Kolumbia 2016 - Dzień 5 - Las Palmas

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 5 - Las Palmas

02 marca 2016 - środaCel na dziś jest bardziej pieszy niż jeżdżony. W końcu trzeba trochę się poruszać, a że ja w środy mam swoje treningi na siłowni, to tym bardziej wypada się poruszać.Po standardowo ubogim w warzywa śniadaniu i cienkiej kawie wsiadamy na motki. Tym razem i ja na lekko, co powoduje cholerny dyskomfort. Nie lubię i boję się jeździć, gdy na nogach mam cienkie spodnie i buty przed kostkę, a na grzbiecie bluzę, ale może przez 12 km dojazdu nic się nie stanie.Wjazd do Doliny Cocora zwiastuje pojawienie się charakterystycznych palm woskowych, których wysokość sięga nawet 60 m. Te palmy to narodowe drzewo Kolumbii. Cocora z kolei to imię księżniczki z ludu Quimbaya, którego czasy świetności przypadają między IV a VII w. n.e. Niestety poza fantastycznym dorobkiem złotniczym niewiele po tej kulturze zostało, bo choroby zawleczone przez europejczyków w dobie "odkrycia Ameryki" zdziesiątkowały Quimbaya, a reszta niedobitków zasymilowała się z innymi plemionami.Parkujemy motorki na parkingu, a który kasują nas po 5000 COP od sztuki. Kask wrzucam do kuferka, Marek oddaje swój obsłudze na przechowanie, choć w motku obok kask wisi sobie spokojnie na kierownicy, więc pewnie można i tak zostawić.Nie ma nigdzie żadnych kas, które sprzedawałyby bilety wstępu do Parku Narodowego, więc po prostu wbijamy się na szlak. Postanawiamy się przejść najbardziej typowym ze szlaków, który najpierw wiedzie przez pola, następnie wbija się w dżunglę, a potem można wyjść jeszcze wyżej, na rozległe paramo wiodące aż pod wulkan Nevado del Tolima. Mniej aktywni fizycznie turyści mogą sobie wynająć konika i lokalnego pana w walonkach i kapeluszu, który będzie szedł za konikiem trzymając go za ogon.My jednak wybierany własne nogi i ruszamy w trasę. Jest ciepło i ekstremalnie wilgotno. Wysokość, (na razie tylko ok. 2000 m n.p.m.) też robi swoje.W oddali widzimy kondora - wielkie bydlę, ale jest dość daleko, więc na maksymalnym zoomie bez statywu ciężko mi zrobić ostre zdjęcie...Z pól wchodzimy do zielonego lasu. Dżungla jest gęsta, absolutnie nieprzyjazna wszelkim stworzeniom (mnóstwo kolczastych roślin) które chciałyby się przedrzeć, ale jednocześnie hałaśliwa od ptaków i jakichś cykad. Idziemy wzdłuż rzeki, więc co jakiś czas pokonujemy chybotliwe mostki. Znajdujemy też całkiem spory wodospad.W wilgoci pniemy się w górę, oddech robi się coraz krótszy. Marek ma ambitny plan wyjść na paramo. Ja wiem, że z moimi krótkimi nogami na stromym podejściu będę dla niego niepotrzebnym hamulcem, więc ustalamy, że się rozdzielamy i spotykamy przy motocyklach za parę godzin.Schodzę więc kilkaset metrów, do odnogi szlaku prowadzącej do Acaime - domu kolibrów. Mijam kilka ręcznie malowanych tablic informacyjnych. Jedna jest o kolibrach, kolejna o wiewiórkach (rzeczywiście, maja tu super fajne dwukolorowe czarno-rude wiewióreczki, "u nas" widziałam tylko albo czarne albo rude") a następna o deszczu. I własnie zaczyna kropić.Do kolibrowej chatki docieram jak już solidnie leje, więc nigdzie mi się nie spieszy. Wstęp kosztuje 5000 COP, w cenie dostaje się ciepły napój (domyślnie czekoladę, ale można opcjonalnie poprosić o coś innego) i ser. Gospodarze jakoś omijają mnie szerokim łukiem - fakt, nie pogadają sobie, ale może to picie i serek bym dostała? ;) W końcu zamawiam czekoladę. Sera nie dostaję. Za to spokojnie sobie fotografuję koliberki. tzn staram się, bo te małe ptaszki ruszają się w nieprawdopodobnym tempie, jakby miały ADHD w najbardziej zaawansowanym stadium.Są też szopy, ale deszcz je gdzieś wygonił i już się więcej nie pokazały.Pogoda się nieco poprawia, więc mogę pomyśleć o dalszej części wycieczki. Ręcznie zrobiona mapka wisząca na ścianie pozwala rozeznać się w sytuacji ;)Kolejne dwa kilometry to ostre podejście pod górę.W końcu docieram do La Montana - kolejnej chatki na szlaku.Stąd prowadzi już łagodne, szerokie zejście do doliny.Jest nawet punkt widokowy, ale stojąca chmura nie pozwala na podziwianie krajobrazu.Docieram do palmowego raju - jest tam kilka osób, ale szybko się rozchodzą, więc siedzę sobie sama, wśród palm i rozmyślam o wszystkim i niczym. Pełen relaks.Ostatnie kilometry mojej dwunastokilometrowej trasy są nie mniej urokliwe.Do wioski startowej docieram koło 17:30. Parking jest zamknięty na cztery spusty i zagrodzony drutem kolczastym. Motorki stoją, kask Marka wisi na kierownicy jednego z nich. Restauracja właśnie się zamyka. Kilku turystów czeka na ostatnie jeepy wracające do Salento około szóstej. Kierowcy patrzą trochę dziwnie na mnie, że siedzę i nie chcę wracać do miasta, ale udaje mi się wytłumaczyć, że mam transport, tylko czekam na kolegę. Mijają dwie godziny, jest już ciemno, a Marka dalej nie ma. Kontakt mam jednostronny, tzn ja mogę się odezwać do niego, ale nie jest to takie proste, bo zasięg jest kiepski. I tak naprawdę zgłodniałam i zmarzłam.Obczajam, że da się wyjechać z parkingu przez przerwę w ogrodzeniu, bo nie chce mi się walczyć z brama z drutem kolczastym. Ubieram przeciwdeszczówkę jako zabezpieczenie przed wiatrem i chłodem, piszę Markowi karteczkę, że pojechałam do "domu" i wsadzam ją do etui na nawigację w jego motku.Jadę ostrożnie do Salento, bo ciemno, trochę mokro, droga pozakręcana, a ja na lekko, więc komfort średni. Wstawiam motek do naszej "restauracji" i idę pod ciepły prysznic. Marek dojeżdża po pół godzinie - zrobił jakieś 10 km więcej niż ja i zwiedził parę fajnych miejsc, ale nie wszystko co chciał, no i nie przeszedł przez palmową część doliny.Idziemy na kolację - dziś siadamy w knajpie Arrieros, która wczoraj wpadła nam w oko, ale jak już byliśmy po jedzeniu. Zamawiamy specjalność regionu - pstrąga. Jest fantastyczny - bez ości, idealnie wysmażony, z chrupiącą skórka, w towarzystwie jakiegoś smażonego cienkiego placka i dojrzałej limonki. Palce lizać. Sałatkę z kolendrą oddaję Markowi ;) A wina maja tam takie jak u nas ;)Tak naprawdę oboje padamy z nóg i nieco po 22:00 idziemy spać. Ale fajnie się było trochę rozruszać :)Przejechane: 24 km

Wyjazd do wygrania

Dobas

Wyjazd do wygrania

BZ WBK PRESS FOTO

Dobas

BZ WBK PRESS FOTO

HANNA TRAVELS

Female traveller in the Middle East: Jordan and Israel

A female traveller in the Middle East should tremble for her lives. Arabs want to buy her for camels, she can be sexually harassed in public, she has to tightly cover her body, and everywhere she spots minefields and tanks. The Middle East is pretty cool, isn’t it? Especially for women. I know that you know that I’m joking. Many […] Post Female traveller in the Middle East: Jordan and Israel pojawił się poraz pierwszy w Hanna travels.

