HANNA TRAVELS

Dead Sea: mud and salt therapy

End of July, beginning of August. The worst time to visit the Middle East because of the heat. And the more lowland area, the worse it gets. So why stay in the mountains when you can visit the lowest point in the world that is the Dead Sea? The Dead Sea is a place that I love and […] Post Dead Sea: mud and salt therapy pojawił się poraz pierwszy w Hanna travels.

Plecak i Walizka

Morze Martwe – terapia z soli i błota

Koniec lipca, początek sierpnia. Najgorszy okres, żeby odwiedzić Bliski Wschód, bo żar leje się z nieba. A im bardziej teren nizinny, tym gorzej. Dlaczego więc siedzieć w górach, skoro można odwiedzić najniżej położony punkt na świecie czyli Morze Martwe? Morze Martwe to takie miejsce, które jednocześnie kocham i go nienawidzę. Nie ma nic pomiędzy. I chociaż […] Post Morze Martwe – terapia z soli i błota pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

guzik co wzywa śmigłowiec

Dobas

guzik co wzywa śmigłowiec

BZWBK Press Foto – historia

Dobas

BZWBK Press Foto – historia

Mała litewska wioska, która mogła zmienić losy świata

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Mała litewska wioska, która mogła zmienić losy świata

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({}); O wsi Ploksciai położonej na terenie Żmudzińskiego Parku Narodowego mało kto słyszał. I całe szczęście, bo gdyby usłyszał jakieś pół wieku temu, współczesny świat na pewno wyglądałby inaczej. I kto wie – być może "zimna wojna" między USA i ZSRR wcale nie byłaby taka zimna? Okolice jeziora Plateliai to idealne miejsce, jeśli chcesz się zrelaksować, wyciszyć, zniknąć w leśnej głuszy albo wybudować pieprzoną podziemną bazę pocisków nuklearnych. Zapewne z tego punktu widzenia wyszedł Nikita Chruszczow i jego koledzy, gdy we wrześniu 1960 roku nakazali budowę nieopodal wioski Plokscsiai tajnej podziemnej bazy wojskowej. O tym, jak dobre jest to miejsce świadczy to, że mieszczące się tu obecnie Muzeum Zimnej Wojny nawet teraz jest cholernie trudno zlokalizować – także przy włączonym GPS-ie. Zero tablic, napisów, kierunkowkazów. A to przecież tylko 30 kilometrów od Połągi, w samym sercu parku narodowego. Jak dojechać? Najprościej od Połągi dojechać do miejscowości Pługniany (Plunge). W jej centrum skręcamy w prawo przy strzałce na biuro informacji turystycznej i jedziemy prosto jakieś 5-6 kilometrów. Po drodze mijamy jezior Berzoras, które wydaje się idealnym miejscem na przed lub pozwiedzaniowy chill – świeżo wyremontowane ławeczki, molo, plac zabaw dla dzieciaków. W końcu widzimy małą tabliczkę z odpowiednim napisem i skręcamy w lewo w żwirową drogę. Jakieś 2 kilometry później jesteśmy na miejscu. No dobrze, ale po co tyle zachodu? Witamy w miejscu, w którym nic się nie dzieje. Przez 2 lata prowadzono tu supertajne prace, wcześniej wysiedlając kilkanaście rodzin. Jak udało się zachować budowę tej bazy w tajemnicy, skoro przy jej budowie pracowało 10 tys. żołnierzy Armii Czerwonej? Nie mam pojęcia. Grunt, że w 1962 r. zakończyli prace i powstałą tajna baza, która potencjalnie mogła zniszczyć każde miasto w Europie. Jak? Dzięki 4 ogromnym silosom, w których znajdowały się rakiety R-12 U z ładunkiem nuklearnym. Każda z rakiet miała ponad 27 metrów wysokości, ważyła ponad 40 ton, z czego 1,5 tony ważyła sama głowica (mierzyła ponad 4 tony). Rakiety miały 2500 kilometra zasięgu, co oznacza, że były w stanie dosięgnąć niemal każdego celu od Londynu po Stambuł. Co ciekawe, już na samym początku swojej działalności baza mogła zmienić losy świata. Miało to miejsce podczas tzw. kryzysu kubańskiego pod koniec 1962 roku, w apogeum zimnej wojny. To wtedy ZSRR chciał rozmieścić na terytorium Kuby pociski balistyczne średniego zasięgu zagrażające bezpośrednio USA i to wtedy napięcie między oboma mocarstwami było największe. Litewska baza miała w tym wydarzeniu dość spory udział, bo pracujący w niej naukowcy przygotowywali analogiczną bazę na Kubie, gdzie…miały się znaleźć właśnie pociski z bazy w Plokstine. Głowice w tajemnicy przetransportowano nad Morze Czarne, skąd miały popłynąć do Hawany. Na szczęście do tego nie doszło. Jednorazowo w bazie przebywało ok 300 osób, w większości byli to wojskowi strażnicy, strzegący do niej dostępu. Bo choć baza znajdowała się na totalnym pustkowiu, niczego nie zostawiono przypadkowi – wejścia do niej strzegły 3 rzędy drutu kolczastego podłączonego do prądu o napięciu od 220 do 1700 V (wyższy próg aktywował się automatycznie po naruszeniu zamontowanego na całej długości zasieków systemu obronnego). Baza była samowystarczalna – była w stanie utrzymać się przez 15 dni bez żadnych kontaktów z zewnątrz lub przez 3 dni w całkowitym zamknięciu – podziemne tunele były hermetycznie zamykane. O tym, jak zaawansowana była to konstrukcja świadczy fakt, że była zaopatrzona w bieżącą wodę poprzez specjalny 2,5-kilometrowy wodociąg także ciągnący się pod ziemią. Bazę zamknięto w 1978 roku, ale właściwie do upadku komunizmu była ona ważnym strategicznym punkem zimnowojennej strategii ZSRR. Wszystko z powodu mobilnych wyrzutni rakiet SS-20, które zastąpiły R-12 i pozostawały tu w pełnej gotowości do momentu podpisania układu rozbrojeniowego Rosjan i USA w 1987 roku. Podobno zwiedzanie odbywa się tylko z przewodnikiem, ale ponieważ byliśmy jedynymi gośćmi, pani w kasie (pojedynczy bilet kosztuje 5 euro) po prostu wskazała nam drogę do pierwszego włazu. Samo zwiedzanie to kilkanaście sąl wystawowych na dwóch poziomach. Znajdują się w nich zarówno dość wiernie zrekonstruowane sale pokazujące życie w tajnej bazie, jak i wystawa obrazująca historię zimnej wojny. Są podświetlone mapki, propagandowe radzieckie plakaty i krótkie archiwalne filmy pokazujące bazę w czasach jej istnienia. Co chwilę pojawiają się ubrane w wojskowe uniformy plastikowe kukły, które strzegą obiektu. W części muzealnej znajdziecie broń, modele rakiety, a nawet specjalna skrzynka i klucze, które uruchamiają mechanizm. Bunkier jest trochę klaustrofobiczny, ale dzięki strzałkom na podłodze łatwo można dojść do kolejnych sal. Które swoją drogą są antraktem przed wisienką na torcie – jednym z czterech udostępnionych silosów, w którym znajdowały się rakiety. Aby się do niego dostać, trzeba pokonać kilkunastometrowy i dość wąski korytarz, którego strzeże manekin w masce gazowej (który dość skutecznie wystraszył Heldona ). Sam silos jest oczywiście pusty, ale wygląda bardzo imponująco. Zwłaszcza jeśli wychylimy się odrobinkę z tarasu i zajrzymy na sam dół (raczej mało ryzykowne – przed upadkiem chroni nas dość solidna siatka). Co ciekawe, każdy z silosów przykrywa ogromna betonowa pokrywa, która była zamontowana na specjalnych torach przypominających kolejkę. W razie konieczności ataku pokrywa mogłą być przesunięta w ciągu 30 minut, a pocisk był gotowy do wystrzału.   EDIT: Wieczorem dodamy więcej zdjęć. Artykuł Mała litewska wioska, która mogła zmienić losy świata pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

