnych schronisk, są tylko wiaty, w których można się schronić, chwilę odpocząć, zjeść coś ze swojego prowiantu. Powrót do Wołosatego wiedzie przez las utwardzoną drogą i jest to chyba najnudniejszy i najmniej barwny widokowo punkt całej wędrówki. Jedynie uwagę przyciągają pomrukiwania (chyba)  niedźwiedzia...Po jakichś 7 km wędrówki ukazuje się w końcu upragniony znak Wołosate i napis na asfalcie prowadzącym do wsi, który genialnie podsumowuje całą wyprawę :-) Ostanie zerknięcie na prawo, na Bieszczady w pełnej krasie.Zanim jednak zmęczeni, a właściwie padnięci, wrócimy do domu, w którym mamy nocleg, wchodzimy na stary cmentarz.Wołosate to ogólnie inny świat. Kraniec Polski. Malutka wieś pośród lasów, otoczona Bieszczadami. Tam nawet niebo jest bardziej gwieździste niż gdziekolwiek indziej, powietrze czyste i świeże, a cisza zbawienna. Wołosate to świetna baza wypadowa w Bieszczady. Z osobistych przeżyć: nie wiem jak to wydedukowałam, ale stwierdziłam, że suche, ryżowe wafle plus parę parówek na całodzienną wędrówkę w górach wystarczą! Składam sobie samej gratulację, co najmniej dyplom dietetyka powinnam zgarnąć, bo kiedy widziałam jak pod wiatą rozkładali bułki, ciepłą herbatę, banany i czekoladę, byłam gotowa na to wszystko się rzucić niczym hiena. Siedziałam więc z boku i zbierałam te okruszki z wafli, co by nic mi wiatr nie porwał. Nie idźcie moją drogą dietetycznego rozumowania i zaopatrzcie się przyzwoicie. Więc kiedy tak szłam i szłam, widząc oczyma wyobraźni przed sobą same hamburgery, to nawet mi te pomruki gdzieś tam w leśnej gęstwinie niestraszne były. Szczerze chyba bym zagryzła tego niedźwiedzia, czy co to tam tak mruczało. Chyba sam diabeł się z mojej głupoty śmiał. I z ręką na sercu i żołądku przyznaję, że zupka chińska nigdy w życiu mi tak nie smakowała, jak wtedy po powrocie do domu w Wołosatym :-) Podstawowe wyposażenie to oprócz prowiantu, wygodne buty przeznaczone do wędrówek górskich i najlepiej usztywniane w kostce, bo podczas wędrówki np. na Tarnicę po wystających skałach bardzo łatwo o skręcenie nogi oraz czapka, nieprzemakalna bluza, apteczka oraz latarka, która może się przydać, jeśli schodzimy po zmroku i dla tych, którzy np. po zejściu ze szlaku resztę trasy kontynuują drogą asfaltową koniecznie jakiś odblask.Bieszczady to przepiękne góry. To miejsce, gdzie człowiek czuje się malutki w stosunku do potęgi natury. To miejsce, gdzie odbierasz każdy zmysł bardziej i jesteś w stanie wystawić siebie na próbę możliwości. Bieszczadzkie szlaki są magiczne. Tam oddycha się pełną piersią.

Bez szpilek pod Giewontem

EWCYNA

Bez szpilek pod Giewontem

Jak dobrze nam zdobywać góry: Biskupia Kopa

PO PROSTU MADUSIA

Jak dobrze nam zdobywać góry: Biskupia Kopa

       Do boju Polsko! :) Dzisiaj niezwykle ważny wieczór dla naszych piłkarzy, a ja postanowiłam wreszcie nadrobić zaległości i przedstawić kolejną opowieść. Za oknem szumi wiatr, temperatura ledwie wdrapuje się na kilka kresek powyżej zera, więc siedzę już grzecznie pod kocem, z dużym kubasem ciepłej karmelowej herbatki i cofam się myślami do połowy lipca. To właśnie wtedy pierwszy raz pojechaliśmy wspólnie w Sudety i wracając z nich postanowiliśmy zahaczyć o Góry Opawskie, żeby zdobyć ich najwyższy szczyt po polskiej stronie, jakim jest Biskupia Kopa (vel Biskupská Kupa w przepięknym języku czeskim). Był to kolejny szczyt należący do Korony Gór Polski, który pojawił się w naszej kolekcji, będący zarazem najniższym, jaki do tej pory udało nam się zdobyć. Mierzy zaledwie 889 m.n.p.m., aczkolwiek w Koronie jest jeszcze pięć niższych. Je zostawiliśmy sobie jednak na przyszły rok. ;)                Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy w przeuroczej miejscowości Jarnołtówek, gdzie zostawiliśmy samochód pod kościołem. Akurat była niedziela i trwała msza, więc z miejscem było ciężko, ale nasze autko jeszcze się zmieściło. Przebraliśmy buty, zapakowaliśmy plecaki i raźnym tempem ruszyliśmy przed siebie, cofając się kilkaset metrów wzdłuż głównej ulicy. Planowaliśmy zrobić pętelkę i dlatego też początek naszej marszruty wyznaczał żółty szlak. Początkowo wiódł on wzdłuż zabudowań mieszkalnych, jednak dość szybko odbiliśmy w las.        Już sam początek trasy wiódł naprawdę malowniczą ścieżką wśród drzew. Raz opadał w dół, raz trzeba było się ciut zmęczyć wchodząc pod górę - generalnie szło się bardzo miło. Jedynie pogoda z lekka zaczynała nas wykańczać. Było strasznie duszno i parno i nawet w lesie żadnego przewiewu nie było, w związku z czym męczyliśmy się podwójnie. Po kilkunastu minutach takiej wędrówki dotarliśmy do Piekiełka, będącego nieużytkowanym już starym kamieniołomem. Swoją nazwę, o czym można dowiedzieć się z tablicy informacyjnej umieszczonej nieopodal, zawdzięcza legendzie, według której na dnie głębokiego wyrobiska znajdowały się mityczne wrota do piekła. Nam nie udało się ich przyuważyć, ale możliwe, że są tam gdzieś faktycznie ukryte. Bo czemu by nie. ;)         Po krótkim postoju w Piekiełku, ruszyliśmy dalej. Chwilami szlak był dość mocno zatarasowany i mimo naprawdę doskonałych oznaczeń, ciężko się momentami szło. Widać było, że trochę wiało, bo natykaliśmy się na sporo powyrywanych drzew i połamanych gałęzi, chociaż część z nich była celową wycinką. W swojej środkowej części droga wiodła skrajem lasu, dzięki czemu pojawiło się nieco widoków, ale nie było to raczej nic spektakularnego. Niemniej, przyjemnie było zobaczyć coś innego niż tylko drzewa. ;)      Ostatni etap wędrówki żółtym szlakiem prowadził momentami ostro w górę, prosto do Górskiego Domu Turysty pod Biskupią Kopą. Szczególnie fragment tuż pod samym schroniskiem był dość ciężki, bowiem wiódł po kamieniach, które momentami się gwałtownie osuwały. I bardzo podziwiałam w tym momencie dwie pary, które nas mijały. Panie w klapeczkach i na szpileczkach prowadziły za rękę małe dzieciaki, a ich drugie połówki schodziły prowadząc wielkie dziecięce wózki. To jak zjeżdżali po tych kamieniach pozostanie dla mnie tajemnicą, bo ja już pewnie dawno połamałabym nogi. ;)       Schronisko przywitało nas ciepłą atmosferą, lekkim deszczykiem i mnóstwem ludzi, których zupełnie nie widzieliśmy na szlaku. Minęliśmy bowiem na naszej trasie może kilkanaście osób, a tutaj było ich zdecydowanie więcej. Widocznie mało kto wybierał szlak, którym my wchodziliśmy, większość szła nieco łatwiejszymi, jak przykładowo czerwonym, którym mieliśmy schodzić. W samym budynku schroniska tłumu nie było i mogliśmy spokojnie podziwiać jego wystrój, w tym znaną wystawę krawatów, obciętych turystom, którzy przypadkiem właśnie mając je na sobie wejdą na szczyt. Jak głosi przestroga umieszczona w Sali Kominkowej schroniska: "Oświadcza się wszem, wobec i każdemu z osobna/że kto na Kopę w krawacie wejdzie, hańba temu okropna/albowiem każdy prawdziwy wie turysta/że krawat w górach to bzdura oczywista". Na szczęście żadne z nas takowego nie miało na sobie i nie dorzuciliśmy swojej cegiełki do sporej już kolekcji artefaktów wiszących pod sufitem.       Schronisko nie znajduje się bezpośrednio na szczycie, aby się tam dostać należy przejść jeszcze kilkaset metrów czerwonym szlakiem. Tutaj także chwilami idzie się dość mocno pod górę, bowiem musimy się przemieścić o niecałe sto metrów wyżej. Na szlaku można spotkać nie tylko sporą liczbę ludzi, ale także wiele osób wjeżdżających na rowerach, za co naprawdę podziwiam. Chociaż przyznam szczerze, że widzieliśmy kilka osób, którym ta sztuka się nie udała i wchodzili na górę ciągnąc rower za sobą. To i tak spory wyczyn, bo ja swój (gdyby tylko przyszło mi do głowy coś takiego) zostawiłabym na dole, przypięty do pierwszego lepszego drzewa. ;)            Biskupia Kopa leży już na samej granicy z Czechami, dlatego też (jak widać na zdjęciu powyżej) można sobie spokojnie odpocząć na słupkach granicznych. Na samym szczycie (już po stronie czeskiej) znajduje się zabytkowa wieża widokowa o wysokości 18 metrów, pochodząca z końca wieku dziewiętnastego. Niestety, sytuacja na szczycie bardzo nas zaskoczyła, bowiem trafiliśmy na kilka wycieczek, w tym także kolonijnych. Dodatkowo pogoda się jeszcze bardziej pogorszyła, zaczął wiać silny wiatr, a niebo zasnuły chmury. Mimo to postanowiliśmy wejść na wieżę, chociaż wiązało się to z kilkunastominutowym oczekiwaniem, aż dzieciaki z niej zejdą.           Niestety, na szczycie wieży potwierdziły się wszystkie moje obawy i widoków za bardzo nie było. A szkoda, bo można wyczytać w internecie, że roztaczają się stamtąd naprawdę przepiękne landszafty. Nam nie było dane ich zobaczyć, chociaż nie mogę powiedzieć, że nie widzieliśmy zupełnie niczego. Po prostu spodziewałam się, że będzie lepiej i byłam smutna, że nie udało nam się, bo raczej drugi raz się tutaj już nie pojawimy. Na wieży nie siedzieliśmy zbyt długo, bo wiatr skutecznie uniemożliwiał nawet robienie zdjęć, więc dość szybko ruszyliśmy w drogę powrotną.        Schodziliśmy wspominanym już czerwony szlakiem, prosto do Jarnołtówka. Tutaj także chwilami można było dostrzec między drzewami zarys miasteczka i jego okolic, jednak tylko w początkowej jego części. Później znowu schodziliśmy drogą przez las, o dość sporym stopniu nachylenia, bo niemalże nią zbiegaliśmy, wyprzedzając wszystkich, których napotkaliśmy na naszej drodze. W końcowej fazie naszej wędrówki, gdy praktycznie wyszliśmy już z lasu, przejaśniło się, wyszło piękne słońce i znów zrobiło się bardzo ciepło. :)       Naszą wędrówkę czerwonym szlakiem zakończyliśmy na Moście Zakochanych, obowiązkowo przyozdobionym kłódkami. Widać nie tylko w wielkich miastach mają taką nową świecką tradycję. Nawet jeden z mijanych przez nas mieszkańców proponował nam zrobienia zdjęcia na tym mostku, jednak grzecznie podziękowaliśmy, ograniczając się jedynie do fotografii samej atrakcji. Bo co by nie mówić, wyglądał naprawdę bardzo ładnie. :)        Przyznam szczerze, że nieco rozczarowana byłam tym szczytem, szczególnie widokami z niego. Z drugiej strony ciężko jest przewidzieć, co tak naprawdę może nas spotkać kilkaset metrów wyżej i dlatego też trzeba się pogodzić z faktem, że pogoda w górach bywa bardzo kapryśna. Ale najważniejszy był fakt, że po trzech godzinach wędrówki i dziesięciu kilometrach z małym haczykiem, kolejny szczyt Korony mogliśmy zapisać na naszej liście, która łącznie liczy już dziesięć pozycji. Osiemnaście jeszcze przed nami, ale to zapewne dopiero w przyszłym roku. :)~~Madusia.