Plecak i Walizka

Blondynka na Bliskim Wschodzie: Izrael i Jordania

Blondynka na Bliskim Wschodzie powinna drżeć o własne życie na każdym kroku. Arabowie chcą ją kupić za wielbłądy, zdarzają się publiczne macanki, trzeba przykrywać szczelnie ciało, a to wszystko podczas slalomu między polami minowymi i czołgami. Fajny ten Bliski Wschód, nie? Szczególnie dla kobiet. Wiem, że wiecie, że żartuję. Już wiele razy na blogu podkreślałam, że zakochałam […] Post Blondynka na Bliskim Wschodzie: Izrael i Jordania pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

Warsztaty foto 12-15 maja

Dobas

Warsztaty foto 12-15 maja

Zależna w podróży

Śląskie: Życie dzieje się pod ziemią

Chcę napisać tekst o podziemnych trasach turystycznych w Polsce. Konkretnie w województwie śląskim. No to mogę zacząć: Nie jest niczym odkrywczym skojarzenie Śląska z górnictwem. Zdaje się, że dzieci w przedszkolach w całej Polsce 4 grudnia nadal robią barbórkowe przedstawienia (mimo, że są z Wielkopolski), a górnik to jeden z...

Kolumbia 2016 - Dzień 4 - Welcome to the jungle!

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 4 - Welcome to the jungle!

01 marca 2016 - wtorekChyba przełączyliśmy się na tryb wakacyjny. Pomimo ambitnych planów wyszło jak zwykle i pobudka następuje koło ósmej. Obiecujemy sobie lekką poprawę w tej kwestii. Zastanawiamy się gdzie zjeść śniadanie, ale w końcu staje na naszym hotelu. Siadamy na tarasie i po chwili dostajemy wielkie porcje żarcia, jakby to był obiad. ryż z fasolą, pierś z kurczaka, arepa, ser, jajecznica, krakersy i słodka lurowata kawa. Dziwne, że nawet w tym regionie taką podają, mimo tych wszystkich pól dookoła.Powoli się pakujemy i przyprowadzamy moto pod hotel. Poświęcamy nieco czasu na drobne prace serwisowo -optymalizacyjne. Marek podłącza sobie gniazdo zapalniczki, zęby miał ładowanie do telefonu służącego za nawigację. Ja przerzucam SPOTa na prawego gmola, a na jego miejscu na kierownicy montuję nawigację. próbuję też jakoś dorzucić uchwyt do kamerki, ale mam o jedna przedłużkę za mało więc niestety ujęć z motka nie będzie. Za to przymocowuję kamerę do kasku i za pomocą aplikacji w komórce ustawiam ją tak, żeby ani nie filmowała przedniego koła, ani nieba, czyli, żeby było optymalnie.Czas na wyjazd. Niestety przyblokowała nas ciężarówka i żeby wyjechać musimy pokonać krawężnik i przejechać parę metrów po deptaku.Kierujemy się na południe, gdzie mapa pokazuje drogę linią przerywaną, więc może być wesoło. Asfalt jednak okazuje się najlepszy, jaki do tej pory widzieliśmy - równiutki, gładziutki, jakby położony zupełnie niedawno. Marek nie kryje zdumienia, komentując tę sytuację. Zatrzymujemy się co chwilę chłonąc i fotografując zieleń pobliskich gór. Ja jeszcze lekko mocuję się z etui na nawigację, które mi się trochę telepie i przekręca. Dokręcam kilka śrubek i jest jakby lepiej.Komentarz oczywiście padł nie w porę, bo chwilę potem asfalt zmienia się w szutrówkę. Czasami lepszą, czasami gorszą. Mając w pamięci brak jakichkolwiek narzędzi jedziemy raczej ostrożnie - nasze motki to nie enduro i o jakaś gumę na kamieniu jest dość łatwo. W dodatku na co bardziej wymagających podjazdach muszę pamiętać o tych nieszczęsnych biegach - żeby sobie nie zredukować do luzu, bo wtedy może być niewesoło. Dżungla dookoła jest powalająca. Jest soczyście zielono, gęsto, że bez maczety nie da się przejść. Co chwilę zatrzymujemy się na fotki. A to przy wodospadzie, a to przy strumyku, a to tak po prostu wśród zieleni. Motyle w brzuchu - dosłownie i w przenośni ;) Jeden motyl był naprawdę fascynujący - wielkości dłoni, majestatycznie i powoli machał białymi skrzydłami, które opalizowały na fioletowo.Przez ciągłe postoje powodowane zachwytem na pięknymi okolicznościami przygody droga idzie masakrycznie powoli. Większe tempo wyzwala w nas jedynie niebo, które zasnuwa się ołowianymi chmurami - nie chcemy moknąć, więc wrzucamy drugi/trzeci bieg i przejeżdżamy na drugą stronę gór - tam jest w miarę bezchmurnie.Przejeżdżamy kilkanaście kilometrów i znowu lądujemy na asfalcie i w większym ruchu. Chociaż dzisiaj już nie jest tak, że wszyscy nas wyprzedzają, czasami udaje się wyprzedzić jakiegoś lokalesa, co oznacza jedno - coraz lepiej czujemy jazdę w tutejszej rzeczywistości.Na rozstaju dróg stajemy na kawę. Znowu jest lurowata. Zauważyliśmy, że podają ją ze słomką - przecież picie wrzątku w taki sposób to najlepsza droga do poparzenia podniebienia. a może to po prostu mieszadełko?Jazda w tumanach spalin wyrzucanych przez ciężarówki na głównych drogach i wyścigi z nimi średnio nam leżą, więc ustalamy, że jedziemy w kierunku Manizales drogami bardziej bocznymi, pokręconymi, ale o potencjalnie mniejszym natężeniu ruchu.Przekraczamy rzekę i znów cieszymy oko zielonymi górskimi krajobrazami, bambusowymi lasami, bananowymi i kawowymi plantacjami i drogą z przyjemnymi winklami, od których nie ma odpoczynku. Trafiamy na skupisko jakichś paskudnych padlinożernych ptaków, które okupują kilka drzew - w dolinie jest jakieś wysypisko, więc wszystko jasne, co tu robią.Na przedmieściach Manizales tankujemy motki, choć wskazówka poziomu paliwa u mnie nawet nie drgnęła i po przejechaniu prawie 300 km dalej pokazuje maksimum.Przejazd po mieście to korrida, chaos i walka o swoje. Ale w końcu udaje się wyjechać na kolejną mniej uczęszczaną drogę, choć dalej pokręconą jak spinacz biurowy.Przejazd przez kolejne większe miasto - Pereira - jest już łatwiejszy, ale dalej jest to walka.Do naszego dzisiejszego celu - Salento - mamy jakieś 30 km. Jest prawie zachód, a niebo zasnuwają ciężkie ciemne chmury. Czy damy radę wygrać wyścig z deszczem? 14 km przed celem wiemy, że nie damy rady, bo zaczęło lekko kropić. Nawet lokalesi zatrzymują się, żeby ubrać przeciwdeszczówki, więc bierzemy z nich przykład. Ja w moim kondomie na ten wyjazd wyglądam jak w białej sukience. Albo jak jakiś pracownik fabryki chemicznej, czy inny ufoludek. Zakładam też lekko za dużą kamizelkę odblaskową, która jest obowiązkowa do jazdy po zmroku. Marek to olewa i  nie zakłada swojej, ale za to on ma obowiązkowe odblaski na kasku - numer rejestracyjny motocykla (choć w jego przypadku niezgodny z tym na tablicy ;)), a ja nie.Deszcz bardziej postraszył niż faktycznie popadał, ale przynajmniej było nam ciepło i sucho. Wraz z ciemnością nadeszła też mgła lub chmury, które nieco utrudniały zakręcony podjazd do miasteczka.Wjeżdżamy do centrum Salento. Jest jak w Jardin: plac z deptakiem i kościół. Marek idzie na rekonesans, a ja zdejmuję przeciwdeszczówkę, bo tu nie pada i jest dość ciepło, mniej więcej jak u nas w maju lub czerwcu wieczorem ;) Mimo podobnego układu, tu nie jest tak klimatycznie jak poprzedniego dnia. Widać, że to miejsce jest bardziej komercyjne i turystyczne. Więcej też "białych".Przychodzi Marek z wiadomością, że znalazł hotel, jakieś 300 metrów stąd, w bocznej uliczce - za 80000 COP za pokój, ale ze śniadaniem i motki można zaparkować na miejscu. Ciut drogo, ale biorąc pod uwagę, że to lokalne "Zakopane", to nie marudzimy. Po chwili parkujemy motki w części restauracyjnej Hostal Vincente i lokujemy się w dość przyjemnym pokoiku z kiczowatym obrazkiem z palmą na tle czerwono-fioletowego nieba.Szybki prysznic i jesteśmy gotowi na podbój miasta. Pora na kolację, więc szukamy knajpki, która nas zachęci do zjedzenia właśnie tam. znajdujemy takową, przed nią koleś podaje nam menu, wygląda dobrze, choć ceny lekko wysoki ale znowu - nie marudzimy. Wtedy naganiacz prowadzi nas w uliczkę obok i wskazuje na jakiś night club i ze to tam. Nieee, nie chcemy takiej knajpki, więc rezygnujemy i wchodzimy do tej, która przed chwila nam się spodobała. Niestety zamykają już kuchnię i nie zjemy. Szkoda. Inne zauważone przez nas knajpki to albo fastfoody albo jakieś takie niezachęcające molochy. Decydujemy się na jeden z nich, a w nim na hamburgera. Ten jest jednak średni, ale za to z namiastką warzyw, których tutaj zaczyna mi brakować - plastrem zielonego pomidora.Na wieczorne piwko i pogaduchy o wrażeniach dnia idziemy do do knajpki na rogu, gzie leci głośna muzyka odtwarzana z winyli. Stolik mamy na chodniku, który ma ciekawy wyżłobiony wzór. Możemy podpatrzeć wieczorne życie miasteczka :)Znowu nie wiedzieć kiedy robi się późno, więc wracamy do pokoju i poświęcamy czas na codzienne obowiązki m.in. pranie. Rozwieszamy je na balustradzie przed pokojem, ale pani gospodyni się to nie podoba i gdzieś je przenosi. Mam nadzieję, że rano je odnajdziemy...Przejechane: 239,7 km

