Biegun Wschodni

Pascha wielkanocna – przepis na tradycyjną potrawę rosyjską

Pascha wielkanocna, to chyba najbardziej obrośnięta w symbolikę potrawa kuchni wschodniej. Już sama nazwa mówi wiele - Pascha to przecież prawosławna nazwa Niedzieli Zmartwychwstania, czyli Wielkanocy. Tradycyjna, kształtem ściętej piramidy, ma symbolizować grób Chrystusa. Dodatkowe zdobienia, w postaci symbolu Chi Rho lub prawosławnego krzyża, a także liter XB, które pochodzą od rosyjskiej formy wielkanocnego pozdrowienia… Artykuł Pascha wielkanocna – przepis na tradycyjną potrawę rosyjską pochodzi z serwisu Biegun Wschodni | Blog podróżniczo - turystyczny ze startem w Rzeszowie.

POJECHANA

Kerala Backwaters – malownicze rozlewiska

Gdybym urodziła się w domu przycupniętym przy jednym z tysięcy kanałów keralskich rozlewisk, prawdopodobnie nauczyłabym się pływać szybciej niż mówić. Wiosłowałabym siedząc w drewnianej łupinie do szkoły, łowiłabym ryby przed domem. W tym samym kanale myłabym swoje długie, zapewne czarne wtedy włosy, zmywała naczynia i robiła pranie. Ciekawe czy dostrzegałabym wtedy piękno malownicznych backwaters? Urodziłam się tysiące kilometrów stąd i zjawiłam się tu tylko na chwilę, by zachłysnąć się urokiem tej utkanej gęstą siatką kanałów, jezior i rzek okolicy.  Wsiadłam do luksusowego pływającego domu, stylizowanego na tradycyjną houseboat, by spędzić okrągłą dobę na wodzie. Moja łódź była wyposażona w dwie komfortowe sypialnie z prywatnymi łazienkami, kuchnię i obszerny salon z jadalnią, którego szklane ściany można było całkowicie rozsunąć i otworzyć, by poczuć się bliżej natury. Załoga składająca się z kapitana, kucharza i pomocnika, dbała o nasz komfort i żołądki. Chociaż z reguły wolę aktywny wypoczynek, godziny spędzone siedząc na dziobie łodzi i obserwując mijaną okolicę, minęły w oka mgnieniu. Chwilę przed zmrokiem zacumowaliśmy przy pokrytym rożowymi liliami jeziorze by obserwować spektakularny zachód słońca. Dzień spędzony na houseboat uważam za bardzo przyjemne turystyczne doświadczenie, czułam jednak cały czas, że luksusowość łodzi stawia gruby mur między nami a mieszkańcami rozlewisk, których codzienność mnie zaintrygowała, do tego jej potężne gabaryty, nie pozwalały wpłynąć w wąskie kanały, w których toczyło się tutejsze zwyczajne życie, dlatego ogromnie się ucieszyłam na pomysł oglądania backwaters z kajaka. Poprosiłam o jedynkę, by być panią samej siebie i ruszyłam przed siebie, przez zielone gęstwiny pokrywające taflę mętnej wody. To właśnie w kajaku dopadła mnie refleksja, że gdybym urodziła się w domu przycupniętym przy jednym z tysięcy kanałów keralskich rozlewisk, prawdopodobnie nauczyłabym się pływać szybciej niż mówić. Wiosłowałabym siedząc w drewnianej łupinie do szkoły, łowiłabym ryby przed domem. W tym samym kanale myłabym swoje długie, zapewne czarne wtedy włosy, zmywała naczynia i robiła pranie. Ciekawe czy dostrzegałabym wtedy piękno kokosowych palm przeglądających się jak w lustrze w tafli zielonkawej wody? Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Kerala Backwaters – malownicze rozlewiska pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

KOŁEM SIĘ TOCZY

Poruszanie się po Malcie i Gozo. Praktyczne informacje cz.1

Jak z każdego wyjazdu, także i z Malty przygotowałem praktyczny poradnik, dzięki któremu łatwiej zorganizujecie swój samodzielny wyjazd na tę małą, ale jakże przyjemną wyspę. Podzielę go jednak na dwie części, bo niechcący trochę się rozpisałem. Pierwsza część to informacje o tym jak tanio dolecieć na Maltę, a także jak poruszać się już bezpośrednio na miejscu, czyli The post Poruszanie się po Malcie i Gozo. Praktyczne informacje cz.1 appeared first on Kołem Się Toczy.

Muzeum Historyczne Miasta Krakowa

SISTERS92

Muzeum Historyczne Miasta Krakowa

WHERE IS JULI+SAM

Jej Dni Australii. Karolina Sypniewska-Wida

Karolina Sypniewska-Wida jest współorganizatorką Dni Australii w Polsce. To inspiracja, a przy tym po prostu fajna dziewczyna. Samotnie przebyła pół świata, dziś mieszka w Sydney. Wszystko, co wie o Australii, sprawdziła na własnej skórze. Nie raz. Karolina podróżowała samotnie, zanim jeszcze samotne wyprawy, podróże z plecakiem, blogowanie stały się takie nośne. W 2005 roku zwiedziła Amerykę Środkową, potem przez dobre […] The post Jej Dni Australii. Karolina Sypniewska-Wida appeared first on Where is Juli + Sam.

Dobas

Nik Collection za darmo

Jakiś czas temu Google przejęło NIK SOFTWARE. Dziś udostępniło wtyczki do darmowego użytku. NIK to kolekcja prostych intuicyjnych wtyczek dla fotografów dzięki którym praca rzeczywiście może być łatwiejsza Po krótkim zaprzyjaźnieniu się z interfejsem wtyczek okazuje się że są one dość intuicyjne i łatwo się ich nauczyć. Kilka lat temu, każda z wtyczek wchodzących w skład kolekcji kosztowała około 100 USD. Po przejęciu firmy NIK Software przez Google – ceny poleciały w dół o jakieś 25 % ale chyba nikt nie spodziewał się że nagle Google powie ” OK dajemy Wam to za darmo ” Oczywiście pytanie czy rzeczywiście za darmo i czy jest jakiś ukryty cel w takim ruchu giganta, ale z całą pewnością z punktu widzenia użytkownika nagle nie musimy płacić za którąkolwiek z wtyczek i mamy możliwość pobrania pełnego pakietu 7 pluginów. Dostępne są : Analog Efex Pro, Color Efex Pro, Silver Efex Pro, Viveza, HDR Efex Pro, Sharpener Pro i Dfine. Co więcej, każdy, kto kupił ten zestaw w 2016 roku dostanie pełen zwrot poniesionych wydatków… Myślę że warto pobrać ten pakiet – nawet jeśli nie jesteście do niego przekonani. Troszkę poużywać, bo może się Wam spodoba.   Google NIK Collection można pobrać z tej strony Zaś tu krótkie wprowadzenie jak zainstalować wtyczki The post Nik Collection za darmo appeared first on Marcin Dobas.

Nadziei i pokoju...

Ale piękny świat

Nadziei i pokoju...

Zależna w podróży

Jak święta to przecież Jerozolima, czyli top 10 stolicy Izraela

Zastanawiałam się nad artykułem na Wielki Tydzień. W końcu lubię pisać tematycznie. Przed dniem Wszystkich Świętych zawsze piszę coś o cmentarzach. Przed gwiazdką w tym roku mieliśmy tekst o atrakcjach bożonarodzeniowych w Saksonii, a w zeszłym mówiliśmy o Betlejem. Wtem spojrzałam na spis tekstów do napisania i odpowiedź na pytanie,...

[69] Malta (subiektywnie): miejsca, wrażenia

STOPEM PO PRZYGODE

[69] Malta (subiektywnie): miejsca, wrażenia

#St. Julian’sTemu miastu należy się najwięcej uwagi, jako że to tutaj spałyśmy przez trzy dni; przez trzy dni pokonywałyśmy tę samą trasę z domu hosta do centrum i tu przesiedziałyśmy kilka miłych godzin nad zatoką.St. Julian’s to dobre miejsce na bazę wypadową. Ładne, spokojne miasteczko, w którym jest wszystko czego potrzeba do pełni szczęścia. Ładne widoki, spokojne trasy spacerowe wzdłuż wybrzeża, a w okolicy weekendu robi się dobrą miejscówką na imprezę. W kontekście tego drugiego – w dzielnicy „barowej” trafiłyśmy na dwa fajne puby, jeden obok drugiego: szkocki i irlandzki. Tanie piwo (2 euro za niby najpodlejsze, a naprawdę dobre i z butelki) i świetna atmosfera – czego chcieć więcej?Dlaczego wspomniałam o bazie wypadowej? St. Julian’s położone jest przy wybrzeżu i do spółki ze Sliemą i kilkoma innymi miasteczkami tworzy przedłużenie stolicy. Łatwo się stąd dostać praktycznie wszędzie, a jednocześnie jest o wiele mniej turystycznie niż w Valletcie. widok na St. Julian's z mieszkania naszego hosta#VallettaZauroczenie od pierwszego wejrzenia. Może dlatego, że południowoeuropejskie miasta mają specyficzny klimat. A ja od zawsze twierdzę, że kręcą mnie wąskie, często niemal identyczne uliczki, suszące się nad ulicami pranie, często wszędobylskie koty. Apropos nich – Malta bardzo fajnie podchodzi do tematu bezdomnych kotów. W każdym mieście w różnych punktach poustawiane są maleńkie kocie domki (często z kartonu) czy legowiska. W stolicy Malty nie da się uciec od charakterystycznych zabudowanych balkonów. Wyglądają wprost bajecznie. Często malowane są na różne kolory, co daje bardzo ładny efekt.Zdecydowanie warto zboczyć z głównego placu i głównej ulicy, skręcając w jakąkolwiek boczną uliczkę. Warto również przejść się w stronę fortu na wybrzeżu – to chyba najbardziej charakterystyczne miejsce, które kojarzone jest przez większość ze zdjęć.No i muszę oczywiście wspomnieć o Gugar!. Kolorowy – w dosłownym tego słowa znaczeniu – bar znajdujący się przy głównej ulicy, który, o dziwo, zupełnie ustrzegł się wszelkiej komercji i nawału turystów. Tanio, pysznie, z duszą. Czekając na rozpływające się w ustach smoothie z masła orzechowego można poczytać książki czekające na półkach czy zagrać w grę planszową lub po prostu posłuchać sączącej się z głośników muzyki, która pomaga przenieść się w lata 50. drzewa bananowe też mają!#SliemaKolejne miasto przytulone do wybrzeża gdzieś między St. Julian’s a Vallettą. Choć przejeżdżałyśmy przez nie kilkukrotnie, tak naprawdę lepiej poznałyśmy je przedostatniego dnia, decydując się na przejście tam pieszo z St. Julian’s. Jest o tyle sympatycznie, że większość drogi można pokonać samiutkim wybrzeżem, drepcząc po skalistym brzegu. Moim ulubionym miejscem na tej trasie został tzw. kompleks naturalnych basenów: brzeg obfity w dziesiątki mniejszych lub większych skalnych otworów, które regularnie zalewane są wodą (tą morską z przypływu oczywiście, nikt tam ze szlauchem nie stoi i nie polewa), przez co na terenie tworzą się miniaturowe baseny. Ponownie atmosfera okazała się księżycowa, dodatkowo na tej „plaży” byłyśmy praktycznie same. Jedyna moja sugestia brzmi: uważajcie gdzie zostawiacie rzeczy! Na Malcie wiatr potrafi być naprawdę mocny; ja na przykład kładąc na chwilę kurtkę na kamieniu po chwili musiałam biegać za nią po skałach i wyławiać z morza.Widok na Vallettę ze Sliemy jest naprawdę przepiękny. Dodatkowo można tu wsiąść na wspomniany w poście o tym jak poruszać się na Malcie prom do stolicy.  Valletta widziana ze Sliemy#MarsaxlokkMaleńkie rybackie miasteczko, którego najważniejszym punktem jest ciągnący się wzdłuż wybrzeża port. To stąd pochodzą fotografie, na których widnieje krystalicznie błękitna woda, a na niej stado kolorowych łódeczek. To tutaj można zjeść chyba każdy możliwy rodzaj ryby i odrobinę zwolnić tempo zwiedzania – nie wiem co prawda jak Marsaxlokk wygląda w sezonie, ale poza nim jest spokojnie i cicho. Właśnie tu z największą przyjemnością rozciągałyśmy się na ławkach w słońcu i wdychałyśmy zapach mułu (trzeba przyznać – miasteczko śmierdzi rybą).Dodatkowo przy zatoce znajduje się całkiem spory targ, gdzie można kupić wszystko: od pamiątek poprzez lokalne dżemy, słodycze, nalewki, ręczniki, ubrania. Piękny klimat i przemili ludzie.#klify kołoBirzebuggiPodobno niedaleko Birzebuggi znajdują się fajne katakumby. Podobno, bo do nich nie dotarłyśmy; idąc drogą z Marsaxlokk w stronę Birzebbugi właśnie, zobaczyłyśmy jakąś ścieżynkę między krzakami i w nią skręciłyśmy. Dzięki temu dotarłyśmy na piękne klify u samego podnóża Wieży św. Lukiana. Białe skały, błękitna woda, na horyzoncie zarysy miasta, a na morzu statki.  a taką ładną miniaturową plażę znalazłyśmy po drodze palma x3Dobra, przyznam otwarcie, że podczas wyjazdunajbardziej fascynowały mnie... opuncje.Szczęście na twarzy, nowy przyjaciel blisko.(nie zerwałam go jakby co, sobie leżał martwy na murku)#DingliKlify Dingli to jedno z miejsc, które zauroczyło mnie najbardziej ze wszystkich odwiedzonych na Malcie. Chociaż relatywnie nie są jakieś szalenie wysokie, jest to malownicze miejsce, gdzie można znaleźć odrobinę spokoju. Oczywiście nie na tej „głównej” skalnej platformie, którą odwiedzają wszyscy. Wystarczy skręcić w stronę morza w dowolnym innym miejscu, schować się za jakimś kamieniem i mieć święty spokój, a przed sobą tylko morze, skały i zamglony horyzont. Robi wrażenie. A tak to wyglądało na prawdę. Miałyśmy na sobiepo cztery warstwy tylko ze względu na wiatr - słońcena Malcie potrafi być agresywne nawet zimą.Do pilnowania dobytku polecam się! Niezawodna ochrona,zawsze gotowa do walki.#Blue GrottoPewnie większość kojarzy. Miejsce znajduje się na sporym pustkowiu i… szczerze mówiąc, nie zachwyciło mnie specjalnie. Na pewno będąc na Malcie warto zajrzeć, jednak bez większego szału. Bardziej spodobały mi się skały dookoła, po których można łazić i łazić. No i pięknie złapany zachód słońca.#PopeyePopeye Village to wioska zbudowana na potrzeby filmu. Po jego nakręceniu stała się nietanią atrakcją turystyczną. Nie wchodziłyśmy do środka (nawet nie wiem czy o tej porze roku wstęp do niej był możliwy), ale przyznam, że wcale nie żałuję – Popeye „z zewnątrz” robią o tyle rewelacyjne wrażenie, że widać je praktycznie w całości, malowniczo rozciągnięte na wybrzeżu. Zrobiłyśmy mnóstwo zdjęć, znów złapałyśmy piękny zachód słońca i mocno trzymałyśmy głowy i wszystkie inne rzeczy, próbując uchronić je przed odlotem – wiało co najmniej tak mocno jak na Islandii.#MdinaNa wyspie Malta, podobnie jak na Gozo, znajduje się miasto Rabat. W Rabacie z kolei można znaleźć otoczoną murami dawną stolicę kraju – Mdinę. Średniowieczne miasteczko z ciasną zabudową i wąskimi uliczkami, w których człowiek gubi się niemal automatycznie. Miasto bardzo skojarzyło mi się z Hradczanami w Pradze (więcej o nich tutaj). Z Mdiny rozciąga się piękny widok na wyspę. My trafiłyśmy tu wieczorem, więc spacer po mieście dostarczył dodatkowo lekkiego dreszczyku.#MostaMiejscowość znana poniekąd dzięki temu, że znajduje się tu kościół zwieńczony wielką kopułą. W czasie drugiej wojny światowej podczas mszy zrzucona została na jego dach bomba. Przebiła dach wpadając do środka, jednak nie wybuchła ani nikogo nie zraniła.Kiedy zapytałyśmy naszego hosta o informacje o Moście, powiedział: „Kościół jest całkiem ładny. Tylko wiecie… No ogólnie to jedzie się tam na 10 minut, patrzy i wraca.”Wzięłyśmy te słowa z dystansem do momentu, kiedy nie dotarłyśmy do Mosty. Wysiadłyśmy pod kościołem, gdy chciałyśmy do niego wejść, okazało się, że jest zamknięty… Popatrzyłyśmy i wróciłyśmy na przystanek. Dokładnie po dziesięciu minutach."To ten autobus miał przyjechać już 20 minut temu"#Golden BayPrawdopodobnie najbardziej popularna piaszczysta plaża na Malcie, znajduje się w miejscowości o nazwie Mellieħa. Z pełną odpowiedzialnością oświadczam: niech wszyscy „prawdziwi podróżnicy” stroniący od „turystycznych i oklepanych miejsc” wsadzą sobie swoje hipsterstwo głęboko w nos. Golden Bay, podobnie jak Ramla Bay na Gozo, ROBI wrażenie! Ponownie wygrałyśmy wiele spokoju udając się tu zupełnie poza sezonem, bo calutką plażę miałyśmy niemal tylko dla siebie. Naprawdę w pełni rozumiem dlaczego to miejsce powoduje zachwyt wielu osób. Czysty, miękki piasek i klif wiszący nad plażą; czego chcieć więcej?

