Pierwszy raz w Górach Opawskich – na Biskupiej Kopie i na Przedniej Kopie

marcogor o gorach

Pierwszy raz w Górach Opawskich – na Biskupiej Kopie i na Przedniej Kopie

Góry Opawskie (czes. Zlatohorská vrchovina), to mezoregion wchodzący w skład pasma górskiego Jesioników (czes. Jeseníky), w Sudetach Wschodnich. Jest to zarazem najdalej na wschód położony na obszarze Polski fragment Sudetów. Polski obszar Gór Opawskich składa się z kilku części, ale najważniejsze to obszary Masywu Parkowej Góry i Masywu Biskupiej Kopy. Na terenie pasma znajduje się Park Krajobrazowy Góry Opawskie z licznymi zabytkami kultury i przyrody. Obszar tych gór w przeszłości określano popularnie jako Górnośląski Zakątek Górski, ponieważ był on jedynym obszarem z górami na Górnym Śląsku należącym do Niemiec. Z Górami Opawskimi wiąże się także wiele tajemnic, związanych ze znajdującymi się tu złożami złota oraz zaginionym miastem Rosenau. W Polsce pasmo to ciągnie się więc wąskim, niespełna 20-kilometrowym pasem wzdłuż granicy. Jako pierwszy odwiedziłem Masyw Biskupiej Kopy, aby zdobyć najwyższy szczyt tych gór do KGP. Z okien samochodu obejrzałem Prudnik, który widziany na tle Gór Opawskich jest jednym z najbardziej malowniczych miast Opolszczyzny. Stamtąd dotarłem w okolicę Jarnołtówka i Pokrzywnej, które stanowią najważniejsze ośrodki turystyczne w regionie. Odnalazłem gdzieś tam mały parking u ujścia Bystrego Potoku do Złotego Potoku. Właśnie wzdłuż potoku wiedzie malownicza ścieżka przyrodnicza z Pokrzywnej na Biskupią Kopę i tą trasę na szczyt wybrałem. Pomogło przeczytanie przewodnika o Sudetach zakupionego w księgarni Mapnik. Tuż nad parkingiem znajduje się polana z kaplicą polową, gdzie w lecie odbywają się msze św. Religijny wystrój polany robi duże wrażenie. Jest też tutaj miejsce na ognisko. A woda z pobliskiego źródełka podobno ma właściwości lecznicze. parking w Pokrzywnej nad Bystrym Potokiem Oprócz walorów przyrodniczych można w rejonie Bystrego Potoku spotkać ślady po kopalnictwie złota z okresu średniowiecza. Koryto potoku jest kamienisto-żwirowe z małymi progami kamiennymi, na których w kilku miejscach występują malownicze wodospady. Na obszarze rezerwatu Cicha Dolina utworzonego tutaj, na odcinku przebiegu ścieżki przyrodniczej potok tworzy atrakcyjny krajobrazowo przełom. I to wszystko przyciągło mnie, żeby wybrać ten wariant zdobycia Biskupiej Kopy. Ze zwierząt znajdują się tu stanowiska salamandry plamistej, które miałem okazję spotkać na ścieżce nie raz. Odnalazłem także starą sztolnię, pozostałość górniczej działalności człowieka. Po drodze minąłem też dawną skocznię narciarską zbudowaną w 1931 r., obecnie w ruinie. Cały czas prowadziły mnie szlakowskazy w kształcie jednorożca na drzewach. ołtarz polowy Tak dotarłem, pośród niezwykłej ciszy, przez nikogo nie niepokojony, na Mokrą Przełęcz, zwaną też Przełęczą pod Kopą. Większość trasy odbyłem wygodną, tzw. Płuczkową Drogą, by końcówkę przejść na dziko do siodła przełęczy. Znajduje się tu węzeł szlaków turystycznych oraz skrzyżowanie ścieżek i dróg leśnych, jedna z nich prowadzi od schroniska „Pod Biskupią Kopą”. Na stronę czeską odbiega stara ścieżka, którą wędrowali pierwsi turyści. Z ciekawostek dodam, że w pobliżu przełęczy znajdują się resztki murów niewiadomego pochodzenia ułożone z kamienia. Stąd już szybko granicznym szlakiem dotarłem na najwyższy szczyt Gór Opawskich. napis na cokole Krzyża Pojednania nieopodal Mokrej Przełęczy Najwyższy punkt góry, wraz z zabytkową wieżą widokową, znajdują się już po czeskiej stronie granicy. Biskupia Kopa jest najwyższym szczytem nie tylko w polskiej części Gór Opawskich, to również najwyższe wzniesienie województwa opolskiego. Po drodze z przełęczy w pewnym momencie z Czech dołącza tzw.Rudolfowa ścieżka i łączy się z granicznym szlakiem w miejscu nazwanym Krzyżem Pojednania. Oprócz krzyża stoi tam maszt telekomunikacyjny. Kiedyś stało tu czeskie schronisko Rudolfsheim, obecnie możemy odnaleźć pozostałości fundamentów. Idąc kawałek dalej odnalazłem kolejną ciekawostkę – Mnichowy Kamień oraz krzyż dziękczynny z 1925 r. postawiony przez gospodarza schronu. Na samym wierzchołku Biskupiej Kopy oprócz wieży widokowej zobaczyć możemy czeskie schronisko w budowie, jest także bufet i sklepik oraz ławki. Żeby wejść na wieżę trzeba zakupić bilet, który sprzedaje i  potem otwiera drzwi czeski właściciel góry! Ten miły Pan zamieszkał tu i powoli buduje schronisko, zbierając fundusze na różne sposoby, a wolnych chwilach nadaje na cb-radio ze szczytu. wieża widokowa na Biskupiej Kopie i schronisko w budowie-stan z IX.2014 Największą atrakcją jest tutaj oczywiście kamienna wieża widokowa o wysokości 18 m. Zbudowana w 1898 przez Morawsko-Śląskie Sudeckie Towarzystwo Górskie w jubileusz 50-lecia panowania cesarza Franciszka Józefa I. Przy wejściu do wieży stoi dawny austriacki kamień mierniczy z napisem „K.u.K. M.T. 1898”. Wejście na górną platformę zapewnia nam turystom szeroki widok na Jesioniki (czes. Jeseníky), Masyw Śnieżnika (czes. Králický Sněžník) i Góry Złote (czes. Rychlebské hory). Piękna jest też panorama miasta Zlaté Hory po czeskiej stronie. Widoczne są także zbiorniki wodne: Nyski i Otmuchowski. Podobno z wieży można zobaczyć nawet Karkonosze i Tatry! Natomiast niecały kilometr na północny zachód od wierzchołka znajdują się małe ruiny zamku Leuchtenštejn, który zbudowano w połowie XIII w. Dzięki tej niezwykłej budowli wieży w białym kolorze, w środku lasu, przypominającej swym wyglądem latarnie morską możemy zobaczyć więc przepiękne górskie panoramy. Mi pogoda niestety nie sprzyjała tego dnia do dalekich obserwacji. schody wewnątrz wieży Po rozmowie z nowym gospodarzem tego miejsca, który wszystko tak szczegółowo mi objaśnił ruszyłem w dalszą drogę. Moim kolejnym celem było polskie schronisko, poniżej szczytu, gdyż trzeba było w końcu coś zjeść ciepłego. To obecnie jedyne czynne schronisko turystyczne w Górach Opawskich. Posiada 50 miejsc noclegowych oraz salę restauracyjną na 65 miejsc, wraz z barem. Bardzo ciekawy jest wystrój wnętrza, na czele z kącikiem prezydenckim zawierającym podobizny wszystkich polskich prezydentów III RP wyrzeźbionych na drewnianych krzesłach. Obok schroniska jest też wiata turystyczna wraz z terenem na ognisko, a otoczenie upiększają dodatkowo interesujące rzeźby, m.in Ducha Gór. Bardzo przypadł mi do gustu klimat tego miejsca, gdzie turystów nigdy nie brakuje. Jako dowód przytoczę historyczny fakt, że Maria Borsutzky, przedwojenna turystka, w 1927 odwiedziła schronisko aż 74 razy. Trzy lata później ustanowiła nowy rekord – 86 odwiedzin. zabudowania schroniska pod Biskupią Kopą Po wpisaniu się do księgi pamiątkowej ruszyłem w dalszą drogę. Na powrót wybrałem żółty szlak, prowadzący wygodnie najpierw tzw. Ścieżką Langego, a potem tzw. Drogą Amalii. Przyznam szczerze, że nie mam pojęcia skąd w tym rejonie tyle takich chwytliwych nazw… Szybko dotarłem do Piekiełka, po drodze mijając kilka stanowisk daglezji, rzadko spotykanych drzew z rodziny sosnowatych. Piekiełko to kolejne niezwykłe miejsce w tych górach. Dawne wyrobisko po działalności górniczej kamieniołomu łupków fyllitowych. Wysokie, strome skały widziane z jego dna robią wrażenie, tym bardziej, że jest ukryty w lesie i łatwo go przeoczyć. W tym miejscu zboczyłem z żółtego szlaku i wszedłem na niebieski, którym dotarłem na Gwarkową Perć. jedyna taka drabinka w Sudetach- Gwarkowa Perć To kolejne wyrobisko na zboczu wzniesienia Bukowej Góry po nieistniejącym kamieniołomie łupków. Na stromym odcinku północnego zbocza powyżej przełomu Złotego Potoku rozciąga się niewielki skalisty grzbiecik z sterczącymi skałami nazwany „Karliki”. Żeby tu trafić trzeba pokonać metalową drabinkę o długości ponad 10 m, to jedyna taka w całych Sudetach! Pokonawszy tą stromą przeszkodę zszedłem na dno kamieniołomu i pośród malowniczych skałek dotarłem ponownie do Doliny Bystrego Potoku. Na jednej ze stromych ścian skalnych, poniżej wychodni łupków wmurowano kamienną tablicę w hołdzie poległym w latach 1939-1945. Znalazłem się znowu na znanej mi ścieżce dydaktycznej, którą wkrótce doszedłem na parking. Piekiełko To był koniec mego pierwszego spotkania z tymi górami. Mimo, że niewysokie i niezbyt rozległe jest to pasmo, to jak każde ma swoje walory i tajemnice. I doskonale nadaje się na wędrówki w poszukiwaniu ciszy i spokoju. Turystów tam nie za wielu, więc możemy samotnie spacerować przez długie godziny. Następnego dnia miałem jeszcze odwiedzić drugi ważny masyw Gór Opawskich, a nastąpiło to po noclegu w Głuchołazach, kolejnym ważnym miasteczku u stóp tych gór. Leżą one u podnóża Parkowej Góry, bardziej znanej, jako Góry Chrobrego. W mieście zachowała sie piękna, zielona dzielnica zdrojowa, jako pozostałość po dawnym uzdrowisku. Ten właśnie masyw postanowiłem jeszcze spenetrować, przed opuszczeniem tego pasma górskiego. Do masywu Góry Parkowej zalicza się szczyty górskie: Przednią Kopę (467 m n.p.m.), Średnią Kopę (543 m n.p.m.) i Tylną Kopę (527 m ). stacja drogi krzyżowej na Górze Parkowej Najciekawsza jest ta pierwsza – Przednia Kopa. Z Głuchołazów wychodzi na nią wiele dróg i ścieżek. Z wielu z nich ładnie się prezentuje masyw Biskupiej Kopy, widziany z oddali. Wzdłuż drogi na szczyt Przedniej Kopy znajdują się kamienne kapliczki drogi krzyżowej z 1930 r. Ponadto w masywie, nad Wiszącymi Skałami, znajduje się zabytkowa kapliczka św. Anny z 1908 r. W parkowych lasach odnajdziemy także wiele sztolni dawnych kopalń złota. Główną atrakcją historyczną jest jednak znajdująca się na szczycie Przedniej Kopy wieża widokowa z 1898 r. i otoczona w przyziemiu budynkiem schroniska, które spłonęło w 1996 r. Niestety sama wieża również jest obecnie w bardzo złym stanie technicznym, a wejście zabite dechami! Wyjście na kolejną wieżę widokową znowu przeszło mi koło nosa… jeden z dawnych szybów górniczych w masywie Góry Parkowej Historia tego miejsca jest niezwykła. Bowiem było tutaj schronisko turystyczne, później dom wycieczkowy, a nawet restauracja z dancingiem. Ciekawe czy nowy właściciel tego terenu zdoła przywrócić mu dawną świetność. Po odkryciu wszystkich tajemnic tej góry zszedłem na dół inną drogą, zaliczając przy tym bardzo ładny park zdrojowy z oczkiem wodnym i zabytkową tamą. To było moje pożegnanie z Górami Opawskimi. Wsiadłem do autka i udałem się na podbój dalszych terenów Sudetów. Na koniec zapraszam jak zawsze do obejrzenia fotorelacji z wycieczki. A tu znajdziecie graficzny opis mej trasy. Z górskim pozdrowieniem Marcogor [See image gallery at marekowczarz.pl]     Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Jak dobrze nam zdobywać góry: urodzinowy Kozi Wierch w Tatrach 2291 m.n.p.m. :)

PO PROSTU MADUSIA

Jak dobrze nam zdobywać góry: urodzinowy Kozi Wierch w Tatrach 2291 m.n.p.m. :)

          W piątek był wyjątkowy dzień. A wiadomym jest, że takie dni powinno spędzać się w wyjątkowy sposób. I dlatego też wymyśliłam, że urodziny Tomasza spędzimy na górskich szlakach. Raz, że dawno już w górach nie byliśmy. Dwa, że ładna pogoda miała być. Trzy, że ćwierćwiecze nie zdarza się co roku. Planowaliśmy wejść na Babią Górę Percią Akademików, ale wyczytaliśmy, że do końca września jest zamknięta z powodu remontu szlaku. Po dłuższym zastanowieniu postanowiliśmy, że jeśli już świętować, to z przytupem i pojedziemy w Tatry. Wybór trasy też nie był łatwy, w zbyt wielu miejscach jeszcze nie byliśmy i na zbyt wiele chcielibyśmy wejść. Tomasz chciał się wybrać na Krzyżne, na którym ja już kiedyś byłam, rozważaliśmy też Zawrat, aż wreszcie stanęło na czymś pomiędzy nimi, czyli na Kozim Wierchu. I był to naprawdę bardzo dobry wybór. :)      Z Krakowa wyruszyliśmy wczesnym bladym świtem, żeby zameldować się na parkingu na Palenicy Białczańskiej w okolicach godziny siódmej trzydzieści. Całkiem sporo ludzi już tam było, jeszcze więcej jechało za nami, ostatni wakacyjny piątek okazał się być dobrym terminem do górskich wędrówek nie tylko dla nas. Założyliśmy odpowiednie buty, sprawdziliśmy, czy wszystko mamy w plecakach, zakupiliśmy bilet do TPN i ruszyliśmy raźno asfaltową drogą przed siebie. Było jeszcze dość chłodno, aczkolwiek z każdym krokiem rozgrzewaliśmy się i jeszcze przed Wodogrzmotami Mickiewicza musieliśmy zrobić postój na ławce, żeby pozbyć się długich spodni, które później całą drogę ciążyły nam w plecakach. wyschnięty potoczek.Wodogrzmoty Mickiewicza.        Tuż za Wodogrzmotami Mickiewicza skręciliśmy w zielony szlak wiodący prosto do Doliny Pięciu Stawów. Jest to jedna z częściej uczęszczanych przez nas tras w Tatrach, która jednak niezmiennie robi duże wrażenie. Tym razem jej początkowa część minęła nam bardzo szybko, mieliśmy dość mocno tempo, które pozwalało nam wyprzedzać większość osób znajdujących się przed nami. Korzystaliśmy z okazji, że jeszcze nie było szalonych upałów, które zawsze spowalniają wędrówkę.        Zdecydowanie piękniejsza widokowo jest druga część trasy, ta od Nowej Roztoki w górę, gdy wychodzi się już z lasu. Doskonale widoczna staje się wówczas za naszymi plecami dolina, którą wędrujemy, a otaczające ją góry wydają się być o wiele wyższe niż są w rzeczywistości. W tym fragmencie zdecydowanie częściej zdarza mi się patrzeć za siebie, przez co zwykle idę nieco wolniej. ;)        Przyznam szczerze, że wybraliśmy zielony szlak do Doliny Pięciu Stawów także z powodu ostatnich doniesień prasowych, że Siklawa z powodu upałów całkowicie wyschła. Chcieliśmy się o tym przekonać na własne oczy. I jak faktycznie w niższych partiach zdarzało się nam zobaczyć wyschnięte potoczki, tak z Siklawą było całkiem nieźle. Może faktycznie nieco słabsza była niż gdy ostatnio ją widzieliśmy w październiku, ale spokojnie dawała radę. I nawet nieźle prezentowała się na zdjęciach. ;)Siklawa. ;)        Najcięższym fragmentem zielonego szlaku jest zdecydowanie część od Rzeżuchy już do samej Doliny. Tutaj zawsze się najbardziej męczę, bo droga staje się dość stroma. Tym razem pogoda nieco ułatwiała wędrówkę, bo ostatnim razem strasznie wiało i niemalże spychało mnie ze szlaku, teraz tak nie było. Problemem jest tutaj fakt, że chwilami wytyczona ścieżka jest dość wąska i ciężko się minąć, a niestety niektórzy kulturę zostawili chyba na parkingu, bo przepychali się niemiłosiernie albo tamowali ruch, wychodząc z założenia, że skoro są z przodu, to reszta musi się do nich dostosować. Chociaż i tak moimi faworytami są ludzie wchodzący z kijkami, którymi chwilami posługują się tak, jakby chcieli nadziać na nie jak najwięcej osób. Na szczęście dotarcie do Doliny Pięciu Stawów pozwala natychmiast zapomnieć o wszelkich niedogodnościach, bo jej piękno zapiera dech w piersiach. Za każdym razem. :)       Tym razem zrezygnowaliśmy z wizyty w schronisku i od razu ruszyliśmy niebieskim szlakiem wzdłuż Wielkiego Stawu, aby mniej więcej w jego połowie robić mały obóz na krótki odpoczynek. Tutaj bowiem zaczynał się czarny szlak wiodący na Kozi Wierch, którym planowaliśmy wchodzić. Śmialiśmy się, że rozbijamy tutaj obóz, żeby się zaaklimatyzować przed dalszą drogą, bo miała być zdecydowanie najcięższym szlakiem jakim do tej pory wspólnie przeszliśmy. No i trzeba było oczywiście zjeść śniadanko, uzupełnić płyny i ogólnie zrelaksować się chwilkę. Cieszył nas dodatkowo fakt, że praktycznie wszyscy omijali ten czarny szlak kierując się prosto dalej niebieskim na Zawrat. Dobrze to wróżyło nam na dalszą drogę. :)chwila odpoczynku przed wejściem na czarny szlak. :)        Tak patrząc z dołu droga nie wydawała się zbyt trudna. Co prawda, przez większość czasu nie do końca miałam pojęcie, gdzie dokładnie idziemy. Wiedziałam jedynie, że w górę i tego się trzymałam. Nieco mnie zaskoczył fakt, że mapa pokazywała, że czekająca nas droga ma jedynie półtora kilometra i ma zająć aż półtorej godziny. Po kilkunastu jednak minutach żmudnej wspinaczki już wiedziałam czemu. Szlak wiedzie zakosami, na początku po ścieżce, ale z każdym kolejnym metrem w górę zaczynają się pojawiać kamienie, na które naprawdę trzeba uważać. Część z nich jest niestabilna, łatwo można się poślizgnąć. Chwilami aż żałowaliśmy, że w niektórych miejscach nie było łańcuchów, bo mogłyby spokojnie się tutaj przydać. Trzeba było sobie radzić za pomocą własnych rączek i żałowałam, że nie zapakowaliśmy do plecaków rękawiczek, które zdecydowanie ułatwiałyby wchodzenie. ;)w tym miejscu rolę łańcuchów pełniły korzenie.          Im było wyżej, tym bardziej cieszył nas fakt, że szlak był wyjątkowo słabo obłożony, jedynie kilka razy mieliśmy mijanki. Ten mały ruch pozwalał przede wszystkim na zatrzymywanie się w dowolnym miejscu, gdy czuło się, że przerwa jest potrzebna. Należy zauważyć, że droga jest dość mocno eksponowana i przez cały czas słońce bardzo mocno na nas świeciło. Dzień był naprawdę wyjątkowo piękny, widoki ze szczytu zapowiadały się przepięknie, co było widać już podczas wspinaczki. Dodatkowym zaś smaczkiem trasy jest to, że w końcowym fragmencie drogi na szczyt wiedzie ona przez Orlą Perć, co pozwala poczuć, jak ciężkim jest ona szlakiem. Niemniej nawet taki krótki kawałeczek zaostrza apetyt, żeby kiedyś spróbować jej w całości. ;)czerwony szlak to Orla Perć. <3        Jakkolwiek droga na szczyt jest dość ciężka, tak widoki z Koziego Wierchu wynagradzają całkowicie zmęczenie i trudy wędrówki. Ucieszyłam się, że można spokojnie sobie na nim usiąść i odpocząć, podziwiając widoki. Miałam w planie zapalenie świeczek na prowizorycznym torcie (za który służyła czekolada), ale niestety wiatr utrudniał tą czynność skutecznie i trzeba było się ograniczyć jedynie do złożenia życzeń i wzniesienia toastu za ćwierćwiecze malutką buteleczką chorwackiego wina. Do życzeń przyłączyli się także inni turyści, bowiem widać, że tutaj już zupełnie inna kultura wędrowania panuje. Wszyscy byli dla siebie bardzo mili, można było spokojnie zagadać i porozmawiać, co uczyniliśmy z jednymi ze wspinaczy, którzy wchodzili na Kozi Wierch Orlą Percią. Zresztą, zdecydowana większość osób właśnie tą drogą zdobywa ten szczyt, takich osób jak my jest stosunkowo niewiele. świętowanie. <3        Kozi Wierch jest najwyższą górą położoną w całości na terytorium naszego pięknego kraju, a widok roztaczający się z niego jest naprawdę niesamowity. Myślę, że na długi czas zostanie w naszych serduszkach. Jest to także miejsce, z którego idealnie widać wszystkie stawy z Doliny Pięciu Stawów, chociaż niestety panorama, jaką chcieliśmy z nimi zrobić, nie wyszła nam zbyt ładnie. A i inne widoki też zapierały dech w piersiach. Przepięknie widoczna jest Orla Perć, Czarny Staw Gąsienicowy, schronisko Murowaniec, Kasprowy Wierch, Giewont, a także z drugiej strony Rysy, Gerlach i wszystkie inne szczyty leżące niedaleko niech. Nie mogliśmy się oderwać od ich podziwiania, chyba z pół godziny spokojnie tutaj spędziliśmy. Zupełnie nie chciało się nam schodzić, zwłaszcza że podejrzewaliśmy, że droga w dół będzie jeszcze trudniejsza.widok na Czarny Staw Gąsienicowy. Świnica i Orla Perć.z widokiem na Rysy.         I oczywiście była. Szczególnie dla mnie, bo jednak moje niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu powoduje, że chwilami mam zdecydowanie zbyt krótkie nóżki, żeby spokojnie nimi dosięgnąć do kolejnej skalnej półki. Tomasz miał ze mnie niezwykły ubaw, gdy próbowałam schodzić używając w tym celu wszystkich części ciała. Chwilami aż bałam się, czy przypadkiem nie przetrę sobie spodni na czterech literach, bo często zdarzało mi się po prostu na nich zjeżdżać podpierając się rękami. tutaj dobrze widać szczyt Koziego Wierchu.dalej nie schodzę- siadłam i będę siedzieć. ;p        Dodatkowym czynnikiem utrudniających schodzenie było słońce świecące w tym momencie prosto w twarz. Trochę przeszkadzały mi też przecudne widoki na Dolinę Pięciu Stawów, które często mnie rozpraszały, a tutaj chwila nieuwagi mogła naprawdę sporo kosztować. Na szczęście nic się nam nie stało. ;)           Schodzenie chyba zajęło nam jeszcze więcej czasu niż wejście na górę, zwłaszcza że już pod sam koniec zaczynaliśmy czuć mięśnie, szczególnie na udach (jak się okazało po czasie, zakwasy mieliśmy do niedzieli i to takie, że ledwo mogliśmy wejść po schodach do domu). Powrót na parking do samochodu przebiegał dokładnie tą samą trasą, którą wchodziliśmy, także przyznam szczerze, że nieco nam się dłużył. Zmęczenie dawało o sobie znać, pod koniec ledwo już powłóczyłam nogami, a każdy kolejny kamień i stopień na drodze był prawdziwą torturą. Aż pierwszy raz w życiu ucieszyła mnie asfaltowa droga z Morskiego Oka, bo na niej nie trzeba było się zbyt mocno wysilać. Chociaż i tak dalej jej nie lubię, bo ciągle panuje tam niemiłosierny tłok.           Cała trasa zajęła nam dziewięć i pół godziny, w trakcie których zrobiliśmy dziewiętnaście kilometrów z malutkim haczykiem w postaci dwustu metrów. Pierwszy raz w życiu byliśmy tak strasznie wykończeni, nawet trzydziestokilometrowa trasa kiedyś nas tak nie wymęczyła. Różnica przewyższeń wyniosła prawie tysiąc czterysta metrów, co bardzo mocno odczuwaliśmy później w naszym mięśniach. Mimo takiego wysiłku, była to także zdecydowanie najpiękniejsza trasa jaką razem zrobiliśmy. Myślę, że jako prezent sprawdziła się doskonale, bo takie urodziny zawsze najlepiej się pamięta i wspomina. :)mapka poglądowa. :)           Podejrzewam, że nie była to nasza ostatnia wyprawa w góry w tym roku, być może nawet jeszcze w Tatry zawitamy, bo przyznam szczerze, że są one jak narkotyk. Szalenie wciągają i ciągle chce się ich więcej i więcej. A jeśli jesień tego roku będzie równie łaskawa jak zeszłego, to jeszcze sporo uda nam się zobaczyć. Taką przynajmniej mam nadzieję. :)~~Madusia.

