czwartek, 7 kwietnia 2016

Kolumbia 2016 - Dzień 2 - Bo co? Bogota

28 lutego 2016 - niedziela

Lekki jet-lag daje znać o sobie. W końcu to 6 godzin różnicy czasu. Budzę się o 5 rano, ale zamykam ponownie oczy i dosypiam do ósmej. Zresztą, nie ma nic innego do roboty, bo internet jakoś przestał działać.

Dzień właściwy zaczynam od prysznica. Potem hostelowe śniadanie (za 8000 COP) - jajecznica, grzanki, banan, truskawki, jakiś różowy owoc smakujący jak połączenie gruszki z brzoskwinią z twardymi małymi pesteczkami, do tego kawa, a dla chętnych płatki i mleko. Całkiem przyzwoicie.

Zmieniamy nieco konfigurację zapakowania i korzystamy z faktu, że doba hotelowa kończy się o 11 - idziemy na mały spacer. Tzn. "gubing", bo obojgu z nas taka forma zwiedzania pasuje - bez ciśnienia. ulice są trochę puste. Jeszcze. Snujemy się po pustych uliczkach. jest trochę śmieci, a mury upstrzone są graffiti - zarówno bazgrołami sugerującymi nie do końca bezpieczne tereny, jak i małymi (nie w sensie rozmiaru bynajmniej) "dziełami sztuki".





Bogota wprowadziła ciekawe rozwiązanie - w niedziele centrum jest zamknięte dla ruchu samochodowego (taksówki i autobusy jeżdżą, ale mam wrażenie, że nie wszędzie tam, gdzie w dni powszednie), więc ludzie poruszają się pieszo i na rowerach. Co ciekawe, w niedziele wszystkie muzea są darmowe, co sprzyja "ruszeniu w miasto".

Idziemy na główny plac starej części miasta. Tam jest trochę więcej ludzi, oraz gołębie - zupełnie tak samo upierdliwe jak "u nas".








Na placu zagaduje nas policjant w jaskrawej kamizelce - standardowo - skąd jesteśmy i takie tam. Namawia na wizytę w muzeum policji. Sprawdzamy czas - mamy ponad godzinę - ok, jest plan, to z niego korzystamy.

Dwie ulice dalej znajdujemy właściwe miejsce. Dostajemy przewodnika - Brayana - który mówi po angielsku i oprowadza  nas po muzeum. Mamy okazję zapoznać się z historią kolumbijskiej policji, jej umundurowaniem i wyposażeniem, zobaczyć historyczne pojazdy, kolekcję broni (zaciekawia nas kolekcja policyjnych pałek i kajdanek ;)), mundury, a także zapoznać się z działalnością antynarkotykową, w tym całą historią i rekwizytami wiązanymi z Pablo Escobarem (m.in,. broń, zegarek, biurka ze skrytkami na kasę, telefony satelitarne i maszynki do liczenia pieniędzy, których miał podobno więcej niż kolumbijskie służby). Jest też złocono-srebrzony Harley i spluwo-gitara rodem z "Desperados". Brayan opowiada o wszystkim z dużą dumą i przejęciem.















W jednym miejscu trochę sprowadzamy go na ziemię, zgłaszając reklamacje co do wyglądu polskiej flagi. Obiecuje nam, że niedługo będzie prawidłowa.


Pytamy o bezpieczeństwo w Kolumbii i  w samej Bogocie - czy rzeczywiście jet tak źle, jak się to przedstawia? Otóż i tak i nie. Rzeczywiście, są miejsca, gdzie nie należy się pojawiać, takie, do których nawet lokalesi nie chodzą. W Bogocie taka niechlubną sławę ma oddalony zaledwie o przecznicę "Bronx" - tam lepiej nie bywać. Dlaczego? Na to pytanie odpowiedzią filmiki na YT - wystarczy wpisać "Bronx Bogota" i obejrzeć serię filmików pokazujących przestępstwa wszelkiej maści i to jak policja sobie z nimi radzi (np nagrania z kamer przemysłowych). Ale w zasadzie w dzień, przy zachowaniu normalnej czujności i ostrożności, większość miejsc nie różni się od innych miejsc na świece. Jeśli chodzi o transferowanie się po kraju - też już jest bezpieczniej. Porwania turystów są ekstremalnie rzadko, bo jest "zawieszenie broni" między rządem a wszelkimi organizacjami bojowymi. No, zobaczymy jak to będzie.

Maszerujemy szpagatami do hostelu, bo jesteśmy już lekko spóźnieni na check-out. Pakujemy się do końca i wymeldowujemy, zostawiając bagaże na recepcji. Idziemy na dalsza część zwiedzania. Czas na drugie śniadanie, więc wstępujemy do owocowej kafejki. Ja zamawiam gęsty i pyszny sok z mango, a Marek sałatkę owocową. Z serem. Bardziej żółtym niż białym, choć trochę przypominającym mozzarellę. Ciekawe połączenie.


Mamy misję na zakupienie doładowania do telefonu Marka. Polski roaming mu nie działa, a zakupiony prepaid jest pusty. Nie jest to łatwe, bo system doładowań jest tam wybitnie pokręcony. W dodatku jak pytamy (tzn. Marek pyta, bo ja ani słowa po hiszpańsku nie umiem) o doładowanie to w sklepikach oferują na ładowarki... w sumie logiczne... ;)

Idziemy jakąś główniejszą ulicą, pełną pieszych i rowerzystów. Nie potrafię powiedzieć, czy mi się tu podoba. Chyba nie. Albo jeszcze nie. Muszę się przyzwyczaić. Zaglądamy tu i ówdzie, odnotowujemy ciekawe pojazdy czy fajne budowle, ale jakoś tak jest... syfiaście... Wnętrza kościołów są dużo mniej ozdobne niż "u nas" i w sumie niczym nie powalają. Jest trochę jak w południowo-zachodniej Europie.