Kami and the rest of the world

Isfahan, Iran – kind of disappointing highlight of Persia

Isfahan was supposed to be my highlight of Iran. Everyone just kept raving about how amazing this place is and I kind of believed them! Isfahan, Iran is often called one of the most beautiful cities you will ever see and its name in Persian means „half the world”. After these recommendations I had my […] Post Isfahan, Iran – kind of disappointing highlight of Persia pojawił się poraz pierwszy w Kami and the Rest of the World.

Street art Barcelona – Hiszpania / Spain

KANOKLIK

Street art Barcelona – Hiszpania / Spain

Weekend w centralnej Polsce

SISTERS92

Weekend w centralnej Polsce

Rodzynki Sułtańskie

Książkowe nowości tureckie i o Turcji

  - Jak jest  w Turcji? - W której Turcji? W Ankarze? W bogatej dzielnicy Stambułu? Tłocznym kurorcie? A może biednej wsi na wschodzie? Turcji nie da się streścić w jednym zdaniu. W jednej opowieści. W jednej książce.... Podobne wpisy: Turecka tele-mania, czyli tureckie seriale w polskiej telewizji Moje wielkie tureckie wesele… Część II: tureckie – nietureckie? Atatürk – twórca nowoczesnej Turcji (patronat, recenzja i konkurs!)

BANITA

Zanim rzucisz etat i zapragniesz zostać podróżnikiem

Jeśli kiedykolwiek pomyśleliście, słuchając prezentacji lub wywiadu z jakimś podróżnikiem, że mu zazdrościcie i chcielibyście zamienić się z nim miejscem. Jeśli krąży Wam po głowie, żeby może rzucić pracę i ruszyć śladami marzeń jak inni podróżnicy, najpierw przeczytajcie ten tekst.     Marzy Ci się 365 dni urlopu. Spędzanie czasu na hamaku pod palmami i popijanie wody ze świeżo ściętego kokosa. Myślami krążysz wokół dżungli i wyobrażasz […] The post Zanim rzucisz etat i zapragniesz zostać podróżnikiem appeared first on B *Anita.

Atrakcje Zanzibaru, czyli co robić poza leżeniem na plaży

POJECHANA

Atrakcje Zanzibaru, czyli co robić poza leżeniem na plaży

TROPIMY

Share Week 2016

Polecamy nasze ulubione blogi! Postanowiliśmy wziąć udział w tegorocznej edycji akcji Share Week i dzisiaj polecamy Wam nasze najulubieńsze blogi. Głównie te z tematyki podróżniczej, ale dorzucimy też kilka gratisów. No to jedziemy. Nasze TOP3... Post Share Week 2016 pojawił się po raz pierwszy w TroPiMy.

Kafana u Romana – bałkańskie smaki na Ursynowie

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Kafana u Romana – bałkańskie smaki na Ursynowie

Sistersowe polecajki #37

SISTERS92

Sistersowe polecajki #37

WHERE IS JULI+SAM

Las deszczowy po sąsiedzku [Brisbane]

Musieliśmy przeprawić się przez siedem strumyków, zrzucić z nóg setkę pijawek, przejść siedemnaście kilometrów, żeby poczuć się jak w raju. – A może pojedziemy gdzieś na weekend tylko we dwójkę? – tym jednym zdaniem zburzyłam plany Sama, bo planował już od jakiegoś czasu kemping ze znajomymi z pracy. – Wiesz, zaraz przyjeżdża moja mama, potem […] The post Las deszczowy po sąsiedzku [Brisbane] appeared first on Where is Juli + Sam.

Zanzibar – przywitanie z Afryką

POJECHANA

Zanzibar – przywitanie z Afryką

Lodowy tunel

Traveler Life

Lodowy tunel

Zależna w podróży

Rabczańska wiosna – tak już teraz będzie!

Rabka-Zdrój na weekend Weekend oddzielający zimę od wiosny. Może być wszystkim. Może być kolejnym bezbarwnym czasem, który spędzamy na Facebooku i przed serialami. Może być weekendem wykorzystanym na spacer po okolicy, obiad w fajnej restauracji i wyjście na piwo z przyjaciółmi – weekendem przyjemnym, ale jednym z wielu. Może też...

O tym, jak musiałem uciekać przed Indianami i inne historie z puszczy (3)

Fizyk w podróży

O tym, jak musiałem uciekać przed Indianami i inne historie z puszczy (3)