Wrześniowym Magazyn Turystyki Górskiej – cały numer poświęcony Tatrom

Obserwatorium kultury i świata podróży

Wrześniowym Magazyn Turystyki Górskiej – cały numer poświęcony Tatrom

Wydanie praktycznie w całości poświęcone jest Tatrom. Moją uwagę najbardziej przyciągnęła okładka a na niej Orla Perć. Nie dlatego, że jestem nią zainteresowana pod względem zdobycia bo nawet jeżeli, to kilka lat przygotowań przede mną. Orla Perć przyciąga jak magnez. Ludzie wręcz stawiają sobie za zadanie życiowe ją zdobyć. Tylko czy mają pojęcie jaką trasę muszą przejść, pomimo tego, że trudną? Bo owe stwierdzenie jeszcze nie wykazuje jak bardzo trzeba być doświadczonym i mieć pojęcie o wspinaczce.  Na samym początku gdy przeglądam magazyn uwagę moją przyciąga artykuł Doroty Rakowicz na temat śmierci Olka Ostrowskiego. Z odpowiednim smakiem został napisany, gdyż tyle było niepotrzebnego krzyku i sporów po tej tragedii, że czytanie kolejnego tekstu w formie tysiąca pytań byłoby dla mnie męczące. Olek Ostrowski od dziecka był zafascynowany górami nartami. Cieszył go ogromnie fakt i zawsze to podkreślał, że urodził się i żył w Bieszczadach. Śmierć Olka była trudnym egzaminem dla wszystkich, najtrudniejszym dla rodziny i tych, którzy byli praktycznie obok a nie mogli więcej pomóc. Dorota wspomina rozmowy z Andrzejem Bargielem w artykule. Nie zgadzam się jedynie z podejściem Tomka Mackiewicza, bo na Facebooku dokładnie śledziłam wpisy po tragedii i bardziej wyglądały na próbę bycia jednostką heroistyczną, gdzie pomoc była na drugim planie. Ale to moje zdanie. Olkowi należy się minuta ciszy, a nie przekrzykiwania. Poszedł na chwilę pojeździć na nartach w Karakorum. Miało go nie być chwilę … Następnie wartym uwagi tekstem jest wypowiedź Romana Bargieła, prezesa PTTK na temat schronisk w górach. O tym jak część z nich pełni rolę zaniedbanych miejsc, gdzie tłumami przechodzą ludzie zostawiając negatywne emocje. A przecież atmosferę budują także ludzie. I o tym właśnie przeczytacie. Jak nie do końca ważne jest czy schronisko jest z drewna czy innego budulca, a kto nim zarządza i opiekuje się swoimi przybyszami. Słowackie Tatry i Skrajne Solisko. Obserwacje wodospadu Wielka Siklawa, wspinaczka sprzed 50 lat, Łomnica i Kieżmarski Szczyt, Mała Wysoka, Otargańce, Polak-Słowak dwa bratanki, a także o tym co przyciąga turystów do Tatr przeczytacie w tym wydaniu. Moją największą uwagę przyciągnęły kolejno niżej opisane teksty i postaram się wam je ciut scharakteryzować. Gdzie iść w Tatry? Co jest trudniejsze a na co będę w stanie jednak wejść? Albo gdzie lepiej nie iść by się nie rozczarować, że chęci duże, a sił brak? W artykule TOP 10 tatrzańskich szlaków dowiecie się dużo na ich temat. Wyróżniono według redakcji na podstawie konsultacji z ludźmi gór 10 miejsc wartych uwagi. Nie są to koniecznie komercyjne, najbardziej znane szlaki. Skupiono się tu na krajobrazie, poziomie trudności a także charakterystyce danego miejsca. Przyznam o kilku nie wiedziałam, może coś tam słyszałam. Nawet dla poszerzenia własnej wiedzy warto zapoznać się z tym artykułem. Na Gęsią Szyję naprawdę warto się wdrapać, bo widok z niej jest jeszcze lepszy niż z Rusinowej Polany. Fot. Michał Sośnicki Na ogromną uwagę zasługuje tekst na temat Orlej Perci pt. „Taka z nas słaba płeć”. Trzy przyszłe przewodniczki tatrzańskie podejmują wyzwanie Orlej. Nie na czas, nie dla pokazania się. One muszą ją dobrze znać, by móc tą wiedzę przekazywać także innym. Miało być ich więcej, zostały trzy. Przeczytacie cały plan pań na zdobycie Orlej Perci. Pokazują na co zwrócić uwagę, co może być najtrudniejsze, jak do tej wspinaczki podejść. Podoba mi się ich rozsądek i precyzyjny opis działań. Tyle ludzi traktuje Orlą jak wyzwanie, by pokazać innym, że potrafią a to nie o to chodzi. Dokładne czasy przejść, rozpiska, sprzęt i nastawienie psychiczne. I żadna z nich nie założyła się z nikim o … piwo, że to zrobi. Przeczytacie artykuł, będziecie wiedzieli o czym piszę. Zostajemy w temacie Orlej. Czytam wywiad z Andrzejem Maciatą – ratownikiem TOPR. Pada tu bardzo wele ważnych kwestii o jakich turyści zapominają podczas wypraw górskich. TOPR za niedługo będzie traktowany jako taksówka. Bo się zmęczyłam, bo zapomniałem się ubrać, bo nie wiedziałem. Ratownik mówi, że to norma. Nie dziwi go to, bo zawsze takie sytuacje się zdarzają, ręce wszystkim opadają – no ale co zrobisz?. Przeczytajcie o ludzkiej głupocie, nieumyślności a także swobodnym podejściu do trudnego tematu gór. Zostało tu przytoczonych wiele ważnych zachowań. Jak się przygotować na upalne dni? Co robić jak w górach złapie nas burza? Jak uniknąć problemów na szlaku i po co nam np. czołówka w górach? Swoboda i merytoryka wypowiedzi ratownika TOPR bardzo przypadła mi do gustu. Konkretne i na temat! Najbardziej popularny wśród tłumów, które co roku atakują Zakopane jest Giewont i Kasprowy Wierch. I tu mamy na temat królewskiego duetu świetny artykuł. Poczytacie sobie o tych szczytach w aspekcie humorystycznym – bo kto nie widział klapek czy szpilek na Giewoncie? albo marudzeń przy kolejce na Kasprowy?. Autorka artykułu skupia także uwagę na uroku tych miejsc. Bardzo trafnie przedstawia wszystkie naj, które interesują prawdziwego wędrowca a nie panią w miniówce i sandałkach. Warto poczytać, bo oba szczyty są na wyciągnięcie ręki, tak naprawdę dla każdego. Tomasz Rzczycki spisał swoje spostrzeżenia na temat Doliny Kościeliskiej. Widzimy tu dwa oblicza. Miejsca, które przyciąga i miejsca, które odstrasza. Zdania są podzielone i słusznie. Przecież początkowy 40 minutowy spacer z Kir polega na podziwianiu wymarłego lasu i pustej polany. Na szczęście Dolina Kościeliska kryje w sobie wiele niespodzianek i atrakcji. Tu nie trzeba być wspinaczem, bo można przejść się na spacer w cudownych okolicznościach. Zobaczyć jaskinie. Pójść na Halę Ornak do fajnego schroniska. Na koniec z przeczytałam o softshell-ach – a dokładniej w wydaniu dwóch nogawek. O kurtkach się słyszy, czyta wiele. Czas na spodnie i wyjaśnienie czym jest ta tkanina zwana softshell-em. Jakie ma właściwości, w czym się sprawdzi? Oprócz tego poznacie kilka modeli spodni wraz z ich charakterystyką. W końcu może niektórzy zrozumieją, że nie muszą kupować spodni do wspinaczki a po prostu do trekkingu. Na rynku mamy wiele modeli, które są dostosowane do odpowiednich kategorii. Inne spodnie mamy do pieszych wędrówek, inne do wspinaczki. W sumie dobrze byłoby o tym wiedzieć. Podsumowując to wydanie. Temat główny to Tary. Ciekawie i merytorycznie poczytacie o wielu szlakach. Dużo uwagi poświęcono Orlej Peri i bardzo dobrze, oby jak najwięcej chętnych na ten szlak poczytało o nim. Kategoria: Góry Tagged: magazyn turystyki górskiej, nmp magazyn, npm wrzesień 2015, olek ostrowski wspomnienie, orla perć

Odczepcie się! Nigdzie nie jadę!

Zależna w podróży

Odczepcie się! Nigdzie nie jadę!

Szkoła ekoturystyki. Lekcja pierwsza – nocleg ekologiczny

Zależna w podróży

Szkoła ekoturystyki. Lekcja pierwsza – nocleg ekologiczny

Jura - polish heaven for climbers ;)

coffe in the wood

Jura - polish heaven for climbers ;)