Marek w małym sklepiku/punkcie ksero w końcu kupuje doładowanie. Niestety nie może robić żadnych telefonów zagranicznych, więc trochę kiepsko, ale mam do niego kontakt jednostronny w razie W.


Były owocki, to może czas na coś konkretniejszego. Siadamy w wielkiej cukierni i zamawiamy co nam się podoba. W efekcie dostaję słoną bułkę ze skwarkami, choć wcale na taka nie wyglądała ;)

Zarządzamy odwrót, bo kolejne miejsce, na naszej liście do zobaczenia jest po drugiej stronie centrum. Jako, że jest coraz więcej ludzi, to i na ulicach dzieje się więcej. Są wszelkiej maści atrakcje - stragany z owocami i sokami, przebierańcy, grajkowie, tancerze, malarze. Są też wyścigi świnek morskich.














Skręcamy w ulicę, na której wreszcie jeżdżą jakieś samochody. Za to chodnik, to jeden wielki targ wszystkiego. Można kupić używane buty, telefony, telewizory, zabawki, a nawet głowę byka.




Człapiemy pod górę, zęby dostać się do dolnej stacji kolejki na wzgórze Monserrate. Można wybrać kolejkę linową lub linowo-szynową. Postanawiamy jechać w górę jedną, a w dół drugą.



Wagonik wywozi nas na 3150 m n.p.m. Pod nami roztacza się panorama Bogoty. Miasto wylewa się poza horyzont. Nic dziwnego - 8 mln mieszkańców, niska zabudowa (poza kilkoma wieżowcami). Końca nie widać.




Na wzgórzu jest kościół o nijakim wnętrzu.



Za nim jest ścieżka prowadząca jeszcze ciut wyżej. Ale najpierw trzeba się przebić przez cepelię.


Potem jest strefa gastro, kusząca klientów wyszukanymi potrawami ;)


Potem są bardziej knajpki z piwem niż jedzeniem. A na samym końcu można odetchnąć. Albo pojeździć na konikach.




Kupujemy po piwku, siadamy w cieniu i rozkoszujemy się widokiem na dachy z blachy falistej i zielone góry, które będziemy niebawem przemierzać (nie te konkretnie, ale takie jak te).




Czuć że jest chłodniej na tej wysokości. W dodatku czujemy, ze nas zjarało. Niby słonko takie przydżumione, ale na wysokości ponad 2500 m n.p.m. opala nie wiedzieć kiedy. A ja w ostatniej chwili wypakowałam z bagażu krem z filtrem ;) Marek wziął, ale jak każdy facet - babrać w kremach się nie lubi - więc nie zastosował go rano.

Powoli czas wraca - jest już późno, a trzeba jeszcze coś zjeść, zanim ruszymy w dalsza podróż. Wracamy przez strefę gastro i mimo pierwotnych chęci oszamania czegoś tu - odpuszczamy, bo ostatnie kolejki w dół ruszą już niedługo, a głupio byłoby się na nie spóźnić.



W dół jedziemy po szynach. Niestety niewiele widać, bo stoimy gdzieś w środku, więc pozostają tylko fotki cyknięte "z góry".


Placyk, na którym wczoraj siedzieliśmy, powoli zapełnia się ludźmi.





Knajpka "Szary kot", do której się kierujemy ma fajne menu, ale zaporowe ceny. Wybieramy więc okołohostelową wegetariańską restaurację, która za dodatkową opłatą dorzuca do mojego dania (czyli omleta z pomidorkami, serem ricotta i mozzarella i zielonymi liśćmi - ni to szpinakiem ni bazylią) trochę kurczaka.

Bierzemy z hostelu rzeczy i przejmujemy taxi, które właśnie kogoś przywiozło. Jedziemy na dworzec autobusowy. Zajmuje to kilak chwil, bo Bogota korkiem stoi, ale mamy zapas czasu. Na dworcu kupujemy bilety do Medellin na linie Bolivariano (65000 COP) i udajemy się do poczekalni. Przy wejściu na salę trzeba okazać bilet. W środku jest trochę przygnębiająco. Są rzędy metalowych krzesełek i sklepiki fastfoodowe. Ale toalet nie ma. Trzeba wyjść do hallu. Żeby ominąć kontrole można to zrobić przechodząc przez jeden sklepo-bar. Wymykamy się więc tak, raz jedno, raz drugie, żeby coś tak kupić sobie na drogę i skorzystać z kibelka "na debet"


W końcu można się przenieść do autokaru. Bagaż jest oznaczany zawieszką, a podróżny dostaje jej część jako kwitek potrzeby do odbioru w miejscu docelowym. Nasz autokar to dwupiętrowy dość nowoczesny autobus. w środku jest sporo miejsca na nogi (na tyle, że ja nie dosięgam do podnóżków), a siedzenia rozkładają się prawie do poziomu, choć brakuje jakiejś siateczki czy kieszeni za poprzedzającym fotelem, zęby wrzucić tam drobiazgi jak np. butelka z piciem. W dodatku na pokładzie jest WiFi. Ale nie mogę się połączyć, bo nie znam hasła.



Wszyscy są na pokładzie, bilety sprawdzone, a drzwi autobusu zaplombowane od zewnątrz. Z lekkim, 20-minutowym opóźnieniem ruszamy w trasę do Medellin. To nieco ponad 400 km, ale jazda zajmie 10 godzin. Drogę mają umilić filmy na ekranach telewizorków. Ja wybieram sen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz