Całuski z Ustki

MAGNES Z PODRÓŻY

Całuski z Ustki

Dzwoni telefon. Odbieram.- Cześć. Jedziesz z nami nad morze?- Gdzie? - pytam od niechcenia.- Kołobrzeg albo Ustka, może Darłowo. W sumie D. jest w Ustce.- Można jechać. Kiedy?- Jutro. Załatw sobie urlop.Odkładam słuchawkę. Idę do szefa.- Szefie, od jutra bym urlop chciała.- Dobrze - odpowiada.- Dziękuję!Szybkie pakowanie i wyjazd. Padło ostatecznie na Ustkę i była to bardzo dobra decyzja. W sumie byli tam już jedni znajomi, dojechaliśmy my, a za nami kolejni znajomi i tak zrobiła nas się spora grupa, a żeby było jeszcze zabawniej, sam mój szef stwierdził, że też jedzie nad morze... do Ustki! Pogoda rewelacyjna. Całe dnie spędzaliśmy na błogim lenistwie. Plażowanie, opalanie, kąpiel w o dziwo ciepłym, czystym Bałtyku, spacery brzegiem morza, podziwianie zachodów słońca oraz śmiech, zabawa na plaży prawie do rana - czysta definicja wakacji. Nad Bałtykiem jak jest, każdy widzi :-) Słońce świeci, sprzedawcy się wydzierają, dzieci piaskiem sypią, mewy skrzeczą... W Ustce byłam ostatni raz prawie 10 lat temu. Miasto zmieniło się na lepsze. Więcej ścieżek, skwerków, wszędzie piękne kwiaty, dosłownie dywany kwiatów. Plaża zachodnia nadal urzekająca, niezagospodarowana, mająca w sobie naturalny urok, dzikość. I chociaż wolę nasze polskie morze po sezonie, to chyba bardzo potrzebowałam tego wyjazdu, bo nawet nie przeszkadzał mi tłum, szum, zapach gofrów zmieszany z zapachem kebabów, nawoływanie na kolbę kukurydzy, morze parawanów na plaży, dźwięk z salonów gier, bo w końcu każde morze ma swój urok, ale... nasze jest najlepsze!

Rowerowa trasa koncertowa [wideo]

Fizyk w podróży

Rowerowa trasa koncertowa [wideo]

Muzyka jest jednym z najpowszechniejszych nośników kultury. Kultura powstaje na obraz i podobieństwo społeczności. Różne społeczności zamieszkują często bardzo odległe miejsca na świecie. Odległość i brak komunikacji rodzi niezrozumienie. I jasne, trudno żeby setki milionów mieszkańców Ameryki Południowej pojechało do Polski by nas poznać. Można jednak pójść drogą na skróty i zawieźć im muzykę.Zawieść im – konkretnie – piosenkę. Piosenkę, czyli muzykę i słowa. Muzykę – zagrać, słowa – zaśpiewać, ich sens – przetłumaczyć i wypisać na ścianie.Nie jest tak, że wpadłem na to sam, rozsiadłszy się niczym Mickiewicz na Judahu skale, wypatrując kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła i wysłuchując głosu z Litwy. Powtórzę – zawsze powtarzam – że najciekawsze zdarzenia w podróży zachodzą przypadkiem. Otóż przypadkiem kolega, którzy przyjmował mnie w Managua, opowiedział mi o szkole cyrkowej zbudowanej z butelek w Granadzie. W szkole w Granadzie zostałem tygodni parę. Mieli akurat urodziny i organizowali występy. Brzdąkałem akurat na gitarze w ogrodzie.- A ty czemu nie wystąpisz? - mówi mi Diego, dyrektor.- Znaczy się z czym? - ja mówię.- Z piosenkami znaczy się.- No ale przecież to po polsku, nic nie zrozumieją.- To przetłumacz.Wybrałem kilka piosenek i przetłumaczyłem na hiszpański. Śpiewałem po polsku, ale tłumaczenia wyświetlaliśmy za pomocą projektora. Ludzie mówili, że to dobry pomysł. Że ciekawe. Uwierzyłem im. Też mi się spodobało. Potem dosztukowałem sobie tę ideę wypisaną we wstępie do niniejszego tekstu i tak od Nikaragui organizuję od czasu do czasu koncerty muzyki z Polski i Europy Wschodniej.Dlaczego nie tylko z Polski? Po pierwsze, wydaje mi się, że w Ameryce Łacińskiej jesteśmy w zapomnieniu wszyscy: my, Europa Wschodnia. Europa w Ameryce Łacińskiej to Paryż, Berlin i Rzym. W Europie wszyscy są bogaci, zarabiają w euro i mówią po angielsku. W Europie nie ma miejsca dla Polski, Białorusi i Ukrainy (ani dla Albanii, Mołdawii, Rumunii i wielu innych). Po drugie, czuję pewną wspólnotę krwi, kultury i historii z naszymi sąsiadami Słowianami. Mógłbym być Ukraińcem, nie mam z tym problemu. Chociaż akurat właśnie piosenki z Ukrainy brakuje w mym wspaniałym repertuarze (tu apel do Czytelników o polecenie mi jakichś interesujących autorów ukraińskich; 5'nizzę znaju, ale oni śpiewają głównie po rosyjsku). Utwory w programie Música y Poesía de Polonia y Europa Oriental są w przeważającej mierze z Polski, do tego pojedyncze sztuki z Białorusi, Rosji i Czech. Obecnie, po dziesięciu występach, wykrystalizował się poniższy zestaw:1. Kołysanka dla Nieznajowej (Apolinary Polek)2. Idzie jesień (Andrzej Waligórski)3. Za późno (SDM/Stachura)4. Piosenka o moim życiu (Okudżawa)5. Piosenka o papierowym żołnierzu (Okudżawa)6. W wielkim mieści (Raz Dwa Trzy)7. Tutaj na dworcu (Stan Tutaj, wg aranżacji Jurka Bożyka)8. Cieszyńska (Jaromir Nohavica)9. Dom na przełęczy (Andrzej Waligórski)10. Nasza klasa (Jacek Kaczmarski)11. Prostyja slowy (NRM)Domyślam się, że co najmniej kilku – co najmniej jednej! – z powyższych piosenek Czytelnik nie zna. I że, w związku z tym, powie mi: ależ to niereprezentatywne. Nie dobierałem jednak piosenek by przedstawić pełen wachlarz gatunków i artystów, a raczej mnogość i specyfikę tematyki. Wybierając powyższy zestaw starałem się, by każdy tekst obrazował konkretny element historii, kultury, rzeczywistości. Kołysanka dla Nieznajowej (nie mylić z Kołysanką dla nieznajomej) opowiada o zimie, Łemkach i górach jako miejscu ucieczki, symbolu wolności; Nasza klasa to historia współczesna, Prostyja slowy – rodzina i ciepło zwyczajności, Cieszyńska – genialny hymn sąsiedztwa, i tak dalej. Przy każdym utworze opowiadam słuchaczom o tekście i kontekście, radzę na co zwrócić uwagę. Lubię starszą publiczność: co najmniej starszą ode mnie. I to właściwie nie są koncerty, raczej: spotkania. Nie prowadzę ich w charakterze artysty, raczej: prezentera, gońca, transmitenta. Czasem: gawędziarza. Do tej pory – w przeciągu przeszło dwóch lat! - odbyło się zaledwie dziesięć koncertów. Nie wożę ze sobą gitary ani projektora. Dlatego za każdym razem, kiedy chcę zorganizować koncert, muszę znaleźć kogoś z gitarą (łatwe), lokal zainteresowany organizacją (względnie łatwe) i dysponujący projektorem (trudniejsze) oraz zostać w danym mieści do czasu koncertu (czasochłonne). Nie mniej, staram się, by w każdym kraju zagrać chociaż raz. Udało się to: dwa razy w Nikaragui (w szkole cyrkowej), dwa razy w Kostaryce (koncertownia El Sotano i restauracja polskich potomków Cafe Kracovia, oba w stolicy, San Jose), trzy razy w Kolumbii (bary w Bogocie i Manizales oraz wioska uchodźców pod opieką fundacji Crisol, w okolicach Pereiry), dwa razy w Wenezueli (Merida i Caracas) i raz w Ekwadorze (Quito). Jeśli uda się znaleźć odpowiednie miejsce - lokal względnie alternatywny, względnie spokojny i kameralny – przyjęcie publiczności jest naprawdę dobre. Tak było osiem na dziesięć razy. Dwa razy przyjęcie określiłbym jako neutralne: w Bogocie, w klubie z klientelą przyzwyczajoną do elektroniki i wygibasów; oraz w Cafe Kracovia w San Jose – drogiej restauracji z klientelą przyzwyczajoną do tej samej orkiestry mariachi co tydzień.Najlepiej wspominam występy z Wenezueli i Ekwadoru. W Caracas grałem w superpodziemnohipisowskim Aguacate Cafe. Stary budynek, ciepłe światła, świece i czytanie poezji jako support; wśród publiczności aktywiści miejscy, rowerowi wariaci i poeci, lepiej być nie mogło.  W Meridzie wschodnioeuropejska muzyka zabrzmiała w siedzibie ogólnokulturalnej Andyjskiej Fundacji Jogi, gdzie dojrzali mężczyźni i kobiety w białych, lnianych koszulach obchodzili przesilenie letnie. W Quito, w Thani Cafe, panuje po prostu kapitalna atmosfera drewnianych skrzynek, książek i zielska w doniczkach, mają doskonałe mikrofony, niezłe nagłośnienie (do ideału brakowało odsłuchu) i projektor, który zadziałał bez żadnych ale (to się nie zdarza!).Teraz Peru, Boliwia, Chile, Argentyna, Urugwaj i Paragwaj, czyli co najmniej sześć koncertów, a miejmy nadzieję, że więcej, że do dwudziestu w sumie dobiję na koniec przejazdu. No, bo nie należy zapominać, że to przecież trasa koncertowa, która porusza się po całym kontynencie na rowerze!zob. stronę koncertów → fisicoenelcamino.blogspot.com/conciertos(aha, no i czekam na propozycje piosenek ukraińskich!)QuitoGranadaManizales