Kolumbia 2016 - Dzień 3 - Kraina kawy

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 3 - Kraina kawy

29 lutego 2016 - poniedziałekDroga jest pozawijana jak paragraf. Same zakręty. Jak ktoś ma chorobę lokomocyjną, to ma przerąbane. Mimo tego autobus jedzie całkiem żwawo. Około drugiej w nocy zatrzymujemy się na postój - zmianę kierowców i krótką przerwę dla tych, którzy zdążyli zgłodnieć. Spora ilość autobusów na parkingu i wielka samoobsługowa stołówka świadczą, że to popularne miejsce postoju. Postanawiamy rozprostować nogi i sprawdzić "jak pachnie powietrze". Schodzimy z pięterka autobusu, wychodzimy na zewnątrz i... szok temperaturowy - jest 27 stopni i ogromna wilgotność. Może jednak wrócić do klimatyzowanego autobusu? Zwłaszcza, że znajduję wielką naklejkę na jednym z okien z hasłem do pokładowego wifi... lepiej późno niż wcale :) Korzystam też z kibelka, bo na pewno podczas jazdy po zakrętach będzie to nie lada wyzwanie. Kręcę się trochę tu i tam, ale wracam do autobusu i sprawdzam co słychać w świecie. W końcu Polska budzi się do życia o tej porze. Autobus rusza bez żadnego ostrzeżenia i powoli toczy się po parkingu. Zerkam na siedzenie obok - jest puste. Gdzie jest Marek? Czy to możliwe, że odjechaliśmy bez niego? Nie widzę go nigdzie za oknem w okolicy baru. No dobra, jest dorosły i doświadczony w podróżach, chyba ogarnia temat odjazdów autobusów... A co jeśli nie? Kurde. Lekko spanikowana rozglądam się po piętrze autobusu. Nie ma go. Idę sprawdzić piętro niżej. Też nie ma. Drzwi autokaru są zamknięte (i pewnie na nowo zaplombowane). Pani z obsługi patrzy na mnie dziwnie i o coś pyta (pewnie o co mi chodzi). Ech, jak tu wytłumaczyć, że brakuje jednego pasażera? Umiem powiedzieć "amigo" ale to raczej nie odda tego co mam na myśli... Pani (jak i większość pasażerów) patrzy na mnie z politowaniem, więc decyduję się na odwrót i wchodzę na piętro autobusu pomyśleć co dalej. Idę na swoje miejsce, a wtedy Marek wychodzi z autokarowego kibelka... Aha, tam się schował...Do Medellin dojeżdżamy godzinę przed czasem. Jest jeszcze ciemno, ale po światłach widać, że miasto położone jest jakby w siodle między dwoma wzgórzami (i oczywiście na te wzgórza się wylewa). Pomimo wczesnej pory - jest dobrze przed szóstą rano - ruch jest bardzo duży. Dojeżdżamy na dworzec autobusowy i wypakowujemy się z autokaru. Zamieniamy czerwone zawieszki z numerkami na nasze bagaże i schodzimy do budynku dworca. Mamy 4 godziny do odbioru motocykli, więc kupę czasu. Siadamy sobie na spokojnie na ławeczce i na zmianę idziemy do dworcowych łazienek na poranna toaletę. W sumie marzę o prysznicu, ale na ten luksus będę musiała jeszcze poczekać. Marek idzie też na mały rekonesans - gdzie można coś zjeść i poczekać. W efekcie schodzimy jeszcze piętro niżej do jednej z dworcowych kafejek. zaspokajamy głód czymkolwiek co można kupić o tej wczesnej porze - w moim przypadku jest to croissant na ciepło (taki w worku foliowym, wrzucony do mikrofalówki, więc raczej uparzony niż chrupiący), sok z pomarańczy i lurowatą kawę w plastiku. Może to taka dworcowa odmiana, bo w sumie w Kolumbii spodziewałabym się tej sławnej na cały świat aromatycznej i smacznej kawy. W sumie rzadko pijam kawę, ale skoro już tu jestem, to będę ją pić.Przeglądamy mapy i przewodnik ustalając plan an dziś. I ustalamy, że skoro te autobusy między Medellin a Bogotą są takie sprawne, to może przedłużymy o jeden dzień jazdę? Oczywiście jeśli Harry przedłuży nam wynajem motocykli. Trzeba też wymienić trochę kasy, żeby zapłacić Harremu za motki,. Kaucję dostanie w USD. Marek idzie na zwiad celem znalezienia kantoru. Nie ma go dłuższą chwilę. Jak wraca, to mówi, że był w banku, ale tam nie wymieniają, ale piętro wyżej jest Western Union i tam po dobrym kursie można wymienić. Trzeba mieć paszport, podać jakieś dane dot. zamieszkania w Kolumbii i pokwitować odciskiem palca. 400 USD będzie optymalną kwotą. Żwawo pokonuję stopnie schodów i widzę szyld WU. Podchodzę do drzwi, ale nie mogę ich otworzyć. Na pomoc przychodzi facet, który puka w szybę, a wtedy brzęczek oznajmia, ze można wejść. Mój "wybawca" jest ubrany w niebieska koszulę i ciemne spodnie, ma kamizelkę kuloodporną, przepasaną przez tułów czarną torbę i spory rewolwer w prawej ręce. Aha. Rzut oka na hall, a tam jego kompan, podobnie ubrany, ale zamiast rewolweru w jednej ręce, w obu trzyma shotguna i kręci głową na prawo i lewo, jak prezydent podczas przemówień, lustrując korytarz na prawo i lewo. Aha. To może ja przyjdę później? W sumie nie wiem, czy to, że oni tu są go gwarantuje bezpieczeństwo, czy raczej spodziewają się jakiejś krwawej jatki? Kolo z rewolwerem "wpycha" się do kolejki i zostawia pani w kasie zawartość czarnej torby dostając w zamian świstek papieru, po czym wychodzi, i oddala się korytarzem, a za nim kolega z shotgunem. Uff. Jeden z panów z kolejki mówi mi, że muszę sobie pobrać kwitek z numerkiem. Oczywiście nie rozumiem co mówi, ale wnioskuję po urządzeniu, na które wskazał i po kwitku, który trzyma w ręku. Kolejka idzie dość sprawnie, choć ten sam pan nieco ją wstrzymuje siląc się na jakieś konwersacje z kasjerką. W końcu moja kolej. Daję pani w milczeniu 4 papierki i paszport. Ona o coś pyta, ale nawet nie muszę udawać, że nie rozumiem, więc po chwili mam w ręku kupkę waluty - około milion dwieście tysięcy COP. Kwituję odciskiem palca (innego niż na lotnisku ;)) i wychodzę. Kilo siana - gdzie to schować, żeby nie buchnęli, ani żeby nie zgubić? A gdzie schować karty kredytowe? I euro? Dolarów się t tak zaraz pozbędę na kaucję, ale reszta forsy?Schodzę na dół, Marek właśnie koczy śniadanie właściwe, które poleca. Właśnie otworzyli koejna knajpkę z lepszym wyborem jedzenia. A co tam, zjem i ja. Po chwili na stoliku ląduje jajecznica z plackeim kukurydzianym z serem i kakao. Taki zestaw. Marek dzwoni do Harrego. Chwilę później jedziemy już żółta oficjalną taksówką. Miasto nieco inne niż Bogota, choć ruch uliczny tak samo zwariowany. A za niedługo będziemy musieli mu sprostać. Taksówka podwozi nas na właściwą ulicę, ale nie możemy zidentyfikować numeru. W końcu się udaje. Taksówkarz dostaje zapłatę, a my witamy się z Harrym i wchodzimy do kliniki weterynaryjnej. Zostawiamy rzeczy, które natychmiast zostają "przejęte" przez lokalne koty i idziemy obejrzeć motki. Są  jakieś 300 metrów dalej, w garażu.Dwa białe motki. Motorynki. hulajnogi. Bajaj Discover 150 ST. Wyglądają dobrze, maja lekkie otarcia tu i tam, na licznikach ok. 7,5 tysiąca km. Jeden z kuferkiem, drugi bez. Kuferkowy trafia do mnie, bo Marek ma lepszy mały plecak na podręczne drobiazgi. Motki mają świeżo wymieniony olej i sa po przeglądzie i wg zapewnień Harrego nic im się nie stanie. Na pytanie, czy da nam jakieś narzędzia (takie były ustalenia) odpowiada, że nie, bo i tak nic się nie stanie. Aha, czyli mamy kilka podstawowych drobnych narzędzi, ale o np. łyżce do opon czy kluczach do kół możemy zapomnieć. Na szczęście mam trytytki i taśmę McGyvera. Damy radę ;)Wracamy do kliniki załatwić papierologię i przepakować się. Motki zostają na razie w garażu. Dopełniamy formalności, przedłużamy najem motocykli o jeden dzień i każde z nas wyskakuje z miliona COP. Dodatkowo w ramach 500 dolców kaucji, ja wyskakuję z 300 a Marek z 200, bo żadne z nas nie ma  "pięćdziesiątek". Przepakowujemy rzeczy - z bagażu wreszcie wywalam kask, spodnie moto i camelbaka, a dopakowuję mały namiot od Marka. Dodatkowo decyduję, ze nie biorę ze sobą dżinsów, polara i jeszcze kilku drobiazgów, bo uważam, że się nie przydadzą.Przepakowani i przebrani taszczymy bety pod garaż. Już jestem spocona, bo jest prawie południe. Podobno powinno padać, ale nie pada, za