Szlakiem wygasłych wulkanów, czyli objazdowo po Górach i Pogórzu Kaczawskim

marcogor o gorach

Szlakiem wygasłych wulkanów, czyli objazdowo po Górach i Pogórzu Kaczawskim

Góry Kaczawskie są najdalej na północ wysuniętym pasmem Sudetów. Na północy przechodzą one w pogórze, które łagodnie opada ku Nizinie Śląskiej. Krajobraz Pogórza Kaczawskiego urozmaicają przepiękne bazaltowe wzgórza, pozostałości wygasłych wulkanów. Najwyższym szczytem tych gór jest Skopiec, leżący w środkowej części Grzbietu Południowego. Jako, że atrakcje są dość znacznie rozrzucone w terenie postanowiłem je zaliczyć w czasie wycieczki objazdowej. Wymagało to dobrego przygotowania logistycznego, ale to przeciez moja domena, przygotowanie szczegółowego planu zwiedzania wraz z określeniem jak najbliższego dojazdu. Niestety, nie wszystkie góry są takie zwarte, że można je zwiedzać wędrując z plecakiem od szczytu do szczytu. To oczywiście najlepsza forma turystyki, pozwalająca poczuć klimat gór, ale w przypadku niewysokich Gór Kaczawskich, gdzie najważniejsze atrakcje są tu i tam, do tego niekoniecznie górskie trzeba radzić sobie inaczej.  POGÓRZE KACZAWSKIE Odnalezienie najważniejszych zakątków tego uroczego pasma sudeckiego i zobaczenie ich na własne oczy zajęło mi cały dzień objazdu samochodem, choć oczywiście czasu zabrakło, żeby wszedzie dotrzeć, gdzie wypadało. Niestety urlop ma to do siebie, że jest ograniczony czasowo, a gór mnóstwo do zdobycia! Po zdobywaniu Rudaw Janowickich przemieściłem się właśnie w rejon Pogórza Kaczawskiego, gdyż bardzo zaciekawił mnie Szlak Wygasłych Wulkanów, a najwyższe szczyty zostawiłem sobie na drugą część dnia. Po noclegu w Marciszowie udałem się do Myśliborza, mijając po drodze dwa wspaniałe zamki, w Bolkowie i Świnnej. Zwiedzanie ich zostawiłem sobie na następny raz. Wybrałem Myślibórz, gdyż stąd tylko miałem kilometr do Małych Organów Myśliborskich, znajdujących się na wzgórzu Rataj. We wsi znajduje się pałac Prittwitzów oraz budynek oddziału Zarządu Parków Krajobrazowych, obejmującego Park Krajobrazowy Chełmy, na teren którego miałem wejść. MAŁE ORGANY MYŚLIBORSKIE Jedną ze ścieżek dydaktycznych dotarłem do Małych Organów Myśliborskich. To bazaltowy czop wulkanu z widocznymi ciosami słupowymi, będący pomnikiem przyrody nieożywionej. Robi wielkie wrażenie jako pozostałość wulkanów na tym terenie. Organy to sztuczne odsłonięcie bazaltów o wyraźnie widocznej strukturze słupowej. Wiek utworu szacuje się na 30 milionów lat. W nieczynnym kamieniołomie została odsłonięta środkowa część komina wulkanicznego. Zakrzepła lawa tworzy tu słupy o średnicy do 30 cm, długie i wysmukłe. Na zboczu wzgórza Rataj zachowały się także ślady wczesnośredniowiecznego grodziska i szczątki zamku z XIII w. Miałem więc czego szukać po krzakach… Ten niezwykły twór natury chroniony jest przynależnością do Parku Krajobrazowego Chełmy. Liczne badania potwierdziły odrębność i wyjątkowość tego obszaru. Obszar ten posiada wybitne walory krajobrazowe z unikatowymi w skali europejskiej reliktami działalności wulkanicznej – staropaleozoicznej, permskiej oraz trzeciorzędowej. Małe Organy Myśliborskie na wzgórzu Rataj WĄWÓZ MYŚLIBORSKI Po powrocie do auta podjechałem kawałek dalej do Myślinowa, żeby wejść na żółty szlak prowadzący przez Wąwóz Myśliborski. Chroni go rezerwat przyrody będący częścią Rezerwatu Chełmy. Obszar rezerwatu florystyczno-geologicznego stanowi fragment zalesionej doliny wciosowej potoku Jawornik. Rezerwat utworzono głównie dla ochrony jedynego na Dolnym Śląsku stanowiska bardzo rzadkiej, chronionej paproci, języcznika zwyczajnego, występującego na skałach zieleńcowych. W rezerwacie znalazły również ochronę najstarsze fragmenty krajobrazotwórcze, jakimi są relikty podmorskiego wulkanizmu – lawy poduszkowe oraz inne skały przeobrażone pochodzące ze starszego paleozoiku, głównie zieleńce, łupki zieleńcowe i diabazy. Bardzo ciekawa była moja wędrówka po uroczyskach nad potokiem, a powrót do auta umożliwiła sieć ścieżek dydaktycznych na terenie parku. CZARTOWSKA SKAŁA Kolejnym punktem programu było zdobywanie Czartowskiej Skały. Znajduje się ona przy trasie Myślinów – Muchów, na żółtym Szlaku Wygasłych Wulkanów. Szczyt wzniesienia stanowi doskonały punkt widokowy z panoramą na Pogórze Kaczawskie, Góry Kaczawskie i Karkonosze, dlatego z wielką ochotą wdrapałem się na niego. Jest to zatem niewielkie powulkaniczne wzgórze, w kształcie małego, lekko skrzywionego stożka podciętego z dwóch stron wyrobiskami nieczynnych kamieniołomów. Wzniesienie ma dość strome zbocza, z wyraźnie podkreślonym wierzchołkiem. Wznosi się samotnie w środkowo-zachodniej części Wzgórz Złotoryjskich w środkowej części Parku Krajobrazowego Chełmy, wyraźnie odróżniając się od płaskiego krajobrazu. Wzgórze od strony północnej porośnięte jest niewielkimi kępami drzew i krzewów i prezentuje się bardzo malowniczo. Na zboczu góry istnieją wyrobiska po dawnym kamieniołomie, w których podczas eksploatacji, odsłonięto część dawnego komina wulkanicznego z wyraźną słupową oddzielnością bazaltu. Wzgórze to od 1991 roku stanowi pomnik przyrody nieożywionej. Dzięki pięknej pogodzie, która mi dopisała wyniosłem stamtąd cudne wspomnienia niezapomnianych widoków natury. ORGANY WIELISŁAWSKIE Udałem się w dalszą podróż dojeżdzając tym razem do Sędziszowej, gdzie atrakcją jest Zamek, a dokładniej średniowieczna wieża mieszkalna z dworem. Ja jednak szukałem na zboczu góry Wielisławka wyrobiska dawnego kamieniołomu porfirów tzw. Organów Wielisławskich. Stanowią one odsłonięcie porfirów, które przybrały tu unikatową dla skał strukturę słupową. Słupy są zazwyczaj cztero- lub pięciokątne, o średnicy 20–30 cm. Powstały one w trakcie stygnięcia magmy (lawy) w kominie wulkanicznym w dolnym permie. Z dołu to wszystko wygląda zachwycająco. Możemy dojechać tutaj autem pod same Organy, gdzie czeka zadaszona wiata turystyczna i miejsce na ognisko. Wykorzystałem tę infrastrukturę do zrobienia sobie przerwy obiadowej, gdyż stąd miałem wyruszyć w Góry Kaczawskie w celu zdobywania najwyższych ich szczytów do Korony Gór Polski. Organy Wielisławskie PRZEŁĘCZ WIDOK Wkrótce pojechałem trasą na Wojcieszów, po drodze zatrzymując się w Podgórkach, żeby zobaczyć zabytkową wieżę widokową na bazie wieży kościoła z XIV w.  Na jednym z zachowanych fragmentów murów kościoła można oglądać także dwie całopostaciowe płyty nagrobne małżonków von Zedlitz z początku XVII w. To jedno z ciekawszych miejsc widokowych Gór i Pogórza Kaczawskiego. Obiekt można zwiedzać w sezonie letnim w godz. 10:00 – 18:00. Jadąc kawałek dalej dotarłem na Przełęcz Widok. Położona jest ona około 8,6 km na północny wschód od centrum Jeleniej Góry, w środkowej części masywu Gór Kaczawskich w Grzbiecie Południowym po południowo-wschodniej stronie od wzniesienia Widok. Ta bardzo malowniczo położona przełęcz górska stanowi doskonały punkt widokowy, z którego roztacza się wspaniała panorama Kotliny Jeleniogórskiej i Karkonoszy, Pogórza Kaczawskiego, Grzbietu Północnego i Grzbietu Wschodniego Gór Kaczawskich. Doskonale widoczne są również Rudawy Janowickie, a w nich Góry Sokole. Od dawna już, gdy w Sudety przyjeżdżano dyliżansami, było to miejsce obowiązkowych postojów w celu podziwiania widoków. Ja też długą chwilę delektowałem się cudowną panoramą, by w końcu ruszyć do wsi Komarno. BARANIEC  Dojechałem do końca zabudowań wsi na samą górę, skąd miałem już bardzo blisko na Przełęcz Komarnicką. Przechodzi przez nią żółty szlak turystyczny i również stanowi ona dogodny punkt widokowy. Pod lasem stoi wiata Koła Myśliwskiego, będąca dogodnym miejscem na biwak. Ja jednak udałem się wyraźna drogą w kierunku wierzchołka Barańca. To zaledwie kilometr spacerku i byłem na szczycie. Wzniesienie jest drugim co do wysokości szczytem Gór Kaczawskich. Wyrasta w środkowej części Grzbietu Południowego, w kształcie słabo zaznaczonej kopuły, z niewyraźnie podkreśloną częścią szczytową. Powierzchnia wierzchowiny jest tak wyrównana, że wierzchołek jest trudno rozpoznawalny w terenie, dobrze, że postawiono tam maszt nadawczy Muzycznego Radia i nadajnik telefonii komórkowej. Mnie najbardziej interesowały jednak widokowe polany, skąd doskonale widać pobliski mega ciekawy masyw Połomu i Miłka, rozdzielony doliną Kaczawy. Charakterystyczna, „nadgryziona” sylwetka Połomu z powodu kilkuset letniej eksplotacji wapieni widoczna jest z wielu miejsc w Górach Kaczawskich, Pogórzu Kaczawskim, Rudawach Janowickich i Karkonoszach. Kiedyś cały masyw chroniony był rezerwatem, obecnie wygrał pieniądz i grabieżczy przemysł. SKOPIEC Z widokowej polany udałem się na kulminację Gór Kaczawskich, czyli Skopca, co by zdobyć kolejną perełkę do KGP. Góra stanowi bliźniaczą kulminację Barańca, położonego po południowej stronie i oddzielonego płytkim siodłem. Nie łatwo tu trafić, ale po wejściu wyraźną ścieżką w las, dalej prowadzą nas namalowane znaki na drzewach, poprzybijane karteczki, czy strzałki ułożone z kamieni na dróżce. Aby trafić na szczyt trzeba w pewnym momencie skręcić na małą polankę z lewej strony głównej ścieżki.  Najwyższy punkt wzniesienia jest trudny do odnalezienia i znajduje się po zachodniej stronie. Na wierzchołku znajduje się małe rumowisko skalne oraz geodezyjny znak pomiarowy A.C.0270, a także drewniana tablica z napisem Skopiec oraz mały kopczyk z kamieni. Doszło tutaj do miłego spotkania ojcem i synem z Radomia, którzy też podobnie jak ja kompletowali Koronę Gór Polski. Góra Połom widziana z siodła między Skopcem i Barańcem GÓRY KACZAWSKIE Po kilku pamiątkowych fotkach nadeszła pora powrotu, najpierw na siodło przełęczy, a później do autka poniżej, przy pierwszych zabudowaniach Komarna. W ten sposób zakończyłem całodniowe zwiedzanie Gór Kaczawskich, które składają się z czterech grzbietów: Północnego, Małego, Południowego i Wschodniego. Trzy pierwsze mają przebieg północny zachód – południowy wschód, Grzbiet Wschodni zaś ma kształt nieregularny i rozciąga się południkowo. Ważnym elementem rzeźby tego regionu stały się, w związku z wielowiekową działalnością górniczą – kamieniołomy. Ja odwiedziłem tylko dwa z tych grzbietów, według mnie najciekawsze. Obszar ten jest chroniony w ramach Sieci Natura 2000 jako obszar siedliskowy Góry i Pogórze Kaczawskie. Już w latach 60. XX w. powstał pomysł stworzenia Parku Krajobrazowego Gór Kaczawskich łączącego Rudawski Park Krajobrazowy, Park Krajobrazowy Doliny Bobru oraz Park Krajobrazowy Chełmy jednak nigdy nie doczekał się realizacji. Dla mnie te niewysokie góry, mające taką bogatą historię i wiele miejsc skrywających tajemnice są bardzo interesujące dla każdego górołaza-krajoznawcy. Znajdziemy tu piękne panoramy górskie, jaskinie, zamki, pałace i stare, zabytkowe miasteczka. Jak to w Sudetach, prawie każda miejscowość ma bogatą, długą historię. I ten fascynujący Szlak Wygasłych Wulkanów… gdzie znajdziecie w kraju taki drugi? Dlatego polecam to pasmo, zwłaszcza turystom szukającym ciszy i spokoju, gdyż góry są puste, a szlaki prawie nieuczęszczane. Na pewno tutaj powrócę, aby odkryć resztę tajemnic regionu. Na koniec zapraszam do obejrzenia fotek z wycieczki, w opisanej galerii zdjęć. Z górskim pozdrowieniem Marcogor Czartowska Skała PS. Jeśli ktoś z was przeżył nieprzyjemną przygodę zalania auta przez ulewę, z powodu nie domknięcia szyb, to polecam jako pomocne w osuszaniu samochodu osuszacze firmy http://www.osuszacze.watersmile.pl/. Mi się przydały w sytuacji awaryjnej, a poznałem je u gospodarza mego kolejnego noclegu. Warto wypróbować. [See image gallery at marekowczarz.pl] Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Zakopiańczycy – film o wyprawach z klubu wysokogórskiego

Obserwatorium kultury i świata podróży

Zakopiańczycy – film o wyprawach z klubu wysokogórskiego

Tatry moje mnie otulają

marcogor o gorach

Tatry moje mnie otulają

Dziś na wieczorne utulenie piękne wiersze Gomorry o Tatrach – mojej także miłości. Autorka jest tegoroczną laureatką konkursu poezji górskiej na mym blogu, to kolejna próbka jej talentu… Bo przecież: „Gdy wyruszam w Tatry, czuję się stary i ociężały jak ptak pozbawiony skrzydeł, ale gdy z nich wracam, jestem odmłodzony i pełen życia.” ks. Roman Rogowski Zanurzone w nocne uśpienie Tatry moje Ramieniem grani mnie otulają Nocy gwieździsta, nocy spokojna Na dzień niezwykły mnie przygotuj Zali jak wczoraj, gdy stopy me czule Pieściły kilometry twej drogi Kiedy w dolinie ucichły me myśli Wzrok ze szczytami się zmierzył Zrozumieć nie sposób szczęścia mego Jeno w drodze z Bożym błogosławieństwem I miłością w plecaku kroczyć zamierzam Tatry moje, siostro zrodzona, bracie kamienny Jestem gotowa Przyjmij mą miłość, radość po wieki Związaną liną , co żadna siła zniszczyć nie zdoła Nie czas , co ciału memu siły odbiera Bo we mnie ta Miłość wciąż młoda na wieki. Gomorra Hińczowe Stawy widziane z MPpCh A przy okazji, jeśli ktoś planuje wymianę kostki brukowej przy domu, to polecam płyty granitowe płomieniowane, u mnie przed domem wyglądają świetnie. Z górskim pozdrowieniem Marcogor Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Sycylia: wakacje samochodem dookoła wyspy

Zależna w podróży

Sycylia: wakacje samochodem dookoła wyspy

Zwiedzanie Trogiru – jednej z pereł Chorwacji

marcogor o gorach

Zwiedzanie Trogiru – jednej z pereł Chorwacji

Będąc pierwszy raz w Chorwacji oprócz wylegiwania na plaży i zdobywania nadmorskich górek kilka dni wykorzystałem na zwiedzanie najbliższych mojemu miejscu pobytu starych, zabytkowych miasteczek, pamiętających czasy średniowiecza. Jako, że byłem w środkowej Dalmacji, odwiedziłem m.in Szybenik i Trogir, słynące z pięknych starówek i starych twierdz, zapewniających świetne widoki na miasta z góry. Zaledwie trzydzieści kilometrów dzieliło mnie od Trogiru, na zwiedzanie, którego przeznaczyłem jedno popołudnie. To przepiękne miasto jest wzorcowym przykładem średniowiecznego układu urbanistycznego. Starówka, wpisana w 1997 r. na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO zajmuje przybrzeżną wysepkę w kształcie głowy żmii, oddzielona tzw. Fosą od stałego lądu oraz Kanałem Trogirskim od przeciwległej wyspy Ciovo. Z obu stron prowadzą do niej mosty oraz intrygująca wyglądem kładka dla pieszych. Samo takie malownicze położenie jest już atrakcją, a zwarta zabudowa i wąskie i kręte uliczki dodają uroku temu miejscu. Po dojeździe do miasta najlepiej zatrzymać się na licznych parkingach wzdłuż „Fosy”. Najbliżej mostu na starówkę jest parking przy targu, gdzie można przy okazji zakupić miejscowe smakołyki i rzucić się w wir odkrywania historii. Wzdłuż portu przy kanale znajduje się wysadzany palmami, szeroki bulwar, wokół którego skupia się wieczorne życie miasta. Znajdują się tam najważniejsze zabytki, ale też restauracje, bary i hotele. Historyczne centrum za pomocą mostu połączone jest z wyspą Ciovo. To właśnie tam znajdują się kempingi i malownicze plaże najchętniej odwiedzane przez turystów w tym regionie. malownicza kładka dla pieszych nad „Fosą” Co trzeba koniecznie odnaleźć i zobaczyć w Trogirze? Najważniejszym zabytkiem miasta jest katedra św.Wawrzyńca na Trgu Ivana Pavla II. Zaczęto ją budować w 1123 r., a prace zakończyły się kilkaset lat później, dzięki czemu kościół stanowi udaną kombinację stylów, od romańskiego, po barokowy. Główne wejście do świątyni zdoby słynny romański Radovanov portal, być może najpiękniejszy w Chorwacji. Po bokach stoją figury Adama i Ewy – najstarsze nagie postacie wyrzeźbione w Dalmacji. Wejścia strzegą leżące u ich stóp dwa lwy. Ciemne nastrojowe wnętrze bazyliki przykrywa nietypowe sklepienie z poprzecznymi łukami. Nawy są oddzielone dwoma rzędami potężnych kolumn. Ołtarz główny reprezentuje styl barokowy, podobnie jak ołtarze w nawach bocznych. Radovanov portal w katedrze św.Wawrzyńca Wewnątrz bazyliki najsłynniejsza jest kaplica św.Jana Ursiniego – biskupa, patrona miasta. To prawdopodobnie najcenniejszy tego typu renesansowy obiekt w Dalmacji. Środek zajmuje wczesnogotycki sarkofag biskupa, ale prawdziwą perłą architektoniczną jest kasetonowe sklepienie z kamiennych klinów –  to pierwszy od czasów antycznych przykład stropu zbudowanego bez użycia podpór. Z przodu świątyni  wyrasta wysoka wieża – dzwonnica (47 m), wznoszona przez prawie 200 lat. Niestety wstęp do bazyliki do tanich nie należy, to wydatek 8 euro w tym roku. Bardzo pomocne w zwiedzaniu miasta były przewodniki zakupione w księgarni Mapnik oraz mapa Chorwacji. wieża zegarowa na Trgu Ivana Pavla II Przy Trgu Ivana Pavla stoi kilka innych ciekawych budynków. Wśród nich wyróżniają się ratusz, Pałac Ćipiko i loggia miejska. Od wschodu plac zamyka prostokątny ratusz (Dvor), romańsko-gotycka siedziba władz miasta. Budowla po zachodniej stronie placu, naprzeciwko katedry, to gotycko-renesansowy Pałac Ćipiko, dawna siedziba bogatego rodu kupieckiego. W południowej części placu stoi charakterystyczna budowla z obszerną sienią, to loggia miejska, w przeszłości wykorzystywana jako sala sądowa. Na kamiennym stole znajduje sie relief Pravda z 1471 r. Do loggi przylega wspaniała wieża zegarowa. Natomiast na tyłach stoi trzynawowy kościółek św.Barbary. Warto go zobaczyć, ponieważ to najstarsza świątynia w mieście, pochodzi z przełomu IX i X w.. W jego konstrukcji zachowały się fragmenty budowli antycznych. ozdobne kasetonowe sklepienie w loggi miejskiej Inne zabytki warte zobaczenia na starówce to Brama Lądowa, położona na przedłużeniu biegnącego z lądu stałego mostu; Muzeum Miejskie zajmujące pałac Garanjin- Fanfogna oraz Brama Morska, przy głównym trakcie komunikacyjnym starego miasta , a także renesansowy Pałac Lucić oraz  Pałac Stafileo. Mnie osobiście najbardziej jednak spodobała się Twierdza Kamerlengo z powodu rozległych widoków z góry, nie tylko na całe miasto, morze, sąsiednią wyspę Ciovo, ale też góry Biokovo w oddali. W ogóle Trogir jest otoczony od strony lądu malowniczymi wzgórzami, które ciekawie uzupełniają krajobraz. Dodatkową atrakcją po wejściu na szczyt twierdzy było oglądanie z bliska samolotów pasażerskich startujących z pobliskiego Splitu. Twierdza Kamerlengo Twierdza wznosi się w narożniku starówki, na końcu portowej promenady, wstęp to wydatek 5 euro. Ale dla tych widoków warto… Czworoboczna budowla obronna posiada wewnętrzny dziedziniec i masywną wieżę od strony morza. Prowadzą na nią kamienne oraz metalowe schody, w lecie działa w niej kino na świeżym powietrzu. Naprzeciwko, przy tzw. „Fosie” stoi druga, mniejsza Twierdza św.Marka, także dostępna dla turystów. Jeszcze jedna ciekawostka o Trogirze, urodził się tutaj znany chorwacki tenor, nazywany chorwackim Pavarottim – Vinko Coce. Dlatego co roku odbywa się tu Festiwal Tenorów. Miasteczko zapewne zauroczy każdego wrażliwego na piękno turystę, jeśli potrafiło to uczynić ze mną, który kocha bardziej naturalne pejzaże. promenada portowa i kanał trogirski wraz z wyspą Ciovo, widok z wieży na Twierdzy Dobrze, że przed wyjazdem podszlifowałem trochę znajomość j.angielskiego dzięki ciekawej platformie Preply, która umożliwia naukę nie tylko języków, ale różnych przedmiotów poprzez znalezienie indywidualnego korepetytora na całym świecie. Oczywiście my także możemy być dla kogoś nauczycielem. Wystarczy zarejestrować się na platformie i poprosić o korepetytora, żeby rozpocząć naukę potrzebnej wiedzy. Najprościej przyswajać ją podczas lekcji online przez Skype. W każym razie ja się dogadałem w Chorwacji. Wkrótce kolejne opisy podróży po Dalmacji na mym blogu. Na koniec zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć ze spaceru. Z górskim pozdrowieniem Marcogor [See image gallery at marekowczarz.pl]   Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Góry jak dni przed nami wysokie

marcogor o gorach

Góry jak dni przed nami wysokie

Witajcie kosodrzewino ukochana z gór wysokich wyryta wspomnieniami, smreku dostojny patrzący na ceprów gromadę z pogardą, wyniosłe granie wichrami smagane słońcem, wyzłocone ścieżki moje wydeptane butami, bystre strumyki jak węże między kamieniami srebrem malowane, hale znaczone owcami, kolibą zdobione, zachwytem witam was zawsze Lech Kamiński Góry jak dni przed nami wysokie strome przez które wędrujemy w mozole i trudzie gdy mgła i wicher szarpie nasze wątłe skrzydła i gdy z rozpaczą marzymy o życiu i cudzie… bo spadamy już w przepaść z kamieniem sumienia cały teatr życia w jednym błysku trwogi to co było marzeniem nadzieją i siłą jest kamieniem co ciągnie śmiertelnie za nogi rozkładam z płaczem ręce w imię Ojca, Syna i Ducha co obłokiem świetlistym się zbliża marzę jeszcze jedynie aby w chwili śmierci Bóg mnie objął serdecznie ramionami krzyża… Pośrednia Grań i Mały Lodowy z grani Łomnicy A przy okazji jeśli nie mieszczą się Wam już w szafach ciuchy górskie, czy też buty trekkingowe i walają się po domu, tak że ciężko nieraz je znaleźć, jak są najbardziej potrzebne, to skorzystajcie z oferty obrotowych szafek firmy http://erabox.pl/szafka-metalowa. Z górskim pozdrowieniem Marcogor Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Historyczną drogą na Łomnicę, czyli spełnienie marzeń