TROPIMY PRZYGODY

Kurs językowy za granicą – jak go zorganizować i co trzeba wiedzieć?

Znalezienie wspólnego języka z miejscowymi jest jedną z ważniejszych spraw podczas podróżowania. Można oczywiście na całym świecie próbować dogadywać się w języku migowo-machanym, ale grozi to (zwłaszcza po dłuższej podróży) zwichnięciem stawów oraz nieporozumieniami (zabawnymi lub groźnymi) w krajach, gdzie pewne gesty oznaczają co innego. Dlatego właśnie warto języka miejscowego się nauczyć, najlepiej zapisując się na szybki, intensywny kurs językowy lub – w przypadku krótkiego wyjazdu – łapiąc najważniejsze słownictwo. Wyjazd krótkoterminowy – złap podstawy! Żyjemy w czasach dobrodziejstwa, jakim jest spore rozpowszechnienie języka angielskiego. W wielu krajach dogadamy się również przy użyciu innych popularnych języków europejskich, jeśli oczywiście się ich […] Artykuł Kurs językowy za granicą – jak go zorganizować i co trzeba wiedzieć? pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Muzeum im. Jana Dekerta – Spichlerz w Gorzowie Wielkopolskim

SISTERS92

Muzeum im. Jana Dekerta – Spichlerz w Gorzowie Wielkopolskim

WHERE IS JULI+SAM

Dlaczego nie doceniamy Polski?

To nie dystans, nie odległość, nie czas i tęsknota – to ciekawość świata sprawiają, że nasze własne podwórko fascynuje. Z ciekawością zaglądałam w każdą bramę, zadzierałam głowę do nieba, żeby wzrokiem objąć wysokie ściany kamienic, zatrzymywałam się w polu przystanąć, popatrzeć. Zachwycić się. Wzruszyć. Odłożyć wszystko i być „tu i teraz”. – Jak tu pięknie! […] The post Dlaczego nie doceniamy Polski? appeared first on Where is Juli + Sam.

Gaijin w podróży

Co pić w Japonii? Nie tylko herbata

Ceremonia picia herbaty w Japonii to ważny element kultury tego kraju. Buduje się nawet specjalne herbaciarnie, gdzie można oddać się obrzędowi picia tego zbawiennego napoju. Jakie herbaty możemy spotkać w Japonii i co oprócz nich pijają mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni? Herbata dotarła do Japonii z Chin w VII wieku. Początkowo uważana za naturalne lekarstwo i używana w ziołolecznictwie, dopiero w XII wieku stała się powszechnie używanym napojem. Najczęściej spotyka się herbaty zielone, z których każda odmiana ma swój charakterystyczny aromat i smak. Imperium herbaty Najbardziej powszechną i przeznaczoną do codziennego użytku jest Sen-cha. Po zaparzeniu w wodzie o temperaturze około 50-60 stopni, należy odczekać około 3 minut. Z kolei Ban-cha robiona jest z przycinanych wcześniej gałązek herbaty. Istnieje wiele podtypów tego gatunku. Bardziej oryginalna jest Genmai-cha, czyli Ban-cha, do której wrzuca się prażony ryż. Dzięki temu herbata ma ryżowy posmak i zapach. Hoji-cha różni się tym, że ma zdecydowanie gorzki posmak. Oczywiście inny napar wykorzystuje się do tzw. ceremonii herbacianych. Matcha (Maccha) jest w proszku. Powstaje z ususzonych i zmielonych listków herbacianych. Dzięki swojej barwie nie tylko dobrze smakuje, ale i wygląda. Z kolei Gyokuro jest najznakomitszą z japońskich herbat. Zwana „drogocenną rosą” wytwarzana jest według kosztownej i niepowtarzalnej receptury. Ma ona jednak świetne właściwości zdrowotne. Nie samą herbatą żyje Japończyk Alkohole są niezwykle popularne w Japonii, a sami mieszkańcy w piciu wcale nie odstają od Europy. Żadna impreza nie obejdzie się bez – sake. W Japonii to 14-20%, ważny element kultury. Na półkach znajdziemy również różne odmiany japońskiego whisky, z których najbardziej znane to Nikka i Yamazaki. Popularne są również piwa ważone oczywiście na ryżu, podobne do tych europejskich. Są i takie osobliwości, jak np. piwo z mlekiem przeznaczone dla kobiet, czy niebieskie piwa z roztopionych lodowców i wodorostów. Jak w każdym aspekcie, w japońskich trunkach również znajdzie się coś osobliwego. Zdecydowanie należy wziąć udział w ceremonii parzenia herbaty i spróbować tego trunku z wielowiekową tradycją. Warte jednak skosztować również przeróżnych alkoholi, którymi Japończycy raczą się nie tylko podczas świąt, ale i w czasie zwykłych spotkań w gronie przyjaciół. Artykuł Co pić w Japonii? Nie tylko herbata pochodzi z serwisu Gaijin w Podróży.

Kami and the rest of the world

Bytom, Poland – an unknown architecture gem

There are places that you wouldn’t even consider visiting as for some reasons they don’t have a good reputation. Yet you somehow end up in them and you’re really impressed, even cursing yourself for being so ignorant and not getting there earlier. That was my story with Bytom, Poland. Short history of Bytom, Poland Bytom […] Post Bytom, Poland – an unknown architecture gem pojawił się poraz pierwszy w Kami and the Rest of the World.

Spotkajmy się na Bałkanach – sierpień 2016

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Spotkajmy się na Bałkanach – sierpień 2016

Obserwatorium kultury i świata podróży

Trasa trekkingowa w górach w Bergen – filmik

Zapraszam do obejrzenia filmiku na którym opowiadam o trasie z Urliken na Floyen. Znajdziecie tu informację jak z centrum Bergen dostać się pod Urliken. Następnie wjechałyśmy na górę i rozpoczęłyśmy wędrówkę. Jest tu wiele emocji, które towarzyszyły mi podczas wędrówki. Trasa na pierwszy rzut oka nie wydaje się straszna. Na filmiku nie mam momentów, które sprawiły mi największą trudność, bo mogłabym się zabić nagrywając Kilka razy musiałam zjechać na tyłku żeby nie stracić zębów lub połamać nóg. Zejście po śliskich dwóch graniach także nie należało do najprzyjemniejszych, ale widoki i samo miejsce sprawiły, że mimo wysiłku i strachu jestem zadowolona z tego przejścia i chętnie tam wrócę. Kategoria: Podróże Tagged: filmik góry bergen, jak jest w bergen, z urliken na floyen

Co warto zobaczyć w Dreźnie? [Podróżnicze ABC]

SISTERS92

Co warto zobaczyć w Dreźnie? [Podróżnicze ABC]

KOŁEM SIĘ TOCZY

Koloryt śląskich ulic. 17 murali, które obowiązkowo trzeba zobaczyć

Kolejna odsłona projektu Wokoło Śląskiego, w którym pokazuję Wam różne zakątki mojego rodzinnego, ciągle mocno niedocenianego województwa. Po dwóch pierwszych tekstach, w których z pozycji rowerowego siodełka zwiedziliśmy Jurę, tym razem chciałbym się przyjrzeć zupełnie czemu innemu, a mianowicie – kilku całkiem nieźle pobazgranym ścianom!Street art nie jest może zbyt częstym gościem na moim blogu, nie jest The post Koloryt śląskich ulic. 17 murali, które obowiązkowo trzeba zobaczyć appeared first on Kołem Się Toczy.