sprawą El Niño. Może i dobrze - nie lubię jak jest gorąco i pada. Na szczęście w garażu jest dość chłodno. Mocujemy bagaże, co zajmuje chwilę i na pewno odbiega od optymalności, ale to przybędzie z czasem - pod koniec wyjazdu będziemy mistrzami w tej dziedzinie. Uzbrajam motek w SPOTa. niestety na kierownicy jest malutko miejsca i nie mam już gdzie przymocować nawigacji. Prowadzi Marek, ale chciałabym chociaż zapisywać trasę. No cóż, trzeba będzie pomyśleć.W końcu jesteśmy gotowi, żeby wyjechać. Harry jeszcze prosi, żebyśmy podjechali do sąsiadującego z klinika warsztatu, bo chce sprawdzić, czy lekki wyciek oleju spod korka w motku Marka to coś poważnego czy pozostałość po wymianie oleju.Wyjeżdżamy z garażu. Ja pierdziu, nie umiem jeździć!!! Jakie to lekkie!!! Skręca w miejscu!!! Motek kiwa się na prawo i lewo. Zero stabilności. A tu trzeba się przeciskać między autami i być zdecydowanym!!! No i te biegi - luz na samym dole i wszystkie kolejne w górę. Oj, będę się mylić...Pierwsze 300 metrów za mną. Dwa tysiące kilometrów przede mną. Boszzz.... Motki zostają sprawdzone przez mechanika. Naklejam na mojego kolumbijską naklejkę, daję też jedną Markowi, ale ten jej nie nakleja. Proszę Państwa, oto miś. Tzn. Bzyczek:Dostajemy od Harrego ostatnie koordynaty i kierujemy się na stacje benzynową, bo w moim moto nie ma zbyt wiele paliwa. Po kilometrze jest stacja - tankujemy, ale jeszcze nie ruszamy w trasę - czas na kawkę i zalanie camelbaka. Kawa znowu jest lurowata. OK, może to taka stacyjna odmiana... Za to nie ma zwykłej wody mineralnej, są tylko jakieś bezkaloryczne smakowe, bardzo słodkie. Nie marudzę i zalewam taką jedną do bukłaka.Ruszamy! Na południe. Ruch jest spory, ale szybko się do niego przyzwyczajamy. Po prostu nie można się wahać i jakoś pójdzie. Jest ciepło, więc uwaga jest przez to nieco upośledzona,  ale dzielnie walczymy. Przy wyjeździe z Medellin się chyba nieco gubimy, ale w końcu trafiamy na właściwą drogę. Opony fajnie kleją się do asfaltu, jazda wchodzi coraz lepiej, a moto "mniej się kiwa". Chyba przyzwyczajam się do jego małej masy i żywej reakcji na każdy mój ruch (z wyjątkiem naciskania na hamulec i dodawania gazu ;)) Po kilkunastu kilometrach zaczyna padać. najpierw lekko mży, więc jedziemy dalej. Ale po chwili zaczyna mocniej padać, więc wbijamy się na jakiś chodnik, pod daszek, a ja nawet dokuję się w jakiejś kafejce internetowej.Deszcz jak zwykle ma trzy fazy. Pada - mży - pada - mży - pada - przestaje. Te tropikalne mają jeszcze jedną zaletę - jest ciepło i pada krótko (w porze suchej lub przejściowej, bo w deszczowej jest jak w filmie "Forrest Gump": "Pewnego dnia, jak zaczęło padać, tak lało przez cztery bite miesiące"). Jedziemy więc dalej, uważając lekko na śliski asfalt (choć dramatu nie ma) i białe linie, które w tym przypadku są żółte.Jazda po głównych drogach, zwłaszcza w okolicach większych miast, to walka z ciężarówkami. Jeżdżą one tutaj dość szybko, ścinają zakręty, bo wolą jechać rozpędem niż piłować na niskim biegu. W efekcie albo jest je dość trudno wyprzedzić, albo kąsają na winklach, bo mają założony tempomat na 80 km/h. Przez to często nie mieszczą się na swoim pasie i zahaczają o ten przeciwny. Jeśli tak wyglądała jazda autobusem z Bogoty, to dobrze, że spałam...Robi się coraz ładniej, I pogodowo i krajobrazowo. Nieco zgłodnieliśmy, więc przyczajamy przydrożną knajpkę i stajemy w niej na popas. Menu jest wypisane kolorowymi literkami na ścianie. Jeden z lokalesów sączący piwko tłumaczy nam to na angielski. Zamawiamy to, co je pan ze stolika obok, bo wygląda optymalnie. Niestety okazuje się, że pan je drugie danie z zestawu i w dodatku zjadł go już większość, a przed nami lądują porcje co najmniej jak dla tirowców. Spory talerz rybnej zupy (niestety doprawionej kolendrą, więc nie zjadam zbyt wiele) i jeszcze większe drugie danie podane nawet nie na talerzu a na półmisku - kurczak, ryż, fasola, jajko sadzone, coś ziemniakopodobnego i odrobina surówki z kapusty. Uff.Całość kosztuje jakieś śmieszne pieniążki. I to jest fajne. Autentyczne. Tak samo jak autentyczny jest otaczający folklor. Tu akurat kibelek - damski to muszla, bez żadnej spłuczki,  za blaszanymi drzwiami, zamykanymi tylko od zewnątrz. Męski to po prostu pisuar we wnęce, w której przez większość naszego pobytu wyleguje się pies. Ręce można umyć w stojącej obok beczce z deszczówką.Nie ma czasu do stracenia. Jedziemy dalej. Coraz bardziej czuję jazdę Bzyczkiem. Drzewa mają bajecznie kolorowe kwiaty - żółte, fioletowe, różowe, czerwone. Pojawiają się "płaskie" palmy wyglądające jak wachlarz, jak i palmy bananowe z kiściami owoców opakowanych w niebieskie worki. Jest coraz ładniej. Temperatura też robi się coraz bardziej przyjemna.Na zielonych wzgórzach widać plantacje kawy - nie dziwne, w końcu ten rejon słynie z upraw tej rośliny. Regularne krzaczki wyglądają niesamowicie. Niebo, pomimo chmur, stanowi kontrast dla ciemnej zieleni, więc fotki niestety nie wychodzą zbyt dobrze - albo prześwietlone, albo ciemne :(Zaczynam dostrzegać lokalne smaczki. Znaki drogowe informujące o zakrętach są bardzo precyzyjne - zaokrąglone strzałki mówią o łagodniejszych zakrętach, kanciaste o tych ostrzejszych. Choć to, że są podziurawione od kul lekko zastanawia. Przy drogach jest sporo kapliczek. Na przykład Matka Boska Energooszczędna od Żarówek. Zresztą, jest to bardzo katolicki kraj, o czym np. świadczą szyby w autobusach i busikach wyklejone obrazkami Świętej Rodziny, różańcami itp.Dojeżdżamy do Jardin, celu naszej dzisiejszej podróży. Kierujemy się na centrum, bo "tam musi być jakaś cywilizacja". Skutkuje to przejechaniem kilku uliczek pod prąd, o czym próbują nam powiedzieć lokalesi, ale nie bardzo to nikomu w sumie przeszkadza. Stajemy na głównym placu. Kwadratowy deptak, na jednej ze ścian placu - kościół. Klasyczne hiszpańskie w stylu małe miasteczko. Marek w przewodniku szuka informacji o Jardin i jego bazie noclegowej.W końcu znajdujemy hotel - przy placu, przy kościele. Marek idzie go sprawdzić. Jest skromnie, normalnie, ale czysto (co zresztą podkreśla właściciel kilkakrotnie). Za 20000 COP od osoby mamy super miejscówkę. Co prawda motki, dla bezpieczeństwa, trzeba zaparkować na oddalonym o kilkaset metrów parkingu miejskim (5000 COP za dobę), ale jest OK. Hotel obok jest za dwa razy tyle, rzeczywiście lepszy i z możliwością zaparkowania gdzieś na dziedzińcu, na co niechętnie zgodziła się obsługa, ale zostajemy przy pierwszej opcji. Jest bardziej swojsko. Nawet jeśli nie ma ciepłej wody pod prysznicem ;)Odświeżamy się i idziemy na plac. Rozstawiły się tam stragany z jedzeniem, więc próbujemy tego i owego, bo na nic konkretnego nie mamy miejsca po obfitym obiedzie. Jest więc arepa (placek z mąki kukurydzianej) i buñuelos (takie niesłodkie jajowate lub okrągłe "pączki" o lekko serowym posmaku, smażone na głębokim tłuszczu).Zaczyna lekko padać, więc wchodzimy do kościoła. Z zewnątrz jest naprawdę fajny. W środku trwa remont i figury świętych są przykryte zielonymi płachtami, a aniołki są trochą w stylu bondage...Siadamy pod parasolem w knajpie koło kościoła i zamawiamy piwo. Dzisiaj Aguila. I gadamy o wrażeniach z jazdy i dzisiejszego dnia. Obsługa pyta, czy ryczaca z głośników muzyka nam odpowiada, czy maja zmienić. Lecą latynoskie piosenki, pewnie ichniejsze "disco polo", ale niech leci. To też część lokalnego folkloru :)Czas się zwijać spać. Jeszcze tylko robimy pierwsze pranie, które wywieszamy w pozbawionym szyb oknie. Miasteczko gra w tle, a my regenerujemy się przed jutrzejszym dniem.Przejechane: 140,8 km(Mapka nieco koślawa, bo z późno włączonego SPOTa, Zumo siedział grzecznie schowany w plecaku.)

