Tanzania

RAINBOW TRACK

Tanzania

                Jest nieśmiała i rzadko pokazuje swe piękno. Widujemy  ją tylko wieczorami przy świetle zachodzącego słońca. Pomalutku wychyla się spod białej pierzyny. Nie na długo, może na pół godziny, odsłania swoje ośnieżone, najwyższe w tej części globu oblicze. Wychyla się na tle pól często uprawianych tutaj  słoneczników. Wyłania się niczym olbrzym spoglądający z góry na małe wioski i jej mieszkańców. Po raz pierwszy widzimy ją, nieświadomi że jest tak blisko, przemierzając uliczki małego, położonego wysoko w górach miasteczka. Odwiedzamy budki z jedzeniem, tutaj serwują frytki, tam jajko, dalej ciapaty, fasolę, poszukajmy jeszcze warzyw… „Oooooo!!! Patrz na to!”, mówi podekscytowany Michał. Oto i ona: wielka i piękna, niczym fototapeta w tle zapadającego powoli w mrok miasteczka. Kilimandżaro, najwyższa góra w Afryce, wakacyjny cel wielu żądnych pięknych przygód podróżników. Z  ośnieżonym szczytem spogląda na otaczający ją świat. Nie mogę oderwać od niej oczu. Wiem, że na nią nie wejdę, nie teraz, może kiedyś, ale widok z dołu jest imponujący. By zdobyć jej szczyt, potrzeba sześciu dni, to akurat mamy, ciepłe ciuchy – to można załatwić, lecz  tego, czego akurat nie posiadamy, to trzy tysiące dolarów, które trzeba zapłacić za naszą sympatyczną i uroczą dwójkę. Zdarza się. Kilka dni podróżujemy tak, by mieć ją w zasięgu naszego wzroku. Niekiedy wspinam się na słomiany dach, by posiedzieć u boku pana naprawiającego uszkodzone jego części i pogapić się oraz sfotografować odsłaniający się czubek tej niesamowitej afrykańskiej góry. Czasami zbaczamy z drogi, by w polu słoneczników zobaczyć, jak mówi nam dobranoc. Niekiedy obserwujemy ją z podwórka naszego małego lokalnego pensjonatu. Zawsze wygląda pięknie.                Od kilku tygodni jest zimno i na tyle wysoko, że komary nie kąsają nas w nocy. Nasz motor niesie nas przez rozległe sawanny. Przez długie kilometry obserwujemy Masajów wypasających swoje bydła. Owinięci w czerwone, niebieskie i fioletowe koce mkną na tle złocistej ziemi. Nareszcie jest. Afryka o jakiej marzyłam. Afryka z mojego obrazka. Afryka rozległa i piękna. Afryka która zapiera mi dech.                 Wysoko w górach mijamy piękne, gęste lasy. Ludzie, jak w całej Afryce, otwarci i przyjaźni. Miejsca, w jakich śpimy, to te z kategorii nie dla turystów. Są bardzo przyzwoite, czyste i najczęściej z własną łazienką. Tych bez łazienek staramy się unikać. Łazienka z jednej strony to wygodne błogosławieństwo, z drugiej, jak sami doświadczyliśmy, to śmierdzące z rur przekleństwo. Pamiętam noc, tę z cyklu „oby nigdy więcej”. Mała miejscowość. Dookoła nic, tylko droga i kilka budynków. Wśród nich jest nasz hotelik. Nie ma wyjścia. Niedługo zapadnie mrok. Zostajemy tutaj. Łazienka to po prostu dziura w podłodze, wiecie, dla „narciarzy”. Wody bieżącej brak. Nic nie szkodzi. Pani przyniesie wodę w wiaderku, to najczęściej praktykowany w Afryce sposób wieczornej toalety. Patrzę na wodę i zastanawiam się, czy w ogóle zamoczyć w niej rękę. Nie raz kąpałam się wodą z deszczu. Ta jednak wygląda jak klasyczna żabianka. Po jednym dniu z brudu nikt jeszcze nie umarł, myślę . Obchodząc żywnościowe straganiki, widzimy gotujący się ryż. Czy to nie ta sama żabianka co w mojej łazience z dziurą w podłodze? Nie zjem dzisiaj ryżu, frytki z jajkiem będą super. Siedzimy na plastikowych krzesełkach, dookoła piach, główna trasa pełna przejeżdżających powoli ciężarówek. Wielka kula zachodzącego słońca pomalowała niebo na czerwono. Ludzie nieśpiesznie popijają piwo. Czarne cienie ciężarówek, góry w oddali na czerwonym tle nieba, rozległe tereny i pustka dookoła sprawiają, że czuję się jak w meksykańskim filmie. „Ładnie”, myślę sobie. Jakby świat zwolnił. Sielanka kończy się po zmroku. Nasz niewinnie wyglądający pokoik zamienia się w siedlisko wyłaniających się z pod ziemi obrzydliwych, znienawidzonych przeze mnie stworzeń. Małe, wielkie, latające i te bez skrzydeł. Nie nadążam z zabijaniem. Z rur wydobywa się potworny smród. Cały hotel wypełnia się wieczornymi oparami ściekowych rur. Rozwieszamy moskitierę i wciskamy ją pomiędzy materac, tak by żaden wróg nie wylądował na naszej twarzy. W odróżnieniu od ostatnich, ta noc jest wyjątkowo duszna, co potęguje tylko narastający dyskomfort. Nie, okien nie mogę otworzyć. Jeszcze większa ilość niechcianych gości może przeciążyć moją nadwyrężoną już tolerancję. Nie jest dobrze, myślę sobie. Karaluchy, śmierdzi, duszno, niekończący się hałas przejeżdżających ciężarówek, brak wieczornego prysznica, nie ma dokąd uciec. Boże, przyspiesz czas, niech będzie już rano, myślę. Nie mogę spać. Chcę do toalety, ale przecież nie wysunę palca spoza moskitiery na pożarcie karaluchów gigantów. Wytrzymam do rana. Ok, włączę latarkę i poczytam. Tak, to dobry pomysł, myślę sobie. Jakiś  cień poruszył się i zniknął. Może mi się przywidziało. Na pewno tak. Nie! Nie przywidziało się! Na mojej poduszce jest karaluch! Giń, przepadnij, zdychaj! Tłukę wroga elektroniczną książką. Nie chcę już czytać. Wolę nic nie widzieć. O poranku, szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, jesteśmy zwarci i gotowi do dalszej drogi. Tanzanio, dobrze, że jesteś taka piękna i zrekompensujesz uraz ostatniej nocy.Ahoj, przygodo! Czas na spotkanie króla. Tanzański lwie, nadchodzimy!Pozdrawiamy Was serdecznie i do zobaczenia wkrótce.(korekta: Katarzyna Wolska)  Wielki Rów Afrykański

KOŁEM SIĘ TOCZY

[PKST 005] Historie przelotne #3: Mirlan i Bilgun, który uratował nas przed wilkami

Czas na kolejną odsłonę historii nieopisanych, spontanicznych, przelotnych. Przypadkowych spotkań po drodze, niby zwyczajnych, prostych, jednak z różnych powodów na długo zapadających w pamięci. Ostatnio pisałem o Wadimie i Tigranie, który ubił Azera, a także kaznodziejach z Omanu i piechurze Rasulu. Dziś chciałem Wam opisać kolejne dwa spotkania z Azji, jednak tym razem nie skupiać się na The post [PKST 005] Historie przelotne #3: Mirlan i Bilgun, który uratował nas przed wilkami appeared first on Kołem Się Toczy.

Karlskrona i okolice na rowerach

wszedobylscy

Karlskrona i okolice na rowerach

Dlaczego warto odwiedzić Expo Park Osaka

Gaijin w podróży

Dlaczego warto odwiedzić Expo Park Osaka

Sistersowe polecajki #50

SISTERS92

Sistersowe polecajki #50

Dyplomacja przy barbecue

United States of America-lovers

Dyplomacja przy barbecue

WHERE IS JULI+SAM

5 rzeczy, które zachwycają na Sulawesi

Jedzenie, kultura, przyroda i ludzie. Wszystko tu jest fajne i może to właśnie powinien być kierunek na Twoje następne wakacje? Sulawesi. Wiecie, gdzie to? Nie jest to pierwsze miejsce, które kojarzy się Indonezją. Obstawiam, że na liście przoduje Bali, pewnie też Jawa i Komodo, kawałek dalej Lombok oraz Borneo… Może to właśnie dzięki temu Sulawesi […] The post 5 rzeczy, które zachwycają na Sulawesi appeared first on Where is Juli + Sam.

Sicily. Trapani seeing by heart

ITALIA BY NATALIA

Sicily. Trapani seeing by heart

Some say third time lucky. Same was with me and Trapani. First time I visited the city in June 2012, and after two hours, a cursory sightseeing with relief I left blistering Centro Storico escaping to a pleasantly cool Erice. The second time, in September 2014 was much shorter and basically limited only to visit the fish market and to buy mussels and quickly run to the apartment with a kitchen in Custonaci to cook. Just when I visited the city for the third time and spent four full days there, deliberately, traversing the same streets, Trapani stole my heart. In this post I'll show you Trapani seen not only with the eyes, but also - and perhaps most of all - heart, my heart. Source: Italia by Natalia

TROPIMY PRZYGODY

Otavalo – targ rozmaitości Ekwadoru

Nie wiem po co tam pojechaliśmy. Chyba tylko po to, żeby mnie zdenerwować. Wszak największy targ z rzemiosłem w Ekwadorze to miejsce, w którym mogłabym wydać majątek. Sęk w tym, że majątkiem nie dysponowałam i, tym bardziej, miejscem w plecaku na te wszystkie piękne rzeczy. A jednak pojechaliśmy do Otavalo. Tu piękne hamaki, obok tysiąc łapaczy snów we wszystkich odcieniach tęczy, a tam plecione torby w wielokolorowe wzory. Pomiędzy jeszcze pledy, kubki, długopisy, szachy, paski, figurki lam, poszewki na poduszki, kapelusze, biżuteria i wszystko, czego tylko dusza zapragnie. A moja w takich miejscach pragnie wiele! Uwielbiam andyjskie wzory, mogłabym całe […] Artykuł Otavalo – targ rozmaitości Ekwadoru pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Kwiecień, maj