marcogor o gorach

Historyczną drogą na Łomnicę, czyli spełnienie marzeń

Łomnica, drugi co do wysokości szczyt Tatr był od dawna moim marzeniem. I w końcu nadszedł ten czas spełniania marzeń. Byłem już tutaj kiedyś kolejką, ale to nie to samo, co zdobyć szczyt od samego dołu, pokonując 1700 przewyższenia. Ten wybitny szczyt słowackich Tatr Wysokich o wysokości 2634 m do czasu przeprowadzenia dokładniejszych pomiarów ok. 1860 r. uchodził za najwyższy w Tatrach. Do 1870 r. Łomnica była najczęściej odwiedzanym szczytem Tatr Wysokich. Pisarka Jadwiga Łuszczewska przyjechała na Spisz tylko po to, by zobaczyć Łomnicę, prezydent Czechosłowacji Ludvík Svoboda był na niej kilkanaście razy pieszo. Łomnica odegrała ogromną rolę w dziejach zdobycia Tatr. Stanisław Staszic wyszedł na nią dla przeprowadzenia doświadczeń z magnetyzmem. Maksymilian Nowicki w 1867 r. pisał: „Kto pewny w nogach i wolny od zawrotu głowy, temu łatwo wejść na nią i zejść z niej.” Zdobycie jej w 1891 r. przez niemieckiego alpinistę Theodora Wundta w trudnych warunkach zimowych było ówczesnym rekordem pokonanych trudności. Również obecnie należy do najpopularniejszych szczytów tatrzańskich. Związane jest to ze zbudowaniem w latach 1936–1940 napowietrznej kolejki linowej z Tatrzańskiej Łomnicy. W górnej stacji kolejki umieszczono Instytut Hydrometeorologiczny, w latach 1957–1962 dobudowano obserwatorium astronomiczne „Lomnický štít”. W 1957 umieszczono tamże telewizyjną stację przekaźnikową. Ze szczytu Łomnicy roztacza się bardzo rozległa panorama widokowa. W 1962 r. słowacki znawca Tatr Ivan Bohuš pisał o niej: „Około 300 wyraźniejszych szczytów i turni wystercza z grzbietów tatrzańskich, a gdy się na nie patrzy z drugiego co do wysokości wierzchołka całego pasma – wyglądają jak fale wzburzone wiatrem i nawałnicą.” I na tą wspaniałą i sławna górę miałem i ja się wspiąć samodzielnie. otoczenie Doliny Pięciu Stawów Spiskich, z Pośrednią Granią, Żóltą Ścianą, Czerwoną Ławką i Małym Lodowym Trasy piesze prowadzą nań ze schroniska nad Zielonym Stawem Kieżmarskim, Schroniska Téryego w Doliny Pięciu Stawów Spiskich -słynna Droga Jordána i z Doliny Łomnickiej, od Łomnickiego Stawu (Skalnaté pleso), czyli drogą którą i ja podchodziłem. Oficjalnie wejścia piesze dozwolone są tylko w towarzystwie uprawnionego przewodnika. Ale ta ostatnia historyczna trasa Staszica jest na tyle łatwa, że w możliwościach każdego doświadczonego, wytrawnego turysty, obytego ze stromizną i ekspozycją, oczywiście w dobrej kondycji. Dawniej szczyt nazywano też Królową Tatr lub Królową Tatrzańską, zdobycie go to cenna zdobycz dla każdego tatromaniaka, jedno z najhorniejszych moich trofeów tatrzańskich. Moje zdanie jest takie, że całe Tatry powinny być otwarte dla turystyki, coś w stylu Alp, a zakazy i ograniczenia to wymysł takich organizacji jak TPN, czy TANAP, które wraz z przewodnikami i właścicielami skiparków stworzyły sobie układ biznesowy, żeby ciagnąc kasę z turystów na różne sposoby. Patrząc na działania choćby przy budowie nartostrad w rejonie Łomnicy na pewno nie mają one na celu ochrony przyrody! zbliżenie na Łomnicę pośrodku ze Startu Ale wracając do wycieczki, rozpoczęła się ona w Tatrzańskiej Łomnicy, jednej z większych podtatrzańskich osad, a dokładnie na zapomnianym parkingu przy dawnym budynku dolnej stacji kolejki do Łomnickiego Stawu, w pobliżu hotelu „Praha”. Dojechać tu można skrecając w prawo z Drogi Wolności tuż po wjeździe do miejscowości. Obecnie stacja jest nieczynna, gdyż w centrum wybudowano nowe budynki wraz z nowoczesną kolejką gondolową do stawu. Istotny wzrost znaczenia turystycznego osada datuje w końcu lat 30. XX w., kiedy to ukończono budowę niezwykle nowoczesnej w tamtych czasach kolei linowej na Łomnicę ze stacją pośrednią nad Łomnickim Stawem. Odcinek końcowy kolejki pokonuje na jednym przęśle do szczytu różnicę wysokości 850 metrów, zaś wagonik kolejki znajduje się około 300 metrów nad ziemią. ostatni fragment dojazdu kolejki do górnej stacji na szczycie Ja wraz ze swoją ekipą wyruszyliśmy z tego cichego parkingu już przed szóstą rano, zeby uniknąć choć trochę upałów, który i tak dał nam popalić, z powodu rekordowej fali ciepła w Europie. Szybko podeszliśmy zielonym szlakiem nad Łomnicki Staw, gdzie zrobiliśmy pierwszy postój. Jak się okazało ulokowała się tutaj ekipa z telewizji Discovery, która miała kręcić paralotniarzy w akcji. Znajdująca się powyżej Łomnicka Przełęcz należy do ulubionych miejsc startu miłosników tego sportu. Nie byłem tu kilka lat, zrobiłem więc mały rekonesans i odkryłem, że budynku pośredniej stacji kolejki, na piętrze otworzono miejsca noclegowe, pod nazwą Chata Encian. Jest tamże wieża widokowa, ale to chyba nietrafiony pomysł. W okolicy stawu od 1936 r. było stopniowo rozbudowywane niewielkie osiedle – oprócz stacji kolejki z hotelem mieści się tu obserwatorium astronomiczne, Schronisko Łomnickie, które obecnie już nie udziela noclegów,  dolna stacja wyciągu pod Łomnicką Przełęcz i inne budynki, jak restauracja i bufet. Dolina Łomnicka jest tłumnie odwiedzana przez cały rok – jest to jedno z miejsc najbardziej obciążających tatrzańską przyrodę. W okolicach stawu istnieją też dwie naturalne koleby, które dawały schronienie pierwszym turystom. okolice Łomnickiego Stawu -zbliżenie ze szczytu Sam staw wskutek czynników klimatycznych, a także działalności człowieka zaczął wysychać. Woda pojawia się w stawie okresowo – szczególnie wiosną i po obfitych opadach. Wody dostarcza także potok Łomnica (Skalnatý potok), ale on również często wysycha. Kiedyś jak tu byłem, wody nie było wogóle. Z lewej strony stawu, w pobliżu stacji kolejki krzesełkowej na przełęcz rozpoczyna swój bieg stary zielony szlak na Łomnicką Przełęcz. Wyraźna ścieżka znika po chwili w kosodrzewinie, a potem prowadzi pięknymi zakosami na siodło przełęczy, tuż poniżej górnej stacji kolejki. Na siodle zielony szlak odnajduje się i prowadzi dalej Łomnicką Granią, aż na szczyt Wielkiej Łomnickiej Baszty. Wspaniale z tego miejsca prezentuje się Dolina Pięciu Stawów Spiskich wraz z otoczeniem, na czele z poszarpanym grzbietem Pośredniej Grani. Łomnickie ramię z siodłem Przełęczy Łomnickiej My ubraliśmy tu kaski i uprzęże i zwróciliśmy się w przeciwnym kierunku, by związani liną ruszyć wydeptaną ścieżką w kierunku doskonale widocznego szczytu. Droga wzdłuż grani jest ewidentna i prosta, później po ominięciu garbu Łomnickiej Kopy prowadziły nas dalej kopczyki, zawsze ustawione blisko siebie, w zasięgu wzroku. Trasa od tego miejsca skręca w prawo i wiedzie pod stromą ścianę, a właściwie do szerokiego żlebu, którym podchodzimy na sam szczyt. Nastromienie jest duże, ale wejście ułatwiają liczne łańcuchy i klamry, tak więc przy dobrej pogodzie asekuracja liną nie jest konieczna. Nie ma już śladu po kradzieży żelastwa, tak głośnego rok temu, widać, że przewodnicy założyli nową „biżuterię”, nawet w nadmiarze. Wspinaczka tą ubezpieczoną dobrze trasą dała mi wiele satysfakcji, to jedna z najpiękniejszych dróg, jakie robiłem w Tatrach. końcówka wspinaczki na grani szczytowej Na końcu dotarliśmy na grań szczytową i po kilku metrach byliśmy już na wierzchołku. Wraz z nami tego upalnego dnia wspinało się mnóstwo innych grup, więc utwierdziłem się w przekonaniu, że to bardzo popularny wśród wytrawnych turystów szczyt. Przewodnika zaś spotkaliśmy tylko jednego… Kolejne me wielkie tatrzańskie marzenie spełniło się! Mogłem wraz ze swoją ekipą delektować się szczęściem i świętować. Weszliśmy do najwyżej położonego budynku w Tatrach, by napić się kawy, a potem wypić szampana na promenadzie widokowej, która zabezpieczona balustradami prowadzi po grani szczytowej. Oczywiście nie obyło się bez mnóstwa fotek dokumentujących naszą radość, od dawna polowałem zwłaszcza na ujęcie na krańcu krótkiej platformy widokowej, z przepaścią pod nogami. platforma widokowa ze Sławkowskim po lewej Spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka. Przypadkiem zauważyłem, że jest dzień otwarty w obserwatorium i dzięki temu wpuszczono nas do środka. Mogliśmy zatem obejrzeć teleskopy i sprzęt potrzebny do obserwacji nieba i kosmosu. Widoki ze szczytu obejmują większość najważniejszych szczytów Tatr. Pięknie zwłaszcza prezentują się pobliskie wierzchołki Lodowego, Durnych, Kieżmarskich, Sławkowskiego, Pośredniej Grani, czy Tatr Bielskich. Panoramy ze szczytu miałem lepsze niż podczas pierwszej mej wizyty tutaj kolejką. Wielki wysiłek włożony w wejście opłacił się mimo chmur, które pojawiały się raz tu, raz tam. Po ponad godzinnym radowaniu i nacieszeniu widokami rozpoczęliśmy zejście tą samą trasą w dół. Jako, że było sucho zeszliśmy sprawnie bez asekuracji liną. Dopiero na przełęczy odetchnęliśmy z ulgą, że cali i zdrowi wszyscy wracamy jako zdobywcy do domu! I przez nikogo nie niepokojeni dotarliśmy do schroniska Łomnickiego, żeby zjeść ciepły posiłek. schronisko Łomnickie i skała z kolebą z prawej Obecnie gospodarzem schroniska jest były tragarz, sławny Laco Kulanga. Do niego należy rekord tragarzy: wniósł on do Schroniska Zamkovskiego ładunek o masie 207 kg, zaś w sumie przez kilkanaście lat swojej kariery nosicza wniósł do różnych schronisk ponad 1000 ton ładunków. To miły starszy Pan, który do pomocy ma oczywiście młodą załogę w kuchni i za barem. Posililiśmy się na tyłach chaty, obok koleby i zeszliśmy z powrotem szlakiem do auta w Tatrzańskiej Łomnicy. Jak dobrze, że miałem w plecaku lekkie i niskie http://www.butydobiegania.pl/. Dzięki temu, po przebraniu tu obuwia moje nagrzane stopy mogły odpoczywać już wcześniej. Dopiero na parkingu jednak dotarło do mnie tak na dobre, że zdobyłem tego dnia Łomnicę – jeden z najhorniejszych szczytów Tatr. To była wspaniała przygoda i mega wspinaczka. Zrobiliśmy 22 km, pokonując w czasie dwunastogodzinnej wyprawy 1700 m przewyższenia w obie strony. krajobraz wierzchołka Łomnicy Nie namawiam, bo każdy ma poczucie własnych możliwości, ważne, żeby je nieprzeceniać i być cierpliwym jak ja. Najważniejsza to pewna, stabilna pogoda, bo w razie jej załamania trudności się potegują. Ale szczyt jest warty grzechu, a najłatwiejsza trasa, którą szedłem godna polecenia. Satysfakcja i zadowolenie gwarantowane na długie tygodnie. Dziękuję także świetnej ekipie, która była ze mną, bo razem możemy wiele zdziałać. No cóż, marzenie spełnione, trzeba się oglądać za kolejnym… Jednym z nich jest zapewne nocleg na szczycie Łomnicy, w czteroosobowym apartamencie, ale szczególy znajdziecie na stronach kolejki. Na koniec jak zawsze zapraszam do obejrzenia fotorelacji zdjęciowej z wyprawy. Z górskim pozdrowieniem Marcogor  [See image gallery at marekowczarz.pl]     Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

A teraz, proszę państwa, wjedziemy na górę (2)

Fizyk w podróży

A teraz, proszę państwa, wjedziemy na górę (2)

A opowiadałem wam, jak spałem u strażaków w Arauce? No chyba nie. Strażacy przyjęli mnie serdecznie, zaproponowali nawet, żebym został kolejną noc, więc zostałem. W ciągu dnia wyszedłem na spacer, i gdy wróciłem zobaczyłem ten typowy obraz XXI wieku: czterech strażaków dużyrze, każdy wgapiony w swój telefon z dotykowym wyświetlaczem. To było dość zabawne, bo siedzieli w rzędzie, dwóch pochylało się nad urządzeniem, dwóch pozostałych z zadartymi głowami operowło telefonem wyciągniętymi w górę rękami. Przed nimi grał telewizor. Potem przyszła taka grupa pani strażak i zaczęliśmy gadać, ja, ona, i pan inżynier, który nadzorował remont na ulicy przed remizą. Przyjechał do Arauki z Bogoty, bo w Arauca wszystko blisko, na piechotę się chodzi, wszystkich zna, no i ciepło jest. Ale to wcale nie było w górach. Teraz, proszę państwa, rzeczywiście w góry pojedziemy.W poprzednim odcinku: A teraz, proszę państwa, wjedziemy na górę (1)Deszcz zaczyna padaćCzy ktoś z was wpadł kiedyśna pomysł, żeby zimną wybrać się rowerem w Andy? No ja też nie, ale jakoś tak się złożyło, że jest sierpień, znaczy się zima tutejsza, a ja pedałuję po wschodnim łańcuchu kolumbijskich gór. Jeżdżenie po Andach zimą, znaczy się: porą deszczową, nie jest tak radośnie beztroskie jak latem. Zwłaszcza na podjeździe z bezkresnych równin, które nagle napotykają górską barierę: nie powstrzymywane dotąd niczym masy powietrza unoszczą się, ochładzają, i leje codziennie po kilka godzin, i to całkiem solidnie. Jeśli przestaje to tylko po to, by zaraz zacząć od nowa. No i na trzech tysiącach metrów deszczem, mimo bliskości równika, ciepło nie jest. Jest natomiast zupełnie ładnie - to znaczy jeśli przypadkiem uczyni sie okienko w skuwającej okolicę, gęstej mgle - i wtedy widać soczystą zieleń, która ciasno opina skaliste zbocza. Ze stromych, kamiennych ścian młodych gór  wytryskują strumienie wodospdów, z jakichś wewnętrznych tuneli, jakichś niezauważalnych szczelin. Przeciekająca góra, coś jak podziurawiona, plastikowa butelka, albo durszlak. Zupełnie zaskakujące zjawisko.Temperatura potrafi zmieniać się błyskawicznie: w wyższych partiach gór słońce pali jak na wybrzeżu, ale gdy tylko przysłoni je chmura - ścina chłodem. A gdy do tego spadnie deszcz, to tak jakbyśmy nagle, w dosłownie kilka sekund, przeszli z polskiego lipca do późnego listopada. W departamencie Boyaca wszyscy znają się na kolarstwie i oglądają je w telewizji z większą żarliwością niż futbol. Z boyaca pochodzą najwięksi kolumbijscy cykliści, jak Nairo Quintana, zwycięsca zeszłorocznego Giro de Italia i dwukrotnie drugi na podium w Tour de France. Rzeczywiście jest gdzie ćwiczyć: gór nie brakuje, a konstruktorzy dróg nie robią wiele, by uczynić podjazd łagodnym. A starzy mówią, że na kolumbijskie wyścigi kolarskie światowa czołówka nie przyjeżdża tylko przez te skrajne i błyskawiczne zmiany w pogodzie: Panie, który europejczyk by to wytrzymał! No, podjazd z Aguazul do El Crucero i Sogamoso to chyba najtrudniejszy fragment w dotychczasowej podróży: sto kilometrów rozbiłem sobie na trzy dni. Podjazdy to jedno, deszcze drugie, a trzecie dodatkowo to nieasfaltowane fragmenty drogi, na których - gdy dodatkowo towarzyszył im podjazd - zsiadałem z rowery, bo popchać go pod górę. Powoli, spokojnie, bez pośpiechu, pewnie do celu.Zima bojakeńskaSpałem w Koryncie. Znaczy w Corinto, i znowu na boisku szkolnym. Tym razem nie było nikogo, spokój. Dalej droga pnie się ostro w górę, by potem zelżeć trochę podjazd, trawersując jeden z tysiąca górskich grzbietów. Padać zaczęło o dziesiątej i utrzymało się prawie do wieczora.Po drodze mija się odbicie na Labrazagrande. Na krzyżówce stoją dwa czołgi. Żołnierze wypinają pierś na wieżyczce i trzaskają sobie zdjęcia z komórek.Potem równolegle idące grzbiety rozchodzą się, dając miejsce szerokiej dolinie, dając miejsce miasteczku Toquilla, które leży na uboczu pokaźnego, kolistego płaskowyżu. Rzeka, która się tamtędy wije, przypomina nizinne strugi: idzie wolno, zostawiając po sobie szerokie zakola, a to przecież 2900m n.p.m. Potem kawałek podjazdu, zjazd i kolejny płaskowyż, nieco mniejszy, w którym znalazło się miejsce na ceglane domy Soriano, na ludzi w grubych, brunatnych, wełnianych ruanach, czy ponczach jeśli ktoś woli, o  suchych, wyrzeźbionych wiatrem twarzach. Na krowy, na kolejną leniwą rzekę, i na szkołę, pod której dachem staję obozem.Dalej jest kolejny podjazd, osiąga się coś w okolicy 3460m n.p.m., i dalej pada już dużo mnie, a z góry widać jezioro Tota, największe jezioro Kolumbii, i drugie najwyżej położone jezioro żeglowne Ameryki Południowej, zaraz po Titicaca. Takie tam, ciekawostki. Nie zjechałem w dół, żeby go dotknąć, bo padało, była mgła, a poza tym to jestem leniwy i z góry i tak lepiej widać.Tu leży ToquillaKwiatkiJezioro TotaPotem zjeżdża się do Sogamoso, zupełnie przestaje padać, wychodzi słońce i właściwie to robi się upalnie. Asfalt staje sie idealny i pojawiają się kolaże, w pojedynke i w chmarach. Wymijają mnie jak chcę, pod górę i z górki, zwiewni jak muchy. Czuję się przy nich jak husarz z ciężkiej konnicy przy lekkiej jeździe tatarskiej. Jadę powoli, ale pewnie.W Boyaca kobiety są brzydkie. Tęsknię za Wenezuelą. Wenezuelskie kobiety... one wszystkie wyglądają jak boginie płodności. Potem dojechałem do Paipy, czekałem na głównym placu na N. i wyszło z tego następujące uwagi:(i) Ciekawe jaka jest psychologia czyścibuta. [Przypis: w Ameryce Łacińskiej w centrum miasta typowym obrazkiem jest czyścibut: facet z drewnianą skrzynka past i szczotek, ubrany poprzecierany garnitur, i szorujący buty chętnym, których sadza na odpowiednio wysokim taborecie. Nie ma absolutnie żadnych wątpliwości, że nie chodzi o czystość obuwia, tylko manię wielkości klienta.] Przecież ta pozycja zawsze niższa w stosunku do klienta musi się na dłuższą metę jakoś na czyścibucie odbić. Albo wybór tego a nie innego zajęcia - bo zajęć ulicy są dziesiątki - musi determinować określona kondycja psychiczna?(ii) W Wenezueli, w Kolumbii, w Ameryce Łacińskiej, ludzie jedzą doskonałą, świeżą wołowinę prosto z pastwiska. A my, w Europie, naszpikowane chemią, napompowane wodą i wymalowane sztucznymi barwnikami truchło. I kto tu żyje w "trzecim świecie"?(iii) Nie wiem, czy tak sobie ubzdurałem, czy przypadkowo spotykam takich a nie innych  ludzi, czy też jest to rzeczywiście szersze zjawisko, ale widzę w Kolumbii przede wszystkim jej kapitalizm, jej komercyjność, jej korporacyjność. Niedawno, w jakimś artykule czy już nie pamiętam gdzie, zobaczyłem obrazek z Chile - no nie z Kolumbii, ale wpisuje się w temat - zdjęcie z czegoś w rodzaju konferencji czy szkolenia dla "startupowców". Ci wszyscy sympatyczni andyjscy chłopkowie, którzy zmienili się w wygolonych, ubranych w markową odzież czyścioszków, z wymalowaną na twarzy determinacją, by SAMEMU zarobić coś dla SIEBIE, SIEBIE, SIEBIE muahahaha, MOJE! No wiem, wiem, demonizuję "zdrową konkurencję i amicje młodych, wykształconych, z dużych miast" jakby to powiedziała unia europejska, ale demonizowanie nigdy nie bierze się z niczego. Za sto lat, jak już wszyscy zapomną o tym blogu - zupełnie tak jakby teraz ktoś o nim pamiętał? - obudzimy się w społeczeństwie stuprocentowo zoptymalizowanym na zysk i produktywność, bez rodzin, małżeństw i organizacji pożytku publicznego. A może nie, nie wiem. Jeśli to, co rośnie, to społeczeństwo egoistów, to to chyba nie ma naturalnego prawa propagować się, nie? Ci ludzie w jakiejś mierze wyrośli z rodzin, w których rodzice nie-egoiści - korzystając ze względnego dobrobytu który w pewnej części świata stał się względnie powszechny - zapracowywali się na śmierć by dać swoim dzieciom to co najlepsze, to czego sami w dzieciństwie nie mieli, i to najczęściej w postaci przedmiotów, bo czasu na uwagę zabrakło. No więc te dzieci wyszły z tej sytuacji jako doskonały materiał na egoistę: bez obowiązków w rodzinie, z doskonałym zaopatrzeniem materialnym. Egoista, jeśli zgodzimy się uznać zaistnienie nowego sektora społecznego tego typu, nie popełni już "grzechów" swojego ojca, bo albo sam dziecka miał nie będzie, albo go tak nie rozpieści. W końcu jest egoistą. I tak następne pokolenia stracą pożywkę dla wewnętrznej siły egoistycznej bezwzględności i wróci się do doceniania rodziny, dzieci i tak dalej. Zresztą nie wiem, pewnie wymyślam, po prostu siedziałem w Paipie na placu i tak mi przyszło do głowy.(iv) W kościele w Paipie stoi anioł. Lubię te przedstawienia aniołów:wielkich, silnych facetów, którzy ze zdecydowaniem na twarzy ubijają mieczem czy włócznią ogoniastych Belzebubów, miażdżąc ich przy okazji pod stopami. To znacznie bardziej krzepiące, niż skrzydlate bobacy oblepiające barokowe ołtarze. Kościół w Paipie