Zastanawiałem się: co sprawia, że Katiosi przyjmują mnie w najlepszym razie z zimną obojętnością, a czarni śmieją się, zapraszają, machają rękami i częstują ryżem.Część (1)Część (2)Część (3) Radość i weseleKontynuując wątek z drugiej części chocoańskiej opowieści: mężczyzna z "El 15" przyjął mnie pod swój dach. Posadził przy stole, na stole ustawił talerz, a na talerzu: ziemniaczki pieczone, ryż, surówka. Coś tam jeszcze było, chyba kawałek ryby, nie pamiętam, jadłem bardzo szybko. Surówka była wyśmienita, doprawiona, z kapustką, z cytrynką, no rzadko się zdarzają takie cuda po prostu. Na amerykańskim kontynencie warzywny dodatek do obiadu zwykło się traktować po macoszemu. Bardzo często sprowadza się do plasterka pomidora albo zgoła nie istnieje.Są jak pionierzy: przyjechali w 2008 roku, zbili z desek dom i wykopali stawik rybny. Uprawiają poletko kukurydzy i bananów. Wychodzą z pompą nad rzekę szukać drobin złota - "tyle z tego, co na utrzymanie". Mają dwójkę dzieci i czterdzieści parę lat na karku.W tym 2008 roku - precyzując - nie tyle przyjechali, co wrócili. Wcześniej, przez lata, droga z Ciudad Bolivar do Quibdo pozostawała wyludniona. Wysiedlono wszystkich ze względu na zaostrzający się w tamtym czasie konflikt między wojskiem, guerillą i paramilitarnymi. Ten konflikt, który trwa od pięćdziesięciu lat i w Choco ostatnimi czasu przycichł, przycichł i w całym kraju. Przynajmniej w telewizji, w radiu, w dużych miastach i na głównych drogach. W dalszym ciągu jednak są miasteczka i wioski rządzone przez uzbrojone grupy. Opowiadała mi któregoś razu dziewczyna pracująca na farmie w departamencie Arauca: "Ja to wolę jak przychodzi guerilla, to już znajome chłopy, a wojskowi zawsze inni, to sie trzeba od nowa zapoznawać". I chociaż kolumbijska codzienność centrów handlowych, dobrych samochodów i bramek na autostradach może sprawiać wrażenie kapitalistycznego spokoju i końca historii, to wojna trwa. Napastników nie jest dużo, raptem kilka tysięcy, więc nie chodzi o działania frontowe, a raczej punktowe. W miastach wielu w to nie wierzy, inni już nie pamiętają. Przypominają sobie czasem, gdy runie wieża linii energetycznej, gdy spłonie autobus, gdy wybuchnie na raz kilka ciężarówek.Z drogi na Quibdo wysiedlono wszystkich. Jak ktoś się opierał, paramilitarni oskarżali go, że wspierają guerillę. Na koniec został tylko wariat Juanito na kilka kilometrów przed Tutunendo. Jedni i drudzy - guerilla i paramilitarni - nosili mu jedzenie."Po 2008 roku na opustoszałych pastwiskach porzuconych przez właścicieli państwo utworzyło rezerwaty dla Katiosów" - opowiada mężczyzna z "El 15". "Wcześniej ich tam nie było". Ale to tutaj kryje się problem rezerwatów. Wiele z tych wielkich gospodarstw rolnych - gigantycznych pastwisk, upraw palmy olejowej na biopaliwa czy trzciny cukrowej na eksport - powstało na ziemiach ludności rdzennych. Gdy się żyje na tym samym terenie od setek lat, nie dba się o prawne potwierdzenie własności. Państwo mówiło więc: oho, ten kawałek ziemi "nie należy do nikogo", można go sprzedać. Ziemie Katiosów i innych etni przejmowano też siłą przez takie czy inne grupy zbrojne. M.in. w imię zapobieżenia tego typu incydentom powstały właśnie rezerwaty."Ale oni nic nie robią, nie pracują. Rząd ich utrzymuje. Chodzą tylko z tymi kijami i czekają na dary. Edukację im dają, nawet im płacą, żeby się uczyli! Ha, żeby moim dzieciom dali na edukację to już nie!". Rzeczywiście, w okolicach osad Katiosów na próżno wypatrywać pól uprawnych. A skąd się tak nagle wzięło tyle tych nowych domków na samym skraju drogi? "Widzisz, ci Indianie robią z siebie ofiary i niewiniątka, ale patrzą uważnie gdzie jest pieniądz! Wszyscy w okolicy wiedzą, że ruszył projekt betonowania i poszerzania trasy na Quibdo. Budują te swoje chałupy przy samej drodze żeby im potem odszkodowania wypłacano!". Mądrość ojców, praprzodków i Matka Ziemia po prostu.Za "El 15" czeka mnie jeszcze - bo ja wiem - może ze 30, może ze 40 kilometrów do Tutunendo. Ale droga nie daje za wygraną, nie chce puścić łatwo i szybko: kamienie tworzące nawierzchnie powiększają się, koleiny pogłębiają, a przed ostatecznym zjazdem na puszczańską równinę czeka mnie jeszcze podjazd w okolicach "El 20". Po drodze mija się kilka wiosek Katiosów. Kobiety w kolorowych sukniach spacerują z gołymi berbeciami. Odwracają wzrok, nie chcą rozmawiać. Niewiele z nich odpowiada na "dzień dobry". Zagaduje mnie jedna, jeszcze przed moim pozdrowieniem. Zatrzymuję rower, zdziwiony. Pyta mnie dokąd jadę, odpowiadam. I sam zadają pytania: że co tu robi, że przy czym pracuje rodzina, że jak się miewa, ale kobieta nie rozumie. Nie wiem, czy naprawdę nie rozumie, czy raczej nie chce rozumieć: podobno mężczyźni Katiosi nie lubią, gdy ich kobiety rozmawiają z nieznajomymi.Widzę je - dwa czy trzy razy - półnagie. Biodra zawinięte w chusty i starczy: tak chodzą po domach, tak kąpią się w rzekach. Gdy spotykały się nasze oczy, nie zakrywały panicznie odsłoniętych piersi. Po prostu patrzyły na mnie ze zdziwieniem, a ja na nie, też ze zdziwieniem.Na wyjeździe chyba ostatniej z wiosek zobaczyłem uśmiechniętego Katiosa siedzącego na progu domu. Rzadki widok, zwłaszcza, że uśmiechał się widocznie do mnie. Zatrzymałem się. Przed domem siedział berbeć umazany czarnym tuszem. Dziewczynka, też umazana i z bogatym naszyjnikiem w kolorowe paciorki, niosła do domu gałąź bananów. Te czarne mazanie - mówi Katios - to sok z owocu jagua, dobre na komary i do ozdobnych grafik na ciele. A wody to panie w tej okolicy mało, tyle żeby się ochlapać i napić. Ryb nie ma, więc głównie warzywa się futruje. Wszystkiego dobrego panie rowerzysto!Pan rowerzysta myślał, że to już będzie końcówka, że teraz to już płaskie i łatwe, ale się przeliczył. Opadające ku dolinie rzeki Atrato fałdy Cordillera Occidental nie dają za wygraną: sinusoidalnie serwują dość strome podjazdy na przemian ze zjazdami. Pojawiają się na nowo fragmenty utwardzone betonem, ale między nimi ta jeszcze nieutwardzona droga bije rekordy nierówności i przychodzi schodzić z roweru nawet na płaskim, bo po tych kamieniach pedałować się nie da.Wjazd do Tutunendo to właśnie tego typu nawierzchnia: koleina na koleinie, kamienie i błoto. Niby na powitanie w czarnym świecie trafiam na kobietę niosącą na głowie miskę pełną garów umytych w rzece i z wiadrem prania w rawej ręce. Usmiecha się szeroko na mój widok. Pyta skąd jedzie, skąd jest i tak dalej. "Uf, tyle kilometrów na rowerze, twardziel z ciebie!". Odpowiedziałem, że twardym to trzeba być, żeby mieszkać w tej wilgoci i upale dżungli, chociaż tak naprawdę chodziło mi o to, że prawdziwi twardziele noszą na głowie miskę pełną naczyń, w ręce wiadro prania, trzęsą się przy tym ze śmiechu a mimo to nic im nie leci na ziemię. Zawsze patrzę z podziwem na te miski na głowach. "Nic to, trzeba ruszać dalej!" - rzuciłem na odchodne. "A tam ruszać dalej, odpocznij lepiej!".W drugiej