Tu i Tam

Kwiecień, maj

POJECHANA

Jak się jest młodym, zdrowym i bogatym…

Leżę w namiocie i skręcam się z bólu. Zaczął się gdzieś w okolicy żołądka, na drodze do Arequipy i skrętem kiszek przeszedł do podbrzusza, skąd promieniuje na plecy. Nie mogę się ruszyć, nie mogę nawet zaczerpnąć głębszego oddechu- tak boli. Leżę, po policzkach płyną mi łzy, a ja modlę się do wszystkich bogów, o których słyszałam (mimo że jestem niewierząca) by to była „tylko” przypominająca o sobie endometrioza (o której pisałam już TU kilka lat temu i wiem, że mój coming out pomógł kilku z was się zdiagnozować, co mnie ogromnie cieszy, bo z tą mendą walczyć trzeba). Przy endometriozie, na którą choruję od lat, to normalka, że zwijasz się z bólu. To normalka, że skręca ci kiszki, że zdarza ci się ocknąć na podłodze toalety, po tym jak zemdlałaś z bólu czołgając się by zrobić siku. Endometriozę udało mi się odrobinę wyciszyć (nie wyleczyć, bo jak do tej pory, jest chorobą nieuleczalną), ale nie że bez poświęceń. Wypadające garściami włosy i starczy trądzik, który pozostawił głębokie blizny na mojej twarzy, to tylko niektóre ze skutków ubocznych terapii, przez którą przeszłam. Więc czy to moje „forever with you” choróbsko się odzywa, czy może guz na jajniku, nad którym lekarze chwilę zanim poleciałam do Ameryki Południowej debatowali, czy wytrzyma jeszcze kilka miesięcy, czy nie. A może mam wrzody? W sumie by mnie to nie zdziwiło biorąc pod uwagę jakim nerwusem jestem (jak chyba większość osób z syndromem DDA- o tak, dzięki tato!). No więc leżę tak skręcając się z bólu, po policzkach płyną łzy, przez ciało co i raz przechodzi dreszcz i myślę sobie (poza zaklinaniem wszystkich bogów i boginek by mnie ten ból na stół operacyjny pilnie nie zaprowadził) o tych z was, którzy kierują do mnie (w mailach i komentarzach) słowa, że jak się jest młodym, zdrowym, bez kredytu, to można sobie tak beztrosko ruszać w świat i o spełnianiu najbardziej szalonych marzeń się wymądrzać. I o tych, którzy pytają mnie skąd ja mam „na to wszystko” pieniądze lub skąd oni je mają wziąć. Hmm… Zdrowie Jak już zapewne zorientowaliście się z powyższego, rozpaczliwego i przydługiego wstępu, okazem zdrowia to ja nie jestem. I co, podróżuję? Zapuszczam się w wysokie góry i na rozległe pustynie, gdzie ewentualnie szaman kurzym jajkiem może mnie próbować uzdrowić jak będę potrzebowała lekarza. Ktoś powie, że nie powinnam, że to nie odpowiedzialne… Może nie powinnam, ale chcę, bardzo chcę. A Ty? Kredyt Ale to nie koniec, uwaga! Majtki w dół! Mam kredyt na mieszkanie. I to we frankach. Czy biorąc go myślałam o tym, że zakładam sobie na szyję smycz na (nie uwierzycie…) 30 lat? Czy znałam ryzyko wynikające ze zmian kursów walut? Nie. Byłam po prostu młodą  dziewczyną zmęczoną dziesięcioletnią tułaczką z jednego wynajmowanego mieszkania do drugiego, miałam dość nieprzyjemnych właścicieli i współlokatorów, którzy wyjadali mi jedzenie z lodówki, zapychali kibel i nie zmywali po sobie naczyń. Chciałam mieć dom. Za to pragnienie (i trzydziestojedno metrowe mieszkanie) przyszło mi słono zapłacić. Nawet wynajęte samo się nie chce cholerstwo spłacać. I co? Mam się przypiąć łańcuchem do kaloryfera i zapłakać? Pewnie, że łatwiej by się podróżowało bez konieczności pilnowania rachunków za prąd, bez zdalnego poszukiwania kolejnych lokatorów, bez konieczności „wykopywania spod ziemi” dodatkowych kilku stówek co miesiąc. Ale wzięłam ten kredyt, kupiłam to mieszkanie i nie da się tego cofnąć. A podróżować chcę, bardzo. A Ty? Młodość Tu mnie trochę macie, bo ze swoimi niemal 34 latami co prawda nie zaliczam się już do młodzieży, ale wciąż do młodych. Tylko, że ludzie w moim wieku, w naszej kulturze, są na etapie wybierania kafelków do nowej łazienki i imion dla dzieci (i to raczej drugich), a nie kraju włóczęgi. I jakbym nawet o tym swoim odstawaniu od rzeczywistości na chwilę zapomniała, to mi zaraz ktoś, kogo to w oczy kole