Kto kocha góry musi znać przepaście

marcogor o gorach

Kto kocha góry musi znać przepaście

„W alpinizmie, jak w życiu, trzeba mieć szczęście, więc trzeba być na tyle szybkim, aby zawsze zdążyć je schwytać. ” Riccardo Cassin „Stoi przed mną łańcuch górski. Niekiedy pali go słońce, niekiedy siecze deszcz, nierzadko otula mgła. Nie skarży się nigdy, nie czeka na podziękowanie. Jest zawsze majestatyczny i zawsze daje siebie.” L. Boff Kto kocha góry – musi znać przepaście, Otchłanie ciemne wśród ciernistych kwieci, Gdzie wiatry na kształt Wszechświata zamieci Czekają chwili; kiedy Gwiazda zgaśnie! W pył się obrócą; uroda i stroje, Serce jak żuraw klangorem uleci, By myśl swą złączyć z odległymi kmieci, I ciszą spłynąć w Charonowe zdroje! Nie ma tam gwizdów, nie ma i oklasków, A stoi waga – brylantowa, sroga, Która rozważy; czy Aniołem Boga, Czy będziesz karłem wsród piekielnych wrzasków?! Marek Zabielski majestatyczne Morskie Oko Przy okazji, jeśli ktoś chciałby zrobić sobie kosmetykę samochodu na znacznie wyższym poziomie niż fabryczny, może skorzystać z usług firmy http://www.braciapietrzak.pl/. Podróżowanie takim odnowionym autkiem będzie znacznie przyjemniejsze. Z górskim pozdrowieniem Marcogor Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Lingshan – góry dobrych ludzi

POJECHANA

Lingshan – góry dobrych ludzi

Dobas

Warsztaty w Karkonoszach

W dniach 21 – 23 sierpnia będę miał przyjemność poprowadzić Górskie Warsztaty fotograficzne. Jest to początek cyklu warsztatów, który rozpoczynamy od Hali Szrenickiej w Karkonoszach. Szczegółowy opis samej imprezy jak również opis partnerów, program czy formularz zapisowy znajdziecie na stronie http://wyprawyfoto.com.pl/pl/warsztaty-fotograficzno-podroznicze/ Podczas trwania Warsztatów odbędą się wykłady dotyczące kalibracji, wykorzystywania lamp błyskowych, druku, przygotowania do wyjazdu, pracy w terenie, posługiwania się filtrami i wreszcie szeroko pojętemu „postprocessingowi” DZIEŃ 1 14:00-16:00 Przyjazd uczestników, powitanie, zakwaterowanie 17:00-18:00 obiadokolacja 18:00-20:00 wykład powitalny i pokaz slajdów Marcina Dobasa DZIEŃ 2 5:00 Fotografowanie o wschodzie słońca 7:00 śniadanie BLOK 1 (8:00-11:00 )  „Błysk w terenie”  - wykład + zajęcia terenowe – przerwa i rozmowy indywidualne z wykładowcami BLOK 2 (11:30-14:30) „Użycie filtrów ND” – wykład + zajęcia terenowe – przerwa i rozmowy indywidualne z wykładowcami BLOK 3 (15:00-18:00)  „Fotografia podróżnicza”. Marcin Dobas wykład – przerwa i rozmowy indywidualne z wykładowcami 18:00-19:00 obiadokolacja 19:00 wyjście w teren – fotografia (praca w podgrupach) 20:30 ognisko / grill 22:00 możliwość fotografii nocnej, astro, błysk nocny (w grupach) DZIEŃ 3 Wykład – kalibrator podstawowym narzędziem Kalibracja drukarki i monitora – Datacolor, Eizo Tablet ułatwia życie – Wacom Wydruk w domowych warunkach – przewaga nad labem – Epson „Mądry Polak po szkodzie więc pamiętaj o backupie!” – G-Technology Obiadokolacja Zakwaterowanie: przez  3 dni trwania warsztatów zakwaterowani będziemy w przepięknie położonym schronisku górskim na Hali Szrenickiej w samym sercu Karkonoszy. Więcej o schronisku można przeczytać tutaj   Dojazd na miejsce: Należy dojechać do Szklarskiej Poręby.  Istnieje możliwość zaparkowania auta w Szklarskiej Porębie pod wyciągiem na płatnym parkingu po czym można wjechać wyciągiem krzesełkowym lub dojść szlakiem.   Dojazd do schroniska: wyciągiem: Szrenica I i Szrenica II po czym około 15 minut zielonym szlakiem do schroniska na Hali Szrenickiej pieszo: do schroniska moża też dojść pieszo. Prowadzi tam szlak czerwony koło Wodospadu Kamieńczyka ( ok 1,5 h ) Z parkingu koło wyciągu należy dojść kawałek szlakiem czarnym do Rozdroża Pod Kamieńczykiem – dalej szlakiem czerwonym.   Zostały ostatnie miejsca więc jeśli ktoś ma ochotę dołączyć do najbliższych warsztatów to zapraszam. Warto również dołączyć do newslettera aby być na bieżąco jeśli chodzi o wyjazdy czy warsztaty. The post Warsztaty w Karkonoszach appeared first on Marcin Dobas.

Od Małego Krywania po Suchy, czyli fatrzańską granią

marcogor o gorach

Od Małego Krywania po Suchy, czyli fatrzańską granią

Kolejna ma wyprawa w najpiękniejsze pasmo górskie Słowacji – Małą Fatrę miała zaowocować przejściem ostatniej nieznanej mi części głównej fatrzańskiej grani. Po wcześniejszym poznaniu centralnej części z Wielkim Krywaniem, czy Wielkiego Rozsutca w jej północno-wschodniej części oraz bocznych fatrzańskich ramion jak ta z Chlebem, czy niezwykłymi wąwozami, postanowiłem przejść zachodnią część od Małego Krywania po wierzchołek Suchego. Tym razem musiałem dojechać kawałek dalej niż do Terchowej, do małego przysiółka zwanego Dolina Kur, nieopodal wioski Bela. Podczas jazdy okazało się, że w Terchovej trwają właśnie Janosikowe Dni, więc przejazd był utrudniony. Wybrałem to miejsce, gdyż rozchodza się stamtąd dwa szlaki, które umożliwiły zrobienie pętli i powrót do punktu wyjścia. Na samym końcu miejscowości zostawiłem autko na placu u miłej Słowaczki i wyruszyłem ze swoją ekipą z Gorlickiej Grupy Górskiej na spotkanie przygody. A te miały nadejść wcześniej niż sądziłem. Niebieski szlak prowadził początkowo szeroką drogą lesną i po jakimś kilometrze nagle moim oczom ukazała się niedźwiedzica z dwoma młodymi. Dzielił nas tylko potok i jakieś 50 metrów zbocza. To było moje najbliższe spotkanie z misiami w życiu. Zanim zdążyłem zrobić dobre zdjęcie i pomyśleć jak się zachować, Pani Misiowa była szybsza i rozpoczęła odwrót z młodymi. Widocznie pobliski tartak i zapewne spotkania z leśnikami nauczyły ją respektu do ludzi. Odetchnąłem z ulgą, że problem sam się rozwiązał, bo nie wiem co bym zrobił…. jedna z fatrzańskich polan Ruszyliśmy dalej z duszą na ramieniu szybko wspinając się leśną ścieżką, która wyprowadziła nas na cudne polany nad lasem, gdzie naszym oczom po raz pierwszy ukazały się fatrzańskie szczyty na głównym grzbiecie pasma. Uwiodła mnie piękna, kwiecista roślinność tych miejsc w pełni letniego rozkwitu. Dalej poprzez kosodrzewinę doszliśmy w dobrym tempie na przełęcz Priehyb. Tutaj krzyżują się trzy szlaki i można już podziwiać rozległe widoki. Ujrzeliśmy więc nasz pierwszy cel – Małego Krywania i resztę szczytów po drugiej stronie trawiastego siodła. Szlak prowadził teraz ciekawą trawiasto – skalistą percią, a im wyżej tym ukazywały się na horyzoncie kolejne znane mi już z wcześniejszych wędrówek szczyty Małej Fatry. Mały Krywań widziany z przełęczy Priehyb Ciekawą trasą zdobyliśmy wkrótce wierzchołek Małego Krywania. Na szczycie stoi betonowy obelisk, skrócony zapewne przez pioruna, z puszką na księgę wejść, a z boku turyści wybudowali świetny kamienny wiatrochron, doskonałą miejscówkę na biwak. Panorama ze szczytu jest genialna, gdyż widać wszystkie najważniejsze i najpiękniejsze góry Małej Fatry. Jak na dłoni mamy Wielkiego Krywania i Piekelnik, a za nimi Chleba, Stoha, Rozsutce, grzbiet Baraniarek, którym niedawno maszerowałem oraz Strateńca, Białe Skały i Suchego na zachodzie. Właśnie przez te ostatnie mieliśmy kierować swe kroki. Ale wcześniej zrobiliśmy sobie dłuższą sjestę, żeby nacieszyć się widokami na wszystkie okoliczne pasma Słowacji na czele z Tatrami w oddali, czy bliższymi Niżnymi Tatrami, Wielką Fatrą, czy Beskidem Żywieckim. dwuwierzchołkowe Białe Skały Wierzchołek Małego Krywania jest rozległy, płaski i kamienisto-trawiasty. Poniżej grani mogliśmy podziwiać wspaniałą Dolinę Bielańską. Pod stromo opadającymi do Belianskiej doliny północnymi stokami Małego Krywania znajdują się liczne skały dolomitowo-wapienne i niewielki cyrk lodowcowy. Tylko w najwyższych partiach, na grani dolina jest trawiasta. Są to pozostałości dawnych hal pasterskich. Posileni zaczęliśmy zejście powrotne na przełęcz, gdyż teraz mieliśmy wędrować na zachód. Po przejściu siodła szybko wznosiliśmy się po łagodnym stoku Strateńca. Gdzieś tu zginął rok wcześniej turysta z Malborka od uderzenia pioruna, w czasie słynnej nawałnicy nad Doliną Vratną. Przypominał o tym zapalony znicz, przez kolegów zabitego, których spotkaliśmy wcześniej na szczycie. jedna z wapiennych skałek w masywie Małego Krywania Szybko dotarliśmy na nasz kolejny szczyt – Stratenec. Grzbiet Strateńca jest odkryty, zbudowany ze skał wapiennych i dolomitowych, a stoki są trawiaste i zarastające kosodrzewiną. Dzięki temu z czerwonego szlaku prowadzącego wąską granią rozciągają się szerokie panoramy widokowe. Zapadło mi w pamięci zwłaszcza jedno urwisko, które wyglądało jak skała samobójców. Pięknie z oddali prezentuje się też olbrzymi masyw Małego Krywania. Przeszliśmy przez wąską przełęcz Vrata, by po chwili wspinać się po ładnych skałach na jeden z dwu wierzchołków Białych Skał. Nie spodziewałem się w tych górach, że będę musiał używać rąk, żeby bezpiecznie przejść zaplanowaną trasę. Białe Skały to jeden z najbardziej skalistych odcinków w całej Małej Fatrze. Zbudowane są ze skał dolomitowo-wapiennych. Szlak turystyczny prowadzi tutaj wąską ścieżką nad urwiskami i stromymi stokami. Po obydwu stronach szlaku mogliśmy podziwiać rożnorodne formy skalne, a cały czas towarzyszyły nam szerokie panoramy, ograniczone tylko przez masyw wyższego Małego Krywania. wierzchołek Małego Krywania i Rozsutce oraz Wielki Krywań z Piekielnikiem w tle To był najciekawszy odcinek naszej trasy. Po eksponowanym zejściu już łatwo dotarliśmy na kolejny nasz szczyt, czyli Suchy. Tu krzyżują się dwa szlaki turystyczne, na wierzchołki stoi metalowy, prawosławny krzyż. Z  wierzchołka roztacza się szeroka panorama widokowa ma Wielką Fatrę, Małą Fatrę Luczańską, Kotlinę Turczańską i Żylińską, Góry Kysuckie. W północnym kierunku widoki sięgają po Wielką Raczę, we wschodnim po Wielki Chocz. Piękne to miejsce, nic więc dziwnego, że pełne turystów różnych narodowości. Jakże by się mi przydała nauka j.angielskiego np. tu w http://angloville.pl/. Tutaj jednak zaczął kropić deszcz, który postraszył nas na zejściu, aż do samego schroniska pod Suchym, gdyż tam się udaliśmy przeczekać opady. Zejście w dół jest bardzom strome, do tego zrobiło się śliskie, więc musieliśmy mocno uważać, żeby nie stracić zębów na mokrych kamieniach i korzeniach. klimatyczna Chata pod Suchym Po drodze zaliczyliśmy z rozpędu jeszcze jeden szczyt – Javorinę i schroniliśmy się w klimatycznym budynku schronu. Oferuje ono noclegi i pyszne jedzonko oraz bardzo dobrą kawę i piwo limonkowe. Na pastwiskach w pobliżu schroniska wypasają się różne zwierzęta domowe. Atmosfera jest więc sielska i domowa. Gdy tylko deszcz zaczął zanikać zebraliśmy się i ruszyliśmy tym razem zielonym szlakiem, który miał nas sprowadzić do samochodu w Dolinie Kur. Niestety szlak gdzieś się urwał, a zaczęły kolejne przygody. W sukurs przyszła nam następna droga leśna, wybudowana chyba do zwózki drzewa, która bezbłędnie doprowadziła nas do wylotu doliny i parkingu. na szczycie Suchego Drogę powrotną umilał nam szum bystrego, pełnego kaskad potoku Kur. Na samym końcu naszej pętli czekała na nas jeszcze jedna niespodzianka, w postaci sztolni długiej na 40 metrów, w której prawdopodobnie wydobywano siarkę. Jak już ją odkryliśmy, to odważylismy się też wejść do jej środka i porobić kilka zdjęć. Wkrótce ukazało się naszym oczom autko, którego widok oznaczał koniec kolejnej wyprawy, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie ma nic piękniejszego na Słowacji ponad Małą Fatrę, no może z wyjątkiem Tatr, które są niepowtarzalne. Na koniec zapraszam jak zawsze do obejrzenia galerii zdjęć z wycieczki. Zrobiliśmy 22 km, jakże uroczymi bezdrożami, polanami, skalistymi graniami i uroczyskami. Na pewno tu powrócę kiedyś. Z górskim pozdrowieniem Marcogor  [See image gallery at marekowczarz.pl]   Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Jak dobrze nam zdobywać góry: Tarnica i ciut więcej ;)

PO PROSTU MADUSIA

Jak dobrze nam zdobywać góry: Tarnica i ciut więcej ;)