części chocoańskich opowieści traktowałem o słowie Indianin. Wypadałoby wytłumaczyć się teraz z czarnego. Powiedzieć o czarnoskórym czarny we współczesnym języku polskim brzmi despektywnie. W Ameryce Środkowej, Kolumbii czy Wenezueli zawołać dokogoś "hej, czarny" ma podobne zastosowanie jak u nas "hej, chłopcze w czerwonym swetrze". To znaczy: jeśli mamy grupę ludzi o zróżnicowanym kolorze skóry, określenie czarny jest praktycznym wyróżnikiem fizycznym pozwalającym na sprecyzowanie o kogo nam dokładnie chodzi. Czarny możemy zastosować na zwrócenie się do czarnoskórego kolegi, moja czarna czy mój czarny (mi negra, mi negro) funkcjonują jako pieszczotliwe zwroty w małżeństwie. Bistra i restauracyjki przyjmują nazwy w rodzaju Sazon de la Negra (Smak Czarnej), Rincon del Negro (Kącik Czarnego) itp. Niemniej: trzeba z tym słowem uważać. Wypowiadane z ust białego może okazać się obraźliwe, tak jak w przypadku zwracania się per czarny do nieznajomego: nigdy nie wiadomo, czy nie odbierze tego negatywnie. Reasumując: czarny (negro) w Ameryce Łacińskiej słyszy się na codzień na ulicy, w domach i bistrach, ale jako przyjezdnemu zalecałbym ograniczyć jego stosowanie do znajomych.Co za gadulstwo.Czarni w Tutunendo są przesympatyczni. Kobiety siedzące przez chatami z zawilgotniałego drewna witają z szerokim uśmiechem. Ulises zasiadający na ławce w "biurze nierobów" - jak nazywa się skwerek przy wieździe do miasteczka - nie poprzestaje na usmiechu. Podchodzi, pyta, robi zdjęcia. No i zaprasza do domu, gdzie zatrzymuję się na trzy dni.Ulises ma jedną bardzo poważną wadę. On gada. I jeśli myśleliście, że wasza koleżanka Magda czy wasz kolega Mietek gadają jak najęci i nie da się ich powstrzymać, to zapewniam was, że Ulises gada więcej.Ulises ma 75 lat choć wygląda na co najwyżej pięćdziesiąt. Lśniąca, napięta skóra bez śladu zmarszczek pozwalałaby dać mu nawet trzydzieści, jakby nie dorosła twarz i te niekończące się historie. Że jak był dziennikarzem, że jak pływał łódką do Panamy, że jak urzędował w Acandi (opodal Capurgana), że wujek to to, a ciotka to tamto, że ojciec uprawiał kakao, że brat... No, naprawdę. I ja, jako sympatyczny młody człowiek siedziałem i słuchałem. Na początku to to nawet interesujące było, ale po kilku godzinach szukałem tylko dobrej wymówiki, żeby przerwać nieustanny potok słów i wyjść z domu, nie wychodząc jednocześniej na niesympatycznego gbura.Gdy już mi się o udawało, szedłem nad rzekę albo rozmawiałem z właścicielem sklepu. Niesutannie zwracał się do mnie per szanowny panie i proponował kawę za każdym razem, gdy tylko przechodziłem przez wieś. No, i czasami przestawał mówić.Sklepowemu guerilla kilka lat wcześniej porwała siostrzeńca. Zwrocili za okupem. Facet wcześniej miał prace biurową przy kopalniach złota i tam też przyszło mu spotkać się z ELN. Chcieli wysadzić w powietrze całą maszynerię, bo szef nie płacił haraczu. Sklepowy nie spanikował na widok karabinów i czarno-czerwonych chust na szyjach. "Panowie mówicie, że pomagacie ubogim i uciśnionym. Paląc te maszyny pozbawicie pracy kilkadziesiąt pracowników, pozbawicie ich rodziny środków utrzymania". Guerilla posłuchała wezwania i zadowoliła się złotem wykopanym w ciągu ostatniego tygodnia. Guerilla w teorii lewicowa. W Choco zrobili coś kiedyś rzeczywiście dla bidnych i uciśnionych? "Nigdy" - odpowiada sklepowy. Zrelaksowany, bez nerwów, bez wyrzutów.Spokojny, jak całe miasteczko. Wojskowi wałęsają się po błotnistych uliczkach, przyglądają się grającym w bilarda. Uśmiechnięte dziewczynki o wielkich oczach zdobią kolorowe koraliki wplecione drobne warkoczyki. Dzieciaki chlapią się w rzece obok piorących kobiety i czułen przepływających w dół i w górę rzeki o płytkim, ale szerokim korycie. Siadam na brzegu. Gruby czarny z wywalonym brzuchem i w kolorowych krótkich spodenkach podchodzi do wody. Zdejmuje klapki, zostawia na kamieniach wielki telefon z dotykowym wyświetlaczem i zanurza się po pas. Wyciąga z kieszeni szare mydło i myje się powoli i dokładnie. Daje nura w wartki prąd rzeki Tutunendo, wychodzi, wkłada klapki, zabiera telefon i odchodzi niespiesznym krokiem.W kościele w Tutunendo zarówno Chrystus jak i Apostołowie są czarni. Jezus ma do tego krótkie włosy. W Vigia del Fuerte w dolnym biegu Atrato stacjonuje podobno polski misjonarz. To tam, gdzie jeszcze niedawno paramilitarni mordowali całe wioski, a rzeka spływała trupami, zob. Nos matan y no es noticia (Ricardo Ferrer Espinosa / Nelson Javier Restrepo Arango).Myślę, że należałoby podróżować jeszcze wolniej. Zatrzymywać się więcej tak jak w Tutunendo. Wałęsać się po błotnistych uliczkach małych miasteczek i gadać ze sklepowymi. Więcej. Do tego trzebaby jednak mniejszego kraju: rozległe przestrzenie wielkich krajów Ameryki Południowej - jakie to maleńkie!, mówią, gdy pokazuję im Polskę na mapie - gnają do przodu, żeby kiedyś w końcu je opuścić i zdążyć objąć spojrzeniem całość jego terytorium, ludzi i pejzaży. Ekwador wyjątkowo jest całkiem niewielki, nawet nieco mniejszy od Polski, może tam będzie można jeździć bez pośpiechu.Ulises"Biuro nierobów"KąpieleTransport rzecznyUlises był też fotografem - kopia jednego ze zdjęćTutunendoPowrót z połowuMaleństwaRzeka TutunendoRzeka Tutunendo przed deszczemRzeka Tutunendo po deszczu (ujęcie z tego samego miejsca)Czarnych mieszkańców Choco przywleczono z Afryki w niedostępne puszcze zachodniej Kolumbii by szukali złota w rzekach regionu. Z czasem zyski z kruszcu spadły, drobin w wodzie łowiono coraz mniej i okolica przestawiła się na uprawy: kakao, banany, platano, maniok, do tego krowie pastwiska. Kiedy dwadzieścia lat temu sprowadzono ciężki sprzęt: koparki, spychacze i młyny ziemne wyłuskujące kruszec ton piachu, w Choco znów zapłonęła gorączka złota. Ludność skuszona łatwymi zyskami zostawiła pola. Plantacje zarosły, jedzenie podrożało. Jeszcze nie tak dawno kamienista droga z Medellin do Choco wyglądała jeszcze gorzej - Ulises pokazywał mi zdjęcia wywróconych ciężarówek i samochodów tonących w kałużach. Te dwieście kilometrów ze stolicy Antioqui do stolicy Choco pokonywano przez cztery dni. Złoto przyciągnęło też guerillę i paramilitarnych i cały ten odwieczny konflikt kolumbijski. Przy wydobyciu nie może jednak pracować cała prowincja, a ceny żywności gnębią wszystkich bez wyjątku.W Quibdo, stolicy departamentu, nie zabawiłem długo. Siedemdziesięcio tysięczne miasto zalane upałem i motorami nie zachęca. Kuriozum:  jesteśmy podobno w najbiedniejszym regionie Kolumbii, a motory przy czerwonym świetle potrafią zapełnić ulice od lewej do prawej i na długość całej przecznicy. Najwidoczniej stać ich na spalanie benzyny przez okrągłą dobę, bo za pedałowanie na rowerze nikt się tu nie bierze.Wyjechałem z Quibdo po południu i wieczorem znalazłem miejsce na nocleg przy rzece. Trzy kobiety myły wielkie gary po ryżu, ja napinałem linki namiotu. W najbliższym domu zapytałem o wodę pitną i dostałem zupę rybną