O tym, jak musiałem uciekać przed Indianami i inne historie z puszczy (3)

Zastanawiałem się: co sprawia, że Katiosi przyjmują mnie w najlepszym razie z zimną obojętnością, a czarni śmieją się, zapraszają, machają rękami i częstują ryżem.

Część (1)
Część (2)
Część (3)


Radość i wesele


Kontynuując wątek z drugiej części chocoańskiej opowieści: mężczyzna z "El 15" przyjął mnie pod swój dach. Posadził przy stole, na stole ustawił talerz, a na talerzu: ziemniaczki pieczone, ryż, surówka. Coś tam jeszcze było, chyba kawałek ryby, nie pamiętam, jadłem bardzo szybko. Surówka była wyśmienita, doprawiona, z kapustką, z cytrynką, no rzadko się zdarzają takie cuda po prostu. Na amerykańskim kontynencie warzywny dodatek do obiadu zwykło się traktować po macoszemu. Bardzo często sprowadza się do plasterka pomidora albo zgoła nie istnieje.

Są jak pionierzy: przyjechali w 2008 roku, zbili z desek dom i wykopali stawik rybny. Uprawiają poletko kukurydzy i bananów. Wychodzą z pompą nad rzekę szukać drobin złota - "tyle z tego, co na utrzymanie". Mają dwójkę dzieci i czterdzieści parę lat na karku.

W tym 2008 roku - precyzując - nie tyle przyjechali, co wrócili. Wcześniej, przez lata, droga z Ciudad Bolivar do Quibdo pozostawała wyludniona. Wysiedlono wszystkich ze względu na zaostrzający się w tamtym czasie konflikt między wojskiem, guerillą i paramilitarnymi. Ten konflikt, który trwa od pięćdziesięciu lat i w Choco ostatnimi czasu przycichł, przycichł i w całym kraju. Przynajmniej w telewizji, w radiu, w dużych miastach i na głównych drogach. W dalszym ciągu jednak są miasteczka i wioski rządzone przez uzbrojone grupy. Opowiadała mi któregoś razu dziewczyna pracująca na farmie w departamencie Arauca: "Ja to wolę jak przychodzi guerilla, to już znajome chłopy, a wojskowi zawsze inni, to sie trzeba od nowa zapoznawać". I chociaż kolumbijska codzienność centrów handlowych, dobrych samochodów i bramek na autostradach może sprawiać wrażenie kapitalistycznego spokoju i końca historii, to wojna trwa. Napastników nie jest dużo, raptem kilka tysięcy, więc nie chodzi o działania frontowe, a raczej punktowe. W miastach wielu w to nie wierzy, inni już nie pamiętają. Przypominają sobie czasem, gdy runie wieża linii energetycznej, gdy spłonie autobus, gdy wybuchnie na raz kilka ciężarówek.

Z drogi na Quibdo wysiedlono wszystkich. Jak ktoś się opierał, paramilitarni oskarżali go, że wspierają guerillę. Na koniec został tylko wariat Juanito na kilka kilometrów przed Tutunendo. Jedni i drudzy - guerilla i paramilitarni - nosili mu jedzenie.

"Po 2008 roku na opustoszałych pastwiskach porzuconych przez właścicieli państwo utworzyło rezerwaty dla Katiosów" - opowiada mężczyzna z "El 15". "Wcześniej ich tam nie było". Ale to tutaj kryje się problem rezerwatów. Wiele z tych wielkich gospodarstw rolnych - gigantycznych pastwisk, upraw palmy olejowej na biopaliwa czy trzciny cukrowej na eksport - powstało na ziemiach ludności rdzennych. Gdy się żyje na tym samym terenie od setek lat, nie dba się o prawne potwierdzenie własności. Państwo mówiło więc: oho, ten kawałek ziemi "nie należy do nikogo", można go sprzedać. Ziemie Katiosów i innych etni przejmowano też siłą przez takie czy inne grupy zbrojne. M.in. w imię zapobieżenia tego typu incydentom powstały właśnie rezerwaty.