Gaijin w podróży

Tokio w jeden dzień

Tokio – niezwykła mieszanka nowoczesności, tradycji i różnorakiej popkultury. Miejsce, w którym obok nowoczesnych, oszklonych drapaczy chmur, stoją tradycyjne świątynie. Miejsce, gdzie starsi przedstawiciele narodu przechadzają się w tradycyjnych strojach, mijając kolorową młodzież wzorującą się na ulubionych bohaterach anime. Tokio to niezwykle kolorowe miejsce, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Tokio to wyjątkowo przyjazne turystom miasto. Bez obaw odnajdzie się w nim zagraniczny turysta, dla którego japońskie pismo to czarna magia. Doskonałe oznakowanie w kilku językach pozwala poznać niezwykły charakter miasta. Tokio jest ogromną metropolią zamieszkiwaną przez ponad 13 milionów mieszkańców. Mimo to istnieje szansa, aby zwiedzić Tokio w ciągu jednego dnia. Wszystko dzięki doskonałej sieci komunikacji, która łączy najważniejsze atrakcje miasta. Kto rano wstaje… Zwiedzanie warto rozpocząć już od 5 rano, kiedy to do życia budzi się największy targ rybny na świecie Tsukiji. Niesamowity gwar i ruch sprawia, że turyści często nie mają wstępu do strefy sprzedaży, ale mogą za to obejrzeć rybny spektakl z zewnątrz. Warto skosztować świeżej ryby na śniadanie w jednym z licznych straganów zlokalizowanych tuż obok targu. Jednym z najważniejszych punktów jednodniowej wycieczki po Tokio jest Asakusa – historyczna dzielnica Tokio. To tam skupione są najważniejsze zabytki miasta ze znaną świątynią Sensoji, licznymi kolorowymi bramami z wyrytymi smokami oraz knajpami, z których unosi się zapach lokalnych przysmaków. Wystarczy jednak przejść kilka uliczek dalej, aby uciec od turystycznego zgiełku i wkroczyć do prawdziwego świata Tokio, gdzie mieszkańcy przesiadują w tanich knajpach, a dzieci biegają po wąskich uliczkach grając w piłkę. Będąc w Tokio nie sposób ominąć pałac cesarski. Wprawdzie wejścia broni straż, jednak z zewnątrz robi również duże wrażenie. W pobliżu znajduje się Ogród Wschodni, gdzie można zobaczyć pozostałości zamku Edo. Warto odwiedzić również Ogród Hama Rikyu. Mimo że częściowo przesłaniają go wieżowce nowoczesnej dzielnicy Shiodome, ogród jest oazą spokoju, gdzie wśród zieleni można uczestniczyć w obrzędzie parzenia herbaty w jednej z licznych herbaciarni. Tokio – miasto neonów Dobrą alternatywą na wieczór będzie tokijska wieża Eiffla – Tokio Tower. Z pierwszego bądź drugiego poziomu można podziwiać niezwykłą panoramę miasta. Podobny widok rozchodzi się z tarasu widokowego jednej z wież urzędu tokijskiego – Tokyo Metropolitan Government Building. Dodatkowo mieści się tam centrum informacji turystycznej, gdzie można nabyć mapy i plany miasta. Po zmroku warto przejść się ulicami dzielnicy Akihabara – mekki pasjonatów gier, mangi i anime. Niezliczona ilość neonów, kolorowe bilbordy z postaciami japońskich kreskówek, a do tego największe sklepy z elektroniką. Całość daje niezwykły efekt. Na sam koniec ciekawym doświadczeniem może być przejście przez najbardziej zatłoczone przejście dla pieszych na świecie. Skrzyżowanie Shibuya dzięki niezliczonym neonom i kolorowym wystawom drogich sklepów i pasom również na ukos, jest najbardziej charakterystycznym przejściem dla pieszych na świecie. Zresztą scenerię tą wykorzystywali wielokrotnie filmowcy z Hollywood. Jednych Tokio może przerazić gwarem i zgiełkiem, innych zachwycić połączeniem nowoczesności z tradycją. Jednak zdecydowanie jest to miejsce, które ma w sobie coś magicznego. Coś co przyciąga miliony turystów z całego świata. Artykuł Tokio w jeden dzień pochodzi z serwisu Gaijin w Podróży.

POJECHANA

Rainbow Mountain na własną rękę w 1 dzień

Tęczowe góry chodziły za nami od dawna, od czasu kiedy planowaliśmy zobaczyć te niezwykłe formacje skalne w Chinach, w Zhangye Danxia Landform Geological Park, z wizyty w którym zrezygnowaliśmy jednak, gdy dowiedzieliśmy się, że zabroniony jest tam trekking. Patrzeć na góry jak na eksponaty w muzeum z wyznaczonych (i zapewne, jak to w Chinach, zatłoczonych) platform widokowych? To nie dla nas. Na pocieszenie przyszło zdjęcie tajemniczej góry Vinicunca w Peru, które śmignęło mi gdzieś przed oczami, gdy wywracałam na lewą stronę czeluści internetu w poszukiwaniu punktów zaczepienia dla naszej trasy po Ameryce Południowej. Zdjęcia Tęczowej Góry znaleźć było łatwo, informacje jak tam się dostać, dużo trudniej- większość jest napisana przez agencje turystyczne, które organizują trekkingi w tamte rejony- od 1 do nawet 8 dni, co nie wątpię, może być wspaniałym doświadczeniem, jednak nie każdy ma czas na kikudniowy wypad, a już na pewno nie każdy chce płacić nawet 150 USD za jednodniową wycieczkę. Dlatego postanowiłam podzielić się swoimi doświadczeniami i wskazówkami z 1 dniowego wypadu do Rainbow Mountain zorganizowanego na własną rękę. Gdzie zaczyna się jednodniowy trekking do Rainbow Mountain? Punkt startowy jednodniowego trekkingu do Rainbow Mountain znajduje się 3 godziny jazdy od Cusco, konieczny jest więc własny samochód, taksówka (której koszty można podzielić z innymi podróżnikami) lub odrobina autostopowego szczęścia (tu należy pamiętać, że miejscowi kierowcy oferujący podwózkę oczekują zapłaty). Aby dostać się do punktu startowego, należy jechać z Cusco na południowy- wschód drogą PE-3S, aż do małej wioski Checacupe (to około 315 km), gdzie należy skręcić w lewo i jechać dalej trzymając się „głównej” drogi. Ostatnią mieściną na trasie jest Pitumarca, potem jedziemy przez łąki i lasy przez około godzinę (ostatnią małą wioską jaką zarejestrowałam na tej drodze jest Hancipacha). Tuż przed punktem docelowym (około 3 godziny od Cusco) ma się ogromną ochotę skręcić w prawo, bo tak wydaje się prowadzić droga, trzeba jednak jechać dalej prosto aż do wielkiej doliny z parkingiem dla turystów odwiedzających Rainbow Mountain. Sama droga kończy się kilkaset metrów dalej i na tym końcu właśnie, znaleźliśmy idealne miejsce na kemping (jeśli zdecydujesz się na nocleg, nie zapomnij ciepłych ubrań i dobrego śpiwora, gdyż noce sa tu bardzo zimne, co przetestowaliśmy na własnej skórze). Aby upewnić się, że na pewno się nie zgubicie, podaję współrzędne GPS: 13 ° 52’13.67 „S 71 ° 14’32.3” W i  polecam korzystanie  z aplikacji (darmowej) Maps.me. Jak wygląda trasa trekkingu do Rainbow Mountain? Wygląda oszałamiająco! A teraz na poważnie: trekking startuje z poziomu około 4300 m, a kończy na 5020 m, więc jeśli nie przeszedłeś okresu aklimatyzacji i nie przyzwyczaiłeś swoich płuc do przebywania na dużych wysokościach, przejście tej trasy może być trudne, a nawet niebezpieczne dla zdrowia. Błagam nie biegnij tu prosto znad morza! Gdy spędzisz już kilka dni w górskim regionie, trekking do Tęczowej Góry nie powinien przysparzać Ci żadnych problemów. Trasa nie jest długa: od 2 do 3 godzin (2 jeśli jesteś w dobrej formie i już od jakiegoś czasu w wysokich górach) ani stroma i bardzo łatwo znaleźć ścieżkę. Po drodze będziesz mijać tradycyjne chaty pasterzy, lamy i alpaki, które będą Cię rozbrajać swoim zagubionym wyrazem twarzy, a wszystkie Twoje wysiłki zostaną wynagrodzone wspaniałym widokiem na Asungate (6385 m) i kolorowe góry dookoła. Istnieje również rozwiązanie dla wyjątkowo leniwych: można wypożyczyć na miejscu konia, który zabierze Cię do góry (nie trzeba mieć doświadczenia w jeździe konnej, koń jest w zestawie z końskim opiekuno- przewodnikiem). Co zabrać ze sobą na jednodniowy trekking do Rainbow Mountain? Dobre (i wygodne) buty trekkingowe, krem z filtrem (50!), okulary przeciwsłoneczne i dużo wody to absolutna konieczność. Ubierz się wygodnie, zabierz ciepły polar i zimową czapkę (nawet jeśli w Cusco jest bardzo ciepło), softshella czy inną wiatroodporną kurtkę (na 5000 metrów potrafi ostro wiać), kijki trekkingowe i coś lekkiego na ząb. Jakie są koszty takiego wypadu? Wybierając się do Rainbow Mountain na własną rękę, musisz policzyć koszty transportu, jedzenia, wody i opłatę za bilet wstępu do Parku Narodowego Vinicunca, która wynosi 10 soli od osoby. Nie bądź zaskoczony, że bilety są sprzedawane nie na początku, a w połowie trekkingu- co kraj jak widać, to obyczaj. Kiedy jest najlepszy okres żeby odwiedzić Rainbow Mountain? Najlepszy czas na piesze wędrówki w regionie Cusco to okres od marca do listopada, a szczególnie od czerwca do sierpnia, kiedy niebo jest zawsze niebieskie. Niech Was jednak słońce nie zwiedzie, to jest peruwiańska zima i temperatury w nocy i na dużych wysokościach mogą być bardzo niskie. To już wszystkie tipy ode mnie, bawcie się doskonale i nie złapcie zadyszki. A jeśli zaciekawili Was latający chłopcy na moich zdjęciach, sprawdźcie facebookowy profil Mountain Wings. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Rainbow Mountain na własną rękę w 1 dzień pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Recenzja: „Opowiadania i humoreski łemkowskie”