Górzysty kraj

marcogor o gorach

Górzysty kraj

„Kochani rodacy ileż mamy zalet dzisiaj pomyślałem my są jak górale nie ważne skąd jesteś za swojego życia przed tobą nie jedna góra do zdobycia codziennie się wspinasz na tę swoją górę i jak byś nie patrzył zawsze masz pod górę codzienna wspinaczka czy to dzień czy w nocy halny i tak zawsze wieje prosto w oczy tylko ci nieliczni nie wiem skąd się wzięli i po czyich plecach na górę się wspięli na szczycie rozsiedli na łonie natury nas stamtąd nie widać przesłaniają chmury my się wciąż wspinamy często pot na czole ciężko nam to idzie dźwigając swą dolę lecz mamy przygodę codzienną z górami a szczytu nie widać zawsze za chmurami więc po cóż nam w góry jechać na wakacje przecież my codziennie mamy tą atrakcję Polska kraj górzysty taką ma strukturę u nas prawie każdy zawsze ma pod górę dziś obce wspinaczki w siną wiodą nas dal a w sercu melodia w której góral i żal” Tomek Tyszka Tatry – najpiękniejsze miejsce na świecie Ciężko podróżować i odbywać wycieczki górskie bez samochodu. Jeśli ktoś potrzebuje właśnie części do auta polecam skorzystanie z usług sklepu http://www.mamauto.pl/. Z górskim pozdrowieniem Marcogor

Optimus Crux

Dobas

Optimus Crux

Zielone wzgórza nad Soliną :)

PO PROSTU MADUSIA

Zielone wzgórza nad Soliną :)

       I mamy jesień. Pogoda zmienna jak w kalejdoskopie, już zaczyna odbijać się na moim zdrowiu. Dodatkowo tegoroczny październik jest niejako miesiącem przejściowym i do tego pełnym zmian, także zapowiada się naprawdę bardzo intensywnie. A pod względem blogowania zdecydowanie ciekawiej zapowiada się jednak listopad, bowiem za miesiąc o tej porze będziemy się pakować, żeby wyruszyć w kolejną wspólną podróż. Na szczegóły jeszcze przyjdzie czas (chociaż praktycznie cały wyjazd zaplanowaliśmy w dwa dni od momentu zakupu biletów), a na razie zainspirowana komentarzem pod poprzednią opowieścią, zapraszam Was wszystkich nad piękną Solinę. Będzie to nieco wspominkowa notka, bowiem żeglowałam tam cztery i pięć lat temu ze znajomymi ze studiów, a w tym roku wpadliśmy z Tomaszem nad nią, żeby przejść się po zaporze. ;)         Pierwszy raz pojechaliśmy żeglować po Solinie na przełomie czerwca i lipca napędzeni wiosennym pobytem na Mazurach. Ekipa była niewielka, raptem w piątkę pojechaliśmy, ale i tak klimat był niepowtarzalny. Mieliśmy swoją małą zatoczkę w Polańczyku, gdzie wieczorami oglądaliśmy w uroczych knajpkach MŚ w piłce nożnej w RPA. Nie miałam wtedy zbyt wielkiego pojęcia o żeglowaniu, więc na zbyt wiele się nie przydawałam, najczęściej robiłam właśnie zdjęcia okolicy. A że nad Soliną są one niezwykle malownicze, toteż fotografii stamtąd przywiozłam sporo. Zresztą, zawsze wychodziłam z założenia, że są one przepiękną pamiątkę i nie rozstawałam się z aparatem prawie nigdy. ;)        Wielkość tego zbiornika nie jest szczególnie duża, bowiem ma on 22 km², dlatego nie jest wielką sztuką jego przepłynięcie. Raz się zapuściliśmy dalej i nie nocowaliśmy w Polańczyku, tylko przy jakimś drewnianym, dość mocno rozpadającym się pomoście. Pomimo niedogodności, było to zdecydowanie szalenie urokliwe miejsce, gdzie słońce zachodziło absolutnie przepięknie. Do tego cisza i spokój, gdyż Solina jest strefą ciszy i nie można się po niej poruszać na pojazdach silnikowych (wyjątkiem są oczywiście służby ratunkowe). Jest to ogromne różnica w porównaniu z Mazurami, gdzie w sezonie hałas jest chwilami niemożliwy do wytrzymania.         Podczas tego pierwszego pobytu podpłynęliśmy także do samej zapory (na tyle na ile jest to oczywiście możliwe), aby zacumować przy brzegu i przejść się po niej i po okolicznych miejscówkach. Akurat miało to miejsce dość późnym popołudniem, także tłoku zbyt wielkiego nie było. Za to widoki były nieziemskie, dodatkowo zachodzące słońca zgotowało nam niesamowity spektakl.          Za drugim razem, rok później, przyjechaliśmy do Polańczyka większą ekipą i pływaliśmy na dwie łódki. Zabawy było mnóstwo, środek lipca, idealna pogoda i szalenie pozytywnie zakręceni ludzie. Czego można chcieć więcej. I nawet nie nudziło nam się pływanie po własnych śladach - wprost przeciwnie, było to nawet przyjemne. :)       Tym razem nieco więcej się ruszaliśmy, płynąc m.in. do Teleśnicy na przepyszny obiad (bo ile można jeść jedzenie z puszki ;p), gdzie w ramach przerwy od pływania graliśmy w siatkówkę w meczu międzyłódkowym. Chociaż muszę przyznać, że jednak nad Soliną niezbyt mocno rozwinięta jest infrastruktura żeglarska, ale ma to także swój urok. Raz mieliśmy niezłą przygodę, bo nie udało nam się przed zmierzchem dopłynąć z powrotem do Polańczyka, a dodatkowo część ekipy miała problemy żołądkowe (podejrzewaliśmy nawet jakieś zbiorowe zatrucie) i byliśmy zmuszeni przybić do wyspy, na której znajduje się baza WOPRu. Na szczęście przyjaźni ratownicy pozwolili nas zostać na tą jedną noc bez większych problemów. ;)         Podczas tego wyjazdu dopłynęliśmy do najpiękniejszej zatoczki, jaką spotkałam na całej Solinie. Tutaj także dopadło nas zachodzące słońce, które po raz kolejny przygotowało nam przepiękne widowisko. Nie tylko nad morzem czy na Mazurach zachody mają swój urok - te nad Soliną w niczym im nie ustępują. A nawet są jeszcze piękniejsze, bowiem tutaj praktycznie nic nie zakłóca odgłosów natury. :)          Zawsze żałowałam, że nigdy więcej nie zdarzyło mi się tam żeglować, bo to naprawdę jest idealny sposób na odpoczynek. Można się tam wyciszyć, zrelaksować i zapomnieć o całym świecie. Dodatkowym plusem jest fakt, że Solina nie jest jeszcze tak skomercjalizowana i naprawdę można znaleźć miejsca, w których czas się zatrzymał (a przynajmniej tak było kilka lat temu). Do tego, jest to czyste jezioro i można w nim spokojnie popływać. Tak też umilaliśmy sobie żeglowanie, skacząc z płynącej łódki do wody i później płynąc za nią. Sama także tak robiłam, przynajmniej do momentu, gdy kolega się mnie zapytał, czy zdaję sobie sprawę, że pode mną jest kilkadziesiąt metrów do dna. Wtedy się nieco zestresowałam i już za bardzo nie chciałam sama pływać, wolałam asekurować się kołem ratunkowym. ;) Także i tutaj zdarzały się momenty, gdy sterowałam łódką, chociaż w moim przypadku nierozróżnianie prawej strony od lewej sprawiało, że stawało się to dość problematyczne. Na szczęście, tłoku na wodzie nie było i nikt nie zwracał uwagi na moje chwilami gwałtowne ruchy. ;)           Ostatni raz nad Soliną byłam z Tomaszem w lipcu, gdy pojechaliśmy w Bieszczady. Po wschodzie słońca na Połoninie Caryńskiej mieliśmy kilka godzin wolnego czasu, zanim mogliśmy się zameldować w pokoju. Postanowiliśmy ten czas wykorzystać w sposób twórczy i pojechaliśmy bardzo zmęczeni do Soliny, żeby przejść się po zaporze. Nieprzespana noc dawała nam już mocno w kość, dojazd także (bo to prawie godzina w jedną stronę po naprawdę krętych drogach), a okazało się, że nie mamy nawet cienia szansy na relaks. Tłum na zaporze i drodze do niej prowadzącej był ogromny. Większość ludzi okupowała alejkę z przeróżnymi budkami i straganami z pamiątkami. My postanowiliśmy sobie kupić zakręconego ziemniaka, ale zajęło nam to kwadrans z brzęczącymi nad uchem turystami mówiącymi w bardzo dziwnym języku. ;)         Spacer po zaporze i jej okolicach zajął nam jakąś godzinę, gdyż warunki były wybitnie niesprzyjające. Na małym skrawku plaży, gdzie obowiązywał co prawda zakaz pływania, ale nikt nic sobie z niego nie robił, panował niesamowity harmider. Sporo ludzi i głośna muzyka w najgorszym stylu umcyk-umcyk-upa-upa sprawiały, że nawet nie mieliśmy ochoty nigdzie przysiąść na moment. Inna sprawa, że i tak nie bardzo było gdzie. ;) Przespacerowaliśmy się jedynie kawałek i szybkim tempem wróciliśmy z powrotem do samochodu.        Generalnie zdecydowanie bardziej podobało mi się żeglowanie po Solinie niż samo chodzenie po zaporze. Ten pierwszy sposób spędzania czasu jest o wiele odprężający i pozwala się naprawdę zrelaksować. I o wiele przyjemniej jest też w samym Polańczyku niż w Solinie - mimo iż oba miejsca bywają zatłoczone, to w tym pierwszym nie ma takiego jarmarcznego klimatu. Dużym plusem jest także to, że można w Polańczyku trafić na miejsca, gdzie przepysznie można zjeść - polecam zwłaszcza placek po bieszczadzku, którego zawsze zjadam, gdy tylko udaje mi się znaleźć w tamtych okolicach. A i Jezioro Solińskie z tego miejsca o wiele bardziej mi się podoba. ~~Madusia.

Mikropodróże: Doliną Popradu do serca Tatr

With love

Mikropodróże: Doliną Popradu do serca Tatr

Rzuć wszystko i jedź w Bieszczady: Połonina Caryńska w blasku słońca

PO PROSTU MADUSIA

Rzuć wszystko i jedź w Bieszczady: Połonina Caryńska w blasku słońca

        Zaczęła się jesień i zrobiło się brzydko. Mam nadzieję, że to tylko tak na początku będzie wyglądać, bo w przeciwnym razie zapłaczę się w Krakowie z powodu tej wszechogarniającej szarości. Dobrze, że na początku listopada będziemy mieli kilka chwil odpoczynku od jesiennej pogody (o ile gdzie indziej dopisze), ale o tym na razie cicho sza, jeszcze ponad pięć tygodni, więc nie ma co zapeszać. A na razie powracam do początku wakacji, gdy ruszyliśmy w Bieszczady. Opowieść o wschodzie słońca bije wszelkie rekordy popularności, więc najwyższa pora na drugą część naszego porannego spaceru, która swym urokiem wcale nie odbiegała od pierwszej. Sami zobaczcie. :)        Pierwsze dwie godziny po wschodzie słońca przesiedzieliśmy na ławeczkach w najwyższym punkcie Połoniny Caryńskiej - Kruhlym Wierchu (1297 m.n.p.m.). Było to idealne miejsce, bowiem spokojnie można było się schować za skałkami przed podmuchami chwilami naprawdę mocnego i zimnego wiatru, a dodatkowo rozciągał się stamtąd niesamowity widok, który praktycznie z każdej strony został zaprezentowany w poprzedniej bieszczadzkiej opowieści. Po tych dwóch godzinach doszliśmy do wniosku, że wypada się w końcu przejść gdzieś dalej, chociaż czas zupełnie nas nie gonił. Pierwszy raz byliśmy w górach i kompletnie nigdzie nam się nie spieszyło, więc korzystaliśmy z tego całkowicie. :)        Przyszła jednak pora, gdy zwinęliśmy swój mały obóz, rzuciliśmy ostatnie spojrzenie na okolicę i ruszyliśmy przed siebie. Słońce z każdą minutą było coraz wyżej na horyzoncie i coraz piękniej i mocniej świeciło. Tylko wiatr ciągle jeszcze wiał dość gwałtownie i spychał mnie chwilami ze szlaku. Ale nie przeszkadzało mi to zupełnie w podziwianiu okolicy, która naprawdę robiła na mnie niesamowite wrażenie. Ciągle mam w pamięci te widoki i zdjęcia zupełnie nie oddają ich uroku.        Spacer Połoniną Caryńską był niezwykle przyjemny. Wędrowanie grzbietem, raz w górę, a raz w dół, piękne łąki dookoła, doliny i szczyty gór - wszystko to tworzyło naprawdę niesamowite przeżycia. Nigdzie indziej nie czułam się tak blisko natury jak właśnie w Bieszczadach o poranku. I wszystko to na wyciągnięcie ręki tylko dla nas samych, bowiem nikogo jeszcze nie spotkaliśmy na swojej drodze. Absolutnie fantastyczne przeżycie.         Na zdjęciach widać, że ciągle dość mocno opakowani byliśmy, bo jednak za ciepło nam jeszcze nie było. Chociaż z każdym kolejnym krokiem rozgrzewaliśmy się coraz bardziej, a i też coraz mocniej słońce grzało. Na razie nikomu nie chciało się rozbierać, woleliśmy chłonąć atmosferę panującą dookoła. Wiem, że ciągle się powtarzam, ale tam naprawdę było przepięknie i było to dla mnie niepowtarzalne przeżycie, mimo iż kilka wschodów słońca i porannych spacerów w swoim życiu widziałam i miałam. Ten jednak przebił wszystkie. Zdecydowanie lepiej niż słowa wyrażają to zdjęcia, dlatego też tak sporo ich w tej opowieści.      Tuż za skrzyżowaniem szlaku czerwonego z zielonym prowadzącym do Bacówki pod Małą Rawką, gdzie mieliśmy w planach zjeść później śniadanie, napotkaliśmy pierwszego wędrowca. Przywitaliśmy się radośnie, chociaż na pewno każde z nas popatrzyło na siebie ze zdziwieniem. Nas przede wszystkim zaskoczył ubiór tego pana, bo kompletnie różnił się od naszego. A przecież szliśmy o tej samej porze. Widocznie pan był zdecydowanie bardziej rozgrzany od nas, bo my dopiero po kilku godzinach przeszliśmy na strój podobny do jego. Chociaż wiązało się to akurat z faktem, że resztę ubrań mieliśmy w samochodzie, do którego po prostu musieliśmy wrócić. ;)        Bardzo podobały mi się rumowiska skalne, zwane grechotami, które chwilami można było zobaczyć na zboczach połoniny. Wyglądały prawie jak naklejone na trawę. ;) Generalnie szlak na Połoninie Caryńskiej jest ścieżką edukacyjną i znajdują się na nim tabliczki, na których opisane są mijane miejsca. To właśnie z jednej z nich dowiedzieliśmy się o grechotach, bowiem wcześniej żadne z nas nie słyszało tego określenia. Myślę, że to bardzo fajny pomysł na edukację, zawsze można dowiedzieć się czegoś nowego i interesującego. :)         Naszą wędrówkę po Połoninie Caryńskiej zakończyliśmy na kolejnym skrzyżowaniu szlaków, gdzie zielonym można było dotrzeć do studenckiego schroniska Koliba. Myśmy jednak w planach mieli śniadanie pod Małą Rawką, więc musieliśmy się kawałek wrócić, przechodząc ponownie grzbietem połoniny. Tym razem jednak ciut mniej się nią zachwycaliśmy, bo powoli zaczynało nas łapać zmęczenie. Nieprzespana noc jednak zaczynała dawać nam się we znaki.        Kiedy ponownie dotarliśmy do mijanego już wcześniej skrzyżowania szlaków, po raz ostatni rzuciliśmy okiem na przepiękne widoki po drugiej stronie Połoniny Caryńskiej i raźno ruszyliśmy w dół. Tutaj droga już nie była aż tak malownicza, chociaż i tak swoim urokiem przebijała wiele wcześniej zrobionych przez nas tras. Ciągle liczyliśmy, że uda nam się spotkać jakieś zwierzątka (teraz, gdy było już jasno, aż tak się nie bałam tego spotkania), ale niestety nie było nam to dane. Szybkim marszem udaliśmy się już prosto do schroniska, chociaż droga wydawała nam się zdecydowanie dłuższa niż myśleliśmy, szczególnie już w ostatnich chwilach, gdy słońce przygrzewało masakrycznie, a myśmy się dusili w długich spodniach. Za to śniadanie w schronisku smakowało obłędnie - słodka herbatka, świeży chlebek i cudownie przepyszna jajecznica. Aż po takim posiłku Tomasz musiał uciąć sobie krótką drzemkę na trawce przed schroniskiem. ;)       Ze schroniska do samochodu mieliśmy jakieś cztery kilometry i były to jedne z najdłuższych w moim życiu, bo upał w momencie zrobił się niesamowity. Jeszcze wcześniej nie pomyślałam i nie zapakowałam dodatkowej pary skarpetek i musiałam całą tą drogę iść w grubych rajstopach, bo na bose stopy górskich butów raczej nosić się nie da. Ale przeżyliśmy i szczęśliwi dotarliśmy do samochodu.        Na koniec mogę jedynie powiedzieć, że każdemu polecam z całego serduszka taki spacer. Bieszczady o poranku są niepowtarzalne, magiczne i niesamowite. Takie rzeczy wspomina się do końca życia i dlatego też warto to przeżyć. Żeby móc później o tym opowiadać i wspominać w taką burą jesień, jaka się właśnie za moim oknem zrobiła. :)~~~Madusia.