"Ale oni nic nie robią, nie pracują. Rząd ich utrzymuje. Chodzą tylko z tymi kijami i czekają na dary. Edukację im dają, nawet im płacą, żeby się uczyli! Ha, żeby moim dzieciom dali na edukację to już nie!". Rzeczywiście, w okolicach osad Katiosów na próżno wypatrywać pól uprawnych. A skąd się tak nagle wzięło tyle tych nowych domków na samym skraju drogi? "Widzisz, ci Indianie robią z siebie ofiary i niewiniątka, ale patrzą uważnie gdzie jest pieniądz! Wszyscy w okolicy wiedzą, że ruszył projekt betonowania i poszerzania trasy na Quibdo. Budują te swoje chałupy przy samej drodze żeby im potem odszkodowania wypłacano!". Mądrość ojców, praprzodków i Matka Ziemia po prostu.

Za "El 15" czeka mnie jeszcze - bo ja wiem - może ze 30, może ze 40 kilometrów do Tutunendo. Ale droga nie daje za wygraną, nie chce puścić łatwo i szybko: kamienie tworzące nawierzchnie powiększają się, koleiny pogłębiają, a przed ostatecznym zjazdem na puszczańską równinę czeka mnie jeszcze podjazd w okolicach "El 20". Po drodze mija się kilka wiosek Katiosów. Kobiety w kolorowych sukniach spacerują z gołymi berbeciami. Odwracają wzrok, nie chcą rozmawiać. Niewiele z nich odpowiada na "dzień dobry". Zagaduje mnie jedna, jeszcze przed moim pozdrowieniem. Zatrzymuję rower, zdziwiony. Pyta mnie dokąd jadę, odpowiadam. I sam zadają pytania: że co tu robi, że przy czym pracuje rodzina, że jak się miewa, ale kobieta nie rozumie. Nie wiem, czy naprawdę nie rozumie, czy raczej nie chce rozumieć: podobno mężczyźni Katiosi nie lubią, gdy ich kobiety rozmawiają z nieznajomymi.

Widzę je - dwa czy trzy razy - półnagie. Biodra zawinięte w chusty i starczy: tak chodzą po domach, tak kąpią się w rzekach. Gdy spotykały się nasze oczy, nie zakrywały panicznie odsłoniętych piersi. Po prostu patrzyły na mnie ze zdziwieniem, a ja na nie, też ze zdziwieniem.

Na wyjeździe chyba ostatniej z wiosek zobaczyłem uśmiechniętego Katiosa siedzącego na progu domu. Rzadki widok, zwłaszcza, że uśmiechał się widocznie do mnie. Zatrzymałem się. Przed domem siedział berbeć umazany czarnym tuszem. Dziewczynka, też umazana i z bogatym naszyjnikiem w kolorowe paciorki, niosła do domu gałąź bananów. Te czarne mazanie - mówi Katios - to sok z owocu jagua, dobre na komary i do ozdobnych grafik na ciele. A wody to panie w tej okolicy mało, tyle żeby się ochlapać i napić. Ryb nie ma, więc głównie warzywa się futruje. Wszystkiego dobrego panie rowerzysto!

Pan rowerzysta myślał, że to już będzie końcówka, że teraz to już płaskie i łatwe, ale się przeliczył. Opadające ku dolinie rzeki Atrato fałdy Cordillera Occidental nie dają za wygraną: sinusoidalnie serwują dość strome podjazdy na przemian ze zjazdami. Pojawiają się na nowo fragmenty utwardzone betonem, ale między nimi ta jeszcze nieutwardzona droga bije rekordy nierówności i przychodzi schodzić z roweru nawet na płaskim, bo po tych kamieniach pedałować się nie da.

Wjazd do Tutunendo to właśnie tego typu nawierzchnia: koleina na koleinie, kamienie i błoto. Niby na powitanie w czarnym świecie trafiam na kobietę niosącą na głowie miskę pełną garów umytych w rzece i z wiadrem prania w rawej ręce. Usmiecha się szeroko na mój widok. Pyta skąd jedzie, skąd jest i tak dalej. "Uf, tyle kilometrów na rowerze, twardziel z ciebie!". Odpowiedziałem, że twardym to trzeba być, żeby mieszkać w tej wilgoci i upale dżungli, chociaż tak naprawdę chodziło mi o to, że prawdziwi twardziele noszą na głowie miskę pełną naczyń, w ręce wiadro prania, trzęsą się przy tym ze śmiechu a mimo to nic im nie leci na ziemię. Zawsze patrzę z podziwem na te miski na głowach. "Nic to, trzeba ruszać dalej!" - rzuciłem na odchodne. "A tam ruszać dalej, odpocznij lepiej!".