       Rozszalały nam się temperatury, oj rozszalały. W końcu lato pełną gębą. Na szczęście, po pobycie w Zagrzebiu jestem już niemalże uodporniona na upał, aczkolwiek nie było to pierwsze ekstremalne zwiedzanie tych wakacji. Na początku lipca byliśmy w Bieszczadach i oprócz nocnego wędrowania i wschodu słońca na połoninie, wybraliśmy się w ramach Korony Gór Polski na ich najwyższy szczyt. I wbrew pozorom, to dopiero była prawdziwa przeprawa i chwilami droga przez mękę. ;)Tarnica 1364 m.n.p.m.             Naszą wyprawę rozpoczęliśmy o godzinie jedenastej na ostatnim parkingu w miejscowości Wołosate. Nieco nas zaskoczył fakt, że był on właściwie pusty, ale dochodząc do punktu, w którym należało uiścić opłatę za wejście do Bieszczadzkiego Parku Narodowego wiedzieliśmy dlaczego tak było. Otóż znaczna większość turystów po prostu parkuje na poboczach i przy przystanku PKS, z których jest bliżej do wejścia o jakieś dwieście/trzysta metrów. Nigdy chyba nie zrozumiem mentalności pewnych osób i muszę się z tym wreszcie pogodzić. ;) takie urocze napadły na nas na drodze - dzień wcześniej widzieliśmy jak je golili. ;)               Jednak rzeczą, która nas najbardziej zaskoczyła, była kolejka do kasy. Pierwszy raz zdarzyło się nam tak długo czekać na możliwość wejścia. Jakoś strasznie wolno szło i dopiero po kilkunastu minutach mogliśmy wejść na szlak niebieski, z którego wiodła droga na Tarnicę. Zgodnie ze szlakowskazami mieliśmy dwie godziny do przełęczy pod Tarnicą, a później jeszcze kwadrans żółtym szlakiem na sam szczyt.        Początkowo droga była niezwykle przyjemna, wiodła wśród łąk. Narzuciliśmy sobie szybkie tempo, żeby wyprzedzić sporą grupę kolonijną, która zachowywała się dość głośno. Niestety, szlaki na Tarnicę należą do wyjątkowo obleganych i mogliśmy zapomnieć o spokojnym wędrowaniu. Co chwilę albo kogoś wyprzedzaliśmy albo ktoś nas mijał, radośnie się witając. A słońce z każdą minutą grzało coraz mocniej.         Cieszyliśmy się, że dość szybko droga zaczęła iść przez las, w którym było nieco chłodniej. Trochę brakowało w nim przewiewu, ale i tak taka wędrówka była nieco lżejsza niż po otwartym terenie. Ciekawą rzeczą jest to, że spora część szlaku to po prostu schody, które też pomagały we wspinaniu się. Podejście z Wołosatego ma około sześciuset metrów, aczkolwiek nie odczuwa się tego zbyt mocno właśnie dzięki schodom. Akurat trafiliśmy na moment, w którym część z nich była w remoncie i musieliśmy się poruszać po poszyciu leśnym, co było zdecydowanie trudniejsze. Tempo nadal mieliśmy niezłe, musieliśmy się tylko mocno nawadniać, żeby móc je utrzymać. :)        Kilkaset metrów przed Przełęczą wychodzi się z lasu i szlak wiedzie dalej schodami w górę. Tutaj jednak zdecydowanie piękniejsze widoki są, zwłaszcza doskonale widoczny jest czerwony szlak z Ustrzyk Górnych, wiodący w swojej końcowej części połoninami Szerokiego Wierchu. czerwony szlak i połoniny Szerokiego Wierchu.         Na Przełęczy, na wysokości już 1275 m.n.p.m., można usiąść i odpocząć kilka chwil przed atakiem szczytowym na ławeczkach ustawionych po bokach skrzyżowania szlaków. Tutaj dochodzi właśnie czerwony szlak, zdecydowanie bardziej uczęszczany od niebieskiego, którym wchodziliśmy i robi się nieco tłoczno. Podczas odpoczynku, podziwialiśmy widoki, bowiem rozpościera się już z Przełęczy piękny widok na Halicz i czerwony szlak wiodący do niego. Szczególnie uważnie się właśnie jemu przyglądaliśmy, bo tą drogą bowiem chcieliśmy kontynuować naszą wędrówkę tego dnia. Pojawił się jednak też właśnie na Przełęczy poważny problem, który nigdy wcześniej nie przydarzył się nam na szlaku. Przy dość szybkim wchodzeniu (cała droga zajęła nam niecałe półtorej godziny) i wysokiej temperaturze pragnienie było spore i okazało się, że zostało nam jakieś nieco ponad pół litra wody. W perspektywie jeszcze czterech (!!!) godzin wędrówki był to naprawdę spory problem, zwłaszcza że po drodze nie było żadnego schroniska, żeby ją zakupić. Z dylematem co dalej, ruszyliśmy schodami w górę, prosto na najwyższy szczyt polskiej części Bieszczadów. :)        Sam szczyt zrobił na nas naprawdę niezłe wrażenie, przede wszystkim swoją wielkością. Mimo panującego na nim tłoku i kilku wycieczek, spokojnie dało się posiedzieć, odpocząć i chłonąć widoki. Najsmutniejszą natomiast rzeczą był brak tabliczki na szczycie. Szlak wiodący na górę był oznakowany perfekcyjnie, nie dało się zgubić czy pomylić drogi, zaś na samym szczycie takie wielkie rozczarowanie. Pozostało zrobić sobie zdjęcie z krzyżem, chociaż Tomasz twierdził, że nie da się go całego objąć na zdjęciu. ;)        Podczas schodzenia miałam twarde postanowienie, że jednak zmieniamy plany i czerwonym szlakiem schodzimy do Ustrzyk, żeby kupić wodę i wrócić do Wołosatego. Minusem tej trasy był spory fragment wiodący po asfalcie, który przy takim upale był naprawdę rozgrzany i przez to nieprzyjemny. Przy Przełęczy, widząc ilość ludzi znajdującą się na tym szlaku i nieco rozczarowaną minę Tomasza, stwierdziłam, że damy radę i idziemy początkowo planowaną trasą na Halicz, a później do Wołosatego, cały czas czerwonym szlakiem. Zeszliśmy ostro w dół schodami do Przełęczy Goprowskiej, gdzie odbiliśmy w prawo. Tutaj już zdecydowanie mniej ludzi było i wędrówka stała się znacznie przyjemniejsza. No prawie. ;)      Trzeba przyznać, że widokowo trasa była przepiękna. Jednak przy takim nasłonecznieniu i temperaturze wydawała się drogą przez mękę. Chyba nawet w piekle nie było tak gorąco, jak wtedy na szlaku. Chwilami ratowały nas podmuchy wiatru, ale zdarzały się wyjątkowo rzadko. I do tego jeszcze ta świadomość, że musimy oszczędzać wodę. Z każdym kolejnym krokiem utwierdzałam się w przekonaniu, że nie był to jednak dobry pomysł, ale odwrotu już nie było. Trzeba było zacisnąć zęby i iść przed siebie. :)z widokiem na Tarnicę.       Na Halicz dotarliśmy szybko, chociaż przy podejściu miałam dość. Dawno nie wchodziłam na szczyt niemalże ciągnąc nogę za nogą. Na szczycie przyszła chwila na odpoczynek i małe uzupełnienie płynów, bo woda była już racjonowana. Pocieszałam się faktem, że teraz czeka nas już tylko schodzenie i pewnie wreszcie wędrowanie po lesie. Bardziej nie mogłam się mylić. ;)ze szczytu Halicza też ładnie widać Tarnicę.         Owszem, schodziliśmy z Halicza, ale przed nami wznosił się jeszcze jeden szczyt Rozsypaniec o wysokości 1280 m.n.p.m. Przyznam szczerze, że był to dla mnie moment krytyczny, tempo siadło nam całkowicie, ledwo byłam w stanie stawiać kolejne kroki. Tomasz wykazywał się ogromnym wparciem i motywował mnie do dalszej wędrówki, chociaż sam też był już mocno zmęczony. Powolutku jednak dawaliśmy radę. schodzimy.i wchodzimy znów. /o\Tomasz też chciał fotę z Tarnicą.       Zejście do Przełęczy Bukowskiej było już zdecydowanie przyjemniejsze. Zarządziliśmy krótki odpoczynek przy wiacie, kolejne umoczenie ust w resztach wody i ruszyliśmy w dalszą drogę. Znaki pokazywały, że do Wołosatego są jeszcze dwie godziny, chcieliśmy więc pokonać tą trasę jak najszybciej. I mimo naprawdę niezłego tempa, niewiele krócej nam ta trasa zajęła. Dodatkowo wcale nie była zbyt urodziwa, bo wiodła po starej drodze prowadzącej do granicy ukraińskiej, przez co drzewa rosły wyłącznie na poboczach, nie tworząc żadnego parasola ochronnego. Dalej byliśmy wystawieni na działanie naprawdę mocnego słońca, dobrze że przed wyjściem posmarowaliśmy się grubą warstwą mleczka do opalania. Przydało się. ;)      Ostatnie dwa kilometry szlaku były prawdziwym koszmarem, bo prowadziły już szeroką asfaltową drogą wśród pól. Tutaj żadnej ochrony już nie było. Prowadziła nas jedynie myśl, że niedaleko wejścia do Parku był sklep, w którym na pewno mają coś zimnego do picia. Każda motywacja jest dobra, ale ta zdecydowanie była najlepszą z możliwych tego dnia. Chyba do końca życia nie zapomnę smaku tej wody, którą wtedy wypiliśmy. I tego szczęścia, że to już koniec wędrówki i możemy spokojnie siąść w klimatyzowanym samochodzie i z czystym sumieniem wrócić do pokoju, wziąć zimny prysznic i udać się na zasłużony obiad mistrzów. :)))      Cała trasa zajęła nam dokładnie sześć godzin, w trakcie których przeszliśmy prawie dwadzieścia jeden kilometrów. Przy dziesięciu stopniach mniej i większej ilości zapasów, byłaby to naprawdę przepiękna wędrówka z niesamowitymi widokami. Tutaj jednak z każdą chwilą zmęczenie sprawiało, że nie za bardzo zwracaliśmy uwagę na otoczenie, chociaż ostatni fragment trasy od Przełęczy Bukowskiej do szalenie atrakcyjnych nie należał. Jedynie na samym końcu, pięknie i dostojnie na horyzoncie malowała się Tarnica. I naprawdę warto na nią wejść. :)piękna i wyniosła Tarnica. :)))~~Madusia.

Wzniosłe góry

marcogor o gorach

Wzniosłe góry

„Alpinista jest jak biegający w kółko udręczony i skołowany byk, który na widok czerwonej płachty, jaką jest skała, nie może powstrzymać się od jej ataku.” Chris Bonington Śnieżnym całunem zakryte góry tajemnicze i takie wzniosłe stoją w milczeniu w bezbrzeżnej pustce w groźnej ciszy przerywanej chrzęstem spadającego lodu wysoka turnia niczym panna młoda w śnieżnym welonie zakończonym lodowymi soplami a u podnóża ślubny orszak zielone świerki bezlistne dęby i siwe brzozy odziane w śniegowe futerka halny na poszarpanych ostrych brzegach grani tańczy mendelsona srebrzyste płatki śniegu zaprasza do weselnego marsza fatrzański Mały Krywań A przy okazji polecam odżywki dla sportowców np. jak to http://www.body4you.pl/produkty/dyscypliny-sportu/odzywki-na-rzezbe/olimp-thermo-stim,2,1903. W górach szczupłym jest łatwiej. Z górskim pozdrowieniem Marcogor Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Norymberga. Fotograficzny spacer

Zależna w podróży

Norymberga. Fotograficzny spacer

Wyprawa na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem i dalej

marcogor o gorach

Wyprawa na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem i dalej

Tatry to małe pasmo górskie. Chodząc tyle lat po nich co ja nadchodzi taki moment, że wszystkie szlaki są przedeptane. Pozostaje wtedy zdobywanie szczytów na dziko lub powtarzanie już zdobytych. Lubię powracać w piękne miejsca, ale zawsze staram się coś zmienić na trasie. Najważniejszą sprawą jest upływ czasu. Jeśli nie pamiętam już szczegółów poprzedniej wędrówki to znaczy się można tam powracać. Nie zawsze tak się da, bo nasze kochane Tatry można przedeptać w miesiąc. Dlatego często odwiedzam także inne góry, choć Taterki to miłość największa i pierwsza. Podobnie było w ostatni weekend, gdyż postanowiłem po dwunastu latach odwiedzić ponownie Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem. Nowością miało być wejście również na Mięguszowiecki Szczyt Czarny i to się udało. Miałem zamiar schodzić dodatkowo z przełęczy na stronę słowacką, starym, zamkniętym szlakiem, ale pogoda pokrzyżowała te plany.   Ponieważ prognozy na ostatnią niedzielę nie były zbyt optymistyczne, ale głód gór był wielki po urlopie nad morzem postanowiłem jechać w polskie Tatry nie tak wcześnie jak zawsze, bo pogoda miała się poprawiać z upływem dnia. Co zresztą się sprawdziło dokładnie. Mimo tego na parkingu na Palenicy Białczańskiej o godzinie ósmej rano było już mnóstwo aut, taki mamy aktualnie boom na Tatry i chyba modę na turystykę górską. Cena parkingu to nadal dwadzieścia złotych za dzień. Niestety prognozy sprawdzały się dokładnie i podczas dojścia z Palenicy drogą Oswalda Balzera nad Morskie Oko, cały czas towarzyszyła mojej ekipie, którą zebrałem jak zawsze, mżawka. Na tyle była ona uporczywa, że postanowiliśmy przeczekać trochę i przy okazji zjeść drugie śniadanie w pawilonie gastronomicznym we Włosienicy. Ciepła herbatka bardzo smakowała w ten zimny i wilgotny poranek. nasz cel- Mięguszowieckie Szczyty o poranku z Włosienicy Powoli się przejaśniało, więc jak tylko przestało padać ruszyliśmy dalej. Nad najpiękniejszym polskim, tatrzańskim stawem ludzi nie było jeszcze zbyt wielu, dlatego udało się wejść do schroniska i wypić poranną kawę z widokiem na zielone lustro wody. Nie śpieszyliśmy się wiedząc, że pogoda będzie coraz lepsza i kiedyś wyjdzie słońce. Na szczytach wciąż jeszcze przewalała się mgła i widoki były ograniczone. Poza tym zdawałem sobie sprawę, że wybieramy się na bardzo trudny i stromy szlak, więc wskazane było, żeby choć trochę obeschło. Na szlaku na MPpCh właściwie zawsze jest mokro i prawie przez cały rok można spotkać śnieg w Mięguszowieckim Kotle. Morskie Oko widziane znad Czarnostawiańskiej Siklawy Posileni i pełni energii wyruszyliśmy dopiero o dziesiątej w kierunku Czarnego Stawu pod Rysami. Dopiero wtedy wyjrzało na chwilę słońce. Niestety tylko na chwilę, bo zaraz po wejściu na zielony szlak prowadzący na przełęcz spowiła nas nieokiełznana mgła. I w takiej wilgotnej aurze mieliśmy podchodzić przez cały czas, z małymi wyjątkami, gdy pośród chmur ukazywały się nam niezwykłe widoki na okoliczne szczyty. Podejście na górę to według mnie najbardziej wymagający kondycyjnie i drugi po Orlej Perci najtrudniejszy technicznie szlak w Tatrach. Stromizna jest tam niemiłosierna, skała długimi fragmentami mokra, a we wspinaczce przez liczne kominki i strome skały tylko sporadycznie pomagają nieliczne klamry. I to jedyna „biżuteria” na tym szlaku. Trudności potęgują się dodatkowo przy schodzeniu po mokrej skale, gdzie przez cały czas należy uważać, żeby nie wyjechać bezpowrotnie. Średnie nachylenie tego znakowanego na zielono szlaku to 37 procent! Czarny Staw widziany z zielonego szlaku na przełęcz Zdecydowanie to nie jest szlak dla początkujących turystów, a raczej dla tych wytrawnych i doświadczonych. Wejście na sąsiednie Rysy, zabezpieczone 300- metrowym łańcuchem to pikuś przy wspinaczce na MPpCh. Trasa prowadzi od Czarnego Stawu do Bańdziocha (Mięguszowieckiego Kotła). Następnie szlak zdecydowanie zmienia swój charakter – wejście na wierzchołek Kazalnicy Mięguszowieckiej jest poprowadzone w skalnej scenerii. W jednym miejscu przechodzimy wąską, eksponowaną półkę skalną. Poza siedmioma stalowymi klamrami nie ma na nim innych dodatkowych ułatwień. Mimo obiektywnych trudności szybko dotarliśmy na Kazalnicę Mięguszowiecką, z najbardziej znaną ścianą taternicką w Polsce. Kazalnica to kulminacja bocznej, północno-wschodniej grani, wyrastającej z północnych stoków Mięguszowieckiego Szczytu Czarnego (po polskiej stronie). Podcięta jest północno-wschodnią ścianą, jedną z najbardziej okazałych w Tatrach i mającą kluczowe znaczenie dla historii polskiego taternictwa. Drogi wspinaczkowe poprowadzone w głównym spiętrzeniu tzw. Lewego Filara ściany (zwanego też Filarem Kazalnicy) oraz lewą częścią ściany należą do najtrudniejszych w Tatrach. Kazalnica Mięguszowiecka widziana z góry Dla nas znaczenie miało to, że między chmurami znowu mielismy widoki na sąsiednie szczyty, na czele z Rysami, Wysoką, czy Niżnymi Rysami. Panoramy gór w otoczeniu bezkresnych chmur i skrawków błękitnego nieba należą do wyjątkowych. Ale to możecie zobaczyć i ocenić oglądając galerią zdjęć z wyprawy. Dalsza wędrówka już na przełęcz była znacznie łatwiejsza. nawet słynna ścieżka nad urwiskami Bandziocha nie była taka straszna. Mowa o przejściu przez krótki odcinek grani i później trochę dłuższy trawers ściany Mięguszowieckiego Szczytu Czarnego tzw. Galeryjką. To przejście miejscami wąskie i eksponowane. Szlak w swojej historii pochłonął ponad 30 ofiar śmiertelnych. Sam byłem świadkiem jak jedna turystka wycofała się właśnie przed ową Galeryjka i nie chciała skorzystać nawet z oferty pomocy przy przejściu! Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem w otoczeniu słowackich szczytów Sama przełęcz leży na wysokości 2307 m n.p.m., pomiędzy Mięguszowieckimi Szczytami – Czarnym i Pośrednim. Nazwa przełęczy pochodzi od widocznej z daleka (np. znad Morskiego Oka), charakterystycznej samotnej, sterczącej turni na wschodnim zboczu przełęczy o wysokości 15 m zwanej Chłopkiem. Ścieżka nie przechodzi przez najniższy punkt siodła, lecz nieco na południowy wschód od niego. Dopiero tutaj zostaliśmy w pełni nagrodzeni za trud wspinaczki, ponieważ otworzyły się dla nas kapitalne widoki na słowacką stronę Tatr Wysokich. Genialnie prezentuje się z tego miejsca Koprowy Wierch, grań Baszt z Szatanem, Kopy Liptowskie oraz oczywiście Rysy i jego otoczenie. Najcudowniejsze są jednak położone w dole Hińczowe Stawy. Leżące w Dolinie Hińczowej, bocznym odgałęzieniu Doliny Mięguszowieckiej prezentują się cudnie zwłaszcza z góry. Hińczowe Stawy Tu znajduje się największy i najgłębszy staw słowackiej części Tatr – Wielki Staw Hińczowy (Veľké Hincovo pleso) ( ok. 20,1 ha i 53,7 m głębokości), z którego wypływa Hińczowy Potok. Poniżej Hlińskiej Przełęczy znajduje się Mały Staw Hińczowy. Poza tym w dolinie położone są także niewielkie, okresowo wysychające Hińczowe Oka. Wspaniale odbijały się promienie słońca w lustrze olbrzymiego stawu u podnóży nas. Niestety nie można w życiu mieć wszystkiego i tak widoków na polskie stawy nie mieliśmy. Za to dzięki takiej aurze, gdzie chmury stały na głównej, granicznej grani Tatr, a promienie słońca załamywały się na kroplach rosy, udało nam się zobaczyć kilka Widm Brockenu, co nie zdarza się często. małe Widmo Brockenu widziane z przełęczy Widmo Brockenu, czyli mamidło górskie to rzadkie zjawisko optyczne spotykane w górach, polegające na zaobserwowaniu własnego cienia na chmurze znajdującej się poniżej obserwatora. Zdarza się, że cień obserwatora otoczony jest tęczową obwódką zwaną glorią. Zjawisko obserwowane jest najczęściej w wyższych górach w warunkach, gdy obserwator znajduje się na linii pomiędzy Słońcem a mgłą, która położona poniżej obserwatora rozprasza i odgrywa rolę ekranu. Zjawisko obserwowane w górach daje ponadto efekt pozornego powiększenia cienia obserwatora – projekcja naturalnej wielkości cienia obserwatora na tle oddalonych gór sprawia, iż wydaje się on powiększony. Wśród taterników istnieje przesąd mówiący, że człowiek, który zobaczył widmo Brockenu, umrze w górach. Wymyślił go w 1925 roku i spopularyzował Jan Alfred Szczepański. Ujrzenie zjawiska po raz trzeci „odczynia urok”, co więcej – szczęśliwiec może się czuć w górach bezpieczny po wsze czasy. Oby w moim przypadku to podziałało, bo już zaliczyłem wymaganą ilość zjawiska Brockenu. słynny „Chłopek” na przełęczy Po dłuższym odpoczynku przystąpilismy do realizacji kolejnego punktu programu, czyli wejścia na Mięguszowiecki Szczyt Czarny. Ułatwiło nam to bardzo dobre wykopczykowanie nieznakowanej drogi na szczyt. Początkowo prowadzi ona trawersem po słowackiej stronie.  Z przełęczy idziemy ku pd.-wsch. (w lewo) poziomo zboczem po stronie Doliny Mięguszowieckiej, wśród rumowisk i półek skalnych poprzez kilka skalnych grzęd aż do wybitnej, szerokiej, piarżystej rynny, idącej wprost w górę ku grani. Przekraczamy ją i zygzakiem po stromych skałach przetykanych trawkami wychodzimy na grzbiet żebra ograniczającego rynnę z prawej strony. Potem kierujemy się w górę tym żebrem aż na pn.-zach. grań, którą idąc w prawo szerokim utworzonym z bloków grzbietem, w kilka minut dostajemy się na wierzchołek.  Mięguszowiecki Szczyt Czarny jest najbardziej wysuniętym na wschód z grupy trzech Mięguszowieckich Szczytów. na szczycie Mięgusza Czarnego Ciężko zabłądzić, bo co kilka metrów spotykamy kopczyki. Wejście, a zwłaszcza zejście wcale nie jest takie lekkie, więc nie polecam niedoświadczonym turystom! Mimo iż skala trudności to „ 0+”, czyli łatwo. Wejście zajmuje około 30 minut. Szczęście nasze było wielkie ze zdobycia kolejnego szczytu Tatr, mimo, że widoki na polską stronę nadal były ograniczone. Po sesji zdjęciowej rozpoczęliśmy odwrót na przełęcz i dalej szlakiem nad Morskie Oko, czyli do największego jeziora w Tatrach. Każdy zna to miejsce i powraca zapewne tutaj nie raz. Staw ma powierzchnię 34,93 ha, długość 862 m, szerokość 568 m. Zejście po mokrych wciąż skałach było jeszcze trudniejsze niż wejście. Trzeba było ogromnie uważać, żeby się nie pośliznąć. Na pocieszenie, bo moje nogi dostały taki wycisk jak rzadko kiedy, pogoda się w końcu wyklarowała i mogłem przy schodzeniu podziwiać nasze niesamowicie piękne stawy wraz z ich górskim otoczeniem. Szczególnie wspaniale prezentowała się z góry kaskadowa Czarnostawiańska Siklawa, zapewne po ostatnich obfitych opadach deszczu potężna i rycząca. Czarnostawiańska Siklawa Po dojściu do Czarnego Stawu w końcu emocje po przygodach jakich mało opadły i  musiałem dłużej odpocząc, bo nogi wchodziły mi…no wiecie gdzie! Ponad miesięczny rozbrat z górami i kondycja spadła o połowę… Czarny Staw to najdalej na południe wysunięte jezioro polski. Cienie rzucane przez szczyty oraz występująca w wodzie sinica Pleurocapsa polonica nadają jezioru ciemny, nieomal czarny kolor, co ma swoje odzwierciedlenie w jego nazwie. Jezioro zamknięte jest wyraźnym progiem skalnym, zbudowanym z mocno wygładzonych przez egzarację skał. Nimi spadają niewielkimi kaskadami wody Czarnego Stawu wpadające do Morskiego Oka, gdzie wkrótce się znalazłem, gdy nabrałem sił na powrót na parking. Po drodze odwiedziłem kapliczkę Matki Boskiej Szczęśliwych Powrotów nad brzegiem jeziora, żeby podziękować za bezpieczny powrót z tego trudnego szlaku. cudnie położone schronisko PTTK nad Morskim Okiem W końcu po raz kolejny odwiedziłem wyjątkowe z racji swego położenia schronisko nad Morskim Okiem.  Nazwa „Morskie Oko” jest tłumaczeniem z języka niemieckiego. Wcześniejszą, używaną przez górali nazwą, jest Biały Staw. Odnotowana została ona już w 1650 roku. Morskie Oko nazywano także Rybim Stawem, gdyż należy do nielicznych zarybionych w sposób naturalny jezior tatrzańskich. Na morenie zamykającej jezioro od północy stoi schronisko PTTK. Położone na wysokości 1405 m n.p.m. należy do najstarszych i najpiękniejszych schronisk tatrzańskich. Nazwane zostało imieniem Stanisława Staszica, który w roku 1805 badał jezioro. Obok, przy końcu drogi, po lewej stronie znajduje się stare schronisko, które pierwotnie było wozownią. Morskie Oko zostało uznane przez dziennikarzy The Wall Street Journal za jedno z pięciu najpiękniejszych jezior świata! panorama z Mięgusza Czarnego w kierunku Koprowego Wierchu i Mięguszy z prawej, foto by Ela.S Wokół jeziora rośnie kosodrzewina, a w niej okazałe limby, które tutaj łatwo odróżnić w otoczeniu. Dla turystyki Morskie Oko zostało odkryte już na początku XIX wieku. Pierwsze schronisko, które zostało zbudowane w 1836 r., spłonęło w 1865 r. Kolejne, z 1874 r., które w 1898 r. również spłonęło, pierwotnie służyło za wozownię. W 1902 r. została ukończona droga z Zakopanego – Droga Oswalda Balzera. I tym znienawidzonym przez wielu  z nas asfaltem wróciłem do samochodu, czyli zakończyłem ostatecznie swoją dzisiejszą przygodę. Oczywiście, jak zawsze pogoda na wieczór zrobiła się najlepsza. Wy też tak macie, że aż czasem żal wyjeżdżać? Dotarłem na parking na polanie położonej w Dolinie Białki na wysokości ok. 990 m n.p.m. już po dwudziestej. słynna Galeryjka poniżej MPpCH Parkować tu może do 850 samochodów, często jednak nie wszyscy chętni mieszczą się, muszą więc zostawiać auta wzdłuż drogi lub nawet po stronie słowackiej. Na Palenicy Białczańskiej mieści się najliczniej uczęszczane wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego: w 2005 r. weszło tędy 623 500 osób, czyli 31,5% wszystkich turystów w TPN. Ja ze swoją ekipą przeszliśmy tego dnia 28 km, robiąc ponad 1500 m przewyższenia. Długo nie zapomnę tej wyrypy! Dziękuję współtowarzyszom wędrówki za wspólne łazikowanie. Na koniec jak zawsze zapraszam do obejrzenia fotorelacji z wypadu. A tu znajdziecie graficzny opis wyprawy. Z górskim pozdrowieniem. Marcogor [See image gallery at marekowczarz.pl] Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