marcogor o gorach

Wiosennie w paśmie Magury Spiskiej, od Małej Polany, aż po Przełęcz Magurską

Magura Spiska to cudownie piękne pasmo górskie. Uwielbiam w nie powracać. Mam blisko, więc zawsze może być planem awaryjnym, gdy coś większego nie wypali. A widoki z jej głównego grzbietu są cudne. Z jednej strony niebotyczne Tatry, a z drugiej gniazdo Pienin i Beskidy oraz w oddali Gorce. Przeszedłem już prawie całą główną grań, w tym roku poznałem jej środkową, najbardziej widowiskową część. Zresztą co wam będę pisał, zobaczycie sami na fotkach z wycieczki. Magura Spiska to jest jeden tylko grzbiet, który rozciąga się na długości ponad 30 km. Jest ona niemal w całości zalesiona, ale liczne polany i wiatrołomy powodują, że prowadzące przez nią szlaki turystyczne są bardzo widokowe. Jej długi i stosunkowo płaski grzbiet tworzy boczne ramiona, szczególnie na północną stronę.  pasmo Lubania i pasmo Pienin z Trzema Koronami widziane z wieży Osobliwością jest występowanie na północnych stokach dwóch jezior pochodzenia osuwiskowego, są to Osturniańskie Jezioro (Osturnianské jazero) i Jezierskie Jezioro (Jezerské jazero). Jedno z tych cudów chciałem koniecznie zobaczyć w czasie mego wiosennego wypadu, dlatego wybrałem szlak ze słowackiej wsi Jezierno. Rejon jest mało popularny turystycznie i całymi dniami można tutaj nie spotkać żadnego turysty. Ale ja się zabezpieczyłem i zabrałem ze soba dużą ekipę wesołych ludków, aby nie czuć się samotnym. Szlaki są tam słabo oznakowane. Stąd też są to regiony dla turystów doświadczonych i ceniących sobie spokój i ciszę podczas wędrówek. Ale przez to nieobleganie ich są genialnym miejscem do ucieczki od świata w gronie przyjaciół kochających góry. A przeciez moja grupa – GGG, którą stworzyłem skupia samych takich pasjonatów łazikowania jak ja. okolice Spadika Wróćmy jednak do początku tej wiosennej eskapady. Wieś Jeziersko to mała wioska na Zamagurzu, gdzie mieszka ludność łemkowska, która do dzisiaj zachowała swój żywy folklor. Dojechałem tam z ekipą i zostawiwszy samochód u miłego gospodarza ruszyłem zielonym szlakiem, który doprowadził mnie dość szybko nad Jezierskie Jezioro. Po drodze idąc długo wzdłuż Jezierskiego Potoku mogłem podziwiać liczne kaskady. Samo osuwiskowe jezioro pięknie położone w gęstym świerkowym lesie zrobiło na mnie duże wrażenie. Położone jest na ono wysokości 919 m n.p.m. w dolinie Jezierskiego Potoku. Powstało w wyniku potężnego osunięcia się stoku. Przemieścił się on w kierunku południowym o około 100 m, równocześnie osuwając się o około 30 m w dół. Wiosną otaczała go soczysta zieleń, budzącej się do życia natury. Na północnym brzegu stoi drewniany krzyż i są ławeczki. Miło było posiedzieć w takich okolicznościach przyrody. z widokiem na Tatry Po odpoczynku ruszyłem dalej i powyżej jeziora skręciłem na szlak narciarki, który doprowadził mnie do areału narciarskiego Jeziersko. Dodam, że na północnych stokach, którymi wędrowałem mimo majowej pory wciąż w wielu miejscach zalegał śnieg, co utrudniało marsz. W paśmie Magury jest bardzo dużo szlaków rowerowych, narciarskich, czy konnych i warto z nich korzystać, dzięki nim robiąc sobie różne warianty tras, bez konieczności wracania po własnych śladach, czego nie lubię najbardziej. Po dojściu do narciarskiego stoku wspiąłem się nim na wierzchołek Małej Polany, gdzie mieści się górna stacja wyciągu i zabudowania narciarskie. Poniżej stoi zaś na właściwej polanie odremontowany łemkowski krzyż oraz od niedawna huśtawki! Najważniejszym punktem jest oczywiście wysoka, drewniana wieża widokowa. Jest tak szeroka, że na jej kilku piętrach można wygodnie się przespać. Z wieży mamy kapitalne widoki na dolinę Frankowskiego Potoku i górujące nad nią Pieniny, Magurkę i jej północny grzbiet oraz na Tatry. Cudownie prezentują się zwłaszcza pobliskie Tatry Bielskie. A z drugiej strony widać też oddalone Beskidy i pasmo Lubania w Gorcach. panorama z wieży w stronę Pienin Długo tutaj zabawiłem, ciesząc się z widoków, razem z przyjaciółmi z GGG. Trzeba było jednak ruszać dalej, teraz już grzbietem, jak prowadził niebieski szlak. Początkowo idzie się przez wierzchołek Bukowiny, nieco poniżej szczytu odgałęzia się od niego zielony szlak do Jezierska i na długim odcinku od Bukowiny do Przełęczy Magurskiej jest to ostatnie miejsce, w którym z graniowego, niebieskiego szlaku Magury Spiskiej można znakowanym szlakiem zejść w doliny. Odcinek od Bukowiny do Przełęczy Magurskiej przez turystów odwiedzany jest rzadko, bo brak na nim schronisk turystycznych i źródeł wody. Znajduje się na nim kilka niewybitnych wierzchołków, trasa prowadzi granią terenem niemal równym, z niewielkimi tylko podejściami. Dawniej odcinek ten był zalesiony, ale huragan w 2004 powalił niemal cały las na odcinku od Smreczyn po Spádik. Dzięki temu z trasy tej rozpościerają się szerokie panoramy widokowe, jednak z powodu słabego oznakowania jest trudna orientacyjnie. Stoki pocięte są licznymi drogami leśnymi, które powstały do zwózki drzewa z wiatrołomów. widok z wieży na Małą Polanę i Tatry Tak więc idąc dalej zdobyłem kolejny szczyt – Smreczyny (1158), od tego miejsca rozpoczął się najbardziej widokowy etap wędrówki. Cały już czas towarzyszyły mi panoramy na wszystkie strony świata. Krajobraz wiatrołomów, ale po uprzątnięciu powalonych drzew dla mnie nie jest przygnębiający. Wręcz przeciwnie ma swój niepowtarzalny klimat, jakby z innej planety i bardzo mi się podoba. Następnym zdobytym prawie niezauważalnie szczytem była Godšinová (1094 m), a kolejnym Spádik. Odcinek od Spádika do wierzchołka Smreczyny prowadzi granią niemal całkowicie przez wichurę ogołoconą z lasu (szczególnie stoki południowe). Tak dotarłem na Przełęcz Magurską, gdzie kończyła się moja zaplanowana trasa na ten dzień. Przez przełęcz poprowadzono drogę krajową z Białej Spiskiej do Spiskiej Starej Wsi. Tatry Bielskie z wierzchołka Małej Polany Rejon przełęczy jest odkryty, dzięki czemu rozciągają się stąd dość szerokie widoki. Znajduje się tu niewielki parking, wiata i ławki dla turystów. Często zatrzymują się tutaj kierowcy samochodów, bo widoki na Tatry są naprawdę niesamowite. Obok szosy i parkingu znajduje się łemkowski krzyż, gdzie urządziliśmy sobie z resztą ekipy długie suszenie butów. Tak się stało, że wielokrotne pokonywanie śnieżnych pozostałości na szlaku dało rady butom całej naszej ósemki. Śmiechu było przy tym co niemiara, ale ogarnęliśmy się jakoś i mogliśmy pozostawionym tutaj drugim autem zjechać na raty do Jezierska. Część ekipy wróciła stamtąd do domu, a ja zostałem na nocleg w przytulnej kwaterze u stóp wyciągu na końcu wsi. W ten oto sposób przeszedłem duży kawałek części zachodniej pasma, przez Słowaków nazywaną Repiskiem – tak jak jej najwyższy szczyt. To był koniec kolejnej górskiej przygody. widok z Przeł.Magurskiej na Tatry Nocleg na miejscu okazał się dobrym wyborem, mogłem od razu odpocząć po trudach wędrówki, bardzo często w mokrym śniegu. Gosposia dała mi pokój z wygodnym łóżkiem, gdzie spało mi się wybornie jak nigdy. Jak się rano dowiedziałem od właścicielki to zapewne była zasługa materaca nawierzchniowego od firmy http://www.dormeo.pl/materace_nawierzchniowe/, jakich od dawna używa na swoich łóżkach. Jak wyjaśniła mi miła Słowaczka każdy materac nawierzchniowy czyni nasze wysłużone materace lub stare sofy wymarzonym miejscem do snu. Co więcej, jest on tak lekki, że z łatwością można go umieścić na każdej powierzchni. Może być więc przydatny także w podróży. Odświeża każde łózko, ma naturalne właściwości termoregulacyjne, dopasowuje się do kształtu ciała i minimalizuje odczuwalność ruchów , które wykonuje osoba śpiąca obok. Tym samym spałem jak dziecko, co mi się dawno nie zdażyło. Kto ma problemy z dobrym snem, może dowiedzieć się więcej klikając w linka. panorama polskich Beskidów, foto by Waldemar.D Na koniec jak zawsze zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć z wypadu. A wszystkich miłośników spokojnych, niezbyt wymagających wędrówek zachęcam do odwiedzenia tego urokliwego pasma górskiego. Czasami może warto, zamiast tłumów w Tatrach odnaleźć spokój w bliskim sąsiedztwie. Więcej o tych górach poczytacie także tutaj, w opisach mych wcześniejszych wycieczek. Teraz zostawiam was samych, byście mogli się w ciszy podelektować fotkami z tej pięknej krainy. Z górskim pozdrowieniem Marcogor [See image gallery at marekowczarz.pl] Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Obserwatorium kultury i świata podróży