W drugiej części chocoańskich opowieści traktowałem o słowie Indianin. Wypadałoby wytłumaczyć się teraz z czarnego. Powiedzieć o czarnoskórym czarny we współczesnym języku polskim brzmi despektywnie. W Ameryce Środkowej, Kolumbii czy Wenezueli zawołać dokogoś "hej, czarny" ma podobne zastosowanie jak u nas "hej, chłopcze w czerwonym swetrze". To znaczy: jeśli mamy grupę ludzi o zróżnicowanym kolorze skóry, określenie czarny jest praktycznym wyróżnikiem fizycznym pozwalającym na sprecyzowanie o kogo nam dokładnie chodzi. Czarny możemy zastosować na zwrócenie się do czarnoskórego kolegi, moja czarna czy mój czarny (mi negra, mi negro) funkcjonują jako pieszczotliwe zwroty w małżeństwie. Bistra i restauracyjki przyjmują nazwy w rodzaju Sazon de la Negra (Smak Czarnej), Rincon del Negro (Kącik Czarnego) itp. Niemniej: trzeba z tym słowem uważać. Wypowiadane z ust białego może okazać się obraźliwe, tak jak w przypadku zwracania się per czarny do nieznajomego: nigdy nie wiadomo, czy nie odbierze tego negatywnie. Reasumując: czarny (negro) w Ameryce Łacińskiej słyszy się na codzień na ulicy, w domach i bistrach, ale jako przyjezdnemu zalecałbym ograniczyć jego stosowanie do znajomych.

Co za gadulstwo.

Czarni w Tutunendo są przesympatyczni. Kobiety siedzące przez chatami z zawilgotniałego drewna witają z szerokim uśmiechem. Ulises zasiadający na ławce w "biurze nierobów" - jak nazywa się skwerek przy wieździe do miasteczka - nie poprzestaje na usmiechu. Podchodzi, pyta, robi zdjęcia. No i zaprasza do domu, gdzie zatrzymuję się na trzy dni.

Ulises ma jedną bardzo poważną wadę. On gada. I jeśli myśleliście, że wasza koleżanka Magda czy wasz kolega Mietek gadają jak najęci i nie da się ich powstrzymać, to zapewniam was, że Ulises gada więcej.

Ulises ma 75 lat choć wygląda na co najwyżej pięćdziesiąt. Lśniąca, napięta skóra bez śladu zmarszczek pozwalałaby dać mu nawet trzydzieści, jakby nie dorosła twarz i te niekończące się historie. Że jak był dziennikarzem, że jak pływał łódką do Panamy, że jak urzędował w Acandi (opodal Capurgana), że wujek to to, a ciotka to tamto, że ojciec uprawiał kakao, że brat... No, naprawdę. I ja, jako sympatyczny młody człowiek siedziałem i słuchałem. Na początku to to nawet interesujące było, ale po kilku godzinach szukałem tylko dobrej wymówiki, żeby przerwać nieustanny potok słów i wyjść z domu, nie wychodząc jednocześniej na niesympatycznego gbura.

Gdy już mi się o udawało, szedłem nad rzekę albo rozmawiałem z właścicielem sklepu. Niesutannie zwracał się do mnie per szanowny panie i proponował kawę za każdym razem, gdy tylko przechodziłem przez wieś. No, i czasami przestawał mówić.

Sklepowemu guerilla kilka lat wcześniej porwała siostrzeńca. Zwrocili za okupem. Facet wcześniej miał prace biurową przy kopalniach złota i tam też przyszło mu spotkać się z ELN. Chcieli wysadzić w powietrze całą maszynerię, bo szef nie płacił haraczu. Sklepowy nie spanikował na widok karabinów i czarno-czerwonych chust na szyjach. "Panowie mówicie, że pomagacie ubogim i uciśnionym. Paląc te maszyny pozbawicie pracy kilkadziesiąt pracowników, pozbawicie ich rodziny środków utrzymania". Guerilla posłuchała wezwania i zadowoliła się złotem wykopanym w ciągu ostatniego tygodnia. Guerilla w teorii lewicowa. W Choco zrobili coś kiedyś rzeczywiście dla bidnych i uciśnionych? "Nigdy" - odpowiada sklepowy. Zrelaksowany, bez nerwów, bez wyrzutów.