With love

Recenzja: „Opowiadania i humoreski łemkowskie”

POJECHANA

7 prawd o życiu, których nauczyły mnie góry

Chciałabym napisać, że góry zawsze były moją miłością, ale to nieprawda. Przez większość swojego życia o górach nie wiedziałam nic. Wiem, że ciężko może być w to uwierzyć, ale dopiero pięć lat temu po raz pierwszy poszłam na trekking- w Bieszczadach. I nabawiłam się (tak, w tych Bieszczadach) kontuzji kolana… Ale ziarno zostało zasiane i maszerowałam po górskich szlakach coraz więcej, wyżej i częściej. Aż w końcu pojawił się on- mój partner w życiu i podróży, doświadczony alpinista, który cierpliwie odkrywając przede mną kolejne tajemnice gór, pozwolił mi się w nich rozkochać. Zapytałam go ostatnio co jest jego zdaniem najważniejsze w uprawianiu górskich sportów. Pokora – odparł – żeby nigdy nie przeceniać swoich możliwości i czuć respekt wobec natury. Ja bym jeszcze dodała, że daleko w górach nie zajdziemy bez suchych skarpet- jak w życiu. Wspinając się na Ishinkę, czyli ponad 5500 metrów, zmarznięta i skrajnie wykończona, dużo myślałam o tym, dlaczego właściwie to robię, po co się tak męczę, co mi daje chodzenie po górach. Poza oczywistymi kwestiami jak satysfakcja, sprawdzanie swoich możliwości, piękne widoki, czy rzadka możliwość bycia sam na sam ze swoimi myślami lub, w skrajnych przypadkach, nie myślenia w ogóle, zdałam sobie sprawę, że góry nauczyły mnie kilku ważnych prawd o życiu. 7 prawd o życiu, których nauczyły mnie góry Żeby osiągnąć wartościowe efekty, trzeba się napracować W górach im wyżej wejdziemy, tym lepszy mamy widok, a żeby wejść wyżej, trzeba się napocić. W życiu podobnie- to co mamy na wyciągnięcie ręki może być dobre, fajne, chwilowo satysfakcjonujące, ale gdzieś dalej, ileś wysiłku, ileś nieprzespanych nocy, ileś wyrzeczeń i ciężkiej pracy więcej, czeka coś piękniejszego, bardziej wartościowego, lepszego. Tylko żeby tam dojść, musimy się (dosłownie lub w przenośni) napocić. Im większy wysiłek włożony w pracę, tym bardziej cieszy jej rezultat Wjeżdżamy na szczyt góry kolejka linową- ładny widok, nikt nie zaprzeczy. Ale, gdy na tą samą górę wejdziemy pieszo, walcząc z płytkim oddechem i zalewając się potem przez kilka godzin, nasza radość z piękna otaczającego nas świata będzie stukrotnie większa. Tak samo w życiu, zawsze doceniamy bardziej to, co trudniej było nam osiągnąć. Znacie powiedzenie: „Łatwo przyszło, łatwo poszło”? No właśnie. Doświadczenie jest niezbędną składową sukcesu Zdolności, wiedza, predyspozycje, zaangażowanie- oczywiście, to wszystko jest bardzo, bardzo ważne, ale dopiero doświadczenie dopełnia niezbędnika sukcesu. A doświadczenie przychodzi z czasem, o czym mamy brzydki zwyczaj zapominać. I byśmy chcieli już, na huuuraaa, natychmiast, bo przecież tak się staramy, tak ciężko pracujemy, przecież jesteśmy w tym, co robimy, tacy dobrzy! Jakbyśmy nie wierzyli, że z czasem będziemy lepsi. Nikt nie zaczyna przygody z górami od zimowego wejścia na Mount Blanc. Nie na wszystko mamy wpływ To jest dla mnie chyba najtrudniejsza i najważniejsza lekcja- góry pokazały mi, że nie wszystko mogę kontrolować, że czasem choćbym doskonale się przygotowała, była w świetnej formie, niczego nie zapomniała, starała się jak umiem najlepiej i nie popełniła żadnego błędu, nie wejdę na szczyt, nie odniosę suksesu, bo zdarzyło się coś, nad czym nie mam kontroli, czemu nie mogłam zapobiec. Bo silny wiatr zniszczył namiot, bo kuchenka gazowa przestała działać, bo nagle zmieniła się pogoda, bo zeszła lawina. W życiu też przychodzą kataklizmy, które zmiatają z powierzchni ziemi nasze wysiłki. Wiele z nich jest od nas zupełnie niezależnych, no bo jaki mamy wpływ na zdrowie szefa, notowania na giełdzie, zmianę stawek podatkowych, zachowania innych ludzi? Wiem z własnego doświadczenia, że często przeceniamy swój wpływ. A los potrafi być jak śnieżna lawina, która swój początek bierze daleko, daleko ponad naszymi głowami i cała rzecz w tym, by po jej przejściu, zamiast obwiniać się o porażkę, otrzepać się ze śniegu i iść dalej, lub… zawrócić, póki nie straciliśmy wszystkiego. Czasami sukcesem jest zawrócić w odpowiednim momencie Doskonale wiem, jak trudno jest zawrócić, gdy jesteśmy już blisko celu, jednak czasem zdarza się tak, że jest to najmądrzejsza decyzja, że ryzyko pójścia dalej jest zbyt duże, że powiedzenie „stop” jest oznaką siły, odpowiedzialności i dojrzałości. Tak w górach, w życiu prywatnym, jak i w biznesie. W górach zawracamy, gdy dotarliśmy do lodowca zbyt późno i słońce zaczyna już go topić, gdy zabrakło nam wody, gdy przemoczyliśmy buty, gdy czujemy się bardzo słabo a przed nami techniczny lub siłowy odcinek. Choćby przed samym szczytem. W biznesie, gdy zainwestowaliśmy pieniądze w nieudany projekt i zamiast go reanimować kolejnymi zastrzykami finansowymi, zamykamy go, by ograniczyć straty. Takich decyzji nie trzeba się wstydzić, to są wybory, którymi możemy się chwalić. Ciężką pracą możemy osiągnąć dużo więcej niż nam się wydaje Mięśnie bolą, całe ciało krzyczy, że już nie możesz, a jednak idziesz dalej- tak jest w górach. Tak może być w życiu, jeśli się zaweźmiesz. Możesz zajść dalej, wyżej, osiągnąć więcej niż Ci się wydaje, ale bądź gotowy na to, że… może boleć. I że łatwo się zapędzić, stracić kontrolę i przeholować. Powiedzieć sobie „dość” to też wielka sztuka. Najskuteczniej pniemy się w górę stawiając systematycznie małe kroki Kiedy masz większe szanse dotarcia na Kasprowy Wierch: biegnąc, czy stawiając powoli małe, równe kroki? Biegnąc masz raczej szanse na zadyszkę, albo zawał, nie dotarcie na szczyt. Podobnie w życiu, wprowadzając zmiany, dążąc do celu małymi krokami, bez wielkich rewolucji, ucząc się powoli nowych sytuacji, przygotowując się, przyzwyczajając, oszczędzając sobie szoku i zadyszki, mamy większe szanse na odniesienie sukcesu. To co, idziemy w góry? Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!   Post 7 prawd o życiu, których nauczyły mnie góry pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Bulwar Nadwarciański w Gorzowie Wielkopolskim

SISTERS92

Bulwar Nadwarciański w Gorzowie Wielkopolskim

Kawiarnie z sowami, czyli japońskie Owl cafes

Gaijin w podróży

Kawiarnie z sowami, czyli japońskie Owl cafes

Obserwatorium kultury i świata podróży

Z Urliken na Fløyen – czyli trekking po górach w Bergen (Norwegia)