w pakiecie. Następnego dnia padało. W Choco zawsze pada. Tutaj o suszy, która męczy w tym roku cały kontynent, wie się tylko z telewizji. To najbardziej deszczowy region świata: są miejsca, gdzie opady sięgają 16.000 mm rocznie (dla porównania: średnie opady w Polsce to 600 mm rocznie, najwyższe notuje się w DoliniePięciu Stawów - około 2800 mm rocznie). Otoczone szczelnie dżunglą i nasiągnięte wodą miasteczka szarzeją. Woda w żadnym razie nie zmywa radości z twarzy mieszkańców, może to jest najbardziej zdumiewające. To chyba domieszka czarnej krwi - myślałem sobie - daje tyle swobody i ciepła Wenezuelczykom, społeczeństwu dużo bardziej wymieszanemy, pokrzyżowanemu etnicznie, niż Kolumbia.Wieczorem dojeżdżam do Guarato i śpię przy rzece, przy domu znajomego-znajomego, Anibala. Mają tam liny zawieszone na gałęziach drzewa, z sąsiedniego zwisają naturalne liany. Piec z bambusa, drewniane krzesła i dużo wilgoci, jak wszędzie. Porankami przychodzi Katios pracujący dla Anibala. Rozmawiamy. Gdzie pan żyjesz? A tu obok, w naszym katioskim rezerwacie. Ilu was tam mieszka? Koło stu rodzin. Ale wiesz pan, jesteśmy bardzo biedni, brakuje czasem pieniędzy na ubranie - Katios ubrany zupełnie przyzwoicie, tzn.: lepiej ode mnie - jak chcesz, to zapraszam, żebyś nas odwiedził i nam coś podarował.Nie, że odwiedził i poznał. Nie. Odwiedził i dał. Nie lubię Katiosów.I nie piszę tego, żeby deprecjonować ludy rdzenne. W końcu nie są to pierwsi, których spotykam. Jedni są mniej lub bardziej nieufni, mniej lub bardziej sympatyczni, ale takich trujących dupę i uprawiających natrętne żebractwo jak Katiosi to jeszcze nie spotkałem. Wayuu na półwyspie Guajira, dla odmiany, są zupełnie otwarci, sympatyczni, pytają, chcą poznać i dają się poznać. Bardzo ciekawe: ma to swoje wytłumaczenie historyczne. Pustynny półwysep Guajira nie został zajęty przez kolonizatorów. Suche piaski nie interesowały wtedy nikogo, więc Wayuu zostawiono w spokoju. I bardzo widocznie właśnie ta etnia nie ma genetycznie zakodowanej nieufności w stosunku do przyjezdnych. Ciekawe jaka jest historia Katiosów? Istnieje określenie "malicia indigena", indiańska złośliwość. Stosuje się je w stosunku do charakterystycznych dla niektórych etni zachowań: wykorzystywania każdej zaistniałej sytuacji do wyciągnięcia osobistych korzyści w sposób komplenie niekonstruktywny. Każdy napotkany biały to sposób na wyciągnięcie pieniędzy. Będą nam opowiadać tę historię o kolonizacji sprzed pięciuset lat, do znudzenia robić z siebie ofiary, by coś wycyganić, chociaż nie zawsze ich stan materialny wskazywałby na konieczność tego typu żebractwa. Dotacje czy subsydia od państwa przejedzą. I będą szukać, jak wyciągnąć więcej, by przejeść. Umyślnie. Umyślnie będą działać na sabotowanie systemu, w którym przyszło im żyć. Dlaczego? To bardzo proste, jak tłumaczy Jose Manuel Briceño Guerrero, zmarły niedawno wenezuelski filozof. Rzeczywiście narodom rdzennym Ameryki przyszło żyć w systemach importowanych z zewnątrz. Narzuconych. W miejscach "zesłania" - w górach i nieprzyjazdnych puszczach, bo dawno wygoniono ich z bardziej przyjaznych ziem, dolin czy pastwisk. Dlaczego mieliby w tym uczestniczyć? Dlaczego mieliby włączać się w system obcy i wrogi? Ograniczają się więc do biernego tolerowania przyjezdnych i systemu państwa, oraz wyciągania z niego partykularnych korzyści kiedy tylko jest to możliwe.Ale dlaczego czarni zachowują się zupełnie inaczej? Dlaczego są otwarci, pracują, są gotowi przyjąć nieznajomego bez szukania możliwości zarobku? Przecież przeszli przez podobnie trudne historie, a może i trudniejsze. Wyrwani z własnej ziemi, z Afryki, zawleczeni do Ameryki w charakterze niewolników, cierpiący poniżenie, wyzysk i tak dalej, i tak dalej. Traktowani jako najniższa, najbardziej "nieludzka" z ras. Nie dysponowali rezerwatami, które narodom rdzennym wyznaczano nie tylko współcześnie, ale i w czasach kolonii. Dlaczego teraz nie opierają się systemowi tak bardzo, jak robią to Katiosi? Nie wiem. Znów nie zrozumiałem.A potem przypomniały mi się słowa Wojciecha Góreckiego. Nie mogłem odnaleźć tego cytatu, to było w przedmowie do którejś z książek o Kaukazie. Autor pisał, że w zachodniej Europie mogą nie rozumieć dlaczego Ormianie czy Gruzini potrafią przelewać krew o skrawek skalistej, kaukaskiej ziemi. To nie ma żadnego sensu. Tamci, z Kaukazu, mieliby odpowiedzieć: dla was to tylko skrawej skalistej ziemi, dla nas to być albo nie być. To kwestia przetrwania.Może dlatego czarni z Choco są spokojni, nie ciąży na nich odpowiedzialność przetrwania czarnej rasy: przecież na Wybrzeżu Kości Słoniowej czy w Gwinei żyją bez problemu wyginięcia ich odlegli kuzyni. Dla Katiosów sprawa wygląda zupełnie inaczej: jeśli znikną oni, ich kultura, ich ostatnie osady, po narodzie nie pozostanie więcej, niż muzealne eksponaty.Rzeka Atrato widziana z QuibdoQuibdoŚniadanie na rowerzeZszarzałe miasteczkaChmury i wilgoćDżunglaLianyLiścieStołyPiec... z bambusa.Z Guarato droga wspina się do Pueblo Rico, trochę ponad 2000 m n.p.m. Duże fragmenty już wybetonowano i trasa nie jest tak okropna jak ta z Medellin do Quibdo. Za Pueblo Rico zjazd do Apia, kawowego miasteczka w departamencie Risardalda. Kierowałem się do Manizales, więc zamiast jechać główną drogą na Virginięi Pereirę, wynalazłem trasę przez Viterbo. Piętnaście kilometrów. W trzy godziny. Ha, i to głównie w dół! Człowiek traci cierpliwość: widzisz zjazd, a prawie stoisz w miejscu. Kamienie sterczące z ziemi rzucają rowerem na wszystkie strony, więc trzeba zwalniać stale do prędkości pieszego. Zsuwam się w dół z dłoniami zaciśniętymi na dźwigniach hamulców. Przypomniał mi się serbski tirowiec, który wiózł mnie któregoś razu po księżycowych drogach ukraińsko-rumuńskiego pogranicza. To samo: niemal staliśmy w miejscu wymijając gigantyczne kratery w asfalcie. Serb tylko kręcił głową i powtarzał co chwilę: daroga chuj.Po drodze był jeszcze nocleg na boisku, parę podjazdów, parę zjazdów, pola kawy i względnie spokojne, drugorzędne drogi między niewielkimi miejscowościami. A na koniec podjazd do Manizales: tysiąc metrów w górę na kilkunastokilometrowej trasie. Niekończące się serpentyny ciągnęły się do nocy i wjechałem do miasta już po zmroku. Na głównej, dwudziestej trzeciej alei, zobaczyłem wenezuelską restaurację. Już zamykali, ale nie myśląc wiele podjechałem, żeby się przywitać. Zupełnie tak, jakby to był polski lokal. Miałem na sobie akurat koszulkę wenezuelskiej reprezentacji, więc mogłem całkiem nieźle udawać caraqueño. Wpadłem na obiad kilka dni później.  Pueblo RicoZjazd do RisaraldyPrzed ApiąApiaKawaRio CaucaHiszpański  w obrazkach: zorro - lis.A potem spędziłem dwa tygodnie w Manizales i czułem się bardzo dziwnie swojsko. Dwa tysiące metrów nad poziomem morza, chłodne noce, miasto studenckie i jakiś taki inny sposób bycia przypominało mi Kraków. Ale to już zupełnie inna historia.Część (1)Część (2)Część (3)