przypomni. Że mam 34 lata, nie mam „nic” i mieszkam w samochodzie. Ale ja chcę tak, bardzo podróżować chcę. A Ty? Dzieci Ktoś z was powie, że nie mam dzieci to mi łatwiej. Jasne, że łatwiej! Ale posiadanie  dzieci (lub nie) też jest wyborem. Poza tym, powiem wam, że spotykam tylu podróżujących z dziećmi (od kilkumiesięcznych do takich w wieku szkolnym, które rodzice sami uczą), że ten „dzieciowy” argument też mam czelność (choć odrobinę mniejszą) wyśmiać. Pieniądze I w końcu nadszedł czas a mój ulubiony argument/zarzut/wymówkę. Pięniądze! Skąd ja je biorę, skąd wy je macie wziąć? Oj powiem wam, że zanim zaczęłam przygodę z blogowaniem podróżniczym, nigdy tak dużo o pieniądzach mówić nie musiałam… No więc uwaga, uwaga! Usiądźcie wygodnie, bo to będzie wiekopomne odkrycie! Pieniądze na podróże trzeba… zarobić! Eureka! No choćby skały srały, manna z nieba nie spadnie. Z tegoż to powodu nie zaczęłam wielkich podróży u progu dwudziestki, a niemal dziesięć lat później. Teraz owszem, blog zdobył popularność i zdarza się, że nie muszę płacić za hotel, za bilety lotnicze, za różne atrakcje (nie muszę płacić pieniędzmi, ale płacę swoją pracą), ba, czasem to mi za pojechanie gdzieś płacą, ale to się zdarza raz na jakiś czas, za zdecydowaną większość swoich podróży, noclegów, jedzenia muszę płacić pieniędzmi, które muszę wcześniej zarobić. A jak się pieniądze zarabia? Najlepiej i najprościej wykorzystując swoje umiejętności. Ja na przykład umiem całkiem nieźle pisać, mówię biegle po angielsku, jestem dobrym mówcą, mam duże zdolności organizacyjne i znam się trochę na zarządzaniu projektami.  A Ty? Nie mam pojęcia. Sam musisz sobie odpowiedzieć na to pytanie. I po co to wszystko? I czemu ja to wszystko piszę? Bo mnie najzwyczajniej w świecie wkurza takie myślenie na łatwiznę w stylu „jemu się udało bo miał łatwiej, mi nie wychodzi bo mam trudniej”. A może za słabo się starasz? Może chcesz zjeść ciastko i mieć ciastko? A nawet jak ktoś miał łatwiej, to co? To masz tanią wymówkę, żeby odłożyć swoje marzenia na półkę „nigdy nigdy”? Nawet jak ktoś dostał ten spadek po mitycznej cioci z Ameryki, wyszedł bogato za mąż i za to podróżuje, to co? To jego podróże są gorsze? To Ty możesz wrosnąć tyłkiem w kanapę, bo Tobie się tak nie poszczęściło? No możesz, wszystko możesz, pytanie tylko czy tego właśnie chcesz. Jeśli nie, to dupa w troki i jazda! Skończ z wymówkami, staraj się mocniej, pracuj ciężej na swoje marzenia. No właśnie: na swoje! Bo z podróżami jest trochę jak z seksem w trójkącie- niemal każdy o tym fantazjuje, ale tylko część naprawdę tego chce, a jeszcze mniejsza grupa wciela swoje fantazje w życie. Czy Ty naprawdę chcesz podróżować? Czy jesteś w stanie poświęcić na ten cel swoją wygodę, poczucie bezpieczeństwa, bliskość przyjaciół i rodziny? Nie? No i świetnie! Przecież nie ma przymusu podróżowania, nigdzie nie zostało napisane, że odwiedzenie Machu Picchu musi się obowiązkowo znaleźć na liście naszych marzeń. Tak się składa, że mam młodszą siostrę, która nigdy nie była za granicą (serio). I jest super szczęśliwą, wspaniałą osobą (love you sis!). Ma świetną rodzinę, wspaniałe córki, piękny dom, spokojne, poukładane życie. Ma wszystko to, czego nie mam ja, a ja mam wszystko to, czego nie ma ona. I każda z nas żyje sobie swoim życiem, swoim szczęściem, które sama wybrała i kibicuje drugiej na tej jej zupełnie innej ścieżce. Bo czy jakieś szczęście jest lepsze? Lepsze niż nasze? To po cholerę komuś jego własnego szczęścia zazdrościć? Przecież tylko my sami możemy zbudować sobie swoje własne. Złożone z naszych osobistych, unikalnych klocków, tego na czym nam naprawdę zależy, a nie przelotnych fantazji i zachcianek, na poczet których nie potrafimy nic poświęcić. Ja bardzo chcę podróżować. A Ty? Aaaaa! I już czuję się lepiej! Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Jak się jest młodym, zdrowym i bogatym… pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

BANITA

West Pier – ulubione miejsce w Brighton

Są takie miejsca, w które nieustannie chce się wracać, które przyciągają i nie dają o sobie zapomnieć. Są takie miejsca, które chce się fotografować na okrągło, o różnych porach dnia i roku. W Brighton dla mnie takim miejscem jest West Pier, nazywane też Old Pier. Brighton Pier, czyli nowe molo przyciąga miejscowych i turystów, którzy chcą się rozerwać i pograć na automatach w „Pałacu uciech”, spotkać się ze znajomymi […] The post West Pier – ulubione miejsce w Brighton appeared first on B *Anita.

Hiszpania - Benidorm

MAGNES Z PODRÓŻY

Hiszpania - Benidorm

Benidorm był na mojej liście marzeń za sprawą serialu komediowego o takim właśnie tytule. Ów serial oglądałam w hotelu podczas delegacji w Anglii. Wydał mi się zabawny i po powrocie obejrzałam wszystkie sezony i stwierdziłam, że jeśli kiedykolwiek będzie mi dane stanąć na hiszpańskiej ziemi, to koniecznie muszę zobaczyć miasto, w którym rozgrywała się akcja tego serialu. Marzenia się spełniają!Z Alicante pojechaliśmy do Benidormu tramwajem. Koszt takiego przejazdu to 6,40 euro w dwie strony od osoby. My wyruszaliśmy ze stacji Mercado, a Benidorm był stacją końcową. Bilet zakupiliśmy na stacji w automacie, który wydaje resztę, ale uwaga, jeśli skończą się drobne, to wtedy drukuje paragon, z którym idzie się do obsługi i oni wydają należność. Jedzie się około godziny, a trasę umilają nam widoki na morze, plaże, malownicze domki, sady z mandarynkami.Pierwsze wrażenie - szok! Totalnie inne miasto jak Alicante. Miasto wieżowców. Co chwilkę przystawaliśmy i liczyliśmy piętra. Każdy kolejny budynek miał ich więcej. W Benidormie głównie chcieliśmy plażować. Na pierwszy rzut poszła plaża Lavante. Ze stacji do plaży kawał drogi. W słońcu, z torbami i jeszcze brakiem mapy  w telefonie, bo "GPS signal is lost", ubogim oznakowaniem trochę to trwało, ale w końcu udało się dotrzeć i powiem szczerze, z ręką na sercu, jedna z piękniejszych plaż, jakie widziałam! Piasek miękki, delikatny, gdzieniegdzie palmy, leżaczki, cudowna woda i widok z jednej strony na morze, a z drugiej na potężne wieżowce.  Pogoda była wymarzona. Opaliliśmy się, wykapaliśmy w morzu, a właściwie twardo walczyliśmy z falami. Zjedliśmy obiad w jednej z nadmorskich knajpek i poszliśmy przez miasto na kolejną plażę, tym razem Poniente. Nasza skóra miała już dość słońca i wody, pospacerowaliśmy tylko brzegiem morza, odpoczęliśmy w parku znajdującym się przy plaży. Spotkała mnie tutaj mała przygoda. Otóż zmarnowana słońcem i spragniona poprosiłam towarzyszy o coś do picia. Staliśmy wtedy na takim murku, który odgradzał plażę od części, gdzie zaparkowane były jakieś małe łódki, skutery wodne, itp. Brat stwierdził, że jest tylko piwo. Mini buteleczka, niewiele większa od spinacza. Myślałam, że umrę, wyschnę jak wampir, więc wzięłam ją i piję, delektuję się, kiedy podjeżdża straż i gwiżdże i woła mnie. Coś czuję, że A zakaz picia alkoholu, B murek to dla nich falochron. Uciekłam z resztą ekipy dość żwawym krokiem w myśl zasady: nie słyszę, nie widzę, mnie to nie dotyczy. Nie pochwalam zachowania. Uczcie się na błędach! Karma sprawiedliwa, za karę pomyliliśmy kierunki i do stacji szliśmy przez miasto w palącym słońcu z dwie godziny! W końcu dotarliśmy na stację i odjechaliśmy do Alicante. Plusem tramwaju jest też to, że odjeżdża i przyjeżdża w Benidormie zawsze na ten sam peron, nie trzeba nigdzie przechodzić, po prostu konduktor przesiada się z przodu na tył i następuje zmiana kierunku jazdy. 

RUSZ W PODRÓŻ

Historia przypadku, czyli o tym jak pojechałam na Madagaskar

Zbliżały się moje trzydzieste urodziny. Znajomi w Polsce robili huczne imprezy, rodzina wydzwaniała, żeby przyjechać do Polski na święta, a ja zastanawiałam się jak spełniać marzenia. Trzydziestki w końcu nie obchodzi się co roku, trzeba było wymyślić coś ekstra.   Rozmowa z kolegą stacjonującym wówczas na Wyspach Kanaryjskich. Wspominam o urodzinach, braku pomysłu, o tym, […] Zobacz również: Czując się jak gówno, czyli „pomoc” w wersji afrykańskiej

Nothing Hill w Londynie

Zastrzyk Inspiracji

Nothing Hill w Londynie

Gaijin w podróży

Co to znaczy kawaii?

Kawaii to wszechobecne słowo w Japonii, które niesie za sobą ogromny bagaż kulturowy. Bycie kawaii jest tak powszechne, że po pewnym czasie staje się niezauważalne. Wszędzie bowiem znajdziemy róż, Hello Kitty i infantylne zachowania, absolutnie nie negowane w japońskiej kulturze. Bo przecież być kawaii, to być słodką dziewczyną. Najbliższym odpowiednikiem jest angielskie słowo „cute”, czyli słodki, milutki, uroczy. W Japonii na każdym kroku spotkać można przejawy bycia kawaii. To jeden z licznych sposobów wyrażania siebie. Jeśli więc spotkasz 35-letnią księgową ubraną w krótką spódniczkę z falbankami, różową bluzkę, z kokardą na głowie i różowym telefonem w króliczki w ręku, nie oznacza to, że jest ona mało dojrzała intelektualnie. Ta kobieta jest po prostu kawaii. Słodkie przywieszki do telefonów mają wszyscy, nawet poważni biznesmeni! Wszechobecny róż kawaii Dzielnica Harajuku, a dokładniej mieszczący się tam deptak handlowy Takeshita Dori to raj dla młodzieży wielbiącej subkulturę kawaii. Sklepy wypełnione są odzieżą w stylu „lolita”. Dominują tam falbanki, różowe buty, słodkie torebki, parasole itp. Ale nie trzeba od razu ubierać się w całości na różowo, żeby być kawaii. Dla posiadających swój styl wystarczą dodatki, które „osłodzą” nasz wizerunek. Mała torebka, kokarda we włosach, czy różowy telefon i już stajemy się słodcy. Kawaii najczęściej przybierają postać księżniczki, która najbardziej kojarzy się ze słodką kobiecością. – Staramy się wyglądać jak księżniczki, tapirujemy włosy, nosimy sztuczne rzęsy, korony i diademy. Wierzymy, że to właśnie księżniczki są najbardziej kawaii. Chcę być piękna, słodka i kobieca, a ten styl mi to umożliwia. Oczywiście wielu facetom to się bardzo podoba, ale nie oni są tutaj najważniejsi – mówi jedna z bohaterek programu Kobieta na krańcu świata. Mimo że w Japonii ceni się silny charakter, nadal dominuje styl zachowania typowy dla „słodkiej uległości”. W jednych sytuacjach przyjmuje ona skrajne formy, w innych to jedynie dodatek do osobowości. Nie zmienia to jednak faktu, że elementy „słodkiej księżniczki” na stałe wpisały się w kulturę Japonii i są obecne nie tylko na ulicy, ale i w japońskiej muzyce, komiksie, filmie, i telewizji. W Japonii różowy jest chyba najczęściej spotykanym kolorem. Artykuł Co to znaczy kawaii? pochodzi z serwisu Gaijin w podróży.