Kolumbia 2016 - Dzień 2 - Bo co? Bogota

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 2 - Bo co? Bogota

28 lutego 2016 - niedzielaLekki jet-lag daje znać o sobie. W końcu to 6 godzin różnicy czasu. Budzę się o 5 rano, ale zamykam ponownie oczy i dosypiam do ósmej. Zresztą, nie ma nic innego do roboty, bo internet jakoś przestał działać.Dzień właściwy zaczynam od prysznica. Potem hostelowe śniadanie (za 8000 COP) - jajecznica, grzanki, banan, truskawki, jakiś różowy owoc smakujący jak połączenie gruszki z brzoskwinią z twardymi małymi pesteczkami, do tego kawa, a dla chętnych płatki i mleko. Całkiem przyzwoicie.Zmieniamy nieco konfigurację zapakowania i korzystamy z faktu, że doba hotelowa kończy się o 11 - idziemy na mały spacer. Tzn gubing, bo obojgu z nas taka forma zwiedzania pasuje - bez ciśnienia. ulice są trochę puste. Jeszcze. Snujemy się po pustych uliczkach. jest trochę śmieci, a mury upstrzone są graffiti - zarówno bazgrołami sugerującymi nie do końca bezpieczne tereny, jak i małymi (nie w sensie rozmiaru bynajmniej) "dziełami sztuki".Bogota wprowadziła ciekawe rozwiązanie - w niedziele centrum jest zamknięte dla ruchu samochodowego (taksówki i autobusy jeżdżą, ale mam wrażenie, że nie wszędzie tam, gdzie w dni powszednie), więc ludzie poruszają się pieszo i na rowerach. Co ciekawe, w niedziele wszystkie muzea są darmowe, co sprzyja "ruszeniu w miasto".Idziemy na główny plac starej części miasta. Tam jest trochę więcej ludzi, oraz gołębie - zupełnie tak samo upierdliwe jak "u nas".Na placu zagaduje nas policjant w jaskrawej kamizelce - standardowo - skąd jesteśmy i takie tam. Namawia na wizytę w muzeum policji. Sprawdzamy czas - mamy ponad godzinę - ok, jest plan, to z niego korzystamy.Dwie ulice dalej znajdujemy właściwe miejsce. Dostajemy przewodnika - Brayana - który mówi po angielsku i oprowadza  nas po muzeum. Mamy okazję zapoznać się z historią kolumbijskiej policji, jej umundurowaniem i wyposażeniem, zobaczyć historyczne pojazdy, kolekcję broni (zaciekawia nas kolekcja policyjnych pałek i kajdanek ;)), mundury, a także zapoznać się z działalnością antynarkotykową, w tym całą historią i rekwizytami wiązanymi z Pablo Escobarem (m.in,. broń, zegarek, biurka ze skrytkami na kasę, telefony satelitarne i maszynki do liczenia pieniędzy, których miał podobno więcej niż kolumbijskie służby). Jest też złocono-srebrzony Harley i spluwo-gitara rodem z "Desperados". Brayan opowiada o wszystkim z dużą dumą i przejęciem.W jednym miejscu trochę sprowadzamy go na ziemię, zgłaszając reklamacje co do wyglądu polskiej flagi. Obiecuje nam, że niedługo będzie prawidłowa.Pytamy o bezpieczeństwo w Kolumbii i  w samej Bogocie - czy rzeczywiście jet tak źle, jak się to przedstawia? Otóż i tak i nie. Rzeczywiście, są miejsca, gdzie nie należy się pojawiać, takie, do których nawet lokalesi nie chodzą. W Bogocie taka niechlubną sławę ma oddalony zaledwie o przecznicę "Bronx" - tam lepiej nie bywać. Dlaczego? Na to pytanie odpowiedzią filmiki na YT - wystarczy wpisać "Bronx Bogota" i obejrzeć serię filmików pokazujących przestępstwa wszelkiej maści i to jak policja sobie z nimi radzi (np nagrania z kamer przemysłowych). Ale w zasadzie w dzień, przy zachowaniu normalnej czujności i ostrożności, większość miejsc nie różni się od innych miejsc na świece. Jeśli chodzi o transferowanie się po kraju - też już jest bezpieczniej. Porwania turystów są ekstremalnie rzadko, bo jest "zawieszenie broni" między rządem a wszelkimi organizacjami bojowymi. No, zobaczymy jak to będzie.Maszerujemy szpagatami do hostelu, bo jesteśmy już lekko spóźnieni na check-out. Pakujemy się do końca i wymeldowujemy, zostawiając bagaże na recepcji. Idziemy na dalsza część zwiedzania. Czas na drugie śniadanie, więc wstępujemy do owocowej kafejki. Ja zamawiam gęsty i pyszny sok z mango, a Marek sałatkę owocową. Z serem. Bardziej żółtym niż białym, choć trochę przypominającym mozarellę. Ciekawe połączenie.Mamy misję na zakupienie doładowania do telefonu Marka. Polski roaming mu nie działa, a zakupiony prepaid jest pusty. Nie jest to łatwe, bo system doładowań jest tam wybitnie pokręcony. W dodatku jak pytamy (tzn. Marek pyta, bo ja ani słowa po hiszpańsku nie umiem) o doładowanie to w sklepikach oferują na ładowarki... w sumie logiczne... ;)Idziemy jakąś główniejszą ulicą, pełną pieszych i rowerzystów. Nie potrafię powiedzieć, czy mi się tu podoba. Chyba nie. Albo jeszcze nie. Muszę się przyzwyczaić. Zaglądamy tu i ówdzie, odnotowujemy ciekawe pojazdy czy fajne budowle, ale jakoś tak jest... syfiaście... Wnętrza kościołów są dużo mniej ozdobne niż "u nas" i w sumie niczym nie powalają. Jest trochę jak w południowo-zachodniej Europie.Marek w małym sklepiku/punkcie ksero w końcu kupuje doładowanie. Niestety nie może robić żadnych telefonów zagranicznych, więc trochę kiepsko, ale mam do niego kontakt jednostronny w razie W.Były owocki, to może czas na coś konkretniejszego. Siadamy w wielkiej cukierni i zamawiamy co nam się podoba. W efekcie dostaję słoną bułkę ze skwarkami, choć wcale na taka nie wyglądała ;)Zarządzamy odwrót, bo kolejne miejsce, na naszej liście do zobaczenia jest po drugiej stronie centrum. Jako, że jest coraz więcej ludzi, to i na ulicach dzieje się więcej. Są wszelkiej maści atrakcje - stragany z owocami i sokami, przebierańcy, grajkowie, tancerze, malarze. Są też wyścigi świnek morskich.Skręcamy w ulicę, na której wreszcie jeżdżą jakieś samochody. Za to chodnik, to jeden wielki targ wszystkiego. Można kupić używane buty, telefony, telewizory, zabawki, a nawet głowę byka.Człapiemy pod górę, zęby dostać się do dolnej stacji kolejki na wzgórze Monserrate. Można wybrać kolejkę linową lub linowo-szynową. Postanawiamy jechać w górę jedną,a w dół drugą.Wagonik wywozi nas na 3150 m n.p.m. Pod nami roztacza się panorama Bogoty. Miasto wylewa się poza horyzont. Nic dziwnego - 8 mln mieszkańców, niska zabudowa (poza kilkoma wieżowcami). Końca nie widać.Na wzgórzu jest kościół o nijakim wnętrzu.Za nim jest ścieżka prowadząca jeszcze ciut wyżej. Ale najpierw trzeba się przebić przez cepelię.Potem jest strefa gastro, kusząca klientów wyszukanymi potrawami ;)Potem są bardziej knajpki z piwem niż jedzeniem. A na samym końcu można odetchnąć. Albo pojeździć na konikach.Kupujemy po piwku, siadamy w cieniu i rozkoszujemy się widokiem na dachy z blachy falistej i zielone góry, które będziemy niebawem przemierzać (nie te konretnie, ale takie jak te).Czuć że jest chłodniej na tej wysokości. W dodatku czujemy, ze nas zjarało. Niby słonko takie przydżumione, ale na wysokości ponad 2500 m n.p.m. opala nie wiedzieć kiedy. A ja w ostatniej chwili wypakowałam z bagażu krem z filtrem ;) Marek wziął, ale jak każdy facet - babrać w kremach się nie lubi - więc nie zastosował go rano.Powoli czas wraca - jest już późno, a trzeba jeszcze coś zjeść, zanim ruszymy w dalsza podróż. Wracamy przez strefę gastro i mimo pierwotnych chęci oszamania czegoś tu - odpuszczamy, bo ostatnie kolejki w dół ruszą już niedługo, a głupio byłoby się na nie spóźnić.W dół jedziemy po szynach. Niestety niewiele widać, bo stoimy gdzieś w środku, więc pozostają tylko fotki cyknięte "z góry".Placyk, na którym wczoraj siedzieliśmy, powoli zapełnia się ludźmi.Kanjpka "Szary kot", do której się kierujemy ma fajne menu, ale zaporowe ceny. Wybieramy więc okołohostelową wegetariańską restaurację, która za dodatkową opłatą dorzuca do mojego dania (czyli omleta z pomidorkami, serem ricotta i mozarella i zielonymi liśćmi - ni to szpinakiem ni bazylią) trochę kurczaka.Bierzemy z hostelu rzeczy i przejmujemy taxi, które właśnie kogoś przywiozło. Jedziemy na dworzec autobusowy. Zajmuje to kilak chwil, bo Bogota korkiem stoi, ale mamy zapas czasu. Na dworcu kupujemy bilety do Medellin na linie Bolivariano (65000 COP) i udajemy się do poczekalni. Przy wejściu na salę trzeba okazać bilet. W środku jest trochę przygnębiająco. Są rzędy metalowych krzesełek i sklepiki fastfoodowe. Ale toalet nie ma. Trzeba wyjść do hallu. Żeby ominąć kontrole można to zrobić przechodząc przez jeden sklepo-bar. Wymykamy się więc tak, raz jedno, raz drugie, żeby coś tak kupić sobie na drogę i skorzystać z kibelka "na debet"W końcu można się przenieść do autokaru. Bagaż jest oznaczany zawieszką, a podróżny dostaje jej część jako kwitek potrzeby do odbioru w miejscu docelowym. Nasz autokar to dwupiętrowy dość nowoczesny autobus. w środku jest sporo miejsca na nogi (na tyle, że ja nie dosięgam do podnóżków), a siedzenia rozkładają się prawie do poziomu, choć brakuje jakiejś siateczki czy kieszeni za poprzedzającym fotelem, zęby wrzucić tam drobiazgi jak np. butelka z piciem. W dodatku na pokładzie jest WiFi. Ale nie mogę się połączyć, bo nie znam hasła.Wszyscy są na pokładzie, bilety sprawdzone, a drzwi autobusu zaplombowane od zewnątrz. Z lekkim, 20-minutowym opóźnieniem ruszamy w trasę do Medellin. To nieco ponad 400 km, ale jazda zajmie 10 godzin. Drogę mają umilić filmy na ekranach telewizorków. Ja wybieram sen.

Zależna w podróży

Turku: Opowieść o ludziach z wysp

-Mój mąż jest gdzieś na jeziorze. Jak wyjdziecie, to może go spotkacie. Zakładam na nogi buty trekkingowe, wtulam się w szalik i zimową czapę. Zakładam rękawiczki. A na nie drugie, narciarskie. W końcu głośno wciągam powietrze i wychodzę do lasu. Trudno powiedzieć, że Jill z Heikkim mają ogród. Nawet jeśli...

Poradnik: Jak wybrać dobry termos na górskie wędrówki?

With love

Poradnik: Jak wybrać dobry termos na górskie wędrówki?

Plecak i Walizka

Pustynia Negew: największa przygoda w Izraelu

W kilka miesięcy zjechałam Izrael wzdłuż i wszerz, poznałam go dość dobrze i zakochałam się w nim bez pamięci. Uwielbiam jego górzystą północ, rafy koralowe w Morzu Czerwonym, wyluzowany Tel Awiw, pełną historii Jerozolimę, zabytki, jedzenie, ludzi. Ale nic, NIC tak nie rzuciło mnie na kolana i nie dostarczyło tylu wrażeń co pustynia Negew. To […] Post Pustynia Negew: największa przygoda w Izraelu pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

HANNA TRAVELS

Negev Desert: the best adventure in Israel

During only few months I explored almost every part of Israel quite well and fell in love with this country. I adore his mountainous north, coral reefs in the Red Sea, relaxed Tel Aviv, Jerusalem full of history, monuments, food, people. But nothing, NOTHING impressed me as much as the Negev desert. That’s my number one. Read, find inspiration, go. […] Post Negev Desert: the best adventure in Israel pojawił się poraz pierwszy w Hanna travels.

Chasydzi. Leżajsk

droga/miejsca/ludzie

Chasydzi. Leżajsk

Zależna w podróży

Jedź ze mną do Włoch!

Jeśli śledzicie mnie na Facebooku, to wiecie, że jakiś czas temu zastanawiałam się nad zorganizowaniem wycieczki do Włoch. Propozycja spotkała się z waszej strony z bardzo fajnym odzewem. Wręcz stwierdziłam, że teraz już niemożliwe jest, byśmy nie pojechali! Niestety, pojawiły się problemy ze strony praktycznej. Sycylia okazała się bardzo skomplikowana...