Gdzie wyjechać

Gdzie wyjechać na wakacje samemu. 10 propozycji na łatwy urlop

Gdzie wyjechać na wakacje samemu. 10 propozycji na łatwy urlop Zbliżają się wakacje. Ostatni tydzień czerwca już mało kto uznaje za „normalny”. Wielu z Was. Ogrom osób pyta nas albo podpytuje o to gdzie wyjechać w lato poza Polskę. Czasami wszystko leci z głowy i wydaje się to już dla nas rutyną, ale pomagamy. Często odpowiedzi się powtarzają, wręcz podobne porady dajemy różnym osobom. A […]

HANNA TRAVELS

Round the world without money!

Is it time for round the world journey? Yes!!! Without a plan and without (big) money. A journey I’ve always dreamed of. It’s time to fulfill this dream finally! I’m leaving in 45 days. When I was in high school 10 years ago, I dreamed of a great adventure somewhere in the world. No, sorry, I dreamed just to be on […] Post Round the world without money! pojawił się poraz pierwszy w Hanna travels.

Plecak i Walizka

Wielka podróż dookoła świata bez pieniędzy!

Podróż dookoła świata? Tak!!! Bez planu i (wielkich) pieniędzy. Taka, o której zawsze marzyłam. Czas wreszcie spełnić to marzenie! Do wyjazdu zostało 45 dni. Kiedy byłam w liceum, czyli jakieś 10 lat temu, marzyłam o wielkiej przygodzie gdzieś w świecie. Chociaż nie, ja marzyłam po prostu, żeby cały czas być w drodze. Ale szczerze? Kiedy […] Post Wielka podróż dookoła świata bez pieniędzy! pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