Sycylia. Trapani widziane sercem

ITALIA BY NATALIA

Sycylia. Trapani widziane sercem

Znane powiedzenie mówi, że do trzech razy sztuka. Tak właśnie było ze mną i z Trapani. Pierwszy raz odwiedziłam to miasto w czerwcu 2012 roku i po ok. dwugodzinnym, pobieżnym zwiedzaniu z ulgą opuściłam skąpane w upale Centro Storico uciekając do przyjemnie chłodniejszego Erice. Drugi raz, we wrześniu 2014 roku, był jeszcze krótszy i w zasadzie ograniczył się jedynie do wizyty na targu rybnym i kupnie muli, by czym prędzej pognać do apartamentu z kuchnią w Custonaci i mule te ugotować. Dopiero gdy odwiedziłam to miasto po raz trzeci i spędziłam w nim cztery dni, nieśpiesznie i po kilka razy przemierzając te same uliczki, Trapani skradło moje serce. W tym poście pokażę Wam Trapani widziane nie tylko oczyma, ale też - a może przede wszystkim - sercem, moim sercem. Zapraszam! Source: Italia by Natalia

Jak być offowym w Alpach Berchtesgadeńskich?

URLOP NA ETACIE

Jak być offowym w Alpach Berchtesgadeńskich?