With love

Mikropodróże: Małe Pieniny, Wysoka

Było późno, ale na zachodzie na pomarańczowo ciągle mieniły się resztki dnia. Księżyc wisiał już wysoko na niebie – wielki, okrągły i jasny. Piękna pełnia. Psy ujadały zapamiętale, podchodząc coraz bliżej. Nim weszłam do lasu, zaświeciłam czołówkę. Z ciemności łąki spojrzała na mnie setka oczu. Białe futro owiec jasnymi plamami odcinało się na tle trawy. Jestem pewna, że patrzyły na nas z podejrzliwością i zdziwieniem – kto w nocy lezie w góry i po co? Na bazę namiotową dotarliśmy później, niż początkowo zakładaliśmy. Zmrok zastał nas jeszcze na szlaku. Zameldowaliśmy się, zostawiliśmy graty i ochoczo zebraliśmy się, by pod osłoną nocy zdobyć najwyższy szczyt Pienin, Wysoką (1050 m. n. p. m.). Łysy świecił wystarczająco jasno, by na otwartej przestrzeni poruszać się bez dodatkowego światła. Noc była cicha i ciepła, z gatunku tych, kiedy oddycha się pełną piersią i uśmiecha do samego siebie, ciesząc z obecności „tu i teraz”. Mimo tego, że jest środek lata, nie mogę pozbyć się wrażenia, że pachnie już jesienią, tym specyficznym zapachem melancholii, który lada dzień, wraz z porannym chłodem, zacznie wciskać się w rękawy. Im jestem starsza, tym bardziej lubię ten czas przejścia, zmiany, kiedy przyroda przygotowuje się do umierania, kiedy odwieczny cykl natury zatacza koło i znowu z wytęsknieniem trzeba będzie czekać na pierwsze ślady wiosny po zawsze zbyt długiej zimie. Ścieżka na Wysoką była mokra i śliska po zeszłonocnej ulewie. Szłam w ciszy, uważnie stawiając kroki i napawając się jednocześnie sennym klimatem lasu. Kiedy wyszliśmy na szczyt, księżyc zdążył schować się już za chmurami, nieśmiało zza nich wyglądając, by ostatecznie przepaść i pogrążyć Ziemię w ciemności. Na horyzoncie ciemnym kształtem odcinała się grań Tatr, gdzieś w dole błyskały światła przejeżdżających samochodów i migały okna położonych w oddali domów. Ludzie pewnie kładli się właśnie spać, zasypiając z uśmiechem na ustach lub przeklinając swój los, szczęśliwi lub smutni, jacyś. Kim byli? Lubię świat z poziomu góry, z perspektywy set metrów, kiedy wszystko wydaje się śmiesznie małe i śmiesznie odległe, na swój sposób abstrakcyjne. Postaliśmy tam jeszcze chwilę i wróciliśmy do bazy, do ogniska. Ogień to mój ulubiony żywioł. Ma w sobie coś magnetycznego i hipnotyzującego, mogę siedzieć godzinami i wpatrywać się w pełgające płomienie, słuchać trzasków palącego się drewna i grzać w jego cieple. Siedzenie przy ognisku, w kręgu, ma coś z pierwotności, tego stanu naturalnej bliskości z przyrodą, kiedy człowiek obłaskawiając ją, jednocześnie ją szanował. Być może tysiące lat wcześniej, dokładnie w tym samym miejscu, siedzieli inni ludzie i też z zachwytem wpatrywali się w blask, który rozświetlał mrok, upatrując w nim metafizyki, rozumianej na sobie tylko znany sposób. Wsłuchiwałam się w dźwięki gitary i myślałam sobie, że mi tu dobrze, że mogłabym tak siedzieć i choć powoli spływało na mnie zmęczenie, wcale mi się nie chciało iść spać. Gałęzie świerku spalały się szybko, strzelając w górę w iskrami. Poczułam na twarzy pierwsze krople, które jakiś czas później, gdy leżałam już w namiocie, zamieniły się w deszcz. Rytmiczne uderzenia w dach wojskowego namiotu usypiały mnie, szum przepływającego opodal strumyka odprężał i koił. Sama nie wiem, kiedy odpłynęłam. O 4:30 obudził mnie dźwięk budzika. Świtało. Mokry świat powoli budził się do życia. — W Pieniny pojechałam w ramach wyjazdu „Góry po robocie”, organizowanego przez Studenckie Koło Przewodników Górskich w Krakowie. Polecam śledzić stronę i wypatrywać kolejnego wyjazdu. Weekend w środku tygodnia to świetna sprawa – choć potem człowiek przez cały dzień chodzi niewyspany, zdecydowanie warto. Post Mikropodróże: Małe Pieniny, Wysoka pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Uwielbiam wędrówki szczytami

marcogor o gorach

Uwielbiam wędrówki szczytami

Wobec potęgi gór prościej odkrywa się siebie, a przynajmniej to, że większość granic i lęków to tylko ułomność naszego umysłu, poza którą zaczyna się wolność…”   Jacek Teler mokre otoczenie Czarnego Stawu pod Rysami i podeszczowe mgiełki Dzisiaj jeszcze z Wami, jutro w góry jadę. Urlop swój zaczynam, wielką eskapadę. Uwielbiam wędrówki , naszych Tatr szlakami. Nogi będą chodzić, sercem będę z Wami. Zamieszkam w bacówce z widokiem na góry. Będę patrzył na szczyty, nie na miejskie mury. Przywitam strumyki, dotknę rannej rosy. Szlaki górskie zdepczę, jak ten Antek bosy. Chcę podziwiać piękno, dotykać Stworzenia. Mieć chwile zadumy, zatrzymać zmartwienia. Ukoić swe nerwy, nabrać w dłonie siły. A wtedy dzień każdy będzie bardzo miły. A zatem moi drodzy, uśmiechów tysiące Kolorów na niebie, jak kwiatów na łące. Nie martwię się bardzo, bo mam swe marzenia. Tak jak jadę, tak wrócę – a więc – do usłyszenia! Niżnie Rysy, Rysy i Vysoka widziane z Kazalnicy A przy okazji, kto wybiera się w odleglejsze góry, za granicą kraju, może skorzystać z parkingu przy lotnisku Warszawa – Modlin, o tutaj  http://modlinparking.pl/o-firmie/. Z górskim pozdrowieniem Marcogor Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

With love

Poradnik: 5 klimatycznych miejsc w Beskidzie Niskim, które warto odwiedzić

Łąka była pusta i cicha. Na jej środku stało dwóch mężczyzn. Wyciągnięte ręce jednego z nich zaciskały się na szyi drugiego. Trwało to może z pięć minut. Monochromatyczność barw potęgowała efekt dziwności. Stałam jak wryta. Komańcza, Bar Wanda - Japoński dramat – rzucił zza baru mężczyzna, wyglądający jakby przed chwilą ktoś wyciągnął go z PRL-u. – To już połowa i cały czas tak. – Aaa… A-ha – spojrzałam jeszcze raz na telewizor. Jeden koleś nadal dusił drugiego. – Piwo proszę. Wróciłam chwilę później. - Ponoć robi pan tu jakiegoś magicznego drinka. Przyszłam popatrzeć. Co jest w składzie? – zainteresowałam się specjalnością zakładu, Łemkowskim Młotem. – Wszystko – barman, inny niż wcześniej (ponoć ekspert), rzucił mi szybkie spojrzenie i wrócił do swoich eksperymentów. Spokojnie mógłby robić za alchemika. – Pięćdziesiątka tequli, dwudziestkapiątka białego rumu, dwudziestkapiątka wódki, dwudziestkapiątka dżinu, dwudziestkapiątka triple sec. Do tego sok z cytryny, lód i cola. Ale tylko odrobina, na kolor. Wywala z butów. Rekordzista wypił trzy i wracał do domu o jednym klapku. Po dwóch łykach zaczęło kręcić mi się w głowie. Jawornik Najgorzej, kiedy zachce Ci się sikać w środku nocy. Wygramoliłam się ze śpiwora, znalazłam czołówkę i wylazłam z namiotu, kierując się w stronę ścieżki. Było ciemno i cicho, w trawie niestrudzenie cykały świerszcze. Podniosłam głowę i przez długą chwilę gapiłam się w niebo. Mleczna Droga była doskonale widoczna. Nie zdążyłam zastanowić się nad marnością swojego istnienia we Wszechświecie, bo przypomniało mi się, dlaczego się obudziłam. Odganiając ćmy, które jak głupie leciały do światła latarki, znalazłam w końcu kibel. Oddając się radosnemu zaspokajaniu podstawowej czynności fizjologicznej jęłam rozmyślać nad przeszłością wsi, która zniknęła wraz z wysiedleniem Łemków. Kilkaset metrów dalej był cmentarz. Ponoć „nie ma jednego człowieka pochowanego na nim, który by nie miał wbitego w głowę ćwieka lub uciętej, i u nóg położonej, głowy”. Myślicie, że to zwyczaje rodem z czasów pogańskich wierzeń? A, takiego. Pochówki wampiryczne praktykowano jeszcze początkiem XX wieku. Zaczęłam sobie je wyobrażać. A potem bezgłowe trupy zakopane w ziemi. Przeszedł mnie dreszcz. Uchyliłam powoli drzwi wychodka i wyjrzałam na zewnątrz. Coś poruszyło się w krzakach. Trzy sekundy później byłam w namiocie. Jaśliska Kiedy Dariusz Jabłoński, reżyser „Wina truskawkowego”,  przyjechał do Jaślisk na dokumentację, nie zastanawiał się długo. Andrzej Stasiuk, autor „Opowieści galicyjskich”, na których został oparty film, nie był pewien. „Opisałeś wszystko tak precyzyjnie, a ja ci udowodnię, że to wszystko tu jest” – przekonywał pisarza Jabłoński. I miał rację. Był środek dnia. Upał lał się z nieba. Siedzieliśmy pod parasolami na rynku i sączyliśmy zimne piwo. To samo, kawałek dalej, robili mieszkańcy, przytupując bezwiednie do muzyki, która wypełniała niewielką przestrzeń miasteczka. Tego dnia miał odbyć się festyn. Scena już stała. Rysiek Riedel śpiewał którąś ze swoich smętnych piosenek. Kolorowe, nadmuchiwane zwierzęta patrzyły tępo przed siebie. Egzotyka żyrafy, zebry i hipopotama zaskakująco dobrze komponowała się ze swojskością świni, konia i jelenia. Bezczelnie podglądałam dwóch jegomości, którzy rozsiedli się na przystanku. Zamyśleni (nad czym?), spoglądali gdzieś w dal, każdy w swoją stronę. Wyjęci z życia, zatrzymani w czasie. Żywe pomniki teraźniejszości. Miałam wielką ochotę się do nich przyłączyć. Następnym razem. Nieznajowa Dolina Wisłoki jest pusta. Wyobrażałam sobie, jak mogła wyglądać kiedyś. Na słynne na całą okolice targi musieli ściągać ludzie z sąsiednich wiosek. Gwar ludzkich głosów mieszał się z muczeniem krów i odgłosami rżniętego w tartaku drewna. Przekupki zachwalały swoje towary, a ktoś mówił, że za drogo. Żydowscy kupcy, którzy przyjeżdżali tu ze Żmigrodu i Gorlic, targowali się. Ktoś na kogoś nakrzyczał. Ktoś kogoś popchnął. Ktoś przeprosił. Wieczorem wszystko cichło. Mieszkańcy wracali do swoich domostw. W powietrzu unosił się ciepły zapach domowych zwierząt. Żyli obok siebie i obok siebie zasypiali. W ’46 spakowali swój dobytek i ruszyli na wschód w poszukiwaniu lepszego jutra. Wieś opustoszała. Do dzisiaj pozostało po niej niewiele śladów. Natalia Hładyk, autorka projektu „Drzwi do zaginionego świata”, postawiła w Beskidzie Niskim kilka futryn. Stoją w miejscach, gdzie niegdyś stały łemkowskie chaty.  Prosty i wymowny symbol, zaproszenie do wejścia w świat, który przestał istnieć. Bardzo chciałam je zobaczyć, nacisnąć klamkę, przekroczyć próg. Prosta rzecz. Niezwykła. Radocyna Rozstajne. Nieznajowa. Radocyna. Jest coś w tych nazwach. Jakaś melancholia, które każe się zatrzymać. Zwolnić. Czas tutaj płynie inaczej. A może wcale nie istnieje. Szłam zakurzoną drogą i myślałam sobie, że mogłabym nie przestawać. Że nie ma tutaj nic, a jednocześnie jest wszystko. Hej, zobaczcie! Jakie piękne miejsce. A potem naszła mnie wątpliwość. Może lepiej nie pokazywać tego nikomu? Żeby nie zadeptali, nie hałasowali, nie przyjeżdżali. Chwilę później odetchnęłam z ulgą. Nie będą. Żeby dotrzeć na koniec świata, trzeba się postarać. Beskid Niski jest dla wybranych. Dla tych, którym naprawdę zależy. Dla Ciebie, Ciebie i Ciebie. A dla Ciebie nie. Post Poradnik: 5 klimatycznych miejsc w Beskidzie Niskim, które warto odwiedzić pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Kazachstan: wiza turystyczna i diabeł, co taki niestraszny