Projekt Himalaje 2016 - Tylko dla Orlic

dwa kółka i spółka

Projekt Himalaje 2016 - Tylko dla Orlic

Jest początek września 2015. Wczesne popołudnie. Dostaję maila od Oli Trzaskowskiej:"Z racji Twojego totalnego zakręcenia motorkowego, jesteś pierwsza, do której piszę :-) Chodzi o Himalaje. Ale te wysokie, indyjskie.  Po doświadczeniach z ostatnich lat, mam nowy pomysł na podbój najwyższych przełęczy :-) W 2016 chcę zorganizować wyprawę "Tylko dla Orlic" :-) Czyli pierwsza kobieca motocyklowa wyprawa przez Najwyższe przełęcze Himalajów. Rutkiewicz kiedyś mogła, to my teraz też... Do rzeczy. 2016. Prawdziwe "hard kobitki" zdobywają, to czego większość facetów się boi. Plan i szczegóły załączam. No i co Ty na to?Jesteś pierwsza, której to wysyłam, więc będę wdzięczna za wszelkie komentarze. Też te krytyczne."Robi mi się ciepło na serduchu, że dostaję prapremierowego maila z informacjami od takiej podróżniczki. Szybko kalkuluję możliwości na 2016 i odpisuję:"Wchodzę w to!Himalaje mi się marzyły, więc jestem zainteresowana. a 2 tygodnie wyszarpię choćby nie wiem co :)" Przesyłam kilka drobnych uwag co do planu i jego prezentacji i... zaczyna się.W kilka chwil udaje się zebrać ekipę. Powstaje logo, strona www.tylkodlaorlic.pl i fanpage na FB.Okazuje się też, że nie musimy robić trasy "tam i z powrotem", a jedynie "tam". W związku z tym, mamy więcej czasu na eksplorowanie każdej bocznej dróżki, klasztoru czy szkoły. Poszalejemy na wysokogórskich pustyniach i zdobędziemy najwyższe dostępne dla ruchu przełęcze. Wszystko na kultowych motocyklach Royal Enfield Bullet 500 ccm :)Chcemy połączyć przyjemne z pożytecznym i wyjazd ma charakter charytatywny. I niekoniecznie chodzi tu o zebranie wielkich funduszy, a raczej o zwrócenie uwagi na problem.Postanowiłyśmy wesprzeć fundację Ewy Błaszczyk "AKOGO". Fundacja pomaga dzieciom po ciężkich urazach mózgu oraz dzieciom w śpiączce. Parę lat temu Fundacja uruchomiła klinikę "Budzik" - pierwszy w Polsce wzorcowy szpital dla dzieci po ciężkich urazach mózgu. Klinika działa przy Centrum Zdrowia Dziecka i wszystkie dzieci leczone są tam bezpłatnie, a rodzice mogą przebywać z nimi cały czas. "Budzikowi" udało się wybudzić ze śpiączki ponad 20 dzieci.Szukamy parterów - medialnych i biznesowych, którzy chcieliby dołączyć do naszej akcji wspierając ją medialnie i/lub finansowo. Liczy się każdy gest, każde udostępnienie informacji,  każda wpłacona kwota.Póki co wspierają nas:a także Rafał Sonik:

Skradziono mi motocykl :(

dwa kółka i spółka

Skradziono mi motocykl :(

W piątek, 17 czerwca, ok. godziny 15:30 zauważyłam zniknięcie mojego motocykla - nowego małego enduro. Ktoś musiał sobie przywłaszczyć go w ciągu 24h poprzedzających moje "odkrycie".Motocykl to: AJP PR4 240 Ultrapassar nr rej. KK 3167 VIN: TX9PR320G1060050.Rocznik 2016, 75km przebiegu więc nówka. kolor: biały z czarnymi i czerwonymi akcentamiMotocykl jest bardzo unikatowy - AJP nie ma w Polsce wielu (kilkadziesiąt sztuk), a Ultrapassar to w ogóle rzadkość (może kilka sztuk) - biała rama, trialowe opony... Kilka naklejek, ale poza tym brak dodatkowego wyposażenia (nie zdążyłam nawet zamontować osłon rąk)Motocykl stał we wnęce, zastawiony Olivierem i samochodem. Olivier został przetoczony i "ślizgnięty" po aucie, żeby zrobić jak najwięcej miejsca do wyprowadzenia AJP - motek ma przerysowany tłumik, a auto zderzak i nadkole od strony kierowcy. Brak śladów włamania na bramie garażowej ani furtce do garażu...Sąsiadowi w tym samym czasie zniknął BMW R1200RT...nr rej. KR 191GVIN: WB1043008AZW34818 Rocznik 2010, 33000 km przebiegukolor: brązowo-złoty3 kufry w kolorze nadwozia, aluminiowe osłony na głowice silnika, radio, uchwyt na GPS, regulowana szyba, ABS, tempomat, podgrzewane manetki i siedzenia...Jeśli to czytasz - proszę - miej oczy otwarte!Złodziejom należy uciąć ręce przy samej dupie. Człowiek ciężko haruje, żeby coś kupić, co go cieszy, co jest wynagrodzeniem za rujnowanie zdrowia w robocie, a ktoś inny bezczelnie sobie przywłaszcza. Nie rozumiem zjawiska kradzieży, nie rozumiem jak można sobie przywłaszczyć coś, co należy do kogoś innego. Podobno żyjemy w cywilizowanym kraju, a nie wśród "dzikusów". Nie obrażając nikogo - na końcu świata, w Mali, w Kraju Dogonów, afrykańskie dzieciaki dają się pokroić za pusta plastikową butelkę po wodzie czy innym napoju - bo mogą wtedy nalać do niej wodę dla siebie. My przed jednym z małych trekkingów zostawiliśmy kilka pustych butelek na motocyklach. Razem z kaskami, bagażami, ciuchami mto, które właśnie zrzuciliśmy z siebie na rzecz t-shirtów i krótkich spodenek. Żaden dzieciak (ani dorosły) nie tknął niczego co do nas należało. Nawet zakichanej butelki po wodzie, która miała dla nich większą wartość niż wyposażenie nasze i motocykli. Grzecznie poczekali aż wrócimy i rozdamy im te butelki. Nikt nie ruszył, mimo, że to  "śmieć", dla nas całkowicie nieprzydatny. Ale na "naszym trenie" więc "nasza własność". Człowiek bezpieczniej się czuje w afrykańskiej dziczy niż w europejskiej stolicy kultury, w podobno prestiżowej, spokojnej dzielnicy.