Spokojny, jak całe miasteczko. Wojskowi wałęsają się po błotnistych uliczkach, przyglądają się grającym w bilarda. Pije się sok z endemicznego borojo o słodko-kwaśnym smaku i podejrzanie brązowej barwie, a uśmiechnięte dziewczynki o wielkich oczach zdobią kolorowe koraliki wplecione drobne warkoczyki. Dzieciaki chlapią się w rzece obok piorących kobiety i czułen przepływających w dół i w górę rzeki o płytkim, ale szerokim korycie. Siadam na brzegu. Gruby czarny z wywalonym brzuchem i w kolorowych krótkich spodenkach podchodzi do wody. Zdejmuje klapki, zostawia na kamieniach wielki telefon z dotykowym wyświetlaczem i zanurza się po pas. Wyciąga z kieszeni szare mydło i myje się powoli i dokładnie. Daje nura w wartki prąd rzeki Tutunendo, wychodzi, wkłada klapki, zabiera telefon i odchodzi niespiesznym krokiem.

W kościele w Tutunendo zarówno Chrystus jak i Apostołowie są czarni. Jezus ma do tego krótkie włosy. W Vigia del Fuerte w dolnym biegu Atrato stacjonuje podobno polski misjonarz. To tam, gdzie jeszcze niedawno paramilitarni mordowali całe wioski, a rzeka spływała trupami, zob. Nos matan y no es noticia (Ricardo Ferrer Espinosa / Nelson Javier Restrepo Arango).

Myślę, że należałoby podróżować jeszcze wolniej. Zatrzymywać się więcej tak jak w Tutunendo. Wałęsać się po błotnistych uliczkach małych miasteczek i gadać ze sklepowymi. Więcej. Do tego trzebaby jednak mniejszego kraju: rozległe przestrzenie wielkich krajów Ameryki Południowej - jakie to maleńkie!, mówią, gdy pokazuję im Polskę na mapie - gnają do przodu, żeby kiedyś w końcu je opuścić i zdążyć objąć spojrzeniem całość jego terytorium, ludzi i pejzaży. Ekwador wyjątkowo jest całkiem niewielki, nawet nieco mniejszy od Polski, może tam będzie można jeździć bez pośpiechu.

Ulises
"Biuro nierobów"
Kąpiele
Transport rzeczny
Ulises był też fotografem - kopia jednego ze zdjęć
Tutunendo
Powrót z połowu
Maleństwa
Rzeka Tutunendo
Rzeka Tutunendo przed deszczem
Rzeka Tutunendo po deszczu (ujęcie z tego samego miejsca)
Czarnych mieszkańców Choco przywleczono z Afryki w niedostępne puszcze zachodniej Kolumbii by szukali złota w rzekach regionu. Z czasem zyski z kruszcu spadły, drobin w wodzie łowiono coraz mniej i okolica przestawiła się na uprawy: kakao, banany, platano, maniok, do tego krowie pastwiska. Kiedy dwadzieścia lat temu sprowadzono ciężki sprzęt: koparki, spychacze i młyny ziemne wyłuskujące kruszec ton piachu, w Choco znów zapłonęła gorączka złota. Ludność skuszona łatwymi zyskami zostawiła pola. Plantacje zarosły, jedzenie podrożało. Jeszcze nie tak dawno kamienista droga z Medellin do Choco wyglądała jeszcze gorzej - Ulises pokazywał mi zdjęcia wywróconych ciężarówek i samochodów tonących w kałużach. Te dwieście kilometrów ze stolicy Antioqui do stolicy Choco pokonywano przez cztery dni. Złoto przyciągnęło też guerillę i paramilitarnych i cały ten odwieczny konflikt kolumbijski. Przy wydobyciu nie może jednak pracować cała prowincja, a ceny żywności gnębią wszystkich bez wyjątku.

W Quibdo, stolicy departamentu, nie zabawiłem długo. Siedemdziesięcio tysięczne miasto zalane upałem i motorami nie zachęca. Kuriozum:  jesteśmy podobno w najbiedniejszym regionie Kolumbii, a motory przy czerwonym świetle potrafią zapełnić ulice od lewej do prawej i na długość całej przecznicy. Najwidoczniej stać ich na spalanie benzyny przez okrągłą dobę, bo za pedałowanie na rowerze nikt się tu nie bierze.