Lecąc do Bergen wiedziałam, że muszę obie góry zobaczyć i na nich stanąć. Na obie można wjechać kolejką, jednak chciałam przeżyć coś więcej. Czytając o trasach byłam coraz bardziej zaniepokojona. Większość wpisów informowała o złym oznakowaniu między górami, a także trudnościach technicznych.  No ale od początku  Bergen to miasto położone w Norwegii. Leży na styku morza Północnego i Norweskiego. To drugie co do wielkości miast w Norwegii. Co ma w sobie tak przyciągającego? 7 gór. Nie są to jakieś patetyczne liczby mierzące nad poziomem morza, ale nadają temu miastu tchnienia natury. Co ciekawe w górach (przykładowo na Fløyen) można spotkać drewniane trolle. Norwegia z nich słynie, ale o tym może innym razem. Poniżej przedstawiam nazwy 7 gór, które otaczają Bergen. Z Fløyen na Urliken – przejście w kwietniu 2016 roku Góry nie są trudne technicznie, ale nie mogę powiedzieć, że w kwietniu kiedy zalega jeszcze na nich śnieg było łatwo. Z nowo poznaną Tajwanką podjęłyśmy wyzwanie i wybrałyśmy się na trekking po górach Bergen. Z wszystkich wpisów jakie analizowałam na innych blogach wywnioskowałam, że najlepiej będzie jak zrobimy tę właśnie trasę. O samych emocjach zrobię osobny wpis wraz z filmikiem. Tu skupię się na sprawach technicznych. Wjechałyśmy na Urliken kolejką – nie z wygody, ale obliczając czas wyszło mi, że musimy wyjechać by spokojnie i bezpiecznie z przerwami na jedzenie i robienie zdjęć przejść cały odcinek. Wjazd w przeliczeniu na złotówki kosztował ok. 25 zł. By dostać się pod Urliken należy z centrum miasta autobusem, który ma przystanek praktycznie pod samą kolejką. Koszt biletu autobusowego porównałabym do ok. 8 zł. Startujemy z Urliken W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do oznaczeń szlaków. Opisów z czasem a także nazwą miejsca w jakim się znajdujemy, wiemy także ile mniej więcej zajmie nam droga do kolejnego celu. W Bergen oszalałam. Dostałyśmy w sklepiku na Urliken mapkę. Podobno są dwie trasy łatwiejsza i trudniejsza. Uznałyśmy z Tsu, że nie znamy tych gór to pójdziemy łatwiejszą. Każda z nich była słabo oznakowana. Okazało się, że zrobiłyśmy dłuższą trasę – trudniejszą… Znaki były, ale nie dokładne. Pojawiały się bardzo rzadko. Więcej liczyłam na swoją intuicję i szybkie tempo Tsu. Zanim zrobisz trasę z Fløyen na Urliken: upewnij się, że dopisze Ci podczas wędrówki pogoda, nie idź sam, to naprawdę wymagające góry, szczególnie w okresie gdy może zalegać na nich śnieg (nie raz Tsu podawała mi rękę lub ja jej), miej ze sobą zapas wody, jakieś słodkie batoniki i kanapki, wyposaż się w ubrania tak jak chodzisz po polskich górach, dodatkowo chroń głowę, tam mimo niskich wysokości bardzo wieje, zaopatrz się w mapkę, nie panikuj jak się zgubisz, staraj się co jakiś czas pytać ludzi czy idziesz w dorbym kierunku, nastaw się na piękne widoki, ale także konkretny marsz. Jaka jest ta trasa? Technicznie nie jest bardzo trudna. Problem pojawia się gdy przed oczami pojawia się śnieg. W naszym przypadku tak było. Zaliczyłam kilka zjazdów na tyłku ze względów bezpieczeństwa. Bywało, że trzeba było się ciut „powspinać”. Oczywiście to za duże słowo, ale wyobraźcie sobie wzniesienie, które z daleka wygląda jak wypukła forma skalna, po której „chyba da się swobodnie przejść”. Ludzie wyglądają na niej jak kropki. Jak zbliżasz się do celu okazuje się, że stoisz przed pionową formą skalną, na którą trzeba się wdrapać nie tylko nogami, ale także rękami. Dookoła masz błoto i śnieg. Jest ślisko, zimno i miejscami niebezpiecznie. Wieje silny wiatr. Gdyby nie Tsu, stałabym nie raz na środku tych formacji skalnych i wyła z bezsilności. Co najlepsze, Tsu idąc nie dała po sobie znać, że też jest wystraszona. Jednak na końcówce, gdy powiedziałam jej: „Tsu!!! We finished. Yesterday I have been here. We are heroes!” – Tsu rzuciła mi się w ramiona i pobeczała … mówiąc, że nie i trochę technicznie ale przede wszystkim psychicznie było jej trudno, bo ten śnieg, zimno, niepewne momenty i niebezpieczne przepaście między skałami … i tak beczałyśmy obie w uścisku. Ktoś może powiedzieć, a co ja tam gadam. Banał! Nie, dla mnie. Nie dla Tsu. Nie do końca świadome doświadczyłyśmy nowych dla nas dróg. Przełamałam wtedy wiele słabości. Chwilami wiedziałam, że nie ma odwrotu. Bo jak zjechałam na tyłku z stromej skały, to raczej się już na nią nie wdrapię. Wyjścia nie mam muszę dojść do Fløyen. A potem było już z górki. Można było skorzystać  z zjazdu kolejką, ale my schodziłyśmy pieszo. Słońce powolutku zachodziło. Drogę już znałam, bo byłam dzień wcześniej na Fløyen, dlatego wiedziałam, ze bezpiecznie zejdziemy krętym asfaltem na dół. Wykończone trafiłyśmy do hostelu, gdzie zjadłyśmy łososia z supermarketu -uwierzcie mi po takiej wyrypie był najlepszy na świecie. Najważniejsze podsumowania z tego trekkingu: trasa nie jest najtrudniejsza technicznie, ale pamiętaj, że jesteś w górach – zimą uważaj na siebie szczególnie, bo szlak wtedy jest bardziej niebezpieczny, przeszłyśmy całość w 5,5 h (podobno idzie się między 5-7 h). Udało nam się iść sprawnie z przerwami – Tsu narzuciła tempo, to za nią biegłam szukaj znaków, nie zbaczaj z trasy – pytaj ludzi o drogę, trasa jest malownicza i chwilami byłam bardzo wzruszona, że mogę podziwiać tak piękne widoki, nie wychodź zbyt późno – w Beren co prawda słońce późno zachodzi, ale dla twojego bezpieczeństwa nie szwendaj się po zmroku w górach, jeżeli nie wyrobisz czasowo to wjedź na Urliken lub zjedź z Fløyen. Trasa jest malownicza i sentymentalna. Byłam zachwycona i wzruszona. I szczęśliwa, że mogłam przeżyć te cudowne chwile z Tsu, która była dla mnie wsparciem, a ja dla niej.Kategoria: Podróże Tagged: co warto zobaczyć w bergen, góry w Bergen, z urliken na floyen