Kurs Przewodników Beskidzkich: Epilog

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Epilog

Podróżniczo

Jak tanio podróżować samochodem?

Wielu z nas ceni sobie wygodę i niezależność, jaką daje podróżowanie własnym autem. Niestety, samochód do najtańszych środków transportu nie należy, a w dobie tanich lotów oraz coraz wygodniejszych pociągów koszty związane z jazdą autem mogą nieco zniechęcać. Wielbicielom samochodów, którzy nie chcą rezygnować ze swojego ulubionego sposobu lokomocji, a pragną obniżyć koszty podróżowania z pomocą przyjdzie ekojazda. Dzięki kilku prostym trikom, kierowcy mogą zaoszczędzić nawet 10% tygodniowych wydatków na paliwo. W podróży są to naprawdę spore oszczędności. Oto kilka prostych porad od tirendo.pl. Przyśpieszaj delikatnie Im mocniej przyśpieszasz, tym więcej twój samochód zużywa paliwa. Naciskaj zatem nogą na gaz delikatnie i stopniowo. Aby zmaksymalizować wydajność paliwa, rozpędzenie samochodu od 0 do 20 km/h powinno zająć pięć sekund. Eksperci często humorystycznie radzą, żeby wyobrazić sobie, że na desce rozdzielczej stoi otwarty kubek z kawą, a pod pedałem gazu znajduje się jajko. Należy rozpędzać auto tak uważnie, aby nie wylać napoju i nie zbić jajka. Utrzymuj stałą prędkość Bądź konsekwentny. Nagłe spadki prędkości i przyśpieszanie są zabójcze dla ilości spalanego paliwa i tym samym dla portfela kierowcy. Badania wykazały że wahania prędkości między 75 a 85 km/h co 18 sekund powodują wzrost zużycia paliwa o 18%. Przewiduj ruch na drodze Naucz się planować swoje manewry z wyprzedzeniem, aby utrzymać stałe tempo jazdy. Należy „czytać drogę”, przewidywać możliwe utrudnienia w ruchu, a także monitorować ruch pieszych i innych pojazdów. Ponadto, zalecane jest utrzymywanie bezpiecznego dystansu między naszym autem, a pojazdem przed nami. Ta technika jazdy pozwoli na zachowanie stałej prędkości, stabilną jazdę oraz zredukuje zużycie paliwa i niepotrzebne ryzyko. Unikaj wysokich prędkości Dla większości samochodów zużycie paliwa jest najbardziej wydajne przy prędkościach pomiędzy 50 a 80 km/h. Powyżej tej optymalnej prędkości – im auto szybciej jedzie, tym więcej pali. Przy 120 km/h zużywa aż 20% więcej paliwa niż przy 100 km/h. Na 25-kilometrowej trasie taki skok prędkości i zużycia paliwa zaoszczędzi nam jedynie dwie minuty jazdy. Nie zapomnij o oponach Prawidłowe ciśnienie w oponach jest kluczowe w ekojeździe. Opór toczenia niewłaściwie napompowanych opon jest dużo wyższy i odczuwalnie zwiększa zużycie paliwa. Opony powinny być zawsze napompowane zgodnie z zaleceniami producenta samochodu, ciśnienie należy sprawdzać raz w miesiącu i obowiązkowo przed dłuższą podróżą. I jeszcze garść praktycznych porad: Nie uruchamiaj silnika, dopóki nie jesteś gotowy do jazdy. Innymi słowy – popularne nadal wśród wielu kierowców rozgrzewanie silnika na postoju nie tylko jest zupełnie niepotrzebne, ale także powoduje bezsensową stratę paliwa. Pamiętaj o regularnym sprawdzaniu poziomu oleju silnikowego. Jeżeli oleju jest zbyt mało, auta więcej spala. Jeśli wybierasz się w długą podróż samochodem, warto najpierw udać się do mechanika na przegląd. Utrzymywanie w dobrym stanie i regularne serwisowanie auta na dłuższą metę jest naprawdę opłacalne. Uważaj na biegi. Pamiętaj, aby zawsze dostosowywać bieg do prędkości. Im wyższy bieg, tym niższe zużycie paliwa, więc nie „piłuj” auta na zbyt niskich obrotach. Uważaj na wszystkie elektryczne urządzenia w aucie. Klimatyzacja, ogrzewanie, dmuchawa… wszystko to jest wygodne i potrzebne, jednak znacznie zwiększa zużycie paliwa. Jeśli więc możesz coś wyłączyć i nie obniżyć znacząco komfortu jazdy, zrób to. Nie przeładowuj auta. Podróż samochodem jest wygodna między innymi dlatego, że można zabrać więcej bagażu niż w przypadku innych środków transportu. Nie bierz ze sobą jednak całej szafy, wybierz to, co naprawdę będzie w podróży potrzebne. Im cięższe auto, tym większe spalanie paliwa. Zdemontuj bagażnik dachowy, jeśli akurat nie przewozisz nart ani roweru. W zależności od stylu jazdy, zewnętrzny bagażnik może zwiększać zużycie paliwa nawet o 20%. Przed wyjazdem przygotuj dokładny plan podróży. Zaplanuj trasę, zaprogramuj swoją nawigację, aby prowadziła cię drogami szybkiego ruchu, nie nadkładaj niepotrzebnie drogi. Zapoznaj się z trasą, gdyż każde zgubienie się to dodatkowe kilometry i strata paliwa.