Na Kasprowy przez Dolinę Kondratową – Tatry dzień 2

Kolejny dzień poświęcamy na Kasprowy Wierch. Nie chcemy wchodzić i schodzić tym samym szlakiem zatem wybieramy się na górę przez Dolinę Kondratową. Startujemy wcześnie rano z Kuźnic. Trasa jaką wybraliśmy jest bardzo malownicza i mogą wystąpić pewne zawroty głowy u osób z lękiem wysokości – przedstawię kilka trudnych momentów na własnym przykładzie. Wędrówkę rozpoczynamy niebieskim szlakiem z Kuźnic. Trasa nie jest trudna, są czasem w lesie bardziej strome podejścia. Pamiętajcie, że należy na starcie opłacić wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego. Dochodzimy do schroniska na Hali Kondratowej. Z tego miejsca możemy iść także na Giewont. My wybieramy Kasprowy idąc zielonym szlakiem. Popijamy ciepły barszcz na wzmocnienie bo czeka nas drałowanie pod górę przez Dolinę Kondratową. Widoki są niesamowite. Widać pięknie podczas trekkingu Giewont. Wejście na górę nie jest bardzo trudne, ale ciut wymagające. Przyznaję co jakiś czas musiałam robić przystanki. Im wyżej, tym piękniej i warto zacisnąć zęby i iść dalej. Wskazówki dla mających lęk wysokości: w tym miejscu miałam pierwsze konkretne zawroty głowy. Za każdym razem spojrzenie w tył powodowało kołowrotek. Warto nie spoglądać za często w tył a jak już koniecznie chce się to zrobić, to bardzo powoli przygotowywać wzrok do terenu. Gwałtowne obroty spotęgują zawroty głowy. Co jakiś czas podczas odpoczynku warto oprzeć ręce o kolana i oddychać spokojnie, stojąc tyłem do widoków (bo potęgują zawroty). Docieramy do Przełęczy pod Kopą Kondracką. Stąd rozpościera się cudowny widok. Przy dobrej pogodzie ładnie widać krzyż na Giewoncie. Zawroty głowy ustępują. Na górze czuję się już bezpieczniej. Do czasu… Szlakiem czerwonym idziemy w stronę Kasprowego Wierchu. W pewnym momencie zaczyna być stromo. Trzeba ostrożnie iść, ale widoki robią swoje. Ten szlak jest bardzo przyjemny. Czasami wymaga wspięcia się na niewielką skałę czy zejścia z niej. Bywają momenty, że koniecznym jest pojedyncze wędrowanie bo ścieżka jest dość wąska. Wskazówki dla mających lęk wysokości:  Starać się nie panikować bo chwilami naprawdę może być trudno w opanowaniu zawrotów głowy z marszem. Patrzeć w przeciwną stronę niż przepaść. Ważne jest by spokojnie przy tym oddychać i starać się stawiać spokojnie kroki. Piszę o tym w ten sposób, gdyż podczas zawrotów głowy u osób z lekiem wysokości wzrasta także ciśnienie krwi i poziom niepewności. Taka osoba może być lekko zdenerwowana i mogą jej drżeć nogi. Warto wtedy iść z kimś zaufanym, kto będzie awaryjnie przed lub za nami – lepiej przed. Szlak czerwony prowadzi nas przez magiczne widoki. Nie umiemy się napatrzeć. Idzie się dość długo – my robimy co jakiś czas przystanki na wodę i szybkie przekąski. Następnie mamy sesję zdjęciową na głazie, gdzie schodzi nam kolejne 30 min. Im bliżej Kasprowego tym chłodniej. Sama końcówka jest trochę stroma i trzeba wspiąć się na taką skałkę – ale nie sprawia to większej trudności. Warto jednak spokojnie stawiać kolejne kroki by nie zrobić sobie krzywdy. Gdy dochodzimy na Kasprowy Wierch (1987 m n.p.m) moim oczom ukazuje się ogromne schronisko wraz z kolejką linową. Szkoda, że to nie stary drewniany domek a nowoczesny moloch. Ceny w schronisku na Kasprowym Wierchu są zabójcze. Byliśmy tak głodni, że nie było szans by nic nie zjeść. Za ciepły posiłek i piwo trzeba tu wydać ok. 40-50 zł. Tak zarabia się na turystach. Ale przejdźmy do przyjemnych spraw. Dookoła rozpościera się piękny widok. Elegancko prezentuje się Czarny Staw Gąsienicowy, który dzień wcześniej odwiedziliśmy. Z góry wygląda imponująco. Schodzimy zielonym szlakiem do Kuźnic. Trasa jedynie na początku jest troszkę stroma, poprzez co przez 20 min marszu czuję się niepewnie bo znowu kręci mi się w głowie. Potem jest już bardzo przyzwoicie i przyjemnie. Dookoła znowu piękne widoki, a mamy okazję je podziwiać przy powoli zachodzącym Słońcu. Docieramy do Kuźnic późniejszym popołudniem. Podczas trasy zrobiliśmy kilka przerw oraz pozwoliliśmy sobie na dłuższy odpoczynek i pogawędki na Kasprowym. Mamy przed sobą jeszcze cały wieczór, więc znowu idziemy pod prysznic i na góralskie jadło. Kategoria: Góry Tagged: dolina kondratowa, kasprowy wierch, szlak na kasprowy wierch

W Górach Lewockich –  na Čiernej Horze, czyli oswajanie dawnego poligonu

marcogor o gorach

W Górach Lewockich – na Čiernej Horze, czyli oswajanie dawnego poligonu

Od dawna ciekawiły mnie Góry Lewockie. Pasmo górskie położone w sumie dość blisko mego domu, a dzikie i mało znane. Po pierwszym zetknięciu z tymi górami co opisałem tutaj przyszła pora na kolejne. Jedyną rzeczą, która odstraszała był fakt, że do 2005 r istniał tam poligon wojskowy i dlatego na różnych forach szukałem informacji, czy jest już tam bezpiecznie i wstęp nie jest w jakiś sposób ograniczony. I wszystkie te przeszkody zostały usunięte, a góry dostępne do zwiedzania. Pozostał tylko problem, że nadal bardzo niewiele tam jest szlaków turystycznych i zero infrastruktury, ale dla wielu turystów to raczej zaleta. Mało w końcu jest w Europie zakątków, gdzie jest naprawdę dziko i nie ma tłumów. A w Górach Lewockich tak właśnie jest. Wystarczy dobra mapa i kompas, żeby powędrować, jak nas nogi poniosą. To nie jest trudne, bo wojsko zostawiło tam mnóstwo kilometrów bitych dróg w dobrym stanie, więc nie trzeba przedzierać się wcale przez chaszcze. Na szczyty także prowadzą wydeptane ścieżki, wychodzące z tych dróg. Bardzo pomocne w wędrówce i orientacji sa także ścieżki rowerowe, a tych jest już bardzo dużo. Zwłaszcza opisy i plany tych tras się przydają w terenie najbardziej. Przed odwiedzeniem tego pasma polecam zatem zakup słowackiej mapy rowerowej tego regionu, bo zawiera najświeższe informacje. krajobraz Gór Lewockich z głównego grzbietu w masywie Ciernej Hory Góry te leżą w Obniżeniu Liptowsko-Spiskim, w historycznym regionie Spisz. Góry Lewockie tworzy centralny masyw z wybiegającymi z niego promieniście krótkimi ramionami, rozdzielonymi głęboko wciętymi dolinami. Historia poligonu wojskowego na tych terenach sięga lat 50. XX w. Z dniem 31 grudnia 2005 r. poligon został oficjalnie zamknięty. Od 1 stycznia 2011 r. rozpoczął się proces przejmowania jego terenów przez władze cywilne i dawnych właścicieli. Otwarło to drogę do rozwoju turystyki  w tym rejonie. Najwyższym szczytem całego pasma jest Čierna Hora o wysokości 1289 m. I ona była moim celem w czasie tej wycieczki, jako brakujące ogniwo do Korony Gór Słowacji, którą chce zdobyć jako kolejną po KGP. pejzaż wsi Ihlany i wyłaniające sie Tatry za wzniesieniem W tym celu dojechałem do wsi Ihlany, leżącej niedaleko drogi Stara Lubowla – Kieżmarok. To ostatnia wieś przed masywem tych gór. Jak zauważyłem wszystkie wsie jakie mijałem zamieszkane są w dużym procencie przez Cyganów, więc trzeba być czujnym, choć wyglądają oni na dobrze zasymilowanych z lokalnymi społecznościami. Ihlany to dość ładna, schludna wioska z dwoma kościołami, wychodzą z niej dwie cyklotrasy i właśnie je chciałem wykorzystać jako główną oś mojej wędrówki, w celu zrobienia pętli od auta i z powrotem. Dojechałem samochodem do Majerki, przysiółka Ihlan, gdzie kończy się droga. Tam, obok wielkiej farmy owiec można bez obaw zostawić spokojnie auto. farma owiec w Majerce, początek zielonego szlaku rowerowego do Dol.Kamiennej Wróciłem jednak do centrum wsi, wybierając najpierw żółtą trasę rowerową, która doprowadziła mnie bitą drogą, aż na przełęcz Toćna. Już po kilku minutach marszu i wyjścia ponad wieś zobaczyłem po raz pierwszy Tatry. Panorama tych gór miała mi towarzyszyć przez resztę dnia, z racji bardzo bliskiej odległości od Gór Lewockich. Pogoda była niezbyt sprzyjająca dalekim obserwacjom, ale gniazdo Łomnicy i Tatry Bielskie można było rozpoznać bez problemu. Na przełęczy rozchodzą się szerokie drogi na wszystkie strony świata. Na szczęście pojawił się tu czerwony szlak turystyczny, który prowadził w okolice Podolińca, w dolinę Popradu. Jako, że okrążał on Čierną Horę wszedłem na niego, żeby podejść jak najbliżej najwyższego szczytu pasma. masyw Ciernej Hory znad przełęczy Toćna Gdy już dostałem się w pobliże wierzchołka, zboczyłem z wygodnej ścieżki i na skróty, na dziko, przedzierając się przez wysokie trawy dotarłem na szczyt. Cały masyw Čiernej Hory miał już cudne jesienne barwy, a wszechobecne trawy falowały na wietrze. Góry te są naprawdcę urokliwe, co zobaczycie na fotkach w galerii z wyprawy. Na środku masywu odnalazłem drewniany słupek, oznaczający zapewne wierzchołek, ale ponieważ wyraźnie było widać, że zachodnia część masywu jest wyższa poszedłem i tam, aby zdobyć najwyższy punkt góry. Na wyraźnie wydeptanej przez turystów ścieżce w pewnym momencie pokazała sie wielka żmija, co podwoiło moją czujność, bo wysokie trawy i nagrzane nieliczne skałki przyciągały te gady. Odnalezienie punktu triangulacyjnego utwierdziło mnie w przekonaniu, że Čierna Hora została zdobyta, jako kolejny już szczyt z KGS. Tym samym połowa kulminacji słowackich gór już jest za mną. turystyczny słupek na wierzchołku Ciernej Hory Długo zachwycałem się pięknem tych gór, by w końcu ruszyć dalej, tym razem na wschód i przez kulminację Szerokiego Wierchu dojść do siodła w głównym grzbiecie, gdzie powinien się pojawić z powrotem czerwony szlak. Na złość jednak nie pojawił się, więc intuicyjnie obrałem kierunek skąd przyszedłem, aby pomału zawracać w stronę parkingu. Przeróżnych wariantów dróg i ścieżek jest tam mnóstwo, więc trzeba cały czas trzymac rękę na pulsie. Jak sie okazało ta trasa była łatwiejszym sposobem zdobycia Čiernej Hory, bez potrzeby wspinania się po stromym, trawiastym stoku. Jedną z dróg wyjechało tutaj nawet terenowe auto, co mnie wcale nie ucieszyło, choć Słowak ze Starej Lubowli świetnie mówił po polsku. Schodząc w dół znowu mijałem myśliwskie ambony oraz paśniki dla zwierząt. Na jednej z polan stał nawet drewniany stół z fotelem, żywcem jakby od producenta http://kdcmeble.com/pl/fotele/, zachęcający do odpoczynku i zrobienia sobie przerwy obiadowej. na czerwonym szlaku, przed Cierną Horą Po ponownym dojściu do przełęczy Toćna, nie mając ochoty na powrót tą samą trasą, poszedłem dalej granią, wzdłuż czerwonego szlaku, który pokrywał się z niebieską cyklotrasą. Ominąłem szczyt Derežovej, z bólem serca nie zdobywając go, bo dzień się pomału kończył. W planie było zejście zielonym szlakiem rowerowym, prowadzącym według mapy do znanej mi farmy owiec, ale ponieważ bardzo długo nie pojawiał się, jako oczekiwane odbicie z głównego grzbietu górskiego na Ihlany, to postanowiłem zejść do znanej mi wsi napotkaną drogą leśną, żeby skrócić sobie trasę. Prowadziła ona cały czas na zachód, czyli tam gdzie trzeba, ale jak się okazało był to dobry kawałek drogi do przejścia. Wogóle odległości w tych górach są wielkie, z racji tego, że doliny wijące się pośród górskich grzbietów są bardzo długie. Dobrze zobrazuje to mapka z Endomondo, która ukazuje, że przeszedłem w czasie 8,5 h wedrówki ponad 31,5 km. w Dolinie Kamiennej, nieopodal rozstaju dróg W końcu zszedłem do Doliny Kamiennej, gdzie na rozdrożu miałem poważny dylemat, co do dalszego kierunku mego spaceru. Tę właściwą wskazali mi napotkani słowaccy cykliści, których nowiutka mapa rowerowa znacznie poszerzyła mą wiedzę o znakowanych trasach w tych górach. Wybrałem drogę na Lubicę, by kilometr za rozstajem dróg, zwanym Kotenhag odnaleźć dolną cześć zielonej trasy rowerowej, która doprowadziła mnie prosto do auta, pozostawionego obok farmy. Minąłem jeszcze jedne rozwidlenie, zwane ładnie Rosomak, by po kilku minutach ujrzeć znane mi tereny wypasu owiec, których liczba przekracza tam 700 sztuk. Ładna kapliczka, jedna z wielu w tych górach, obok farmy, na skrzyżowaniu dróg była znakiem, że dotarłem do celu i zakończyła się moja wielka przygoda z tymi górami. droga z krzyżówki na Rosomaku w stronę Majerki Czekał mnie jeszcze cudowny zachód słońca nad Tatrami widziany z drogi w Holumnicy. Góry Lewockie urzekły mnie swoim spokojem, bezludnością, pięknymi krajobrazami i widokami na Tatry. Przemawia za nimi też ciekawa historia związana z poligonem i możliwość spotkania niewybuchów… Całość składa się na niespotykany klimat tych gór i będę tutaj na pewno wracał. Tym bardziej, że możliwości penetracji tego pasma z racji rozbudowanej sieci dróg i ścieżek jest nieograniczona. A brak wyznakowanych dotąd szlaków w większości tego rejonu sprawia, że możemy się poczuć jak pionierzy w dzikich górach. To mnie osobiście kręci, więc należy się spieszyć z odkrywaniem Gór Lewockich, zanim i tam dotrze masowa turystyka wraz z infrastrukturą. zachód słońca nad Tatrami widziany z szosy w Holumnicy W Ihlanach zakończyła się ma fascynująca przygoda, ale z niecierpliwością czekam na następne wizyty w tym nowo odkrytym raju górskim, gdzie pejzaż jest malowniczy jak w ogrodach botanicznych, a sceneria wiatrołomów, z wieloma powalonymi pniami, uschniętymi drzewami, pniakami dodatkowo dodaje aury tajemniczości i jest rajem dla fotografa. Mogłem więc się wyżywać fotograficznie do woli, a efekty ocenicie w galerii zdjęć z wycieczki. Na koniec dziekuję współtowarzyszce eskapady za wytrzymałośc na trudy przedzierania się przez chaszcze i humor przez cały dzień. Do samochodu dotarliśmy niewiele przed zmrokiem, przeliczając się trochę z czasem przejścia. Z górskim pozdrowieniem Marcogor [See image gallery at marekowczarz.pl]   Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