Obserwatorium kultury i świata podróży

Z Fløyen na Urliken – czyli trekking po Górach Bergen

Lecąc do Bergen wiedziałam, że muszę obie góry zobaczyć i na nich stanąć. Na obie można wjechać kolejką, jednak chciałam przeżyć coś więcej. Czytając o trasach byłam coraz bardziej zaniepokojona. Większość wpisów informowała o złym oznakowaniu między górami, a także trudnościach technicznych.  No ale od początku  Bergen to miasto położone w Norwegii. Leży na styku morza Północnego i Norweskiego. To drugie co do wielkości miast w Norwegii. C ma w sobie tak przyciągającego? 7 gór. Nie są to jakieś patetyczne liczby mierzące nad poziomem morza, ale nadają temu miastu tchnienia natury. Co ciekawe w górach (przykładowo na Fløyen) można spotkać drewniane trolle. Norwegia z nich słynie, ale o tym może innym razem. Poniżej przedstawiam nazwy 7 gór, które otaczają Bergen. Z Fløyen na Urliken – przejście w kwietniu 2016 roku Góry nie są trudne technicznie, ale nie mogę powiedzieć, że w kwietniu kiedy zalega jeszcze na nich śnieg było łatwo. Z nowo poznaną Tajwanką podjęłyśmy wyzwanie i wybrałyśmy się na trekking po górach Bergen. Z wszystkich wpisów jakie analizowałam na innych blogach wywnioskowałam, że najlepiej będzie jak zrobimy tę właśnie trasę. O samych emocjach zrobię osobny wpis wraz z filmikiem. Tu skupię się na sprawach technicznych. Wjechałyśmy na Urliken kolejką – nie z wygody, ale obliczając czas wyszło mi, że musimy wyjechać by spokojnie i bezpiecznie z przerwami na jedzenie i robienie zdjęć przejść cały odcinek. Wjazd w przeliczeniu na złotówki kosztował ok. 25 zł. By dostać się pod Urliken należy z centrum miasta autobusem, który ma przystanek praktycznie pod samą kolejką. Koszt biletu autobusowego porównałabym do ok. 8 zł. Startujemy z Urliken W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do oznaczeń szlaków. Opisów z czasem a także nazwą miejsca w jakim się znajdujemy, wiemy także ile mniej więcej zajmie nam droga do kolejnego celu. W Bergen oszalałam. Dostałyśmy w sklepiku na Urliken mapkę. Podobno są dwie trasy łatwiejsza i trudniejsza. Uznałyśmy z Tsu, że nie znamy tych gór to pójdziemy łatwiejszą. Każda z nich była słabo oznakowana. Okazało się, że zrobiłyśmy dłuższą trasę. Znaki były, ale nie dokładne. Pojawiały się bardzo rzadko. Więcej liczyłam na swoją intuicję i szybkie tempo Tsu. Zanim zrobisz trasę z Fløyen na Urliken: upewnij się, że dopisze Ci podczas wędrówki pogoda, nie idź sam, to naprawdę wymagające góry, szczególnie w okresie gdy może zalegać na nich śnieg (nie raz Tsu podawała mi rękę lub ja jej), miej ze sobą zapas wody, jakieś słodkie batoniki i kanapki, wyposaż się w ubrania tak jak chodzisz po polskich górach, dodatkowo chroń głowę, tam mimo niskich wysokości bardzo wieje, zaopatrz się w mapkę, nie panikuj jak się zgubisz, staraj się co jakiś czas pytać ludzi czy idziesz w dorbym kierunku, nastaw się na piękne widoki, ale także konkretny marsz. Jaka jest ta trasa? Technicznie nie jest bardzo trudna. Problem pojawia się gdy przed oczami pojawia się śnieg. W naszym przypadku tak było. Zaliczyłam kilka zjazdów na tyłku ze względów bezpieczeństwa. Bywało, że trzeba było się ciut „powspinać”. Oczywiście to za duże słowo, ale wyobraźcie sobie wzniesienie, które z daleka wygląda jak wypukła forma skalna, po której „chyba da się swobodnie przejść”. Ludzie wyglądają na niej jak kropki. Jak zbliżasz się do celu okazuje się, że stoisz przez pionową formą skalną, na którą trzeba się wdrapać nie tylko nogami, ale także rękami. Dookoła masz błoto i śnieg. Jest ślisko, zimno i miejscami niebezpiecznie. Wieje silny wiatr. Gdyby nie Tsu, stałabym nie raz na środku tych formacji skalnych i wyła z bezsilności. Co najlepsze, Tsu idąc nie dała po sobie znać, że też jest wystraszona. Jednak na końcówce, gdy powiedziałam jej: „Tsu!!! We finished. Yesterday I hava been here. We are heroes!” – Tsu rzuciła mi się w ramiona i pobeczała … mówiąc, że nie technicznie ale psychicznie było jej trudno, bo ten śnieg, zimno, niepewne momenty i niebezpieczne przepaści … i tak beczałyśmy obie w uścisku. Ktoś może powiedzieć, a co ja tam gadam. Banał! Nie, dla mnie. Nie dla Tsu. Nie do końca świadome doświadczyłyśmy nowych dla nas dróg. Przełamałam wtedy wiele słabości. Chwilami wiedziałam, że nie mam odwrotu. Bo jak zjechałam na tyłku z stromej skały, to raczej się już na nią nie wdrapię. Wyjścia nie mam muszę dojść do Fløyen. A potem było już z górki. Można było skorzystać  z zjazdu kolejką, ale my schodziłyśmy pieszo. Słońce powolutku zachodziło. Drogę już znałam, bo byłam dzień wcześniej na Fløyen, dlatego wiedziałam, ze bezpiecznie zejdziemy krętym asfaltem na dół. Wykończone trafiłyśmy do hostelu, gdzie zjadłyśmy łososia z supermarketu -uwierzcie mi po takiej wyrypie najlepszy na świecie. Najważniejsze podsumowania z tego trekkingu: trasa nie jest najtrudniejsza technicznie, ale pamiętaj, że jesteś w górach – zimą uważaj na siebie szczególnie, bo szlak wtedy jest bardziej niebezpieczny, przeszłyśmy całość w 5,5 h (podobno idzie się między 599-7). Udało nam się iść sprawnie z przerwami – Tsu narzuciła tempo, to za nią biegłam szukaj znaków, nie zbaczaj z trasy – pytaj ludzi o drogę trasa jest malownicza i chwilami byłam bardzo wzruszona, ze mogę podziwiać tak piękne widoki, nie wychodź zbyt późno – w Beren co prawda słońce późno zachodzi, ale dla twojego bezpieczeństwa nie szwendaj się po zmroku w górach, jeżeli nie wyrobisz czasowo to wjedź na Urliken lub zjedź z Fløyen. Trasa jest malownicza i sentymentalna. Byłam zachwycona i wzruszona. I szczęśliwa, że mogłam przeżyć te cudowne chwile z Tsu, która była dla mnie wsparciem, a ja dla niej.Kategoria: Podróże Tagged: góry w Bergen, gdzie wejść w Bergen, z Fløyen na Urliken

Split + Wodospady Krka

OOPS!SIDEDOWN

Split + Wodospady Krka

Zabawne sytuacje w podróży

SISTERS92

Zabawne sytuacje w podróży

Tuscany. Castello di Volpaia – the essence of Chianti

ITALIA BY NATALIA

Tuscany. Castello di Volpaia – the essence of Chianti

Picturesque hills, green forests, small stone villages, impressive vineyards to encourage visits and wine tasting, and old olive groves, interspersed with narrow roads and cypresses. Here is the Chianti, the most famous Italian wine region. And there, right in the heart, but at the same timeoff the beaten track, away from the main routes, but at your fingertips, a tiny village with more than 1000 years of history and famous for its production of ond of the best wines at the region. Full of atmosphere medieval walls covered with climbing rose bushes, and among them, a restaurant serving delicious Tuscan cuisine embellished with beautiful views of the surrounding countryside. I invite you to Castello di Volpaia, a place which for me is the essence of Chianti. Source: Italia by Natalia

Toalety w Japonii

Gaijin w podróży

Toalety w Japonii

Rowerowa Chorwacja i Bośnia – podsumowanie

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Rowerowa Chorwacja i Bośnia – podsumowanie