Kolumbia 2016 - Epilog

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Epilog

W Polsce jest teraz mniej więcej tak zielono jak w lutym w Kolumbii. Popołudniami lubi też popadać, więc to dobry czas na napisanie krótkiego podsumowania.To było zawsze moje marzenie. Pojechać do Ameryki Południowej. Kiedyś myślałam, że będzie to standardowy plecakowy wyjazd, i w dodatku do zupełnie innego kraju na tym kontynencie. Ale wyszło jak wyszło - motocyklowo w Kolumbii. Nie wiem czego się spodziewałam po tym wyjeździe - jechałam w zasadzie bez oczekiwań. Wiedziałam, że są góry, zakręty i dżungla. Że może być ciekawie. I na pewno tak było!BezpieczeństwoTo była główna obawa - czy tam jest bezpiecznie? Obiegowe opinie o Kolumbii są  niezbyt pochlebne - że porywają, że rabują. Że gangi, że guerrilla. Że miny. Że narkobiznes. Że łatwo znaleźć się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu i tego pożałować Przeglądając blogi i opisy wyjazdów wiedzieliśmy, które regiony są bardziej ryzykowne, które mniej. Oczywiście trasa zakładała wizytę w tych bardziej szemranych. Ale wiedzieliśmy które główne drogi omijać (np 37) i że najlepiej nie poruszać się po zmroku. Oczywiście mieliśmy przejazdy po ciemku, również w pojedynkę i po regionach, gdzie jet to szczególnie odradzane (Cauca, Huila). Ale też zapuszczaliśmy się w dróżki o całkowicie nieznanym statusie i być może któreś z nich powinny być omijane szerokim łukiem. W Bogocie policja powiedziała, gdzie mamy się nie zapuszczać - i tego nie zrobiliśmy. Naoglądaliśmy się na YT wystarczająco dużo filmików z Bronx Bogota i nie chcieliśmy kusić losu. Widać wszędzie bardzo dużo policji i wojska. Często są porozstawiani po drogach i kciukiem uniesionym w górę sygnalizują kierowcom, że droga jest bezpieczna. Ludzie najczęściej byli bardzo mili i jeśli gdzieś luźno podchodziliśmy do kwestii np. pilnowania aparatu fotograficznego w knajpie, to ktoś nam o tym przypominał pokazując, że powinniśmy zwiększyć czujność.W każdym razie - nie było ani jednej sytuacji kiedy czułabym się zagrożona, albo chociaż nieswojo w kwestii bezpieczeństwa. Uważam, że standardowe środki ostrożności w zupełności wystarczają. Wiadomo - kasa i karty w bezpiecznych miejscach (moja rezerwowa karta płatnicza schowana pod wkładką w prawym bucie moto się nieodwracalnie wygięła, a druga przestała działać zbliżeniowo), ostrożność w zatłoczonych miejscach i nie pchanie się tam gdzie nie trzeba. Tak samo jak w każdym innym miejscu na świecie.Drogi i jazdaDrogi w Kolumbii są... dobre. I ile są asfaltowe. Bo część to szutrówki, ale one też są dobre. Za to wszystkie są pozakręcane jak paragraf i trzeba wziąć na to poprawkę przy planowaniu trasy i czasu przejazdu. Główne są często zatłoczone, głównie za sprawą ciężarówek i busów, które są głównymi filarami transportu towarów i ludzi. Ruch jest prawostronny. Fantazja kierowców w zasadzie nieograniczona - wiele chwytów dozwolonych. Znaki drogowe są nieco inne niż "u nas: okrągły, biały z czerwoną obwódką z dwoma autkami obok siebie oznacza że można wyprzedzać - przekreślony - że nie można. Przekreślone - zabronione. Znaki informujące o zakrętach są szczególnie urozmaicone - doskonale oddają profil tego co przed nami - czy jeden, czy kilka, czy łagodne, czy ostre, czy może bardzo ostre i w którą stronę. Ograniczenia prędkości są, ale raczej liberalne i chyba ani razu przez nas nie przekroczone. Mimo tego jeździć należy odważnie, czego uczyliśmy się przez pierwsze dni (w Polsce trzeba się tego było oduczyć ;)) Wyprzedzanie zdarza się od dowolnej strony, a w miastach każdy wykorzystuje maksymalnie całą dostępną przestrzeń, niezależnie od namalowanych znaków poziomych. Wszyscy są do tego przyzwyczajeni i nikt nie trąbi na nikogo, że ten mu się wepchał. Motocykliści po zmroku muszą jeździć w odblaskowych kamizelkach, a na kaskach musza mieć naklejony numer rejestracyjny motocykla. W wielu miasteczkach na jednym motocyklu nie może jechać dwóch mężczyzn. Niemotocyklowi turyści mogą się przemieszczać na dalekie dystanse autobusami (polecam nocne) oraz samolotami.MotocyklBajaj Discover 150 ST to rodzima kolumbijska produkcja na indyjskiej licencji. Motek śmieszny, lekki, ale przez to zwinny i idealny na tamtejsze zatłoczone miasta. Nie wyobrażam sobie manewrowania po stomych ciasnych uliczkach ciężkim sprzętem, więc taki "skuter" był idealny. Oczywiście pojemność150 ccm i 14 koni mechanicznych nie powala, więc czasami dało się zauważyć brak mocy (zwłaszcza przy wyprzedzaniu ciężarówek). Ale dzięki temu, że jazda musiała być spokojna, to motki paliły tyle co nic (jakieś przykładowe spalanie jakie zanotowałam to 1.25 gal na 250 km, czyli mniej niż 2 L na 100 km, a właśnie, na stacjach tankuje się w galonach