Nowy Jork i polskie ślady

JULEK W PODRÓŻY

Nowy Jork i polskie ślady

Nowy Jork, Brooklyn -Polski akcent Nowy Jork i polskie ślady?? Brzmi zachęcająco, ale jakoś nie zakodowałem ile tej polskości w Nowym Jorku jest? Nie ma się czemu dziwić. Przez lata Nowy Jork był wymarzonym celem imigrantów z całego świata. Fala wyjeżdżających z Polski sięgała setek tysięcy. Nowy Jork Za lepszym jutrem, za pracą, wolnością, możliwościami. Ameryka potrzebowała rąk do pracy. Chętnie przyjmowała napływających imigrantów, gdyż rozwój gospodarczy i wewnętrzna ekspansja terytorialna były tak rozpędzone, że ilość pracowników wciąż była za mała. Każdy kto wsiadał na prom wiedział, że celem jest Nowy Jork. Najpierw wyłaniał się ląd a w miarę zbliżania się do niego, najbardziej charakterystyczny symbol, Statua Wolności. Czy właśnie to widzieli imigranci dopływając do Nowego Jorku?? Docierało do nich – tak to Nowy Jork, miasto w którym zaczniemy nowe, lepsze życie. Fala emigracji wymykała się spod kontroli, co zmusiło rząd Stanów Zjednoczonych do narzucenia ograniczeń w liczbie przyjmowanych imigrantów do 150 tys. w roku. Przed rokiem 1915 Nowy Jork witał z otwartymi rękami każdego. Statki przybijały do doków miasta a przybysze od razu wychodzili na ląd.  Ellis Island. Miejsce selekcji przybywających do miasta marzeń – Nowy Jork. Już dwa lata temu chciałem odwiedzić to miejsce, ale jakoś się nie złożyło. Tym razem nie odpuszczam. Muszę tam wejść i na własne oczy przekonać się jak to wyglądało. Imigranci wypatrywali tego widoku Wielka sala w której przy małych recepcjach stali urzędnicy, lekarze i odpytywali, badali, sprawdzali i decydowali. Kto dostanie się na ląd a kto zostanie odesłany do domu. Aby dostać się na ląd trzeba było zawsze przejść przez tą salę Brutalne fakty. W małych i ciasnych salkach budynku, poupychane liczne prycze – nie chcę ryzykować stwierdzenia, ale przypomina mi to znane z Polski obozy. Z tą różnicą, że w tym konkretnym, ludzie znaleźli się na własną prośbę. W licznych gablotach pozostałości z tamtych czasów: stare prycze, narzędzia medyczne, butle, łóżka, garnki, wózki itd. W galerii poświęconej imigrantom odnajduje polskie ślady i się wzruszam. Dociera do mnie jak to wyglądało, choć wiem, że to tylko moja wyobraźnia tworzy jakiś obrazek. Pamiątki po polskich imigrantach Ludzie przybywali zabierając swoją polskość. Ludowe chusty, krucyfiksy, proste garnki, talerze, drewniane łyżki okraszone regionalnymi wzorami, stroje ludowe, obrazki świętych, instrumenty muzyczne, zdjęcia rodzinne itd. W latach 1915 – 1924 każdy musiał przejść przez sito Ellis Island. Jeżeli chcecie poczuć trochę tego klimatu polecam film „Imigrantka” z 2013 roku. Ellis Island – najpierw selekcja Gdy przyleciałem do Nowego Jorku, pierwszą czynnością po wyjściu z samolotu jest ustawienie się w gigantycznej kolejce do odprawy celnej. Stanie półtorej godziny do stanowiska mnie wykańcza. Gdy już docieram do linii dla przyjeżdżających po raz kolejny do Stanów Zjednoczonych i kieruję się do odprawy z paszportem biometrycznym – odbijam się od ściany. Przechodzę całą odprawę on line i dostaję wydruk z dużym, czarnym X. Pani celnik kieruje mnie do kolejnej, długiej kolejki w której spędzam następne 30 minut. Nowy Jork Lufthansą, A380 – imigranci 200 lat temu nie mieli takich możliwości przemieszczania się Nowy Jork mnie powitał. Nie powiem. Na szczęście przy samej rozmowie z celnikiem już jest szybko. Skanowanie palców, kilka pytań i pieczątka z pozwoleniem na pobyt na 6 miesięcy. Czy tak właśnie czuli się przybywający na Ellis Island. Tak bardzo chcieli stanąć na lądzie, poczuć Nowy Jork a niestety musieli, w dla mnie lekko upokarzający sposób, przechodzić kolejną kontrolę, czekając w niekończących się kolejkach? Wydaje mi się, że to powinno działać w obie strony. Czyli oni u nas też powinni takie kontrole przechodzić. Central Park i jego tajemnice. Mówi się, że Nowy Jork ma olbrzymie płuca. Uroczy, fantastycznie zagospodarowany, ulubione miejsce spędzania wolnego czasu nowojorczyków i turystów. Obowiązkowy punkt Twojej wizyty w Nowym Jorku. Przy ostatniej wizycie dosłownie (z braku czasu) przeleciałem przez kilka punktów tego miejsca. Tym razem mam ambitny plan odkryć więcej i dokładniej . Pierwszym zaskoczeniem jest dla mnie pomnik, na który się natykam tuż po wejściu do parku, nie kogo innego jak Władysława Jagiełły trzymającego w górze dwa nagie miecze. Dumny Władysław Jagiełło w Central Parku Opis na pomniku informuję, że był on Polskim Królem i Wielkim Księciem Litewskim i w 1410 roku pokonał Krzyżaków. Czuję dumę. Mógł tu stać każdy inny pomnik znanego władcy, ale jest nasz polski. Nowy Jork postawił właśnie na tę postać i dlatego mamy ślad polski w sercu miasta – Central Parku. O samym Central Parku jeszcze opowiem, dziś zatrzymałem się tylko na chwilę odkrywając polskie akcenty. Nowy Jork i kierunek Greenpoint Greenpoint – Mała Polska Uroki powracania w te same miejsca, czytaj Nowy Jork, dają mi możliwości odkrywania ich na nowo. Odwiedzania miejsc do których nie dotarłem podczas poprzedniej wizyty. W moim sercu Polska ma szczególne znaczenie i sentyment do naszej ojczyzny mam wielki. Zawsze, gdy wracam do domu z krótkiej, długiej podróży, przepełnia mnie szczęście. Wzruszam się, gdy polskie akcenty napotykam zagranicą. Greenpoint jest szczególny. Drugie po Chicago skupisko Polaków w Stanach Zjednoczonych. Ponad 43% z mieszkających tutaj deklaruje polskie pochodzenie. Nowy Jork, Greenpoint – Plac ojca Jerzego Popiełuszko Przygotowując się do zwiedzania tego miejsca, poszukałem w internecie na temat Polonii i samego miejsca. Na Greenpoint można zjeść polskie potrawy Greenpoint jaki znamy z opowieści, filmów, książek umiera i znika bezpowrotnie. Znowu (świadomie piszę znowu, rekomendując planującym podróż w to miejsce, tak jak pisałem o Kubie i Tajlandii) jest to ostatni dzwonek na zobaczenie miejsca, które może niedługo przestać istnieć. Właściciele budynków poczuli pieniądze i sprzedają nieruchomości zamożnym inwestorom z celem przerobienia ich na banki czy luksusowe apartamenty. Greenpoint zmienia się przyciągając nowe społeczności. Są i odważni z nowym biznesem Na szczęście przechadzając się główną ulicą Manhattan Ave. nadal można poczuć klimat tego miejsca. Liczne sklepy spożywcze oferują polskie produkty. Bez problemu kupisz tutaj wodę Żywiec, Muszyniankę, Cisowiankę i każdy w zasadzie polski produkt o jakim pomyślisz. Polski sklep i polskie produkty Są – w coraz mniejszych ilościach – polskie restauracje, biura podróży, apteki, butiki. Słychać język polski jako dominujący. Dociera do mnie jak duża nadal jest tutaj Polonia. Nowy Jork – Greenpoint – polska restauracja Z uwagi na przekształcenia i wysokie czynsze biznesy polskie się likwidują. Firmowy sklep Wedla zamknął swoje podwoje, zamykają się zakłady usługowe, restauracje. Greenpoint – sklep Wedla zamknął podwoje Nie ma już takiej fali imigrantów jak jeszcze 30 lat temu. Manhattan Ave. polskie biznesy nie przetrwały na Greenpoint Nowy Jork jest pełen polskich akcentów. Zapewne i tym razem nie odkryłem wszystkich. Nazwy ulic, stacji metra, może miejsca poświęcone znanym polakom. Akcenty polskie – tu stacja metra Jedno jest pewne. Nowy Jork się zmienia i każdy kto będzie miał okazje, choć raz niech tutaj przyjedzie. Artykuł Nowy Jork i polskie ślady pochodzi z serwisu Julek w podróży.