Muzeum Etnograficzne w Toruniu

SISTERS92

Muzeum Etnograficzne w Toruniu

Kolibry

Orbitka

Kolibry

Wieloryby skaczące

Fizyk w podróży

Wieloryby skaczące

Oto jeden z tych wpisów dedykowanych rodzinie, przyjaciołom i znajomym królika, czyli bez konkretnej tematyki, ale z odpowiedzią na konkretne pytanie: tj. co się ze mną działo przez ostatnie trzy miesiące w Ekwadorze?Wjechałem przez puszczę w północno-wschodniej części kraju, wjechałem pod górę trasą przez La Bonita i odwiedziłem polskich franciszkanów w Tulcanie, ale o tym akurat wyjątkowo już napisałem (klik).Z Tulcanu ruszyłem na południe przez Andy. W Julio Andrade jeździłem z panem co rozwozi chleb po wioskach. W Ibarra trafiłem na wenezuelską restaurację i wreszcie napiłem się dobrej kawy. Aha, no i zdobyłem sobie w ten oto sposób nowe znajome: panie kucharki śledzą mnie na fejsie. A sama Ibarra, jako miasto, jest całkiem w trąbeczkę. Aby do tej trąbeczki dojechać należy zniżyć nieco loty z andyjskich trzech tysięcy metrów nad poziomem morza i stoczyć się na jakieś tysiąc pięćset w Valle de Chota – jedynym miejscu w ekwadorskich górach, gdzie spotyka się Murzynów w liczbie zupełnie zaskakującej – i następnie ponownie wdrapać się na standardowe wysokości.Różnych ludzi się spotykaKawałek IbarryValle del ChotaPomnik kolarzy gdzieś po drodzeW Otavalo lokalni chodzą w tradycyjnych białych płachtach, a niektórzy mówią jeszcze w kiczua (nie mylić z keczua). W Otavalo odbywa się też sobotni targ rękodzieła. Lonely Planet (przypadkowo mam właśnie w rękach) wyróżnia go jako jedną z największych atrakcji całego kontynentu. Na filmie promującym Ekwador (przypadkowo widziałem ostatnio fragment, w urzędzie miasta wyświetlali jak w kolejce czekałem) sam prezydent Correa kupuje w Otavalo kapelusz i ponczo. No ale jako że jestem beznadziejnym turystą, to nie wybrałem się na targ, nie poczekałem na sobotę, ale owszem, zjadłem świetne tacos w meksykańskiej restauracji w cenie standardowego obiadu za dwa i pół dolara, biznes życia.Wtoczyłem się za to rowerem na krater z jeziorem Cuicocha gdzie spałem na straganach tamtejszych sprzedawców rękodzieła i – pochwale się, a co! - pomogłem im pakować szpej pod koniec dnia (żeby się mnie na drugi dzień rano nie czepiali śpiącego), więc koniec końców miałem bezpośrednią styczność ze sztuką ludową, o proszę.W La Esperanza – kanton Tabacundo – zatrzymałem się na blisko trzy tygodnie by pielić grządki rzepy i buraków oraz nawozić je kurzymi kupami mieszanymi z ryżowymi otrębami i sfermentowanymi mikroorganizmami z lasu. Były warsztaty, były smażone ryby. Ciekawy projekt, poważnie, niedługo go opiszę z należytymi detalami. W La Esperanza mieszkałem w domu don Carlito: coś w rodzaju bieszczadzkiej chaty skrzyżowanej z krakowską kamienicą. Ciasne okienka powsadzane w grube ściany, fasada na błękitno, grzyb na suficie. Carlito ma 94 lata, ale ma rodziny. Jedzenie dają mu siostry z miejscowego klasztoru. Obiad od sióstr wystarcza panu Karolowi na dwa posiłki i karmę dla kota sąsiadów, który o sąsiadach chyba dawno już zapomniał. W chłodne poranki jest cisza i spokój całkowity. Biała czapa wulkanu wygląda zza chmur na horyzoncie. Wychodzę z wiekowego domu i idę do piekarni. Pani już wie ile i czego. Wracam. Kroję rzepę, smażę jajka i grzyby (don Carlito nigdy nie jadł grzybów, a w lesie mają ich wysyp jakiś szalony zupełnie), kładę na chleb sałatę, szczypiorek i inne rzeczy, które uprawiam w ciągu dni. Przyjemnie. Ma coś w sobie wieś. I te warzywa: nie żebym zboczył na ścieżkę wegetarian, ale w La Esperanza jadłem mnóstwo zielonego i naturalnego. Aż lżej się czułem na ciele. I potem jak wziąłem do ust jakieś ciastko czy inny produkt przemysłowy z benzoesanami, barwnikami, regulatorami kwasowości i tak dalej, to aż mi się mimo woli twarz wykrzywiła w grymasie. Człowiek zje to ciastko – bo słodkie - i się przyzwyczai, ale ta reakcja mojego własnego ciała na sklepowe jedzenie zademonstrowała mi w sposób bardzo przekonywujący z czego robią to cholerstwo. Zacząłem częściej czytać etykiety.Rower, jezioro i pagórDom pana KarolaWulkanŚniadanieLagunas de MojandaŚcieżka na lagunas de MojandaDojeżdżając[Komponując niniejszy zbiorek wydarzeń przeglądam mój fantastyczny notes i co raz to trafiam na słowo „Paragwaj”. No, bo nie wiem czy ja już o tym pisałem, ale ja nie jadę do żadnej tam Ziemi Ognistej czy innej Ushuai. To znaczy jasne, pewnie przejazdem, nie-po-drodze, ale tak bardziej celowo i świadomie to ja jadę do Paragwaju! Wiecie co tam jest? Tam nic nie ma! Ani gór, ani morza, ani Machu Pichu, ani turystów, nic po prostu! Nie ma nic lepszego, niż solidna porcja dobrze odseparowanego niczego. Taka amerykańska Białoruś: ludzie nawet nie wiedzą, że istnieje i mylą z innym krajem – tj. Białoruś z Rosją, a Paragwaj z Urugwajem. No, a że ja uwielbiam Białoruś, to coś tak czuję, że Paragwaj też mi się spodoba.]W Quito zatrzymałem się na dwa tygodnie czekając na paczkę z sakwami sprezentowanymi przez Crosso, która koniec końców nie dotarła. To znaczy dotarła, jak byłem już w Riobamba i wracałem się do Quito autobusem, żeby tę paczkę odebrać.Przez dwa tygodnie w Quito poznałem niewielu quiteńczyków i całe mnóstwo Wenezuelczyków. W soboty i niedziele grałem na cuatro w miejskim parku La Carolina, gdzie obywatele spędzają wolne dni a wenezuelscy imigranci sprzedają arepy. Udało się też zorganizować koncert muzyki polskiej, już dziesiąty, jubileuszowy, to też może w najbliższej przyszłości jakiś tekścik skrobnę na ten temat.Quito, w porządku, że centrum, że UNESCO, że kościoły opływające złotem (i po pięć dolarów za wstęp), ale ogólnie to dość męczące miasto. Transport przesycony, metra brak, ulice pozatykane, kierowcy mało empatyczni. W centrum historyczne – nawet na sam rynek! – wpuszczono ruch samochodowy. Autobusy blokują skrzyżowania, bo nie mieszczą się na zakrętach, więc zakręcają na dwa, na trzy. Ludzie spadają z wąskich chodników, wszystko to pełne spalin, no nie, ja wiem, że to najhistoryczniejsze z historycznych miast kontynentu, ale mnie do Quito łatwo nie przekonasz, no chyba że mnie będziesz helikopterem woził po stolicy Ekwadoru.W Quito wpadła mi w ręce książka prezydenta Rafaela (De Banana Republic a La No-Republica), z której może najciekawszym elementem jest audyt długu publicznego Ekwadoru, jaki przeprowadził kolega Correa. Wyszło na jaw, że znaczna część miliardów dolarów, które mieli zapłacić ekwadorscy obywatele międzynarodowym instytucjom finansowym to były niezbyt legalne zagrania w stylu odsetki od odsetek. Dzięki audytowi Ekwador znacznie zmniejszył swój dług. Przekręty okazały się na tyle oczywiste, że po ich wykryciu żaden z banków nawet specjalnie nie protestował.Swoją drogą: to nadzwyczaj interesujące, że kraje i rządy muszą nieustannie troszczyć się o „zaufanie instytucji finansowych”, podczas gdy – z drugiej strony – instytucje finansowe nie muszą troszczyć się o nic, i najmniej o zaufanie. One są tam gdzieś, daleko, nieuchwytne ciałom i umysłom. Nieomylni arcykapłani ekonomii, którzy znają rozwiązanie zanim jeszcze pojawi się problem. Sterylni „specjaliści”, co to z perfekcyjną bezstronnością, z charytatywną dobrą wolą i bez cienia osobistego interesu (bo przecież prywatne firmy z zasady nie są nastawione na zysk) oceniają gospodarki świata, wyceniają kraje i regiony. Faceci w krawatach pędzący życie przed ekranami komputerów są w stanie sprawić, że cena węgla spadnie czy wzrośnie, a nie wiedzą nawet jak taka grudka węgla wygląda. Pieniądz dawno stracił wszelki kontakt z pracą czy w ogóle z rzeczywistością, ale najwyraźniej nikt nie widzi w tym problemu. Wiara, że rady tego typu instytucji mogą pomóc przy podejmowaniu jakichkolwiek realnych wyzwań wydaje się co najmniej przesadna. No ale wracając do Ekwadoru. Rzućcie też okiem na projekt Yasuni-ITT: położone w amazońskiej puszczy i Parku Narodowym Yasuni pole naftowe na 846 milionów baryłek, które Ekwador chce zostawić pod ziemią i sprzedawać akcje ich niewydobywania w cenie odpowiadającej kwotom na emisję 407 milionów ton dwutlenku węgla, który dzięki niewydobywaniu ropy, nie zostanie wyemitowany. Interesujący pomysł na urynkowienie decyzji proekologicznych. Ciekawe co z tego wyjdzie. Środek