i  ceny paliwa też są podane za galon). Mimo iż nie był to motek do jazdy offroadowej (małe kółka, szosowe opony, "brak zawieszenia") bardzo dzielnie spisywał się w miejscami trudnym terenie. Co ciekawe - nie mieliśmy żadnej awarii, żadnej gumy, żadnej odkręconej śrubki - absolutnie nic!Swoją drogą o wynajem motocykli w Kolumbii nie jest łatwo. Oczywiście jest sporo wypożyczalni, które mają sprzęty typu BMW 650 GS, ale to wydatek 100 dolarów dziennie, plus dodatkowe koszty typu ubezpieczenia itp. My celowaliśmy w coś tańszego, więc pozostawała klasa 200. Najpierw ugadywaliśmy motki z wypożyczalnią w Bogocie, ale była słabo kontaktowa, więc pojawił się temat Medellin i Harry, który rzeczowo, po europejsku, podszedł do tematu.JedzeniePo pierwsze jest tanie - dwudaniowy obiad to średnio 6000 COP, czyli mniej niż dwa dolary. A porcje są ogromne! Jedzenie jest bardzo sycące - jajka, mięcho, fasola, ryż, smażone platany, placki z kukurydzy. Uderza brak warzyw - czasem pojawia się pomidor z cebulą w minimalnych ilościach. Popularne są uliczne stragany, gdzie porcja jedzenia - mięsko, kiełbasa, kukurydza, arepa z nadzieniem - to 2000 COP. Kubek owoców - 1000 - 2000 COP w zależności od wielkości. Piwo (małe) to 3000 COP (1 dolar), dzbanek 0.7 L świeżego soku to 3500 COP (z dodatkiem mleka ciut droższe). Dodatkowo dostępne są wszelkie słodkości - ciastka. Rozbudowana jest kultura jedzenia na zewnątrz. Na pewno nie można tu umrzeć z głodu!Mocno rozczarowała mnie kawa. Kolumbia to 3 na świecie producent kawy, ale ta dobra idzie chyba na eksport, bo przeciętna kawa smakuje gorzej niż przeciętnie - słaba, bez aromatu, przesłodzona. nie tak wyobrażałam sobie Cafe de Colombia ;)Inne innościNie było żadnego robactwa - nic nie łaziło po podłogach czy ścianach ani nawet kocach w zabitej dechami wiosce. Jedynie kilka komarów dało się we znaki, ale to naprawdę nic (można było sobie darować malarone czy inne specyfiki)Kolumbia wygląda jak Europa/Polska w latach '90 jeśli chodzi o stopień rozwoju (taki dostrzegalny na co dzień, bo oczywiście są super nowoczesne miejsca np. w Bogocie, ale ogólnie jest tak "swojsko klimatycznie jak niedawno było u nas".I najważniejsze - towarzystwo :)Po raz kolejny pojechałam "w ciemno" tj. niezbyt dobrze znając towarzysza podróży, bo spotkaliśmy się tylko raz na kilka dni na Folkowisku w Gorajcu. Wg mnie to był strzał w 10! W zasadzie mieliśmy podobne wymagania, oczekiwania co do standardu noclegów, wyboru trasy, tempa jazdy, ilości postojów na fotki. Tam gdzie się minimalnie różniliśmy wypracowywaliśmy rozwiązanie satysfakcjonujące obie strony. Nie były dla nas problemem niewygody jak np. hałaśliwy hotel (bo innego nie było) czy spanie w "agroturystyce". Marek dzielnie znosił moją nieznajomość języka i tłumaczenie mi menu w knajpach, dopóki nie przyswoiłam podstawowych słów, żebym sama mogła zamówić żarcie czy soki (problem był tylko w tedy gdy następowały dodatkowe pytania ;)) Nie było żadnych spięć, żadnych zgrzytów. I jeśli kiedyś nadarzy się okazja i Marek nie będzie miał nic przeciwko ;) to zgłaszam się na kolejny wyjazd w tym składzie :)Kilka informacji praktycznych:Wiza jest niepotrzebna. Warto mieć międzynarodowe prawo jazdy, ale nie jest to konieczne.Nie ma żadnych obowiązkowych szczepień, jedynie zalecane. Z Zika i tak niewiele można zrobić ;)Podstawowa znajomość hiszpańskiego ułatwia życie :)Oferta noclegowa jest bardzo szeroka i łatwo dostępna. Ceny bardzo przyzwoite, standard również, wszędzie jest czysto.W ogóle ceny są bardzo przystępne, zwłaszcza jeśli chodzi o artykuły dla nas "egzotyczne" jak np fantastyczne owoce czy świeże soki. Stosunkowo droga jest woda butelkowana (0.5 L za 1500 COP), ale generalnie jest taniej niż w Polsce.Warto mieć dolary i wymieniać je w kantorach na lotniskach czy dworcach. Transakcje kwituje się odciskiem palca.Taksówki należy brać tylko "żółte" ze wszystkimi numerami bocznymi, przed kursem najlepiej sprawdzić orientacyjną cenę przejazdu i upewnić się, że taksometr jest wyzerowany.Kolumbia ma porę suchą i deszczową, więc jeśli ktoś nie lubi jak mu mokro powinien wziąć to pod uwagę.Należy mieć na oku swój bagaż - żeby nikt nie dopakował do niego czegoś co jest nieautoryzowane do przewozu.Podsumowując - Kolumbia ma dużo gorszą sławę niż na to zasługuje i naprawdę warto rozważyć ją jako cel podróży, zanim stanie się turystyczna i modna. A motocykle, na jakich dane nam było podróżować pokazują, że czasami nic więcej niż motocykl klasy 150 nie jest potrzebna - i nie musi być to ociekające akcesoriami super extreme adventure pro enduro, żeby dać mnóstwo frajdy i pozwolić dojechać do miejsca "na końcu świata".PS. Pak ktoś nie oglądał - polecam serial Narcos o działalności  El Patrón.