Dmuchaj na zimne

Dobas

Dmuchaj na zimne

Kolumbia 2016 - Dzień 1 - Pierwsze wrażenia

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 1 - Pierwsze wrażenia

27 lutego 2016 - sobota3:15. Jeszcze dobrze nie zasnęłam, a już trzeba wstawać. No dobra, ja zasypiam w tempie ekspresowym, zanim położę głowę na poduszce, więc lekko przesadzam, ale nocka jest krótka. Poranne procedury startowe są "normalne". Łazienka, herbatka, śniadanko, zamówienie taksówki, wyrzucenie śmieci.Tym razem taxi trafia pod budynek bezbłędnie. Za to na lotnisku czekają mnie niespodzianki. Minęły czasy, kiedy służbowo latałam kilka razy w tygodniu i wiedziałam wszystko. Krakowskie lotnisko jest w przebudowie i można lekko zgłupieć. Pierwszy "zonk" - zrzucenie bagażu - niby się wyświetla, ale nie to... albo nie do końca jasno. Mam lecieć KLMem, a numerek wskazuje stanowisko dla Lufthansy. Potem okazuje się, że to numer bramki, a nie stanowiska check-in. Ale nie tylko ja popełniam ten błąd, więc chyba komunikaty na ekranach nie są do końca jasne. Nadaję mój 15 kilogramowy bagaż do Bogoty. Mam nadzieję, ze doleci. Pani jeszcze zerka na mój bagaż podręczny, że niby duży a samolot mały, ale w końcu macha ręką i mówi, że  "przejdzie". Swoją drogą, powinni ważyć bagaż wraz z pasażerem, bo ja plus moje bagaże (mimo, ze narzekam na swoją masę) często ważę (i zajmuję) mniej niż niektórzy pasażerowie "netto".W samolocie mam miejsce koło chyrlającej pani, mm nadzieję, ze się nie zarażę, bo co rusz kaszle albo soczyście ciągnie nosem.W Amsterdamie mam kilka godzin oczekiwania, ale nie na tyle, żeby przejechać się do centrum. Spędzam więc czas na lotnisku. Które - tez jest w niektórych miejscach w remoncie ;) Jem śniadanie, bo kanapka z serem zjedzona w samolocie już dawno została zapomniana. Potem robię rajd po sklepach, bo muszę kupić słuchawki - oczywiście zawsze się czegoś zapomina, tym razem zapomniałam tego. Ładuję też telefon w strefie opanowanej przez rozwrzeszczane dzieciaki.Czas na boarding. Po okazaniu karty pokładowej i dokumentów jeszcze tylko obwąchanie przez lotniskowego pieska i można lecieć. Świecie, przybywam!Lot jest poprawny, bez przygód. Karmią dobrze, serwują nawet lody. Nadrabiam zaległości filmowe. A w ogóle to siedzę w  "polskiej sekcji" przede mną para z polski, obok mnie Iwona z Lublina, mieszkająca w Belgii. Generalnie bardzo sympatyczne towarzystwo. Kolumbijczyk, siedzący jako trzecia osoba w moim rzędzie zarzeka się że kraj mi się spodoba i wszystko będzie super. No ba! Nie może być inaczej!Dolatujemy chwilę przed czasem, za to odbiór bagażu trwa wieki. Za szybą hali widzę Marka - przyleciał  jakieś półtorej godziny wcześniej i  na pewno zorientował się co-i-jak. W końcu mam bagaż, witam się z kolegą, wymieniam 300 dolców w lotniskowym kantorze (1 $ to ok. 3000 COP), co potwierdzam odciskiem palca i łapiemy żółta oficjalną taksówkę (ignorując naganiaczy do tych "lewych"), żeby zabrała nas do hostelu.Pierwsze wrażenie: jest ciepło. Obserwujemy ruch na drodze - jest dynamiczny. Nikt się nikim nie przejmuje, ale jednocześnie jakby każdy zna swoje miejsce, albo wie, gdzie je znaleźć. Motocykle filtrują ruch. Każdy jeździ w odblaskowej kamizelce i na kasku ma odblaskową naklejkę z numerem rejestracyjnym. Budynki wzdłuż ulic są różne, sporo to wieżowce, biurowce. Normalne duże miasto. W jednej dzielnicy ulice są "podejrzane", w innej zupełnie "normalne". Mury pokryte są mniej lub bardziej wyszukanym graffiti.Jedziemy do centrum historycznego, z mnóstwem wąskich jednokierunkowych uliczek, często dość stromych. Na jednej z nich jest spora wyrwa w jezdni i nasza taksówka z napędem na tył nie może sobie z nią poradzić, bo koła buksują na żwirze. Ale nikt nie trąbi, za to sporo osób chce pomóc i nas wypycha. Ale trwa to dobre kilka minut...Dojeżdżamy do hostelu Masaya, który wydaje się bardzo przyzwoity i fajnie zlokalizowany. Łóżko w czteroosobowym pokoju z łóżkami piętrowymi i wspólną łazienką to koszt 38000 COP. Meldujemy się, zrzucamy rzeczy, robimy drobny przepak kosztowności (no właśnie - gdzie nosić kasę lokalną? gdzie dolce? gdzie karty kredytowe? czy paszport ze sobą, czy zostawić w hostelu?) i wychodzimy na zasłużone piwko. Przy wyjściu udaje się na moment połączyć z hostelowym netem, żeby odebrać kilka wiadomości i wysłać te najpilniejsze.W okolicy jest większy placyk a na nim jakiś stand-up czy inny event, bo jest pseudoscena a przed nią siedzą dziesiątki, jeśli nie setki młodych osób. Jest też dużo policji, głównie na segwayach. Ludzie podjeżdżają w to miejsce często na motkach, klasy 100-200. W sklepiku kupujemy dwie puszki piwa (każde ok. dolara) i pytamy, czy można je pić w miejscu publicznym - pani odpowiada, że małe można, z dużymi i mocniejszymi alkoholami może być problem. Ale jest na to rada. Flaszki sprzedaje się wraz z papierową torba i plastikowymi kieliszkami. Pełna kulturka. Nie ma to jak napić się piffka w miejscu publicznym "pod okiem" policji.Lokalni "panowie żule", głównie starsze osoby, obojga płci, dbają o czystość i utylizują puszki, butelki i inne opakowania w mgnieniu oka do plastikowych worków. Młodsi czasami sępią kasę albo alkohol. Obok stoi straganik z  grillowanym plackiem kukurydzianym, który może być z rożnym. Zamawiamy na zapchanie na kolację po jednym, z kurczakiem i pomidorami. Jest mdły i niedoprawiony, ale kosztuje dolara, więc może być.Zmywamy się do hostelu. Tam pijemy jeszcze jedno piffko, przeglądamy mapy i gadamy o trasie. Mamy wstępny zarys. Modyfikować będziemy w trakcie. Około 23:00 lokalnego czasu (w Polsce 5:00 nad ranem) czyjemy się na tyle padnięci, że idziemy spać. Ja jeszcze biorę prysznic (sanitariaty bardzo OK i jest ciepła woda ;)) i zasypiam na pięterku łózka. to był długi dzień...

Wielkanoc w Paragwaju na blogu Ameryki

droga/miejsca/ludzie

Wielkanoc w Paragwaju na blogu Ameryki

Wesołych Świąt bez spoglądania na ekran telefonu i laptopa wszystkim życzę, a wcześniej zapraszam do obejrzenia relacji z obchodów Wielkanocy w Paragwaju.www.ameryki.blogspot.com

Republika Podróży

Największy jeździec Mongolii

// // // ]]> Nasz ostatni tekst opublikowany w magazynie Witaj w Podróży. Magazyn niestety z końcem 2015 roku zniknął ze sklepowych półek. Szkoda, bo był naprawdę wartościowym pismem z tematyki podróżniczej. Zachęcamy do lektury naszego tekstu o największym pomniku jeźdźca na świecie! Nasz tekst pt. „Największy jeździec Mongolii” w ostatnim numerze Witaj w Podróży. Większość państw na świecie ma swoich bohaterów, upamiętnianych zazwyczaj za pomocą różnego rodzaju monumentów. Czasami w ich wznoszeniu stawia się na ilość, innym razem na wielkość. A czasami na jedno i drugie. I tak oto, przemierzając Rosję, co i rusz napotykamy na pomniki Władimira Iljicza Uljanowa, znanego jako Lenin. Błąkając się po miastach Turcji, na każdym niemal rogu widzimy oblicze Mustafy Atatürka – twórcy współczesnego (świeckiego) oblicza tego kraju. W Polsce nie da się nie zauważyć rosnącego kultu naszego wielkiego rodaka Karola Wojtyły. Pomniki przedstawiające postać Jana Pawła II zdają się zdobić place i rynki każdego z nazych miast i miasteczek. Po upadku komunizmu, a wraz z nim Mongolskiej Republiki Ludowej, Mongolia szukała czegoś, czym mogłaby wypełnić schedę po bohaterach minionej epoki. Postanowiła sięgnąć do korzeni, do narodzin swojej świetności. I tak oto Temudżyn, nazwany potem Czyngis-chanem, wrócił do łask i stał się pierwszoplanową twarzą współczesnej Mongolii. Jakieś 50 km na wschód od stolicy Ułan Bator, w miejscowości Tsonjin Boldog, napotkamy monument godny jedynie największego z Mongołów. Jedna z miejscowych firm, zdająca się zarządzać znaczną częścią rynku turystycznego w tym kraju, postanowiła wpasować się w trend i wybudować za ponad 4 mln dol. największy pomnik jeźdźca na świecie. Owym jeźdźcem jest nie kto inny jak sam Czyngis-chan. Pomnik robi wrażenie. Największy konny monument świata mierzy 40 m wysokości. Złowrogim, acz majestatycznym spojrzeniem spogląda na swój kraj. Jeśli pokonamy lęk i podejdziemy bliżej, trafimy do muzeum, które mieści się w budynku, na którym Temudżyn postanowił zaparkować swojego wierzchowca. Dla naprawdę odważnych istnieje możliwość wejścia, z poziomu muzeum, przez tylnie nogi rumaka na taras widokowy znajdujący się na szyi i głowie zwierzęcia. Widok jest dość oryginalny, gdyż dookoła rozciąga się jakże typowa i bezkresna mongolska pusta przestrzeń…  Polecamy również: // Zobacz takżeFestiwal Naadam – mongolskie igrzyska.Sri Pada – Najświętsze miejsce świataŻagle nad pustynią. Z wiatrem przez Gobi.Optyka z Transsibu czyli… Republika Podróży w magazynie WITAJ W PODRÓŻY!Taunggyi Balloon FestivalMongolski szamanizm i inne wierzenia.Go Slow czyli… Republika Podróży w magazynie WITAJ W PODRÓŻY!Obrazki z KatmanduWystawa zdjęć – Mongolia – fot. Tomasz Gadziński