ATE-TRIPS

Beskidy - nie tylko góry

Beskidy znamy dobrze od strony tej górzystej. Często wybieramy się tutaj pochodzić po górach, bo mamy blisko by wyskoczyć nawet na jednodniowe wycieczki. Powędrować po Beskidach jeździliśmy już zanim pojawił się Edward, a teraz kontynuujemy nasze łażenie  razem z nim oraz przy okazji zlotów organizowanych przez Góry z Dzieckiem, o których niejednokrotnie już pisaliśmy. Jednak zdajemy sobie

Preikestolen

Podróże MM

Preikestolen

Szykowaliśmy się do tego wyjazdu tak długo, że stawał się on coraz to mniej realny. W końcu udało go się nam zrealizować. Preikestolen - jedno z najpiękniejszych miejsc w Norwegii, w Europie, na Ziemi. Niezwykły cud natury. Skała cięta boskim ostrzem. 600-metrowa przepaść na myśl której przechodzą mnie ciary po dziś dzień. Oto post z serii "mamo, mamo - patrz, gdzie wlazłem!".Preikestolen (ang. The Pulpit Rock) to norweski klif o wysokości 604 metrów, znajdujący się nad Lysefjordem. Skała ta jest wyjątkowa za sprawą praktycznie pionowych skał opadających ku zatoce, oraz prawie idealnie płaskim wierzchołku o wymiarach 25 x 25 metrów. Naukowcy przypuszczają, że Preikestolen powstał w wyniku pęknięcia skał pod wpływem niskich temperatur i zamarzających wód w szczelinach lodowca. Na szczyt prowadzi szlak o długości 4 km. Droga zaczyna się od parkingu Preikestolen Fjellstue. Wejście na szczyt powinno zająć ok. 2 godzin dla osób o nienagannej sprawności fizycznej. Szlak nie jest długi, ale za to wymagający kondycyjnie. Już od samego początku ścieżka pnie się stromo w górę. Dalej mamy do czynienia z wysokimi, kamiennymi stopniami, które w przeważającej mierze będą towarzyszyć nam aż do najwyższych partii góry. Czy jest bezpiecznie? Końcowy odcinek to trawers, droga na krawędzi opadających pionowo ścian. Ścieżka jest jednak na tyle szeroka, że ryzyko wypadku jest znikome. Momentami szlak zmusza do zbliżenia się do urwiska, co obfituje w cudowne widoki i skok adrenaliny, ale nie jest to ryzyko takiego stopnia, by było się czym przejmować. Jest wystarczająco dużo miejsca, by osoby o słabych nerwach nie narażały się na palpitacje serca. Będąc na szczycie niewątpliwie nie unikniemy widoku osób, które stają na krawędzi skały, by zrobić sobie fajne zdjęcie lub zerknąć w dół 600-metrowego urwiska. Wielu jest takich, którzy siedzą sobie i dyndają nogami nad fiordem. Inni ryzykują wejście na wyższe partie góry bezsensownym i niebezpiecznym skrótem, gdzie poślizgnięcie skutkować będzie stosunkowo długim lotem w dół. (Aby bezpiecznie wejść na wyższą półkę należy się cofnąć nieco i odbić od głównej drogi wedle oznaczeń na skałach). Zapewne w wielu głowach rodzi się pytanie, ile osób zginęło spadając z Preikestolen. Otóż drodzy Państwo - trzy. Pierwszy przypadek pochodzi z 2000 roku. 24-letni mieszkaniec Oslo zamieścił w internecie ogłoszenie, że szuka towarzysza do samobójczej wyprawy na Preikestolen. Odpisała 17-letnia dziewczyna z Austrii. Nastolatka przyleciała do Norwegii i para razem udała się na szczyt. Trzy dni siedzieli w rozbitym namiocie, po czym zdecydowali się na skok. Oprócz młodych samobójców na Preikestolen zginął jeszcze jeden mężczyzna, Hiszpan. Na Pulpit Rock wybrał się z grupą znajomych. Gdy zaczęli wracać ze skały, mężczyzna oddzielił się, by zrobić jeszcze kilka zdjęć. Nikt nie widział wypadku. Towarzysze wyprawy usłyszeli tylko przeraźliwy krzyk. Wezwano helikopter, który odnalazł ciało 600 metrów pod szczytem. Trzy ofiary. W zasadzie to jedna, nie licząc pary samobójców. To mało, dużo? Patrząc na ilość osób, które odwiedzają to słynne miejsce każdego roku, jest to dość pozytywna statystyka. Zanim doszukałem się tych informacji, byłem przekonany, że było tych wypadków znacznie więcej. Zapewne wyobrażacie sobie nadal, jak musiał wyglądać skok młodej pary, albo jak wygląda człowiek, którego ciało bezwładnie spada 600 metrów w dół. Ja na pewno nie chciałbym tego oglądać. Pobyt na szczycie był dla mnie dość stresujący i bynajmniej nie ze względu na obawę o własne bezpieczeństwo, lecz o bezpieczeństwo innych. Nie ukrywam, że zbliżałem się do krawędzi półki, lecz wszystko to z rozwagą i szacunkiem do natury. Byli jednak tacy, którzy nie przejmowali się ogromnym urwiskiem i byli brawurowo pewni siebie. Widok takich ludzi powodował u mnie przyspieszone bicie serca. O mało go nie wyplułem, gdy pewien mężczyzna poślizgnął się schodząc wcześniej wspomnianym stromym skrótem. Na całe szczęście wyhamował przed urwiskiem.Mam nadzieję, że nie popsułem Wam zbytnio nastrojów tymi drastycznymi opisami. Oczywiście Preikestolen niesie ze sobą także całą masę pozytywnych emocji i pięknych widoków! Mam nadzieję, że zdjęcia w jakimś stopniu oddadzą to piękno natury, które dane nam było podziwiać. Jeżeli nie wiecie jak dotrzeć na Preikestolen z miasta lub lotniska, kliknijcie w poniższy link, by przejść do osobnego posta: [ Jak dostać się na Preikestolen? ]Przeczytaj także:- Jak dostać się na Preikestolen? - dojazd do Lysefjorden z lotniska Sola i miasta Stavanger.- Spanie na lotnisku Stavanger Sola - czyli jak wygodnie spędzić noc nie wydając ani złotówki.- Stavanger - krótki spacer po mieście.- Plaża Solastranden - idealne miejsce na spacer w oczekiwaniu na samolot.

Góry – namiastka nieba

marcogor o gorach

Góry – namiastka nieba

Ze szczytu można dojrzeć jak wszystko jest małe. Tutaj nasze zwycięstwa i smutki przestają być ważne. To co zdobyliśmy i co straciliśmy zostaje w dole. Ze szczytu góry widzisz jak wielki jest świat i jak szeroki horyzont. Nikomu nie wolno drżeć przed nieznanym, gdyż każdy jest w stanie zdobyć to, czego mu potrzeba i to, czego pragnie. (Paulo Coelho) Góry pokryte zieloną pościelą Ułożę się w dolinie do snu Strumyki zagrają melodię na głosy Ukołysze matczyny szum. Jednak zasnąć nie dane mi będzie tej nocy Spojrzę, gdzie gwiazdy na góry spadają I jak księżyc ze wstydu się schował za skały Bo mu wszystkie gwiazdy ukradkiem w góry uleciały. Tak jak mech otula wielki kamień Ja do gór przyrosłem na stałe Tak jak korzeń świerku przeplata się i wije Duszą w górach zbłądziłem bo chciałem. Czuwa nade mną strzelisty Słonecznik Pielgrzymy zdumione zastygły jak skały I kłębią się, tłoczą odbicia nad stawem Góry szeptały, a ja słuchałem. Że ten księżyc się uśmiecha właśnie do mnie Że ta gwiazda która spadła jest na szczęście I że skoro przyleciała z tak daleka Może mamy tutaj w górach choć namiastkę nieba. Tomek Fojgt otoczenie Morskiego Oka z górującymi Rysami A jeśli ktoś czuje się zagrożony w związku z obecną sytuacją w Europie może skorzystać z systemu monitoringu obiektów dostarczanego przez firmę https://www.autoid.pl/rozwiazania/automatyzacja-zabezpieczen-danych-i-obiektow/25-kontrola-dostepu-do-obiektow. Z górskim pozdrowieniem Marcogor Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

With love

Miłośniczka górskich wędrówek, entuzjastka bliskich spotkań z naturą

test Post Miłośniczka górskich wędrówek, entuzjastka bliskich spotkań z naturą pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Mroczne Beskidy: Samobójstwo w kulturze ludowej