Spływ kajakowy Pliszką – relacja z wyjazdu

Podróżniczo

Spływ kajakowy Pliszką – relacja z wyjazdu

Co warto zabrać ze sobą na spływ kajakowy?

Podróżniczo

Co warto zabrać ze sobą na spływ kajakowy?

Gdzie wyjechać

Miasto w cieniu Alhambry. Ale czy tylko? Spacery po Granadzie

Miasto w cieniu Alhambry. Ale czy tylko? Spacery po Granadzie Gdy autobus z Kordoby powoli mijał suche góry pełne żołniersko wręcz stojących drzew oliwnych i staczał się na rozległą, żyzną równinę, wiedzieliśmy, że zbliżamy się do Granady. Taką wędrówkę do swojego ostatniego raju w Al-Andalus przebyły setki tysięcy muzułmańskich uciekinierów z Kordoby, bo odbiciu jej przez wojska Kastylii. Marcin mówi, że w oddali powinniśmy zobaczyć […]

Gdzie wyjechać

Lublinie! Robisz to dobrze. Tak trzymaj

Lublinie! Robisz to dobrze. Tak trzymaj Gdybym miał opisywać Lublin znów jako postać, to najpierw pomyślałbym o uśmiechniętym dandysie w kaszkiecie, smukłego chłopaka ze zmęczonymi dłońmi, który jednak po chwili radości wpada zadumę i przez chwilę jest nieobecny. Może nawet opuszcza nas na moment. Później jednak wraca, przebrany, w kolorowym swetrze z jeszcze pustym plecakiem przerzuconym przez ramię. W chłodniejszy dzień […]