Zależna w podróży

Kazachstan: wiza turystyczna i diabeł, co taki niestraszny

Chorwackie opowieści: jeden dzień w Zagrzebiu

PO PROSTU MADUSIA

Chorwackie opowieści: jeden dzień w Zagrzebiu

       Kiedy Tomasz zapytał się mnie, czy nie pojechałabym z nim na jeden dzień do Zagrzebia, bo mają tam spotkanie służbowe, długo się nie wahałam. Już wcześniej chciałam, żebyśmy się tam wybrali, ale jednak zawsze woleliśmy jechać prosto nad morze albo już do domu. Stwierdziłam więc, że to pewnie jedyna szansa, żeby móc zobaczyć stolicę Chorwacji z bliska. I to akurat udało się, chociaż nie wszystko poszło tak jak zakładaliśmy przed wyjazdem.        Z Krakowa do Zagrzebia jest nieco ponad osiemset kilometrów, drogą przez Czechy, Austrię i Słowenię. Z przerwami trasa zajęła nam około dziewięciu godzin i mniej więcej na dziewiętnastą byliśmy już w stolicy Chorwacji. Za bardzo nam się nie spieszyło, bo spotkanie mieli dopiero następnego dnia rano. Korzystając z okazji, wyruszyliśmy jeszcze wieczorem na mały spacer do centrum Zagrzebia, żeby obejrzeć miasto i coś zjeść. Mimo stosunkowo późnej pory temperatura nie chciała zejść poniżej trzydziestu stopni, dlatego nawet taki krótki spacer wykończył nas dość mocno. Siedliśmy sobie na zimne piwo w jednym z ogródków znajdujących się na niezwykle imprezowej ulicy Bogovićeva, po czym wróciliśmy do hotelu, mijając po drodze przepiękną bryłę Chorwackiego Teatru Narodowego.        Rano Tomasz z koleżanką pojechali na spotkanie, a ja rozpoczęłam samotne zwiedzanie Zagrzebia od wizyty na Zagrebački Glavni kolodvor, czyli Dworcu Głównym. Plan początkowy był taki, że samotnie zwiedzam dolną część miasta, a później w trójkę zwiedzamy razem górną część. Zakładaliśmy, że spotkanie pójdzie w miarę szybko i maksymalnie po trzech godzinach będziemy mogli razem podziwiać miasto. neoklasycystyczny budynek dworca.             Po wizycie na dworcu szłam prosto przed siebie, przepięknym pasem zieleni, będącym częścią zielonej podkowy miasta, którą otoczona jest część centrum. Robi to niesamowite wrażenie, bowiem taka przestrzeń i tyle zieleni w samym centrum nie zdarza się w polskich miastach zbyt często. Niby Kraków ma swoje Planty, ale zdecydowanie daleko im do tego co można znaleźć w Zagrzebiu.       Na wprost dworca mieści się okazały pomnik króla Tomisława (generalnie Chorwaci bardzo lubią przeróżne pomniki, bo można ich napotkać naprawdę ogromną ilość, co też będzie widoczne na zdjęciach), zaś za nim znajduje się Pawilon Sztuki z końca XIX wieku. Kawałek dalej zaś wznosi się równie piękny budynek Chorwackiej Akademii Nauki i Sztuki, za którą znajduje się najstarszy z parków w zagrzebskiej podkowie - Zrinjevac ze stuletnimi platanami i pawilonem muzycznym pośrodku, a także stacją meteorologiczną. Dzięki niej dowiedziałam się, że w Zagrzebiu przed godziną dziesiątą rano były już trzydzieści trzy stopnie ciepła. A to był dopiero początek. ;)      Jako następny punkt swojej prywatnej wycieczki, odwiedziłam najbardziej znany targ w Zagrzebiu pod gołym niebem, czyli Targ Dolac. Kręciło się tutaj mnóstwo ludzi, a w powietrzu unosiło się jeszcze więcej zapachów, które mieszając się ze sobą tworzyły iście zawrotną mieszankę. Do tego jeszcze coraz bardziej potęgujący się upał i zaduch. Niemniej, trochę czasu na targu spędziłam, nawet miałam ochotę zakupić nieco świeżych owoców, jednakże perspektywa noszenia ich przez kilka godzin, skutecznie mnie od tego odwiodła.        Nad targiem, ale też i nad całym miastem, góruje najwyższa budowa sakralna w Chorwacji, którą jest Katedra Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Od wielu lat jest w renowacji, toteż niestety na jednej z jej dzwonnic widoczne są rusztowania. A szkoda, bo zapewne prezentowałaby się jeszcze piękniej i dostojniej bez nich. Przed frontem katedry znajduje się kolumna maryjna, która w pełnym słońcu wyglądała jakby była zrobiona ze złota. O dziwo, teren przed katedrą był właściwie pusty, co nieco mnie zaskoczyło, bowiem doświadczenia przede wszystkim z Włoch pokazują, że jest to zwykle najbardziej popularny teren. Tutaj było zupełnie inaczej. ;)       Po obejrzeniu katedry, ruszyłam prosto w gościnne progi ulicy Tkalčićeva, która powstała w miejscu potoku Medveščak. Jednak w połowie XX wieku potok został przykryty, a uliczka stała się centrum nocnego życia Zagrzebia. Za dnia też nie szło się na niej nudzić, na każdym kroku można było znaleźć naprawdę urocze miejsca na chwilową posiadówkę. Z racji tego, że jeszcze mi się spieszyło (bo przecież spotkanie miało się niedługo skończyć), nie siadałam nigdzie, tylko przeszłam ją niemalże w całości, aby dostać się do schodów prowadzących do górnego miasta.       Wchodzenie po schodach w taki upał nieźle dawało w kość, konieczne były przystanki. Dzięki nim można było podziwiać już nieco panoramę dolnego miasta, chociaż jeszcze niewiele było widać. W drodze na górę przypomniałam sobie, że część górnego miasta ma ciągle oświetlenie gazowe, dlatego też zwróciłam uwagę na piękne lampy. Jednak nie one były moim celem w trakcie tej samotnej wyprawy.       Jako że mieliśmy tą część Zagrzebia zwiedzać wspólnie, poszłam prosto do miejsca, które mnie osobiście najbardziej zaintrygowało podczas zbierania informacji, co też takiego ciekawego można zobaczyć w stolicy Chorwacji. Tomasz nie wyraził chęci, by się tam wybrać, dlatego cieszyłam się, że mogę sama tam pójść. Tym miejscem było muzeum. Ale nie jest to typowe muzeum, powiedziałabym wręcz, że bardzo nietypowe. Przede wszystkim dlatego, że Muzeum Zerwanych Związków (po angielsku "Museum of Broken Relationships") tworzą ludzie, którzy wysyłają przeróżne rzeczy wraz z historiami swoich związków. I nie są to tylko historie miłosne, spotkać można również zerwane relacje między rodzicami a dziećmi. Muszę przyznać, że miejsce mnie bardzo poruszyło, część historii nawet mnie wzruszyła, a część eksponatów rozbawiła. W Internecie można znaleźć kilka historii, o których można poczytać w muzeum, jednak nie będę odbierała Wam tej przyjemności, najlepiej przeżyć to samemu. Jeszcze miałam na tyle szczęścia, że akurat trafiłam na lukę w zwiedzaniu, bowiem w większości sal wystawowych byłam zupełnie sama, dzięki czemu nie musiałam kryć się ze wzruszeniem. Generalnie jest to miejsce, które bardzo polecam. :)można było zostawić swój ślad w księdze bądź na ścianie.        Do górnego miasta można dostać się nie tylko schodami, ale także kolejką, na którą jednak się nie wybrałam. Ale muszę przyznać, że wyglądała bardzo fajnie. ;) Zaraz obok górnej stacji kolejki znajduje się Wieża Lotrščak, na którą mieliśmy wejść razem z Tomaszem, toteż teraz ją zostawiłam w spokoju. Wracając na dolne miasto, zahaczyłam jedynie o Kościół św. Marka, który wyróżnia się na tle innych niesamowitą mozaiką na dachu.Wieża Lotrščak.kościół św. Marka.        Zmęczona wróciłam na ulicę Tkalčićeva, żeby spokojnie posiedzieć w knajpie nad szklanką zimnej coli i poczekać na powrót Tomasza. Niestety, spotkanie się przedłużało i koniec końców z dwóch/trzech godzin samotnego zwiedzania miasta zrobiło się prawie siedem, gdyż dopiero przed szesnastą wrócili. W międzyczasie zdążyłam już trzy razy umrzeć z gorąca, bowiem temperatura wahała się w granicach czterdziestu stopni. Problemem jednak było to, że mieliśmy tego dnia nocować już w Czechach, więc wspólne zwiedzanie trzeba było porzucić. I dlatego też po raz kolejny wędrowałam w miejsca,w których już byłam, aby zobaczyć to co wcześniej pominęłam. ;)ulica Krwawy Most, będąca kiedyś prawdziwym mostem. ;)       Czekała mnie kolejna wyprawa do górnego miasta, żeby wejść na wieżę. Tomasz szczególnie żałował, że tam nie udało mu się dotrzeć, bowiem do wież mamy dużą słabość. A ta tutaj bardzo by mu się spodobała, przede wszystkim dlatego, że zupełnie nie było na niej ludzi, zaś widoki były bardzo ładne. Nieźle prezentowały się góry tuż za Zagrzebiem. kościół św. Marka.      Na samo zakończenie swojej (jak się okazało w całości) samotnej wycieczki po Zagrzebiu, skierowałam swoje kroki na główny i zarazem największy plac dolnego miasta, jakim jest plac bana Josipa Jelačicia. Mieści się na nim dostojny pomnik tego, którego imię nosi plac. Zaraz za nim rozpoczyna się wielka handlowa ulica Ilica , przy której znajduje się mnóstwo sklepów, a także dolna stacja kolejki do górnego miasta. schodząc z wieży do dolnego miasta można spotkać takiego uroczego pana na ławeczce. :)widok na plac, po prawej stronie pomnik, a w oddali ulica Ilica.pomnik Josipa Jelačicia.       Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że Zagrzeb jest tak pięknym miastem. Przede wszystkim jest w nim mnóstwo zieleni i przestrzeni, mimo iż w centrum większość budynków jest dość wysoka. Wiem, że mogłabym zobaczyć jeszcze więcej, ale początkowo ograniczał mnie czas, a później już zmęczenie, bo jednak czterdziestostopniowy upał nie jest wymarzoną pogodą do zwiedzania miasta. Niemniej, cieszę się, że tyle udało mi się zobaczyć. Zagrzeb jest na pewno niedocenianą stolicą, bo tak jak pisałam na początku, zwykle wszyscy jadą prosto nad morze, a mało kto się w nim zatrzymuje. A to błąd, bo naprawdę warto poświęcić mu chociażby jeden dzień. :)widok na wieże katedry.Ps. A wczoraj minęły dwa lata od założenia bloga. :))~~Madusia.

Apeniny w Toskanii i historia Alwerni

Zależna w podróży

Apeniny w Toskanii i historia Alwerni

Na Smreku – kulminacji czeskiej części Gór Izerskich oraz w Bobrowych Skałach

marcogor o gorach

Na Smreku – kulminacji czeskiej części Gór Izerskich oraz w Bobrowych Skałach

Będąc pierwszy raz w Górach Izerskich odwiedziłem cudną Halę Izerską oraz zdobyłem ich najwyższy szczyt Wysoką Kopę. Podczas drugiego pobytu postanowiłem zdobyć kulminację czeskiej części tych gór – Smreka o wysokości 1124 m. Leży on na zachodnim krańcu Wysokiego Grzbietu. Ma dwa wierzchołki oddzielone ledwo zauważalną przełączką. Niższy wierzchołek 1123 m n.p.m. leży na granicy polsko-czeskiej, w jego pobliżu do 21 grudnia 2007 roku znajdowało się turystyczne przejście graniczne Smrk – Stóg Izerski. Drugi wierzchołek 1124 m n.p.m. (smrk po czesku to świerk) leży po stronie czeskiej. W pobliżu szczytu stoi 20-metrowa, zbudowana w latach 2001-2003 (w miejsce starej z 1892) wieża widokowa, z której – przy dobrej widoczności – roztacza się rozległa panorama na Góry Łużyckie i czeską część Gór Izerskich (na południu i zachodzie), Pogórze Izerskie (na północy), polską część Gór Izerskich i Karkonosze (na wschodzie). Na Smreku znajduje się także pomnik Theodora Körnera z 1909 r., upamiętniający pobyt niemieckiego poety na szczycie w 1809 r. Wycieczkę na szczyt rozpocząłem w Świeradowie-Zdroju. Uzdrowisko to jest typowo turystyczną miejscowością nastawioną głównie na kuracjuszy i narciarzy. Jest tu dobrze rozwinięta baza noclegowo-hotelowa. W mieście znajduje się bogata oferta organizowanych corocznie imprez kulturalno-rozrywkowych. Na północnym zboczu Stogu Izerskiego działa Ośrodek Ski & Sun Świeradów-Zdrój z całoroczną koleją gondolową o długości 2172 m i trasą narciarską/downhillową o długości 2500 m. Tutaj zaczyna się także, ciągnący się przez całe Sudety – Główny Szlak Sudecki im. Mieczysława Orłowicza. Wychodzą też trasy w stronę: Szklarskiej Poręby i Karkonoszy; Karłowa i Gór Stołowych. Coraz bardziej mi się marzy przejście właśnie tego długodystansowego szlaku oraz GSB jako takie ukoronowanie mojej górskiej działalności. pijalnia wód w Domu Zdrojowym w Świeradowie Zdroju Świeradów-Zdrój to również unikatowy, podgórski klimat, sieć szlaków turystycznych i rowerowych, zasoby naturalnych surowców leczniczych: wody mineralne, wody radonowe, złoża borowiny umożliwiające leczenie chorób reumatycznych i narządów ruchu, które przyciągają turystów i kuracjuszy od XVII wieku. Dlatego nazywane jest perłą uzdrowisk dolnośląskich. O wyjątkowości tego uzdrowiska stanowią: najdłuższa na Dolnym Śląsku hala spacerowa, egzotyczna roślinność, promenada spacerowa, tarasy, sztuczna grota oraz galeria widokowa na wieży z zegarem. Pospacerowałem trochę po mieście, żeby zobaczyć te cuda, by w końcu ruszyć zielonym szlakiem w stronę zaplanowanego szczytu. Trasa na Smreka prowadzi właściwie szeroką drogą rowerową, która dopiero w partiach szczytowych przechodzi w równie wygodny chodnik. Nazwano to Drogą Zofii ( Sophieweg ). Przełęcz Łącznik i Droga Zofii Siodło przełęczy, które wkrótce osiągnąłem stanowi wododział między zlewiskami Morza Bałtyckiego i Północnego. Na przełęczy zwanej Łącznik znajduje się węzeł szlaków turystycznych, tablice informacyjne, miejsce odpoczynku (ławki) oraz głaz z wyrytym napisem Sophieweg. Z przełęczy moja ścieżka skręciła najpierw w stronę granicznego wierzchołka, a potem na najwyższą czeską kulminację. Po drodze minąłem wiatę turystyczną, by obok pomnika niemieckego poety Theodora Körnera dojść do kolejnego rozdroża wielu tras spacerowych i dotrzeć na główny wierzchołek Smreka. Spotkałem tutaj tłum ludzi, ale tego się spodziewałem, gdyż mijałem po drodze całe wycieczki autokarowe turystów. To miejsce popularne, a przyciąga te rzesze wieża widokowa. Jest ona jedną z najnowszych tego typu konstrukcji w Sudetach. Przed wojną istniała tu drewniana wieża. Obok wieży wybudowano wtedy małą drewnianą chatkę, w której sprzedawano posiłki dla turystów. Służyła także jako mieszkanie dla opiekuna wieży. W 1932 na jej miejscu wzniesiono schronisko (Baude auf der Tafelfichte). Wieża cieszyła się dużym powodzeniem – w ciągu roku odwiedzało ją nawet i 18 tysięcy turystów. wieża widokowa na Smreku, fotografia z wnętrza wieży Po drugiej wojnie stara wieża zawaliła się, a nową wybudowano dopiero w 2003 r. Bardzo spodobał mi się jej wystrój wewnątrz budynku, przypominający stare czasy. Na dole bowiem jest duże pomieszczenie, które może służyć jako jadalnia, albo dać schronienie sporej liczbie osób. Z wielkim zaciekawieniem oglądałem zwłaszcza stare zdjęcia na ścianach, m.in z budowy wieży. Piękne też wiszą tam fotki z panoramami ze szczytu o różnych porach roku. Tym bardziej mnie one zaciekawiły, że ja widoków z wieży nie miałem prawie żadnych! Po raz kolejny Izery nie okazały się dla mnie łaskawe… Pisałem na początku, jak interesujące mogą być tu panoramy, jednak znowu nie dla mnie. Po kilku pamiątkowych fotkach nie pozostało mi nic innego, jak wyruszyć w dalszą trasę. czeski wierzchołek Smreka- 1124 m, fotografia z wnętrza wieży Postanowiłem odwiedzić ponownie schronisko na Stogu Izerskim, licząc przy tym, że widoki będę miał stamtąd lepsze niż rok wcześniej. Przejaśniło się trochę, wiatr przewiał chmury i jak się okazało po dojściu do celu pogoda była tym razem łaskawsza. Nazwa Stóg Izerski formalnie dotyczy tylko osady zlokalizowanej w miejscu schroniska. Sam szczyt, czyli Stóg położony na zachodnim krańcu Wysokiego Grzbietu jest obecnie niedostępny. Kiedyś stała tam konkurencyjna dla czeskiej wieża widokowa, jednak w 2000 r. została rozebrana z powodu złego stanu technicznego. Teraz stoi tam maszt telekomunikacyjny. Minąłem więc szczyt i dotarłem do schroniska. Tutaj znowu czekały na mnie tłumy turystów, które wywiozła kolejka gondolowa. Dzięki niej na północnym zboczu Stogu działa Ośrodek Ski & Sun Świeradów-Zdrój. Wszyscy podziwiali coraz to lepsze panoramy okolic, z uzdrowiskiem w dole. Wypiłem kawkę, porobiłem fotki i postanowiłem schodzić w dół, czerwonym szlakiem, jak biegnie początkowa część GSS. wnętrze hali spacerowej w pijalni wody w Świeradowie Zdroju Jako ciekawostkę jeszcze dodam, że na południowych zboczach z wielu drobnych strumyków bierze początek jedna z największych czeskich rzek – Izera (czes. Jizera). Tak dotarłem znowu na parking, gdzie rozpoczęła sie moja wędrówka. To był krótki spacer, dlatego pozwiedzałem jeszcze miasto, podelektowałem się uroczym parkiem zdrojowym, ale największe wrażenie zrobiła na mnie najdłuższa na Dolnym Śląsku hala spacerowa z pijalnią wody. Tak zakończyło się moje drugie spotkanie z Izerami. Te góry zwane też sudeckimi Bieszczadami mają coś w sobie i zapewne tu jeszcze powrócę. Oby w lepszej pogodzie. Mi pozostało tylko dojechać autkiem do Karpacza, a konkretnie na nocleg w http://hotelgreno.pl/. Jednak jako, że pogoda zaczęła się robić coraz lepsza skusiłem się na jeszcze jeden krótki spacer. panorama zach. częsci Karkonoszy ze skałek W tym celu w miejscowości Piechowice skręciłem na Kopaniec i dojechałem w pobliże Bobrowych Skał, które zaciekawiły mnie swoim opisem w przewodniku sudeckim. Po kwadransie marszu już byłem u ich stóp. To granitognejsowe skały na północno-wschodnim stoku góry Ciemniak, we wschodniej części Kamienickiego Grzbietu. Od północnej strony ściana skalna ma około 25-30 m wysokości. Na szczycie znajduje się dobry punkt widokowy na Karkonosze oraz Kotlinę Jeleniogórską i w oddali Rudawy Janowickie. Na szczyt skałek prowadzą metalowe schodki, są też na górze barierki ochronne, ale wszystko w złym stanie technicznym, więc wejście na skały jest oficjalnie zamknięte, co nie znaczy, że nie można tam wejść na własne ryzyko. W pobliżu w latach 30. XX w. mieściła się tu popularna restauracja i wieża widokowa, dziś pozostały tylko resztki fundamentów. To był ostateczny koniec mego zwiedzania na ten dzień. Na koniec zapraszam do obejrzenia fotorelacji z wycieczki. Z górskim pozdrowieniem Marcogor

Carnaval sztukmistrzów w Lublinie 23-26.07

Zależna w podróży

Carnaval sztukmistrzów w Lublinie 23-26.07