Norwegia - Tańcząca z zorzą

Ale piękny świat

Norwegia - Tańcząca z zorzą

Zorza zawsze budziła zachwyt i strach w sercach ludzi dalekiej północy. Simone Grøtte jako pierwsza na świecie ośmieliła się poprosić ją do tańca....Simone Grøtte – tancerka i choreografka, urodziła się w Finnmarku na dalekiej północy Norwegii. Tam, gdzie zorzę polarną pojmuje się jako metafizyczny byt, a nie zjawisko atmosferyczne. Simone skończyła szkołę baletową w Oslo, jednak po kilku latach powróciła na północ – tym razem do Tromsø. Tworzy tu przedstawienia, w których tańcem opowiada o życiu za kołem podbiegunowym, o ludziach, przyrodzie i o zorzy...Czym jest dla ciebie zorza?Symbolizuje naturę i duchowość ludzi północy. To właśnie zorza prowokowała mnie do pytań – co niosę ze sobą przez życie, niezależnie dokąd pojechałam. Jest piękna, potężna, wieczna i eteryczna jak...…taniec?Tak. Należę do ludu Saamów. Nasza kultura nie wytworzyła tańca. Spektakl zorzy polarnej na niebie był jedyną formą tej sztuki, z jaką miałam kontakt jako dziecko. To ona zainspirowała mnie do tego, by zostać tancerką.W twoim domu rozmawiało się o zorzy?Jasne!W długie polarne noce?Pamiętam, jak gromadziliśmy się w kuchni. Kuchnia w domach Saamów była miejscem, w którym koncentrowało się życie towarzyskie. Zatem mama gotował strawę, a starsi popijając kawę, snuli opowieści. Kiedy mówili o zorzy, ostrzegali, żebyśmy pod żadnym pozorem do niej nie machali, a szczególnie białą chustką.Dlaczego?Bo zejdzie i cię zabierze! Zawsze zastanawiałam się, dlaczego z jednej strony podziwiamy jej piękno, z drugiej – opowiadamy takie straszne historie. Być może w ten sposób próbowano nam przekazać prosty komunikat: podziwiaj przyrodę, ale jej nie dotykaj i nie próbuj kontrolować, bo jest od ciebie silniejsza. Ale tak naprawdę w kuchni usłyszałam wiele innych historii, nie tylko o zorzy – o wojnie, o naszych szamanach, bohaterach... Kilka lat temu z moim mężem, Herman Rundbergiem, zaczęliśmy się zastanawiać, co by było, gdyby te wszystkie stoły przemówiły? Wtedy mój mąż,który jest kompozytorem i współtwórcą wszystkich moich przedstawień, napisał muzykę, a ja ułożyłam choreografię...I tak powstał spektakl... ...Mannen som stoppa hurtigruta. Jego akcję osadziliśmy w kuchni. Wraz z dwoma innymi tancerkami próbujemy schwytać zapomniane opowieści. Zatem uchylamy pokrywki garnków, zaglądamy do czajniczków z których ulatują skrawki dawnych historii. Niczym dżiny z lampy... Coś w tym stylu, choć tym razem działo się to nie za sprawą magii lecz głośników. Mój mąż w ścieżkę dźwiękową wplótł dawne nagrania zarejestrowane w wioskach Saamów. Są tam nasze legendy, bajki, opowieści o ludziach...W tym przedstawieniu opowiadasz przede wszystkim o jednym z waszych największych szamanów – Johanie Kaavenie. Tak, bo zawsze mi powtarzano, że gdyby nie on, to by mnie tu nie było. Jak to?Ponieważ uzdrowił moją babcię. Kiedy miała około 10 lat zachorowała na gruźlicę. W pewnym momencie lekarze się poddali, powiedzieli, że nie ma dla niej ratunku. Wtedy przez wioskę przechodził Johan Kaaven. Był on czymś w rodzaju znachora – leczył ludzi, ale nigdy nie brał za to pieniędzy. Zatem Johan Kaaven zajrzał do domu moich pradziadków i powiedział: – macie piękną córeczkę. – Tak, ale jest bardzo chora, – odpowiedział mój pradziadek. Johan Kaaven już się nie odezwał, tylko spojrzał babci głęboko w oczy i sobie poszedł. Dwa dni później babcia była zdrowa! Zatem każde przedstawienie zaczynam zdaniem, że gdyby nie Johan Kaaven, to by mnie tu nie było. Pewnego razu pewna kobieta odpowiedziała: – mnie też. Od razu przerwałam spektakl i poprosiłam, by opowiedziała nam swoją historię. Dla takich właśnie chwil tworzę! To są momenty, kiedy uświadamiam sobie jak wiele mnie łączy z moją publicznością – wspólne przeżycia, doświadczenia i historie. Takie rzeczy motywują mnie do dalszej pracy. Przedstawienie okazało się niemałym sukcesem.Zagrałam je ponad 20 razy, co jest doskonałym wynikiem jak na Tromsø. A jak to wygląda dziś, czy wciąż są u was szamani?Tak, zarówno szamani, jak i ludzie, którzy nie uważają się za szamanów, ale posiadają moc uzdrawiania. O tym się nie mówi, ale jeśli zachorujesz, zawsze wiadomo do kogo należy zadzwonić. Jestem bardzo dumna, że ta cześć mojej kultury przetrwała......bo niestety wasz język wymiera. Przez dziesięciolecia byliśmy zmuszani do mówienia po norwesku. Moja babcia mówiła w Saami, ale moją mamę nauczyła już tylko rozumieć. Nigdy nie mówiła w naszym języku, więc ja też go nie znam. Choć muszę przyznać, że moje pokolenie próbuje wskrzesić dawną mowę. W jakiś sposób wpisujesz się w ten nurt, wykorzystując jego brzmienie w spektaklach.I powiem ci, że doskonale się do niego tańczy. Znacznie lepiej niż do norweskiego.W przedstawieniach nie ograniczasz się do tekstów w saami. Czerpiesz również z tradycji twojego ludu. Nawiązujesz do niej na przykład w Tańcu z reniferami.Teledysk do tego spektaklu nakręciliśmy na dalekiej północy, nieopodal Nordkapp. Pamiętam, że tego dnia panował siarczysty mróz, ale jak tylko weszłyśmy w środek stada reniferów, a te zaczęły wokół nas krążyć i krążyć... Poczułam się częścią stada.Odezwała się w tobie dusza pasterzy reniferów!Tak. Pasterstwo stanowi bardzo ważny element mojej kultury. Choć tak naprawdę, dziś zajmuje się tym niewielu Saamów. W tym przedstawieniu postanowiłam zatem zestawić tradycyjne pasterstwo ze współczesnością. Pokazuję więc, czym się dziś zajmujemy, żeby zarobić na życie. Jednak nawet kiedy opowiadasz o tradycji, nie występujesz w tradycyjnych strojach Samów.Przecież zajmuję się tańcem nowoczesnym! Poszczególne elementy mojej kultury łączę z tańcem współczesnym i tworzę nową jakość. W ten sposób pokazuję, że moja kultura, jak każda inna, ewoluuje i rozwija się. Dlatego nie widzę potrzeby, by na scenie występować w strojach ludowych, ale za to tańczę w bardzo typowych dla północy wełnianych skarpetach. To chyba niezłe wyzwanie!Tak, choć są specjalnie przygotowane do tańca:)Mówiąc o inspiracjach, wspomniałaś dawne podania i tradycję... Przede wszystkim zadaję sobie pytanie, czym jest tożsamość. W 1945 roku Niemcy wysiedlili całą ludność Finnmarku – około 70 000 osób – większość z nich stanowili Saamowie. Kolejne 30 000 uciekło w góry. Wśród nich była rodzina mojej babci. Babcia opowiadała mi, że wychodząc z domu jeszcze posprzątali, żeby miło im było wrócić. Następnej nocy nad wioską zobaczyli łunę pożaru. Niemcy spalili cały Finnmark. Nie zostawili ani jednego budynku. Spłonęły domy, a wraz z nimi nasze pamiątki, przeszłość, szamańskie bębny... Ale natychmiast po zakończeniu wojny ocalali Saamowie zaczęli wracać, choć rząd stanowczo im tego zabronił. Dziś nazywa się to największym zbiorowym przestępstwem w historii Norwegii. Słuchając tej historii zawsze zastanawiałam się, czym dla nich był dom, skoro tam nie było żadnego domu? Zachwycała mnie siła poczucia przynależności do ziemi, która sprawiła, że mimo zakazów moi przodkowie wrócili i odbudowali tę cześć Norwegii.W najnowszym produkcji „Northern Soul” (duch północy) również na warsztat wzięłaś poczucie tożsamości, tym razem jednak w szerszym aspekcie. Wraz z moim mężem zaczęliśmy się zastanawiać czym tak naprawdę jest duch północy. Następnie artystom z północnej Norwegi, nie tylko wywodzącym się z ludu Saamów, podrzuciliśmy kilka słów do przemyślenia. Z tych skojarzeń powstały teksty. Herman napisał do nich muzykę, ja ułozyłam choreografię. Następnie już do samej produkcji zaangażowaliśmy artystów śpiewających w Saami lub po norwesku w północnym dialekcie. Przede wszystkim muszę wymienić światowej sławy piosenkarkę Mari Boine, największa gwiazdą wywodząca się z Saamów. Czym zatem jest ten duch?Jeśli mieszkasz na dalekiej północy, gdzieś w Finnmarku, masz już we krwi zakodowaną walkę do ostatniego tchu. Nigdy się nie poddajemy! Prawdopodobnie zawdzięczamy tę cechę naszym warunkom klimatycznym. Nie zatrzymujemy się, tylko cały czas idziemy do przodu. A jeśli na drodze pojawia się przeszkoda, po prostu musimy ją pokonać i iść dalej.Ta cecha pomogła ci zostać tancerką? Na pewno. Mam w sobie świadomość, że nikt mi nic nie da i muszę liczyć na siebie. Ludzie z południa...…Masz na myśli Oslo? Przecież również leży na dalekiej północy!Z twojej perspektywy jak najbardziej, ale my patrzymy nieco inaczej. Oslo znajduje się przecież 1000 kilometrów na południe od Tromsø. Zatem oni zaczynali uczęszczać na lekcje baletu w wieku zaledwie 4 lat, a ja dopiero w szkole średniej. Dziś spośród studentów z mojego roku, tylko ja utrzymuję się z tańca. Myślę, że stało się to dlatego, że oni mieli wszystko podane na tacy, a ja sama musiałam na wszystko zapracować. Tu na północy poznałam również tę prawdę – że jeśli zaczniesz już działać, twój entuzjazm prędzej czy przyciągnie ludzi, którzy pomogą ci dojść celu. Tych ludzi dobrej woli łatwiej jest ich znaleźć w Tromsø niż w Oslo? Tak. Tromsø jest magicznym miastem, w którym materializują się najbardziej szalone pomysły. Ludzie są otwarci na wszelkie inicjatywy. W przeciwieństwie do Oslo, gdzie bardzo trudno jest się z czymkolwiek przebić. Dlatego wróciłam tu po siedmiu latach mieszkania w stolicy.Doświadczyłam tego chociażby w zeszłym roku. Nasz film Homecoming nie dostał się na festiwal filmowy w Tromsø, zaczęliśmy myśleć, gdzie w takim razie go pokazać? Wtedy Herman rzucił pomysł – możemy wyświetlić go na antenach satelitarnych Tromsø Satellite Station. Tym bardziej, że jest to jedno z pierwszych miejsc na ziemi, jeśli nie pierwsze, gdzie prowadzi się badania nad aktywnością zorzy polarnej. Spotkaliśmy się zatem z przedstawicielami KSAT – właściciela anten i zaproponowaliśmy im nasz film. Bardzo spodobał im się ten pomysł. Premiera odbyła się w zeszłym roku. Ale w tym roku również był wyświetlany. I być może w przyszłym roku w zimie znowu będzie można go zobaczyć. Związek Tromsø Satellite Station z zorzą polarną ma duże znaczenie dla tego projektu. Zarówno w filmie, jak i w przedstawieniu Northern Soul, na którego podstawie powstał ten film, oprócz artystów z północy udział wzięła również... zorza polarna.Pomysł narodził się podczas pracy nad Northern Soul. Zastanawialiśmy się, jakby to wyglądało, gdyby wyświetlić na mnie zorzę polarną. Poprosiliśmy znajomego, który specjalizuje się w fotografowaniu zorzy, by użyczył nam kilku zdjęć. Zgodził się. Następnie sprawdziliśmy, jak wygląda zorza na tle mojej długiej białej sukienki. Okazało się, że tańczy wraz ze mną.I tak stałaś się pierwszą osobą na świecie, która zatańczyła z zorzą!Rzeczywiście, przede mną nikt tego nie zrobił! Jednak tu nie chodziło o to, by być pierwszą. Dla mnie było to zamknięciem pewnego cyklu. Zorza polarna jest częścią mnie. Jest symbolem wszystkiego, czym jestem, co szanuję, kocham i za czym tęsknię, kiedy stąd wyjeżdżam...Podziękowania dla The Aurora Tour- polskiego biura podróży w Norwegii Northern Soul, photo Daniel MikkelsenNorthern Soul, photo Daniel MikkelsenNorthern Soul, photo Knut-Sverre Mannen som stoppa hurtigruta Photo Ingun MæhlumMannen som stoppa hurtigruta, photo: Mariell AmelieMannen som stoppa hurtigruta Photo Ingun MæhlumMannen som stoppa hurtigruta, photo: Mariell AmelieMannen som stoppa hurtigruta, photo: Mariell AmelieHomecomingHomecoming