świata, Wenezuelczycy i jaA teraz osobno: środek świata...i WenezuelczycyQuitoQuito w części zjadliwejWulkan ten na przeciwko Cotopaxi co to nikt nie wie jak się nazywa (Rumiñahui)CotopaxiCotopaxi i koniePichinchaQuito widziane z PichinchaDo Riobamba dojeżdżam mijając po prawej Chimborazo, najwyższy szczyt Ekwadoru, miejsce najbliższe Słońcu na całej planecie (niższe od Mount Everest, ale położone prawie na równiku). Pokazuje mi się Chimborazo tamtego dnia, ale cały tydzień w Riobamba leje i nie widzę już nic więcej. Idę na jeziora w okolicach wulkanu Altar. Przeszło cztery tysiące metrów nad poziomem morza, pada śnieg, uwalam się w błocie jak nieboskie stworzenie, rozdzieram spodnie, śpię w jaskini, no ogólnie jest heavy metal.Wracam do Riobamba autobusem, który kołysze się na polnej drodze jak szalupa. W przysiółkach wsiadają miejscowi w kapeluszach w zieleniach, czerniach i brązie. Kobiety z dzieciakami w chustach na plecach. Spódnice do kostek, warkocze zaciśnięte w ozdobne wstęgi. Gdy siadają, płynnym ruchem przesuwają dziecię na pierś. Jadą ze snopami zielska dla świnek, z workami ziemniaków, z bańkami mleka. Kołyszą się rumiane twarze. Cisza. Uśmiechy. Pozdrowienia. Myślę sobie, że życie jest tam, na wsi. Miasto to tylko nieudolna, wielkoskalowa podróba. W Riobamba pieczą świnie. W całości! Dziesięć złotych za funt. Polecam, Wojciech Ganczarek.Wyjeżdżając z miasta zobaczyłem kobietę dojącą kozę. Zwierzę przywiązała powrozem do słupa elektryczności. Obok sprzedawali plazmowe telewizory, ludzie wybierali pieniądze z bankomatów, japońskie i chińskie terenówki pędziły do Cuenki, a ona z tym plastikowym naczyniem na zupę na wynos i mleko ściekające krótkimi strumieniami.Dalej na południe nieco się przejaśniło. Spomiędzy chmur wyszły czerwonawe pola quinuy, z zielonych traw wyczłapały bure osły mokre jeszcze od deszczu i rozczochrane. Nie ma tylu ogrodzeń co w Kolumbii i właściwie można by sprawić sobie przyjemność pod tytułem rozbicie namiotu w lesie, ale kończę pedałowanie w tycieńkim miasteczku Palmira i rozbijam namiot na rynku, który pełni funkcję rynku właśnie, czyli ma się rozumieć targu. W Palmirze maja sanktuarium. Rano znoszą na targ stragany, kuchnie gazowe, gazowe butle, gazowe rożna, i smażą kurczaki przed obliczem Pana Boleści. Patrzą sobie po dłoniach i nie mówią wiele. Jest zimno, słońce jeszcze nie wyszło i poranny chłód łamie płynność ruchów. Słońce rozlewa się powoli po szczytach po przeciwnej stronie płaskowyżu, kiedy ruszam dalej na południe. W okolicach Alausi zjeżdżam z gór, zjeżdżam z zimna w opał, i o tym akurat pisałem kilka dni temu (klik).IlinizasBoczna o porankuCasa de Ciclistas w AmbatoChimborazo i poleChimborazo i rowerChimborazo i domChimborazo i końChimborazo zasłonięte kwiatkiemChimborazo za drewnianym drągiem (wymyślilili znakować szlaki, ale nie wpadli na pomysł, że trójkącik równoboczny pokazuje w trzy strony na raz... tak, tu się zgubiłem! )Spanie w jamiePoraneczek mgłą pachnącyWieczorek śnieżnyJakieś kompletnie apokaliptyczne wodospady spod lodowcówSłońce wyszło znaczyAlausiSpanie w szkoleW Guayaquil zaproszono mnie na kraby. To jest jakiś wymysł te wszystkie morskie zwierzaki. Mięsa tam prawie nie ma, nałupie się człowiek drewnianym młotkiem jak opętany, a z kolacji i tak wyjdzie głodny. Sama skorupa, a płaci się jak za pańskie zboże (dobrze, że nie ja płaciłem przy tamtej okazji). Zdecydowanie zostaję przy rybach.W Guayaquil również zrobiono mi wywiad, a nawet dwa, i to w prasie o zasięgu krajowym i solidnym nakładzie. Potem na drodze przed Jipijapą rozpoznał mnie jakiś kierowca i postawił mi nie mniej nie więcej tylko soczek z lodem, od którego to lodu mam teraz grypę (pozdrowienia dla pana). Także tego, z tym udzielaniem wywiadów to jest śliska sprawa.Guayaquil ogólnie mi się podobał. Największe miasto kraju, ale aleje szerokie, miejsca dość, kierowcy jacyś tacy bardziej elastyczni, a w południowych dzielnicach klimat małomiejski i wszyscy sprzedają jakieś dobre i tanie żarcie. Można przejechać pół miasta jedną ulicą (calle Colombia czy calle Venezuela) i nie spotkać się z natężonym ruchem ulicznym: prędzej z dzieciakami grającymi w piłkę między domami. To co mi się nie podoba w Guayaquil to dokładnie to, co skonstruowano, aby się wszystkim podobało, czyli bulwar nad rzeką Guayas. Ów bulwar to wzorcowy przykład objawów typowej latynoamerykańskiej bipolarności, którą analizuję nieco dokładniej w tej fantastycznej książce o Wenezueli, która - mam nadzieję - kiedyś wreszcie się ukaże. Otóż Guayaquil, jak każde miasto latynoamerykańskie ziem gorących, to kipisz i wolna amerykanka, sprzedaż wszystkiego wszędzie, samochody jeżdżące pod prąd, motory sunące po chodnikach, morderstwa, śmieci, brud i tak dalej. Natomiast na bulwarze zabronione jest po prostu wszystko. Na każdym kroku masz strażnika, który złapie cię za rękę jeśli zechcesz nakręcić komórką wideo, albo – nie daj Bóg – wejdziesz na teren bulwaru -odpowiednio ogrodzonego pokaźnym płotem – z rowerem. Rower jest zły, jak wiadomo. Nawet jeśli na nim nie jedziesz, a prowadzisz go przy sobie, możesz kogoś niechcący ukatrupić, więc lepiej wprowadzania rowerów zabronić. Zabronić staruszkowi grania na gitarze (i nie, nie zbierał kasy, po prostu chciał zagrać żonie piosenkę na spacerze), zabronić sprzedawać sprzedawcom, którzy nie wykupili miejsca w super hiper plastikowym gigantycznym stoisku z fluoryzującymi lampkami, itd. Można natomiast zwiedzić park gipsowych dinozaurów i pójść do kina multipleksowego. Sztuczność do kwadratu. W Playas wyciągali sieci, a mieszkańcy zbierali się, by kupować. Czarne ptaki uformowały chmurę, jak stado much nad ochłapem mięsa. Chłopiec podrzucał im drobne ryby, a ptaki łapały je w powietrzu. Wioski na pustkowi na północ od Santa Elena są tak żadne, że chciałoby się zostać i zostać zapomnianym razem z nimi. Zapaść się pod suchą ziemię, gdzie nikt się nie zatrzymuje, gdzie samochodu umykają po świeżo wyasfaltowanej drodze w kierunku Montanity i Olon. Szerokie ulice z czerwonej ziemi, cisza i cukierkowy kościół na placu. Między domami białych ścian i otwartych drzwi biegają czarne warchlaki. Nie ma ruchu ani dźwięków. Starszy mężczyzna - jedyny, którego widziałem na zewnątrz – stanął przed czyimś domem, czeka, ale nie woła. Nie widziałem dokładnie twarzy, ale musiała być wysmagana wiatrem. Miał wąsy i siwawą czuprynę, a może to też sobie wymyśliłem, bo tak by pasowało.Najpierw minąłem San Vicente obwodnicą, ale ten bezruch mnie przyciągał. Zawróciłem i przejechałem przez środek, w ciszy, niemal nie pedałując.W Ayangue zjadłem na śniadanie langustę. Spałem na plaży, w sąsiedztwie namiotu Argentyńczyka, co to siedział tam już od dłuższego czasu. Rano popłynął z rybakami w morze, no i wrócił z jedzeniem.Jestem ładnaJa teżI jaOrgiaObiadTak! Droga rowerowa na 55 km!!!Ptacy i ludziPiesWehikuły rybozbiorcze UpałZnowu droga rowerowa!O, właśnie taZnów upałMorze!ŚniadaniePlażaRoślinyMachalillaKłodySkałyPopołudnieWieczórBywa pod górkęMówili, że wiklinowy koszyk na długich trasach jest niepotrzebny. Ignoranci.W Ayampe widziałem wieloryby. Najpierw wypuszczały wąską strużkę wody w górę, następnie wybijały swoje wielkie cielska ponad wodę i roztrzaskiwały nimi fale bryzgające na wszystkie strony. Przypływają tutaj w tych miesiącach, tzn. w okolicach lipca, żeby się rozmnażać. Na wakacje przypływają znaczy. Ja się raczej nie rozmnożę, ale też się chwilę powakacjuję w Ayampe. Parę dni temu zrobiłem 500km na granicę z Peru, wyrobiłem wizę i wróciłem (kolejne 500km) z genialnym pomysłem nie poruszania się zbyt wiele przez pewien czas. Jest to ten sam genialny pomysł, który przychodzi mi do głowy mniej więcej co sześć miesięcy podczas podróży i wynika z naturalnej skłonności ciała i umysłu do odpoczynku od długotrwałego przemieszczania się. Zupełnie tak, jak to się stało w Capurgana, Meridzie czy Caracas.To maleńkie pod drzewem to rower

Czy warto pracować w wakacje jako opiekun na kolonii/obozie?

SISTERS92

Czy warto pracować w wakacje jako opiekun na kolonii/obozie?

Gdzie zorganizować piknik?

SISTERS92

Gdzie zorganizować piknik?

Dlaczego warto zobaczyć zamek Himeji?

Gaijin w podróży

Dlaczego warto zobaczyć zamek Himeji?