With love

Mroczne Beskidy: Samobójstwo w kulturze ludowej

Sznury, które pozbawiły człowieka ostatniego tchnienia, z miejsca śmierci znikają do dziś – czasem nie do końca wiadomo w jaki sposób. Choć czasy zabobonów, wydawać by się mogło, już dawno minęły, a ludzki światopogląd w dużej mierze się zracjonalizował, śmierć ciągle pozostaje tematem, który budzi emocje i… ciekawość. Mówi się, że kiedy w górach wieje halny, ludzie stają się nerwowi i częściej popełniają samobójstwa. Być może właśnie dlatego temat „wisieloków” wrósł tak mocno w kulturę ludową górali. Z dala od „poświęconej ziemi” Czy zdarzyło Wam się stanąć kiedyś na skrzyżowaniu dróg i nie wiedzieć, w którą stronę pójść? Zastanawiać się, gdzie zaprowadzi Was dana ścieżka i czy będziecie umieli znaleźć rozdroże ponownie, by skierować swoje kroki zupełnie gdzie indziej? A może musieliście zdać się tylko na własną intuicję, gdy zabrakło Wam innych argumentów? Rozdroża, miejsca, gdzie łączą się trakty prowadzące w różnych kierunkach, mają status szczególny. Wymuszają konieczność dokonywania wyborów i podejmowania decyzji, wywołują strach i niepokój, często wprowadzają w błąd. Zagubienie to doskonała okazja do sprowadzenia człowieka na manowce – z tego powodu demony i wszelkie złe moce szczególnie upodobały sobie rozstajne drogi. Nikomu nieprzynależne, nieokreślone i niepewne, były punktem schadzek czarownic udających się na sabat i spotkań czarowników z szatanem, który z dala od miasta w zamian za tajemną wiedzę zabierał dusze tym, którzy pragnęli parać się magią. To tutaj, z dala od „poświęconej ziemi”, czyli poza murami parafialnego cmentarza, grzebano samobójców, ofiary wypadków i skazańców, a matki pod osłoną nocy chowały gdzieś w krzakach zamordowane dzieci i poronione płody. Ciała tych pierwszych, którzy sami odebrali sobie życie, traktowano z wyjątkową ostrożnością i podejrzliwością. Wierzono, że duchy osób zmarłych nienaturalną śmiercią lubią działać na szkodę żyjących jeszcze ludzi – sprowadzają wiatr oraz intensywne opady deszczu, które niszczą plony. Taki przypadek miał ponoć miejsce w 1913 roku w Łapszach Niżnych, kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach zmarł baca Józef Pitoniak. Zaraz po pogrzebie rozpętała się ogromna burza. Lało bez przerwy przez kilka tygodni, a po wsi rozeszły się pogłoski, że z grobu Pitoniaka słychać jęki. Zdesperowani ludzie, obawiający się klęski głodowej, nie wytrzymali napięcia – grupa mężczyzn zakradła się nocą na cmentarz, wykopała ciało z grobu i spaliła je na stosie z 24 kubików drewna, pilnując, by całkowicie zmieniło się w popiół. Po spaleniu bacy deszcz przestał padać. Sprawa w końcu wyszła na jaw. Za profanację zwłok sąd skazał 38 gazdów na kary do 30 dni aresztu i grzywny. Innym sposobem zapobiegania ulewie było wyciągnięcie trupa z mogiły i powtórne zakopanie, ale na cudzym gruncie, za dziewiątą miedzą – wielokrotność liczy trzy, uważanej za magiczną, miała gwarantować skuteczność przeprowadzanego rytuału. Liczby magiczne pomagały porządkować otaczający świat i wyznaczały pewne granice, w obrębie których łatwiej było się ludziom poruszać. W Karpatach Zachodnich szczególne znaczenie miały liczby 3 (Trójca Święta, trzy upadki Chrystusa, zmartwychwstanie po trzech dniach), 7 (siedem grzechów głównych i siedem dni, w czasie których Bóg stworzył świat), 9 (trzykrotność liczby trzy) i 13 (liczba przynosząca pecha – trzynasty apostoł). Miejsca naznaczone piętnem śmierci, zwłaszcza tej, która przyszła nagle i nienaturalnie, starano się zabezpieczyć, aby uchronić dobytek przed pomorem a siebie samego przed niespodziewaną śmiercią. Stawiano więc na rozstajnych drogach krzyże i budowano kapliczki, a rejony te omijano z daleka, by niepotrzebnie nie narażać się na spotkanie ze złymi mocami. By je odstraszyć, ciała samobójców przykrywano stosem kamieni i obsadzano cierniem, dziką różą lub głogiem, czasem też makiem, będącym rośliną z pogranicza światów, wywołującą tak zwaną „małą śmierć”. Jego ziarenka uchodziły za niezwykle skuteczny środek w walce z upiorami. Sypano je do trumien i grobów osób podejrzewanych o możliwość przeistoczenia się w demony, wierząc że nawet jeżeli powstaną z mogiły, będą musiały się zatrzymać, by pozbierać rozsypany mak. Rytuały i magiczne właściwości niektórych przedmiotów Świadomość przemijania budziła w ludziach lęk i przerażenie, z drugiej strony jednak śmierć postrzegana była jako brama prowadząca do krainy zmarłych, granica, za którą nie ma już chorób, bólu i nieszczęścia. Aby ten strach okiełznać, stosowano skomplikowany system nakazów i zakazów, który określał zasady postępowania ze zwłokami i pozwalał się odnaleźć w kryzysowej sytuacji. Śmierć z własnej ręki nie była jednak tak prostą sprawą, jak mogłoby się wydawać. Jeżeli człowiek powiesił się w pomieszczeniu, starano się, by jego ciała nie wynosić drzwiami. Przeciągano je zatem pod progiem, przez specjalnie zrobiony otwór, lub wyrzucano oknem, co miało chronić przed piorunami, gradem i powrotem duszy zmarłego, która błąkać miała się po świecie. Wisielców nie myto ani nie przebierano w inne ubrania. Ludzie bali się dotykać takiego człowieka, wierząc, że zginął z rąk diabła – a od ciemnych mocy lepiej się trzymać z daleka. Na polanach i pod lasami, w bezpiecznej odległości od ludzkich siedlisk, budowano prymitywne cmentarze, na których rzadko kiedy stawiano krzyże. Poszczególnych mogił oraz samego cmentarza w żaden sposób również nie oznaczano – zwłoki okładano jedynie kamieniami i zasypywano ziemią, resztę pozostawiając naturze. Zarówno samobójczy akt, jak i ciała wisielców traktowano z pogardą. Chowanie zwłok z dala od cmentarza parafialnego miało nie tylko zabezpieczać przed nieszczęściami, które mógł ściągnąć zmarły, ale także być swego rodzaju piętnem dla tego, który targnął się na własne życie. Za sprawą kontaktu ze śmiercią, część przedmiotów i fragmentów ciała należących do zmarłego, zwłaszcza wisielca, nabierała magicznych właściwości. Szczególnym zainteresowaniem osób uprawiających magię cieszyły się fragmenty ubrania (np. nitka wyciągnięta z koszuli, pas) i sznur, na którym się ktoś powiesił. Nawet mały jego kawałek, noszony przy sobie, zapewniał właścicielowi szczęście i powodzenie w życiu. Spośród fragmentów ciała czarownicy najbardziej cenili sobie palec ucięty tuż po odnalezieniu zwłok, dłoń, zęby, kości, włosy i… genitalia samobójcy. Baca Gruś z Krościenka używał włosów łonowych wisielca do pokonania czarów rzuconych na stado owiec. Z kolei noszenie przy sobie wysuszonych genitaliów powodowało niesłabnącą potencję seksualną u mężczyzn. Nie trzeba chyba wspominać, jak bardzo pożądanym artefaktem były wśród miejscowych górali? Mroczne historie ukryte w nazwach Ludzie o samobójcach mówili niechętnie, niechętnie urządzali im również pogrzeby – były zwykle ciche i skromne, uczestniczyła w nich tylko najbliższa rodzina, która wstydząc się czynu krewnego, próbowała o nim jak najszybciej zapomnieć. Pochówek zazwyczaj odbywał się bez udziału księdza, pod osłoną nocy. Większość ludzi bała się miejsc, gdzie chowano samobójców – unikano ich nawet za dnia, by nie kusić losu. Skazani na wieczne zapomnienie samobójcy rzadko kiedy mogli liczyć na uwagę, nawet podczas Święta Zmarłych. Grzebano ich często na granicach wsi, w ziemi, która nie należała do nikogo. Ich zbieg oznaczano dawniej kamiennymi kopczykami – stąd powszechnie występujące w Beskidach Kopce (Trzy Kopce, Cztery Kopce, Góra Pięciu Kopców). Miejsce wybrane na cmentarz dla samobójców musiało być stosunkowo rzadko uczęszczane, jednak łatwo dostępne, tak, by można do niego bez problemu dowieźć zwłoki zmarłego. Ciała samobójców wywożono na górę  na starych, rozsypujących się wozach o kołach bez żelaznych obręczy, które po pogrzebie (zmarłych zakopywano lub strącano w przepaść) porzucano jako nieczyste. Zwyczaj ten miał odstraszyć wiernych od popełniania samobójstwa i być przestrogą przed tym, co może ich spotkać, gdy nie będą przestrzegali jednego z najważniejszych przykazań – życie dane od Boga było święte i należało je szanować. Z czasem samobójców zaczęto grzebać pod cmentarnymi murami. Miejsca pochówku w górach i na rozstajach dróg z czasem zarosły, a do dzisiaj pozostały po nich tylko nazwy. Wisielak, Wisielec, Wisielakówka, Obwiesie, Zabite, Mogielica czy Mogiła to tylko niektóre z nich, które ciągle można znaleźć na mapach Beskidów. Towarzyszą im często równie posępne i owiane złą sławą wzgórza, na których tracono skazańców. Szubienica, Szubieniczna Góra czy Szubienna Góra, na których dokonywano egzekucji, stały się jednocześnie miejscami pochówku – przestępców także grzebano zwyczajowo w niepoświęconej ziemi, w pobliżu miejsca kaźni. Czasami, zbaczając z górskich szlaków, nadal trafić można na ich kości. — Na podstawie: U. Janicka-Krzywda i K. Ceklarz – „Czary góralskie”, U. Janicka-Krzywda – „Zwyczaje, tradycje, obrzędy”, Józef Nyka – „Tajemnice skalnej ziemi”. Post Mroczne Beskidy: Samobójstwo w kulturze ludowej pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

marcogor o gorach

Ze schroniska Andrzejówka na Waligórę i Ruprechticki Szpiczak

Poznając olbrzymie połacie Sudetów na mojej drodze nie mogło braknąć również Gór Kamiennych, pasma w Sudetach Środkowych, ciągnących się wzdłuż granicy polsko-czeskiej. Dzielą się one na cztery mniejsze pasma: Góry Krucze, Czarny Las, Pasmo Lesistej i Góry Suche, oddzielone przełomowymi dolinami rzek i potoków. Wzniesienia Gór Kamiennych mają strome stoki, wąskie grzbiety o silnie urozmaiconej linii grzbietowej. Często mają wygląd stożków. Mając na uwadze swój plan zdobywania Korony Gór Polski pierwsze swe zainteresowanie skierowałem na Waligórę, najwyższy szczyt Gór Suchych i całego pasma. Góry Suche to pierwszy od wschodu człon Gór Kamiennych, jest to zarazem najwyższe, największe i najbardziej zróżnicowane ich pasmo górskie.  GÓRY SUCHE Przez partie szczytowe tych gór przechodzi granica państwowa Polski i Czech. W krajobrazie tych niskich gór uderza niezwykła różnorodność rzeźby terenu. Występują tu wąskie doliny wzdłuż górskich potoków, wdzierające się w zbocza. Szczyty stożkowe z wyraźnym podkreśleniem stromych zboczy. Ze zboczy tych roztaczają się piękne panoramy na okoliczne miejscowości i oddalone pasma górskie. Zachowany został w większości pierwotny charakter krajobrazu. Góry mimo niewielkich wysokości posiadają niespokojną, poszarpaną linię grzbietową. Nazwa gór związana jest z budową geologiczną oraz nieprzepuszczalnością podłoża, co ma wpływ na występowanie suchych dolinek, które cechuje ubóstwo w wodę. Jak pisałem ich najwyższym szczytem jest Waligóra -936 m n.p.m. PRZEŁĘCZ TRZECH DOLIN Leży on ponad Przełęczą Trzech Dolin (805 m n.p.m.). Podejście na szczyt było więc szybkie i krótkie, ale bardzo strome. Trudności potęgowało usypujące się kamienne podłoże na ścieżce. Sama Przełęcz Trzech Dolin to płaskowyż potocznie nazywany Halą pod Klinem. Znajduje się w centralnym punkcie Gór Kamiennych, gdzie schodzą się trzy grzbiety głównego grzbietu Gór Suchych. Na przełęczy znajduje się węzeł szlaków turystycznych i rowerowych. Przełęcz posiada także malownicze trasy biegowe i zjazdowe z licznymi wyciągami narciarskimi na stokach o różnym stopniu trudności. Corocznie w okolicach przełęczy rozgrywana jest w lutym popularna międzynarodowa impreza narciarska Bieg Gwarków. Dzięki bliskiemu położeniu góry są częstym obiektem wypadów weekendowych mieszkańców Wałbrzycha. SCHRONISKO ANDRZEJÓWKA Sto metrów niżej, na północny zachód od przełęczy znajduje się schronisko „Andrzejówka”. I tu właśnie była moja baza wypadowa w te góry. Nic dziwnego, bo przecież to jedno z najlepszych schronisk w Polsce, od lat w czołówce rankingu schronisk prowadzonym przez redakcję magazynu n.p.m. Długo by pisać o jego zaletach, ale nie o reklamę tu chodzi. Jedynym mankamentem według mnie jest fakt, że można dojechać tu kursowym autobusem z Wałbrzycha, więc zawsze pełno tutaj turystów. Po drugie pod samo schronisko dojedziemy też autem. Jako ciekawostkę podam tylko fakt, że w 1936 przez dwa tygodnie mieszkała w „Andrzejówce” królowa holenderska Wilhelmina z córką. Dominującym elementem krajobrazu tego miejsca jest jednak pobliski szczyt. Spod schroniska najlepiej widać północne zbocze masywu Waligóry, opadające bardzo ostro ku przełęczy. WALIGÓRA Mimo tego wejście na zalesiony wierzchołek Waligóry zajęło mi tylko kwadrans. Tak jest po prostu blisko, gdyż żółty szlak poprowadzono centralnie na szczyt w linii prostej, więc czasami trzeba iść prawie na czworakach, jak kamienie uciekają spod stóp. Szczyt stał się celem wycieczek już w XIX w., gdy był odsłonięty i stanowił dobry punkt widokowy. Po roku 1945 istniała na nim drewniana wieża triangulacyjno-widokowa, jednak popadła w ruinę i została rozebrana. Waligóra należy oczywiście do Korony Gór Polski, Korony Sudetów i Korony Sudetów Polskich. PRZEŁĘCZ POD GRANICZNIKIEM Po zejściu tym razem południowym, łagodnym zboczem, na rozdrożu zmieniłem kolor szlaku na czarny i dotarłem na granicę polsko-czeską. Czując niedosyt z powodu braku widoków z Waligóry zdecydowałem się dostać na pobliski czeski szczyt Ruprechticki Szpiczak, gdzie rozległe panoramy miała gwarantować stalowa wieża widokowa. Na wierzchołek wspinałem się już po zielonym, granicznym szlaku. Wszedłem na niego z Przełęczy pod Granicznikiem, gdzie znajduje się wiata turystyczna oraz węzeł szlaków turystycznych. Podejście nim było też dość strome i wymagające. Dlatego zauważyłem, że te góry mimo niewielkich wysokości są trudne i męczące dla niewprawnego turysty. RUPRECHTICKI SZPICZAK Szczyt Ruprechtickiego Špičáka, jak piszą Czesi ma wysokość 880 m n.p.m. i jest górą graniczną, ale jego kulminacja jest już po czeskiej stronie. Wzniesienie jest najwyższym szczytem czeskiej części pasma Gór Suchych (czes. Javoři hory). Jak pisałem na wierzchołku stoi stalowa wieża telekomunikacyjna z ogólnie dostępnym tarasem widokowym, zbudowana w 2002. Dzięki temu podziwiać możemy piękno Kotliny Broumovskiej, Broumowskie Ściany, Góry Stołowe oraz Karkonosze. Nasyciwszy oczy widokami, które obejmowały także mgiełki w dolinach zawróciłem po własnych śladach do bazy, czyli schroniska Andrzejówka. Tutaj czekało na mnie autko monitorowane dzięki systemowi GPS firmy http://www.gpsguardian.pl/. SOKOŁOWSKO Pożegnawszy się z tym uroczym, klimatycznym miejscem pojechałem jeszcze do Sokołowska. Ta taka mała miejscowość u podnóży tego pasma, zwana śląskim Davos, gdzie zachowały się zabytki po latach dawnej świetności. Tutaj w 1855 r. zostało uruchomione pierwsze na świecie specjalistyczne sanatorium dla gruźlików, w którym zastosowano nowatorską metodę leczenia klimatyczno-dietetycznego. Na jego wzór później został stworzony ośrodek leczenia gruźlicy w Davos. Ciekawy jest fakt, że pobyt we wsi Tytusa Chałubińskiego, znanego odkrywcy Tatr zaowocował pośrednio jego zainteresowaniem Zakopanem, gdyż rozpoczął poszukiwania okolicy zbliżonej do tego uzdrowiska dla zorganizowania w Polsce takiego samego ośrodka leczenia gruźlicy, jak tutaj na niemieckim Śląsku. GÓRY KAMIENNE Kolejną ciekawostką jest fakt, że w młodości mieszkał tu reżyser filmowy Krzysztof Kieślowski. We wsi przypominają o tym fakcie dwie tablice pamiątkowe, w tym na domu, w którym mieszkał. Warto zobaczyć tu historyczne założenie urbanistyczne, park, odbudowywane sanatorium Grunwald, zespół dawnego Sanatorium dr Brehmera oraz cerkiew prawosławną pw. św. Michała Archanioła. To prawdziwa perełka wśród uzdrowisk, obecnie zapomniana, więc na nowo musi czekać na ponowny rozkwit. To był już koniec dnia pełnego wrażeń, pierwszego mego spotkania z Górami Kamiennymi. Na koniec jak zawsze zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć z wycieczki. Z górskim pozdrowieniem Marcogor [See image gallery at marekowczarz.pl] Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Kaplica czaszek Kudowa-Zdrój