Wyjechałem z Quibdo po południu i wieczorem znalazłem miejsce na nocleg przy rzece. Trzy kobiety myły wielkie gary po ryżu, ja napinałem linki namiotu. W najbliższym domu zapytałem o wodę pitną i dostałem zupę rybną w pakiecie. Następnego dnia padało. W Choco zawsze pada. Tutaj o suszy, która męczy w tym roku cały kontynent, wie się tylko z telewizji. To najbardziej deszczowy region świata: są miejsca, gdzie opady sięgają 16.000 mm rocznie (dla porównania: średnie opady w Polsce to 600 mm rocznie, najwyższe notuje się w DoliniePięciu Stawów - około 2800 mm rocznie). Otoczone szczelnie dżunglą i nasiągnięte wodą miasteczka szarzeją. Woda w żadnym razie nie zmywa radości z twarzy mieszkańców, może to jest najbardziej zdumiewające. To chyba domieszka czarnej krwi - myślałem sobie - daje tyle swobody i ciepła Wenezuelczykom, społeczeństwu dużo bardziej wymieszanemy, pokrzyżowanemu etnicznie, niż Kolumbia.

Wieczorem dojeżdżam do Guarato i śpię przy rzece, przy domu znajomego-znajomego, Anibala. Mają tam liny zawieszone na gałęziach drzewa, z sąsiedniego zwisają naturalne liany. Piec z bambusa, drewniane krzesła i dużo wilgoci, jak wszędzie. Porankami przychodzi Katios pracujący dla Anibala. Rozmawiamy. Gdzie pan żyjesz? A tu obok, w naszym katioskim rezerwacie. Ilu was tam mieszka? Koło stu rodzin. Ale wiesz pan, jesteśmy bardzo biedni, brakuje czasem pieniędzy na ubranie - Katios ubrany zupełnie przyzwoicie, tzn.: lepiej ode mnie - jak chcesz, to zapraszam, żebyś nas odwiedził i nam coś podarował.

Nie, że odwiedził i poznał. Nie. Odwiedził i dał. Nie lubię Katiosów.

I nie piszę tego, żeby deprecjonować ludy rdzenne. W końcu nie są to pierwsi, których spotykam. Jedni są mniej lub bardziej nieufni, mniej lub bardziej sympatyczni, ale takich trujących dupę i uprawiających natrętne żebractwo jak Katiosi to jeszcze nie spotkałem. Wayuu na półwyspie Guajira, dla odmiany, są zupełnie otwarci, sympatyczni, pytają, chcą poznać i dają się poznać. Bardzo ciekawe: ma to swoje wytłumaczenie historyczne. Pustynny półwysep Guajira nie został zajęty przez kolonizatorów. Suche piaski nie interesowały wtedy nikogo, więc Wayuu zostawiono w spokoju. I bardzo widocznie właśnie ta etnia nie ma genetycznie zakodowanej nieufności w stosunku do przyjezdnych. Ciekawe jaka jest historia Katiosów? Istnieje określenie "malicia indigena", indiańska złośliwość. Stosuje się je w stosunku do charakterystycznych dla niektórych etni zachowań: wykorzystywania każdej zaistniałej sytuacji do wyciągnięcia osobistych korzyści w sposób komplenie niekonstruktywny. Każdy napotkany biały to sposób na wyciągnięcie pieniędzy. Będą nam opowiadać tę historię o kolonizacji sprzed pięciuset lat, do znudzenia robić z siebie ofiary, by coś wycyganić, chociaż nie zawsze ich stan materialny wskazywałby na konieczność tego typu żebractwa. Dotacje czy subsydia od państwa przejedzą. I będą szukać, jak wyciągnąć więcej, by przejeść. Umyślnie. Umyślnie będą działać na sabotowanie systemu, w którym przyszło im żyć. Dlaczego? To bardzo proste, jak tłumaczy Jose Manuel Briceño Guerrero, zmarły niedawno wenezuelski filozof. Rzeczywiście narodom rdzennym Ameryki przyszło żyć w systemach importowanych z zewnątrz. Narzuconych. W miejscach "zesłania" - w górach i nieprzyjazdnych puszczach, bo dawno wygoniono ich z bardziej przyjaznych ziem, dolin czy pastwisk. Dlaczego mieliby w tym uczestniczyć? Dlaczego mieliby włączać się w system obcy i wrogi? Ograniczają się więc do biernego tolerowania przyjezdnych i systemu państwa, oraz wyciągania z niego partykularnych korzyści kiedy tylko jest to możliwe.