Dobas

Nik Collection za darmo

Jakiś czas temu Google przejęło NIK SOFTWARE. Dziś udostępniło wtyczki do darmowego użytku. NIK to kolekcja prostych intuicyjnych wtyczek dla fotografów dzięki którym praca rzeczywiście może być łatwiejsza Po krótkim zaprzyjaźnieniu się z interfejsem wtyczek okazuje się że są one dość intuicyjne i łatwo się ich nauczyć. Kilka lat temu, każda z wtyczek wchodzących w skład kolekcji kosztowała około 100 USD. Po przejęciu firmy NIK Software przez Google – ceny poleciały w dół o jakieś 25 % ale chyba nikt nie spodziewał się że nagle Google powie ” OK dajemy Wam to za darmo ” Oczywiście pytanie czy rzeczywiście za darmo i czy jest jakiś ukryty cel w takim ruchu giganta, ale z całą pewnością z punktu widzenia użytkownika nagle nie musimy płacić za którąkolwiek z wtyczek i mamy możliwość pobrania pełnego pakietu 7 pluginów. Dostępne są : Analog Efex Pro, Color Efex Pro, Silver Efex Pro, Viveza, HDR Efex Pro, Sharpener Pro i Dfine. Co więcej, każdy, kto kupił ten zestaw w 2016 roku dostanie pełen zwrot poniesionych wydatków… Myślę że warto pobrać ten pakiet – nawet jeśli nie jesteście do niego przekonani. Troszkę poużywać, bo może się Wam spodoba.   Google NIK Collection można pobrać z tej strony Zaś tu krótkie wprowadzenie jak zainstalować wtyczki The post Nik Collection za darmo appeared first on Marcin Dobas.

Zależna w podróży

Jak święta to przecież Jerozolima, czyli top 10 stolicy Izraela

Zastanawiałam się nad artykułem na Wielki Tydzień. W końcu lubię pisać tematycznie. Przed dniem Wszystkich Świętych zawsze piszę coś o cmentarzach. Przed gwiazdką w tym roku mieliśmy tekst o atrakcjach bożonarodzeniowych w Saksonii, a w zeszłym mówiliśmy o Betlejem. Wtem spojrzałam na spis tekstów do napisania i odpowiedź na pytanie,...

Zależna w podróży

Rabczańska wiosna – tak już teraz będzie!

Rabka-Zdrój na weekend Weekend oddzielający zimę od wiosny. Może być wszystkim. Może być kolejnym bezbarwnym czasem, który spędzamy na Facebooku i przed serialami. Może być weekendem wykorzystanym na spacer po okolicy, obiad w fajnej restauracji i wyjście na piwo z przyjaciółmi – weekendem przyjemnym, ale jednym z wielu. Może też...

Co warto zobaczyć na Krecie, czyli czym urzeka grecka wyspa

Podróżniczo

Co warto zobaczyć na Krecie, czyli czym urzeka grecka wyspa

Zależna w podróży

Kirgistan to nie tylko Issyk-Kul! Jezioro Toktogul jest równie piękne!

Środkową Azję pierwszy raz odwiedziłem w 2008 roku – padło na Kirgistan. Pięcioosobową ekipą wylecieliśmy z Warszawy do Biszkeku. Celem wyjazdu był trekking w rejonie Ak-Shiyrak i dolinie Kara-say. Dzięki koleżance nawiązałem kontakt z pracującymi tam jezuitami z Polski. Ważną osobą okazał się pracujący w Dżalalabadzie brat Damian, który w...

Zależna w podróży

EKUZ: Czy wiesz, że w Europie jesteś ubezpieczony? Tak, ty!

Znacie ten moment na wycieczce, że czujecie, że coś jest nie tak? Macie gorączkę, na skórze pojawia się dziwna wysypka, ledwo wstajecie z łóżka lub od kilku godzin wymiotujecie. Zwykle w Polsce poszlibyście do lekarza. Ale w Polsce nie jesteście. Wyjechaliście na podbój Europy. To miała być dwutygodniowa przyjemna wycieczka,...

One bobsleigh track that has been through a lot

Picking the Pictures

One bobsleigh track that has been through a lot

Sarajevo’s bobsleigh track has seen a lot, that’s for sure. It is also pretty clear a long time has passed since a bobsled ran down its graffiti covered walls. The track was built for Winter Olympic Games that took place in Sarajevo in 1984. Today it remains a strange monument to Bosnian capital's  past. I felt very odd while walking down the hill. I was in the middle of a thick forest, trying to balance on a crumbling concrete structure that  hosted Winter Olympic Games three mere years before I was born. Olympic. Games. Am I the only person having a difficult time trying to imagine how it actually looked back in the day?It is not just that no one in Sarajevo was into bobsleds after the Winter Olympic Games were over. Less than a decade after representatives of East Germany won their shiny gold medals on this very spot, Sarajevo became a warzone. The hills around the city were snipers’ positions. While the track itself wasn’t destroyed by bullets, other buildings around were, and still are, deeply wounded by the war. This one used to be a restaurant and. There was a cable-car station, too.While I understand that these kind places might not be for everyone I encourage you to visit the abandoned bobsleigh track during your time in Sarajevo for a number of reasons. Unique story behind it is the first one. Then, there are stunning views of the city stretched at the foot of the hill. Also, I mean, aren’t abandoned buildings fascinating? Last but not least, I believe we should let Bosnia introduce us to its war scars. Let travel educate us in its ways. Painful things shall never be forgotten not to be repeated. And I don't even care how pompous it might sound. Do you agree? Would you visit Sarajevo’s Bobsleigh Track?

Zależna w podróży

Jezioro Issyk–Kul – Największa atrakcja turystyczna Kirgistanu

Rokrocznie w sezonie letnim tłumy urlopowiczów z całego Kirgistanu, Kazachstanu i Rosji jadą nad Issyk-Kul by zamoczyć nogi w ciepłym górskim jeziorze. Tutaj na swojej daczy wypoczywał Breżniew oraz Jelcyn. Wódka, piwo, arbuzy i melony to wyposażenie prawie każdego „sowieckiego kuracjusza”. Kirgistan to mekka dla wszystkich wielbicieli palenia „anaszy” (konopi)....

Plecak i Walizka

Petra: skalne miasto w Jordanii

Petra to starożytne skalne miasto Nabatejczyków w Jordanii. Dziś opowiem Wam jak skradła moje serce, co można tam zobaczyć i dlaczego kilka godzin na zwiedzanie to za mało. Read this post in English! Ach, Petra! Już wzdycham z utęsknieniem… Po raz pierwszy byłam w skalnym mieście w 2002 r., miałam wtedy 14 lat. Z tamtego wyjazdu zapadło […] Post Petra: skalne miasto w Jordanii pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

HANNA TRAVELS

Petra: the stone city in Jordan

Petra is an ancient Nabatean city of stone in Jordan. Today I will tell you how it stole my heart, what you can see there, and why you should spend more than only few hours there. Czytaj ten wpis po polsku! Ah, Petra! I miss it already… I have visited this city of stone for […] Post Petra: the stone city in Jordan pojawił się poraz pierwszy w Hanna travels.