SISTERS92

Kaplica czaszek Kudowa-Zdrój

Beskid dla dzieci. Dawna wieś w pigułce

wszedobylscy

Beskid dla dzieci. Dawna wieś w pigułce

Obserwatorium kultury i świata podróży

W drodze na Soszów wylądowałam na Stożku Małym i Wielkim

To miał być kolejny wyjazd w Beskidy. Miał być Soszów Mały i Soszów Wielki. Jechałam z dwoma jeszcze osobami, wszystkie chyba zgubiłyśmy przytomność umysłu bo naprawdę żadna z nas w pewnym momencie nie zauważyła znaków i tak się wszystko pokręciło, że wylądowałyśmy w … Czechach!  Idziemy z mapą. Mamy przecież orientację w miarę i wędrujemy zgodnie ze szlakiem. Na Soszów Mały jakoś poszło, potem Wielki tak samo chociaż już jakąś krętą drogą. W momencie gdy miałyśmy wracać na spokojnie tak nas wyprowadziły szlaki i niestety ludzie, którzy z ogromną pewnością siebie wskazali nam złą drogę, że wylądowałyśmy w kierunku Stożka Małego i Wielkiego. No ale OK. przecież lubimy chodzić to żaden problem, tylko by zdążyć na pociąg … Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że dostałam sms z powiadomieniem: Witamy w Czechach! a spoglądając na zegarek modliłam się by z „tych Czech” dobiec na pociąg w Wiśle. Widoczki dookoła cudowne. Szczególnie właśnie w drodze na Stożek, gdzie zjadłam w biegu najlepszą w życiu zupę pomidorową jaką musicie koniecznie będąc tam zjeść. Następnie zaczyna się nasz koszmar bo mamy do pociągu niecałe 2 h a tyle samo wskazują znaki na wędrówkę. Lipa! Idziemy zatem ile sił w nogach. Wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy się znowu nie zgubiły! W pewnym momencie trafiłam na jakieś chałupy. Miałam do wyboru iść dziwną drogą, która prowadzi raczej nie tam gdzie zmierzam lub iść drogą asfaltową przez ciemny las. Jakimś cudem wśród domków znalazłam człowieka, bo miałam wrażenie, że nikogo nie ma i życie tu wymarło. Facet twierdził, że za 15 min zejdziemy. Znając góralskie poczucie czasu, mówię do dziewczyn, że droga jest ok, ale biegniemy bo nie zdążymy. I lecimy tym ciemnym lasem w dół, droga nie ma końca. A jak już ma, to okazuje się, że za 1,5 km jest dworzec Wisła Głębce. Nigdy z niego nie wracałam, więc pojęcia nie miałam jak faktycznie daleko jest. Moja intuicja kazała mi zapytać jeszcze jedną osobę o drogę. Pan mówi, tak do Wisły Głębce tędy tak, tak. Pójdziecie z jakieś ponad 30 min!. Dodam, że do pociągu mamy niecałe 20 min. No to bieg. Bieg na ostatni pociąg, gdzie po drodze by dotrzeć na dworzec trzeba ominąć jakieś dziwne konstrukcje i roboty, iść na około i cudem trafić bo nie ma prawie oznaczeń jak na rzekomy dworzec się dostać. Leje się z nas pot jakby oblano nas wiadrami wody. Pociąg stał. Ufff. Niecałe 3 minuty po naszym wejściu do środka odjechał. Miałyśmy szczęście w nieszczęściu. A na koniec w Pszczynie była taka burza, że spadło drzewo na tory i prawie 2 h czekania. Jak wyszłam z domu po 6 rano tak wróciłam po 24. To był długi i ciężki dzień, mimo pięknych widoków i smacznej zupy. Do dzisiaj zastanawiamy się nad oznaczeniami szlaków. W pewnym momencie na w okolicach Soszowa i przed nim nie było nic. Przypomnę, że trzy osoby się za szlakiem rozglądały. W drodze powrotnej też zaskoczenie. Niebieski szlak, rozdzielający się na dwa. Kierujący w dwie różne strony, a oglądany na mapie wcale tak nie był rozrysowany i co lepsze wcale się nie rozdzielał i z niczym nie łączył. Kategoria: Góry Tagged: soszów mały, soszów wielki, stożek mały, stożek wielki

Droga górska

marcogor o gorach

Droga górska

Nieraz zapewne schronienie w górach dawała wam, czy to przed ulewą, czy też burzą, albo zmrokiem  nieoceniona koleba tatrzańska. O niej dziś krótki wierszyk. „Moja kolebo! Tyś mnie w ciemną noc ratowała w smutku zachodzacego dnia, utuliła w czarnej nocy przestworzem gwiezdnym, byłaś mi przez Boga gniazdem uwitym podczas gromów co doliną wstrząsały. Tyś mi zaciszem pomiędzy skały moja kolebo! Z rana rześkim zapachem litworu wstaję pełen zachwytu i młodzieńczego wigoru.” Stefan Becker Pora też na kolejne wiersze o górach spośród nadesłanych na konkurs poezji górskiej… Dziś wiersz Natalii o górskiej drodze: Droga w górach szpital dla poranionych dusz okadzanych halnym i łatanych korą jodłową ciał oczyszczanych przez przędzę babiego lata boleśnie rozciąganych między tą a tamtą ścieżką przepuszczanych przez promienie słońca jak przez filtr ostateczny twarde bukowe serce przytula duszę od ciała bolesny proces uwieńczony zmęczonym szczęściem prostego wędrowca Piołun otoczenie Morskiego Oka – Wołowy Grzbiet, Mięguszowieckie Szczyty, Cubryna i Mnich A na koniec polecam usługi firmy http://www.kompensja.pl/odszkodowania/wypadek-samochodowy/. Potrafią konkretnie pomóc osobom poszkodowanym w uzyskaniu jak najwyższej kwoty odszkodowania. A przecież my podróżnicy często poruszamy się samochodami, a licho nie śpi… Z górskim pozdrowieniem Marcogor Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Cerro Torre. Diabelski szczyt – film dokumentalny

Obserwatorium kultury i świata podróży

Cerro Torre. Diabelski szczyt – film dokumentalny

Stavanger

Podróże MM

Stavanger

Stavanger to niewielkie, liczące ok. 130 tyś. mieszkańców miasto, położone w południowo-zachodniej części Norwegii. Spędziliśmy tutaj zaledwie 2 godziny. Tyle czasu nam wystarczyło, by pokręcić się po mieście, porobić zdjęcia, a potem wsiąść na prom do Tau, skąd dalej ruszyliśmy na Preikestolen. Stavanger nie jest miejscem wyjątkowo szczególnym. Nie ma tu zbyt wielu zabytków ani innych atrakcji, które ściągałyby do miasta tłumy turystów, dlatego też Stavanger ukażę Wam w postaci fotorelacji z krótkim wstępem i praktycznymi informacjami. ♦ Jak dotrzeć do Stavanger z lotniska Sola?Do Stavanger spod terminalu odjeżdżają autobusy. Najtańszą opcją jest komunikacja miejska Kolumbus linia nr 9 (charakterystyczne, zielone autobusy miejskie). Do miasta dotrzemy w ok. 45 minut. Bilet kosztuje 38 NOK, czyli ok. 17 zł. Takowy w postaci paragonu należy nabyć u kierowcy. Oprócz Kolumbusa do Stavanger kursują także prywatni przewoźnicy. Czas podróży jest krótszy, lecz cena za przejazd znacznie wyższa (ponoć 100 NOK).Należy pamiętać, że linia nr 9 (Kolumbus) ze Stavanger nie zawsze kursuje do lotniska. Ten jadący do portu lotniczego kończy kurs w miejscowości Sandnes (taka nazwa widnieje na ekranie pojazdu). Nie ma raczej szansy wsiąść w niewłaściwy autobus, ponieważ przy zakupie biletu należy podać cel podróży. Przystanek końcowy Kolumbusa w Stavanger znajduje się w centrum, koło stawu Breiavatnet.Kolumbus linia 9 na lotnisku Stavanger Sola♦ StavangerStavanger to miasto portowe założone w XII wieku. Jak już wcześniej wspomniałem, próżno tu szukać wielu zabytków (o dziwo, przecież miasto istnieje już niespełna 900 lat!), choć parę takowych się znajdzie. Chyba najcenniejszą budowlą miasta jest katedra św. Swithuna (Stavanger domkirke) z przełomu XI/XII wieku. Jest to jedyna świątynia w Norwegii, która zachowała swój pierwotny wystrój. Najbardziej reprezentacyjną ulicą Stavanger jest Ovre Strandgate, gdzie podziwiać można charakterystyczną, norweską zabudowę z XVIII/XIX wieku. Oprócz białych domków, w Gamle Stavanger (stare miasto) znajdziemy także Muzeum Konserw (Norsk Hermetikkmuseum). Ciekawe może się również wydawać Muzeum Ropy Naftowej. Jeśli ktoś spędzi w mieście nieco więcej czasu to chyba warto, gdyż Stavanger jest norweską stolicą przemysłu naftowego. Miasto jest raczej nowoczesne, niewyróżniające się niczym szczególnym. Klimat Norwegii najbardziej odczuwalny jest wśród uliczek Gamle Stavanger, czyli dzielnicy znajdującej się w pobliżu zatoki Vagen. Stavanger, zatoka VagenKatedra św. Swithuna (Stavanger domkirke)Katedra św. Swithuna (Stavanger domkirke)prom Stavanger - TauStavanger z lotu ptakaStavanger z lotu ptakaStavanger z lotu ptaka

Góry to magia w kamieniu zaklęta

marcogor o gorach

Góry to magia w kamieniu zaklęta

  Góry często pozwalają nam zrozumieć, Że nasze umęczone człowieczeństwo Oczyszcza się i uszlachetnia przez cierpienie.     Giuseppe Mazzotti To mądre zdanie, bo gdzież lepszy czas i miejsce na przemyślenia niż na górskim szlaku. A znacie dekalog prawdziwego turysty, bywalcy parków narodowych? Oto on: DEKALOG PARKÓW NARODOWYCH 1. Będziesz miłował Przyrodę Parku Narodowego i podziwiał, krzywdy jej nie czyniąc. 2. Nie zabijaj. 3. Nie niszcz. 4. Nie pal ognia. 5. Nie zbieraj. 6. Nie wprowadzaj. 7. Nie poruszaj się poza szlakami dozwolonymi i przy użyciu niedozwolonych sposobów. 8. Nie zostawiaj. 9. Nie nocuj. 10. Nie hałasuj. Na koniec dzisiejszej refleksji kolejny piękny wiersz o naszej miłości, jaki odnalazłem… Tatry moje Tatry, mój świecie odległy i bliski Jesteście nie moje, a jednak wszystkim Nie dacie się podbić, zdobyć, zawładnąć Pozwalacie wciąż marzyć, tęsknić, pragnąć. Góry, to magia zaklęta w kamieniu Spotkać się z Wami, dać szansę pragnieniu Poznawać poprzez dotyk stopą i dłonią Mokrą koszulą i skórą spoconą. Na piechotę, kilometry z plecakiem Nieśpiesznie, ścieżkami z wyznaczonym znakiem W ścian skałach rozgrzanych, z wielką radością Z bólem kontuzji, z przemokniętą złością. Jak arcydzieło skrywam pod powieką Każdą doskonałość Waszej skalnej grani Letnim porankiem widzianą z polany. Moc emanującą z urwisk surowych. Świetlistość szczytów w dniach popołudniowych Szelest traw targanych wiatrami jesieni I twarze tych, co na szlakach minęli. Góry to magia w kamieniu zaklęta Nieświadoma, bezwolna, zajmująca Każąca marzyć i tęsknić bez końca. autor elka 123 widok z Łomnickiej Przełęczy na masyw Sławkowskiego Szczytu i masyw Pośredniej Grani A przy okazji polecam firmę, która m.in. wypożycza namioty okolicznościowe http://www.mastermarket.com.pl/namioty-handlowe-ekspresowe/targowe/. Mi się bardzo przydało na osiemnastkę córki… Z górskim pozdrowieniem Marcogor   Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Obserwatorium kultury i świata podróży

11 Spotkania Z Filmem Górskim w Zakopanem – relacja z festiwalu

Wszystko zaczęło się od konkursu na Planet+, gdzie można było wygrać karnety na 11 Spotkania Z Filmem Górskim. Program znałam już wcześniej. Widziałam, że wystąpią znajomi wspinacze ze śląska Janusz Gołąb i Wojtek Grzesiok, że będzie Andrzej Bargiel, którego chętnie posłucham na żywo, Kinga Baranowska, której nigdy wcześniej wypowiedzi nie słuchałam i wiele innych ciekawych osobowości, a co też ważne filmów górskich. Zacznę od tego, że tematyka górska a szczególnie wspinaczkowa interesuje mnie już od dłuższego czasu. Tylko ktoś powie, no dobra, ale ty się Kaśka nie wspinasz, to po co ci to? Tak, nie wspinam się. W góry idę raczej na pagórki, wyższe szczyty zdobywam wolniej niż przecięty włóczykij górski, ale co z tego?. Góry czy te niskie, czy wpatrywanie się w te wysokie pozwalają mi na oderwanie głowy od okrutnej rzeczywistości. W swoich podróżach zwiedzam głównie miasta, ale to też bywa czasem już nudne i trzeba jakoś urozmaicać czas. A góry wysokie i festiwal ? Po co mi to? Przyznam, że najciekawszą i do tej pory stale odkrywaną przeze mnie istotą ludzi gór jest ich głowa. Tak! Interesuje mnie głowa wspinacza. Po co się wspina? Dlaczego akurat ta góra? O czym myśli podczas wspinaczki? Czy się boi? Czy myśli o bliskich ? I tych pytań mam tysiące. Uznałam, że Spotkania Z Filmem Górskim pozwolą mi na kolejne nowe doświadczenia. Myślałam, że dowiem się ciut więcej o tym wszystkim, że po raz kolejny będę próbowała zrozumieć kolegów, którzy łazęgują tak wysoko … i się udało. Znowu wiem coś więcej! Fot. Archiwum prywatne Katarzyna Irzeńska Opiszę Wam swoje wrażenia z tych dni, filmów i prelekcji na jakich udało mi się być. Przyjechałam ze śląska po to by spędzić 4 dni w Kinie Sokół na zmianę z Dworcem Tatrzańskim. I wiecie co, siedziałam z otwartymi ustami na niektórych filmach czy prelekcjach z zachwytu nad ludzkim ciałem i możliwościami. Czwartek 3 wrzesień 2015 – Dworzec Tatrzański  Przyjeżdżamy do Zakopanego późnym popołudniem. Nocleg trochę daleko, ale co z tego. Biegniemy z plecakami do hostelu. Zostawiamy manele i biegiem na prelekcje. Rozpoczynamy swoją przygodę z festiwalem od: Najpiękniejsze zjazdy skitourowe w słowackich Tatrach – spotkanie z braćmi Miroslavem i Rastislavem Peťo. Dwóch młodych Słowaków pokazuje nam swoje narciarskie wyczyny. Widać jak opowiadają o tym z pasją i przygotowane materiały są bardzo ciekawe. Potem jeszcze krótko ale treściwie starszy Pan – nie pamiętam nazwiska – opowiada o terenach słowackich Tatr, gdzie występuje cudowna fauna i flora. Dowiaduję się nieziemskich informacji na temat kozic i innych zwierząt zamieszkujących Tatry. A pan co opowiada wkłada w to całe serce i jest to bardzo urocze. Następnie na scenę wchodzi Kazimierz Szych z opowieścią na temat wspinaczki w jaskiniach. Niegdyś jaskinia kojarzyła mi się z tłumami turystów, którzy za wysokie kwoty podziwiają stalaktyty i stalagmity. Gdy zobaczyłam na slajdach wspinaczkę w jaskini, a także poznałam historię górską pana Kazimierza to zaniemówiłam. Było także bardzo śmiesznie, pan Kazimierz ma ogromne poczucie humoru, mówi tak ciekawie, że chciałoby się go słuchać do rana. Na tym dniu muszę kończyć swoją przygodę z festiwalem bo jest późno i muszę wracać do hostelu, a droga daleka przed nami. Pełna wrażeń wracam i nie zdaję sobie sprawy z tego, że jutro będę zachwycona już do kwadratu. Fot. Julita Chudko Photography + Piątek 4 wrzesień 2015 – Dworzec Tatrzański, Kino Sokół Rano wstajemy wcześnie by zdążyć na pierwsze filmy. Miałam iść w góry, ale pogoda nieciekawa i całe szczęście, bo ominęłabym tak wiele. Rozpoczynamy festiwal na Dworcu Tatrzańskim. Pierwszy film na jaki trafiamy to Echo. Film przybliża język romansz (Rumantsch), używany tylko w sercu szwajcarskich gór. Fabuła nasycona jest melancholią i opiera się głównie na dialogu z mieszkańcami. Specyficzny film. Trzeba mieć do niego cierpliwość. Następnie oglądamy polski dokument o Manaslu, gdzie o wyprawie wypowiadają się nasi polscy wspinacze z Zakopanego. Bardzo ciekawy dokument i przyznaję, że oglądałam go już po raz drugi. Za każdym razem z takim samymi zaciekawieniem. Kolejnym filmem jest Tashi i mnich. Były mnich buddyjski Lobsang na odległym wzgórzu w Himalajach postanawia zająć się dzieciakami w ośrodku, które zostały do niego ze względu na biedę w domu oddane, znajdują się tam także sprzedane dzieci – tak, dobrze czytacie, sprzedane!. Tashi to jedna z podopiecznych. Ma 5 lat, zmarła jej matka, ojciec jest alkoholikiem. Dziewczyka jest małym rozwydrzonym potworem, którego nikt nie kocha, nikt nie chce. Oglądam film i jestem w szoku. Jak bardzo 5-letnie dziecko potrafi wyrażać nienawiść do otaczającej rzeczywistości. Jak emanuje patologią – nie z ze swojej winy. Film zarazem trudny, ale bardzo mądry. Wzruszyłam się na nim bardzo. Zostajemy jeszcze na Hiszpańskiej produkcji Panorama. To świetna opowieść o wspinaczkowej relacji ojca z synem. Przenosimy się do Dolomitów na Tre Cime di Lavaredo gdzie para wspinaczy rozpoczyna swoją przygodę. Mam ciarki, jestem przerażona wyczynem młodego chłopaka, a także spokojem i poparciem ojca. Widzę na własne oczy rzeczy, które wydawały mi się do tej pory niemożliwe. Całą wspinaczkę modlę się by nikt z nich nie spadł i przeżywam każdy kolejny wspinaczkowy krok. Niesamowity film! Idziemy do Kina Sokół. Na ekranie Jurek. Oglądam ten dokument już drugi raz. Drugi raz płaczę, drugi raz zachwycam się historią Jerzego Kukuczki. Drugi raz przeżywam film od nowa. Nie ma co pisać o Jurku. ten film trzeba zobaczyć. Przeżyć. Wzruszyć się. Jurek to jeden z ważniejszych filmów dla mnie, tak samo jak książka Mój Pionowy Świat. Następnie oglądamy wypowiedź Chrisa Boningtona. O życiu i wspinaczce. Co prawda film ma formę 1 osobowej wypowiedzi ale jest w nim wiele ważnych wspomnień. Całą uwagę skupiam na przedstawionej mi historii wspinaczkowej. Dostrzegam tu trudne momenty dla chyba każdego kto uprawia wspinaczkę i stracił partnera. Z ogromnym wzruszeniem i pasją Chris opowiada o swoim życiu i przygodzie. Ciekawy film, warto go zobaczyć. Następnie oglądamy Nini. Film o kobiecie, która w latach 30-stych uprawiała wspinaczkę i kręciła swoje dokonania kamerą! Nie wiem jak to robiła. Nie wiem jak przeżyła w ubiorze w jakim wychodziła w góry. Nie wiem jak poradziła sobie ze „sprzętem”, który głównie składał się z drewnianych kijów i beznadziejnych butów. Film dość melancholijny, dla cierpliwych. Przyznam, że wręcz psychodeliczny. Następnie czekamy na spotkanie z Denisem Urubko. Na początku wspinacz wchodzi na scenę i z rosyjską energią gra na gitarze śpiewając dla nas! Opowiada o swoich górskich dokonaniach. Ma duszę muzyka, zawsze na wysokości jak może to gra na jakimś instrumencie. Spotkanie było tłumaczone, Denis mówił do publiczności po rosyjsku. Denis Urubko Fot. Łukasz Ziółkowski I tu muszę uciekać z festiwalu. Jednak kolejny dzień przed nami, zatem niecierpliwie czekam aż minie noc! Sobota 5 wrzesień 2015 – Dworzec Tatrzański, Kino Sokół Wybieramy się na Dworzec Tatrzański. Tam oglądamy film Dorastanie. Opowiada on o życiu w Afryce i dojrzewaniu młodych ludzi, których losy obserwujemy na przestrzeni 2 lat. Dorastają w Lesotho, mimo, że dookoła nic praktycznie się nie dzieje, to reżyser paradoksalnie udowadnia, że w świecie młodych ludzi dzieje się aż za nadto. Film należy do nietuzinkowych, gdzie znów przyda się trochę cierpliwości, jednak metafora jaką mamy tutaj zrozumieć jest kluczem dla całego filmu. Następnie oglądamy film Endurance – czyli śladami Shackeltona. Poznajemy w tym filmie odważnych ludzi, którzy postanowili wykonać rejs do Georgii Południowej, gdzie czekała na nich wielka przygoda. Film jest o tyle ciekawy bo ukazuje warunki arktyczne wspinaczki a także sylwetki bohaterów – każdego w innej perspektywie. Wszyscy tu są z innego świata. Biznesmeni, snowbordzistka, wspinacze, żołnierze czy naukowiec i udowadniają, że jak się chce to można wszystkiego dokonać. Piękny krajobraz i niesamowita przygoda przyciągnęły bardzo moją uwagę. Następnie biegniemy do Kina Sokół. Tu czeka na nas przedpremierowy pokaz filmu Darka Załuskiego No Ski, No Fun o wyczynach skitourowych Andrzeja Bargiela. Historia pierwsza klasa. O życiu Andrzeja i jak to się wszystko zaczęło. Dlaczego narty? Dlaczego zjazdy z ośmiotysięczników? Przecudowne sceny, ujęcia i profesjonalizm – zarówno Andrzeja jak i reżysera. A potem chwila rozmowy z Andrzejem Bargielem i Darkiem Załuskim. Teraz swoją prelekcję ma Marcin Tomaszewski – Katharsis. Opowiada o wspinaczce big wall-owej w Norwegii. Wyjaśnia nam także na czym to polega i przyznam, że nie mogę wyjść z zachwytu i wręcz przerażenia. Marcin Tomaszewski pokazując kolejno slajdy wprawia mnie w stan niedowierzania, że człowiek jest w stanie tyle wytrzymać, w taki sposób zdobyć ścianę i mieć w sobie tyle siły zarówno psychicznej jak i fizycznej. Świetna prezentacja i trzymam kciuki za kolejne sukcesy Marcina! Marcin Yeti Tomaszewski Fot. Materiały prasowe Spotkań z Filmem Górskim Na chwilkę opuszczamy kino by wrócić na moich wspaniałych kolegów ze Śląska. Janusza i Wojtka. Na scenę wchodzi Wojciech Grzesiok i Janusz Gołąb, którzy opowiedzieli bardzo humorystycznie a zarazem merytorycznie o swojej wspinaczce na Denali drogą Cassina. Cała sala porwana była salwami śmiechu. Przyznam, że takie prezentacje lubię najbardziej. Chłopaki sprawili, że się popłakałam ze śmiechu, a przy okazji zachwycili Alaską i McKinley-em. Oby więcej takiej swobody w opowiadaniu o swoich wyczynach. Podoba mi się, że mieli dystans do siebie i pokazali, że na górę weszła trójka przyjaciół a nie zmuszonych do tego facetów. Janusz Gołąb Fot. Materiały prasowe Spotkań z Filmem Górskim Wojciech Grzesiok, źródło zdjęcia: archiwum prywatne Wojtka Gaszenbrum II i historię swojej wspinaczki w rozmowie z Januszem Majerem przedstawiła nam Kinga Baranowska. Zaskoczyła mnie troszkę Kinga wypowiedzią, że góry nie są jej całym światem a jedynie dodatkiem. Zadałam sobie pytanie: czy to zatem góry wysokie są jej pasją? czy kaprysem?, który realizuje ze względu na duże możliwości. Baranowska wspomniała także o akcji ratunkowej dla Olka Ostrowskiego. Podobały mi się pytania Janusza Majera, gdyż były bardzo przemyślane i na miejscu. Ta drobna kobieta ma już na swoim koncie 9 ośmiotysięczników. Który będzie następny? Kinga Baranowska Fot. Materiały prasowe Spotkań z Filmem Górskim Hic Sunt Leones – Andrzej Bargiel. Powiem tak. Jak Andrzej zaczął prezentować filmiki, jak stoi na szczycie i za chwilę ma zjechać serce stanęło mi w gardle. Widoki jak z bajki, a wrażenia wręcz przerażające – oczywiście z adrenaliną. Skąd ten młody Zakopiańczyk ma w sobie tyle energii i pomysłów? Bardzo cenię go za skromność i wewnętrzny spokój. Chłopak wie czego chce, realizuje sukcesywnie swoje cele i pokazał mi coś, z czego nie zdawałam sobie sprawy – a mianowicie, że nartami też można zdobywać ośmiotysięczniki i jest to genialne! Andrzej Bargiel Fot. Materiały prasowe Spotkań z Filmem Górskim I tu musiałam opuścić imprezę. Pełna wrażeń szybko kolejnego dnia skoczyłam jeszcze na jeden film i musiałam wracać na Śląsk. Niedziela 6 wrzesień 2015 – Dworzec Tatrzański Oglądam już ostatni dla mnie festiwalowy film The North Face: Always above us (with Conrad Anker). Film ukazuje lodowe zdobycie Hyalite Canyon w Montanie. Znowu zastanawiam się jak to możliwe, by wykonywać nad wodospadem takie akrobacje alpinistyczne, jak to możliwe by mieć tak silne mięśnie i jak to możliwe by tam nie zamarznąć? Świetny dokument, który pokazuje granice ludzkiej wytrzymałości, siłę a także walkę z tym by się nigdy nie poddawać. Efekty i widoki spektakularne! Wszystko co dobre szybko się kończy. Wracam na Śląsk pełna wrażeń i górskich inspiracji. Czy zrozumiałam głowy wspinaczy? Może trochę tak, ale to temat rzeka. Można go odkrywać stale i zaskakiwać się na każdym kroku. Wszystkim wspinaczom życzę powodzenia i tylu samo bezpiecznych wejść jak i zejść ze szczytów! I mam nadzieję, że do zobaczenia za rok w Zakopanem! Więcej przeczytacie na profilu facebook-owym Spotkań z Filmem GórskimKategoria: Góry Tagged: 11 spotkania z filmem górskim, Andrzej Bargiel, Dariusz Załuski, Denis Urubko, festiwal wysokogórski, Janusz Golab, Jurek, Kazimierz Szycha, Kinga Baranwska, Marcin Tomaszewski, Wojciech Grzesiok, zakopane festiwal filmowy

Bezpieczeństwo w górach: Orientacja w terenie

With love

Bezpieczeństwo w górach: Orientacja w terenie

Włochy by Obserwatore

10 błędów popełnianych po zamieszkaniu we Włoszech

By http://obserwatore.euWłochy mają znakomity PR. Cudowna melodia języka włoskiego pieści uszy, wyśmienita kuchnia włoska zaspokaja najbardziej wykwintne podniebienia, a włoskie panoramy, zabytki, słońce, morze, góry i generalnie wszystko jest harmonią cudownych przeżyć. Planując wyjazd do Włoch widzimy Włochy w różowych kolorach i spodziewamy się, że  oto zaczynają się wakacje przez 365 dni w roku! Trzeba  jednak […]Czytaj oryginalny wpis: http://obserwatore.eu.

Planowanie podróży - wyzwanie:

MAGNES Z PODRÓŻY

Planowanie podróży - wyzwanie: "Bieszczady i nie tylko"