Ale dlaczego czarni zachowują się zupełnie inaczej? Dlaczego są otwarci, pracują, są gotowi przyjąć nieznajomego bez szukania możliwości zarobku? Przecież przeszli przez podobnie trudne historie, a może i trudniejsze. Wyrwani z własnej ziemi, z Afryki, zawleczeni do Ameryki w charakterze niewolników, cierpiący poniżenie, wyzysk i tak dalej, i tak dalej. Traktowani jako najniższa, najbardziej "nieludzka" z ras. Nie dysponowali rezerwatami, które narodom rdzennym wyznaczano nie tylko współcześnie, ale i w czasach kolonii. Dlaczego teraz nie opierają się systemowi tak bardzo, jak robią to Katiosi? Nie wiem. Znów nie zrozumiałem.

A potem przypomniały mi się słowa Wojciecha Góreckiego. Nie mogłem odnaleźć tego cytatu, to było w przedmowie do którejś z książek o Kaukazie. Autor pisał, że w zachodniej Europie mogą nie rozumieć dlaczego Ormianie czy Gruzini potrafią przelewać krew o skrawek skalistej, kaukaskiej ziemi. To nie ma żadnego sensu. Tamci, z Kaukazu, mieliby odpowiedzieć: dla was to tylko skrawej skalistej ziemi, dla nas to być albo nie być. To kwestia przetrwania.

Może dlatego czarni z Choco są spokojni, nie ciąży na nich odpowiedzialność przetrwania czarnej rasy: przecież na Wybrzeżu Kości Słoniowej czy w Gwinei żyją bez problemu wyginięcia ich odlegli kuzyni. Dla Katiosów sprawa wygląda zupełnie inaczej: jeśli znikną oni, ich kultura, ich ostatnie osady, po narodzie nie pozostanie więcej, niż muzealne eksponaty.

Rzeka Atrato widziana z Quibdo
Quibdo
Śniadanie na rowerze
Zszarzałe miasteczka
Chmury i wilgoć
Dżungla
Liany
Liście
Stoły
Piec

... z bambusa.
Z Guarato droga wspina się do Pueblo Rico, trochę ponad 2000 m n.p.m. Duże fragmenty już wybetonowano i trasa nie jest tak okropna jak ta z Medellin do Quibdo. Za Pueblo Rico zjazd do Apia, kawowego miasteczka w departamencie Risardalda. Kierowałem się do Manizales, więc zamiast jechać główną drogą na Virginięi Pereirę, wynalazłem trasę przez Viterbo. Piętnaście kilometrów. W trzy godziny. Ha, i to głównie w dół! Człowiek traci cierpliwość: widzisz zjazd, a prawie stoisz w miejscu. Kamienie sterczące z ziemi rzucają rowerem na wszystkie strony, więc trzeba zwalniać stale do prędkości pieszego. Zsuwam się w dół z dłoniami zaciśniętymi na dźwigniach hamulców. Przypomniał mi się serbski tirowiec, który wiózł mnie któregoś razu po księżycowych drogach ukraińsko-rumuńskiego pogranicza. To samo: niemal staliśmy w miejscu wymijając gigantyczne kratery w asfalcie. Serb tylko kręcił głową i powtarzał co chwilę: daroga chuj.

Po drodze był jeszcze nocleg na boisku, parę podjazdów, parę zjazdów, pola kawy i względnie spokojne, drugorzędne drogi między niewielkimi miejscowościami. A na koniec podjazd do Manizales: tysiąc metrów w górę na kilkunastokilometrowej trasie. Niekończące się serpentyny ciągnęły się do nocy i wjechałem do miasta już po zmroku. Na głównej, dwudziestej trzeciej alei, zobaczyłem wenezuelską restaurację. Już zamykali, ale nie myśląc wiele podjechałem, żeby się przywitać. Zupełnie tak, jakby to był polski lokal. Miałem na sobie akurat koszulkę wenezuelskiej reprezentacji, więc mogłem całkiem nieźle udawać caraqueño. Wpadłem na obiad kilka dni później. 

Pueblo Rico
Zjazd do Risaraldy
Przed Apią
Apia
Kawa
Rio Cauca
Hiszpański  w obrazkach: zorro - lis.

A potem spędziłem dwa tygodnie w Manizales i czułem się bardzo dziwnie swojsko. Dwa tysiące metrów nad poziomem morza, chłodne noce, miasto studenckie i jakiś taki inny sposób bycia przypominało mi Kraków. Ale to już zupełnie inna historia.

Część (1)
Część (2)
Część (3)




Komentarze

Popularne posty