WOJAŻER

Dlaczego się dziwisz, że boimy się Światowych Dni Młodzieży w Krakowie?

Poziom zdziwienia rośnie z poziomem religijności. Znajomy bardziej religijny popatrzy na Ciebie z politowaniem. Chwilę później z błogosławieństwem Chrystusa powie, lekko unosząc palec w grożącym geście – „Nie lękajcie się!”. Jednak nawet wśród tych religijnych, lub umiarkowanie wierzących, obok zaciekawienia i lekkiej ekscytacji nadchodzącym lipcem, pojawia się lęk, strach przed czymś w tym mieście zupełnie nieznanym. Skupmy się na tym, by wszyscy dobrze zapamiętali ten czas w Krakowie! – mówią ci, którzy krzywo spoglądają na ludzi pozbawionych entuzjazmu. Nie przyjmiesz pielgrzymów!? – piętnują zapaleńcy tych, którzy po prostu cenią święty spokój i prywatność. Nie przesadzaj, już nie takie rzeczy tutaj robiliśmy! – dodają ci, którzy nie znoszą krytyki organizacji tego ogromnego przedsięwzięcia. Publicznie niewielu wyraża swoje negatywne opinie, gdyż w konserwatywnym mieście i konserwatywnym kraju, lepiej zachować je dla siebie, ale w rozmowach między sobą, w ośmiu na dziesięć przypadków, w mieszkańcach Krakowa panuje lęk – niech to się już skończy i miejmy to za sobą. W mojej opinii oczywiście, gdyż nie bazuję na statystykach, lecz rozmowach. Nikt nie będzie pamiętać słów krytycznych po udanym wydarzeniu, gdy …

Park Kościuszki w Krakowie

SISTERS92

Park Kościuszki w Krakowie

Równoleżnik Zero Wrocławski Festiwal Podróżniczy

Zastrzyk Inspiracji

Równoleżnik Zero Wrocławski Festiwal Podróżniczy

WHERE IS JULI+SAM

Powiedziałem mojej szefowej, że świat mnie zawołał [Bohater książki]

Pracowaliśmy przez ścianę, a poznaliśmy się dopiero w Peru, w trakcie mojej podróży dookoła świata.  Przez kilka lat pracowaliśmy w jednej firmie, ale los nie chciał żebyśmy poznali się w Warszawie, bardzo nie chciał. Jakimś cudem nie mijaliśmy się na korytarzach, nie przygotowywaliśmy wspólnych projektów, nigdy na siebie nie trafiliśmy. Do czasu. Spotkaliśmy się… w […] The post Powiedziałem mojej szefowej, że świat mnie zawołał [Bohater książki] appeared first on Where is Juli + Sam.

TROPIMY PRZYGODY

Medellín – 11 powodów, aby odwiedzić miasto Escobara

Medellín to wciąż miasta zagadka. Wciąż wiele się słyszy o problemach z bezpieczeństwem, zwłaszcza w dzielnicach oddalonych od centrum. Widok tysięcy policjantów na każdym skrzyżowaniu z jednej strony uspokaja, z drugiej nasuwa pytanie: co jest nie tak, że musi ich... Artykuł Medellín – 11 powodów, aby odwiedzić miasto Escobara pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Jerozolima oczyma Julka

JULEK W PODRÓŻY

Jerozolima oczyma Julka