,,Wybór” Nicholas Sparks

SISTERS92

,,Wybór” Nicholas Sparks

Fokarium na Helu

SISTERS92

Fokarium na Helu

WHERE IS JULI+SAM

Jet lag – Ty draniu!

On nie trzyma się reguł. Raz jest, raz go nie ma. Jet lag to nie tylko problemy ze snem, to ogólne zmęczenie, bezsilność, problemy z pamięcią, apatia i rozdrażnienie.  Obiecałam sobie, że nie będę spoglądać na zegarek, więc gapię się przez chwilę w ciemny sufit, a potem szybko zamykam oczy. Nagle mój umysł postanawia wyciągnąć na […] The post Jet lag – Ty draniu! appeared first on Where is Juli + Sam.

POSZLI-POJECHALI

Toskania od kuchni. Podejście pierwsze

Toskania wraz z jej kuchnią jest dla mnie jednym z najbardziej smacznych regionów Włoch, w których miałam okazję być. Łączy w sobie prostotę, świeżość i jakość składników, wyraziste smaki, wspierane dobrym winem. Czego chcieć więcej? Kuchnia włoska to w ogóle moja wielka miłość bezwarunkowa. Przetorowała drogę do mojego Artykuł Toskania od kuchni. Podejście pierwsze pochodzi z serwisu Poszli-Pojechali.

Kami and the rest of the world

Daytrip to Transnistria – a country that doesn’t exist

Follow my blog with Bloglovin One of the reasons why I wanted to visit Chisinau was to go on a daytrip to Transnistria Post Daytrip to Transnistria – a country that doesn’t exist pojawił się poraz pierwszy w Kami and the Rest of the World.

Zamek Himeji, czyli zamek Białej Czapli

Gaijin w podróży

Zamek Himeji, czyli zamek Białej Czapli

Gaijin w podróży

Japońska tradycja tatami

Siedzenie na tradycyjnych matach tatami od pokoleń stanowiło ważny element japońskiej kultury. Na matach toczyło się domowe życie Japończyków. Mimo, że z czasem tradycja ta zaczęła zanikać, w mniejszych miastach nadal domy posłane są tatami. Medytacja zen, modlitwa, nauka pisania kanji, ceremonialne picie herbaty, jedzenie, spanie, zabawy, spotkania rodzinne. To wszystko od wieków odbywało się na tatami ułożonych na podłodze – japońskich matach będących elementem stylu życia mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni. Charakterystyczny sposób siedzenia z podwiniętymi nogami w pozycji „seiza”, wyrażać miał szacunek do osoby siedzące naprzeciwko. Jest też wyrazem równowagi psychofizycznej, skupienia i przyjacielskiego nastawienia. Japońskie tatami Samo słowo tatami oznacza „składać”. W epoce Nara maty używane były jedynie przez arystokratów i samurajów. Jednak już od XIV wieku stawały się one coraz bardziej powszechne. Używano grubych, 6-centymetrowych mat ze słomy ryżowej oraz miękkich z japońskiego sitowia igusu. Co ciekawe, w XV wieku zaczęto nawet określać wielkość pomieszczenia przez ilość mieszczących się na podłodze mat. Prawdziwe maty japońskie są drogim elementem wystroju mieszkania stąd też niektórzy Japończycy nie mogą sobie na nie pozwolić. Wtedy wyściełają podłogi zwykłymi dywanami. Obecnie w wielu większych miastach tradycja mat powoli zanika. Słomiane maty zastępowane są przez znane nam europejskie dywany w pokojach i glazury w kuchni. Zamiast niskich stolików, przy których siadano w pozycji „seiza”, stawia się wysokie stoły i biurka. Na szczęście starsza część społeczeństwa nadal podtrzymuje tradycje, a ich charakterystyczne domy wypełnione są matami w najróżniejszych kształtach i kolorach. Artykuł Japońska tradycja tatami pochodzi z serwisu Gaijin w podróży.

Ceny w Bośni i Hercegowinie [2016]

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Ceny w Bośni i Hercegowinie [2016]

Atrakcje turystyczne Kaliningradu

SISTERS92

Atrakcje turystyczne Kaliningradu

KOŁEM SIĘ TOCZY

3 rzeczy, za które lubię Niemcy i Niemców? Czyli o kulturze i naturze

  Rzeczy, które za każdym razem jak tylko tutaj przyjeżdżam bardzo mocno mnie zachwycają, powodują uśmiech na mojej twarzy i sprawiają, że mam ochotę wrócić do Niemiec ponownie i to nie tylko  na rower. Uprzedzając – nie ma nic tutaj o języku niemieckim, wcale nie zmieniłem co do niego zdania! :) Tak więc – za co lubię tak bardzo Niemcy i Niemców? The post 3 rzeczy, za które lubię Niemcy i Niemców? Czyli o kulturze i naturze appeared first on Kołem Się Toczy.

Kurs Przewodników Beskidzkich: Epilog

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Epilog