Do Londynu z lotniska Stansted

Podróżniczo

Do Londynu z lotniska Stansted

Akademia Enduro - szkolenie podstawowe dla kobiet

dwa kółka i spółka

Akademia Enduro - szkolenie podstawowe dla kobiet

23-24 kwietnia 2016W tym roku postanowiłam podszkolić się trochę w jeździe off. O ile jazda po asfalcie wychodzi mi w miarę dobrze (i wiem co ćwiczyć, jakie mam braki itp), o tyle poza asfaltem nie czuję się najpewniej. Przewymiarowany motocykl, nikczemny wzrost, wymówka w postaci nieodpowiednich opon i brak towarzystwa do ćwiczenia (bo w końcu ci, którzy jeżdżą całkiem nieźle, wolą sobie po prostu pojeździć, a nie użerać z podnoszeniem motocykla początkującej babie) nie są sprzymierzeńcami w podnoszeniu umiejętności.Aby choć trochę temu zaradzić zapisałam się na szkolenie podstawowe w babskim gronie w Akademii Enduro. Na dwudniowy kurs można wypożyczyć moto, ale ja wzięłam Oliviera. Założyłam mu (tzn. zrobił to Irek i jego "4 Koła") opony Pirelli MT21 (przód) i TKC 80 (tył), zmieniłam szybkę na oryginalną niską i przygnałam do Gliwic. Na miejscu ekipa AE jeszcze odkręciła mi lusterka, zmieniła ustawienie kierownicy (lepiej pasujące o jazdy na stojąco) i przeregulowała położenie dźwigni hamulca i zmiany biegów.Kursantów było w sumie dość dużo - prawie 40 osób, ale zostaliśmy podzieleni na 4 grupy mniej więcej równoosobowe: babską, dwie początkujące i jedną zaawansowaną i po krótkim wstępie teoretycznym ruszyliśmy na hałdę do Przechlebia.Tam każda grupa czmychnęła w swoją stronę.Na początek rozgrzewka. Jazda w kółko i machanie rękami, nogami, siadanie nie po tej stronie motocykla co potrzeba, czyli drobna woltyżerka na motkach.Zrobiło się naprawdę ciepło.Przyszedł czas na slalomy i ciasne zawracanie.Uff. Przerwa.A po przerwie - zwiedzamy hałdę. Jeździmy tu i tam, między drzewkami, na małych podjazdach i zjazdach. Wszystkiego po trochę.Potem czas poćwiczyć większe zjazdy i podjazdy i hamowanie na podjeździe połączone ze sprowadzaniem motocykla ze wzniesienia.W międzyczasie przerwa na pyszny obiad i dalsze ćwiczenie i utrwalanie nabytych umiejętności.W końcu nadszedł koniec zajęć i powrót do hotelu. Tam można było uzupełnić stracone minerały popołudniowym piwkiem, a kalorie wspólną kolacją. Przy okazji pogadać o wszystkim i niczym, choć głównie o motocyklach :)Drugi dzień szkolenia był nieco pochmurny i chłodny. Ale już przed hotelem instruktorzy zarządzili poranny rozruch, więc skakaliśmy pajacyki i wykonywaliśmy inne ćwiczenia.W nocy spadł deszcz, więc nawierzchnia w enduro parku zamieniła się w śliską maź.Zaczęło się standardowo od rozgrzewki - tym razem wspólnej dla wszystkich grup początkujących.Następnie przyszedł czas na przejechanie toru - czyli sprawdzenia w praktyce zdobytych dotychczas umiejętności. Babska grupa miała mieć wersję uproszczoną, ale głośny protest, że schowamy warkocze, żeby móc jechać tą normalną dał efekt - mogłyśmy jechać ogólnodostępną trasą i wcale nie szło nam gorzej (co ciekawe, niektórzy faceci kombinowali jak tu sobie warkocz doprawić, żeby móc skorzystać z ułatwień ;))Czas na przerwę ale najpierw była mała niespodzianka. Prezentacja jazdy na motocyklu trialowym i możliwość spróbowania swoich sił na takiej zbawce. Dałam się namówić na taka próbę i chyba nie poszło źle jak na pierwszy raz - udało się nawet kilka stójek. No i przede wszystkim motocykl nie był na mnie za duży, co nie zdarza się tak często.Po przerwie trzeba było zmierzyć się z piachem. Niebo zasnuło się gradowymi chmurami, a Adam próbował nam pokazać jakie to wszystko łatwe, Oj tak, plażowanie jest łatwe.Niestety moje krótkie nogi poskutkowały dwoma glebami przy próbie przejechania piachu podpierając się nogami. Za to drugie podejście, czyli przejazd normalny okazał się pełnym sukcesem, bez mrugnięcia okiem. Niestety trzecie podejście - lekko podpuszczona przez dziewczyny, bo dobrze mi szło, a w dodatku pojawiła się grupa zaawansowana, więc można było "pokazać" że my też dajemy radę - było całkowita porażką - motocykl przygniótł mi wykręconą nogę, powodując uraz kostki (zwichnięcie stawu skokowego potwierdziło się następnego dnia po prześwietleniu i wizycie u lekarza). Piach:ja - 2:1. Jeszcze się policzymy. Ale i tak wolę ten afrykański, jest bardziej "przyjazny" ;)Przerwa obiadowa pozwoliła mojej nodze dojść nieco do formy po początkowym ostrym bólu. Wracamy na hałdę, aby poćwiczyć hamowanie awaryjne. Wychodziło całkiem dobrze - zarówno bez, jak i z użyciem hamulca przedniego. A ćwiczenie, gdzie trzeba ślizgać przednie koło, podczas, gdy tylne dalej pcha motocykl do przodu też całkiem nieźle poszłoOstatnim elementem szkolenia był przejazd przez koleinę. Ta była wytyczona przez dwie kanciaste belki. Błąd mógł skutkować upadkiem, a ten dużym prawdopodobieństwem uszkodzenia motocykla i/lub kierownika. Podjęłam wyzwanie i bezproblemowo pokonałam przeszkodę. Raz. nie kusiłam losu kolejna próbą. Niestety Kira miała mniej szczęścia i złamała stelaż kufra w swoim motocyklu. Większość dziewczyn odpuściła przejazd - to ok, nie ma przymusu.Na jeszcze na zakończenie - wspólna fotka:Wróciliśmy do bazy, gdzie był czas na ogarnięcie motocykli i rozdanie dyplomów i koszulek. Jeszcze tylko szybkie mycie motka z błota i można było wracać do domu.Kurs uważam za bardzo udany, Choć było kilka strat w ludziach lub sprzęcie. Moja kostka, złamany obojczyk jednego z chłopaków, kilka spektakularnych gleb i drobne straty w sprzęcie).Brakło mi jednak elementu wyzwania. Wszystko było mniej więcej na poziomie, który mam, a nie który chciałabym osiągnąć. Czasem było ciut za wolno, za mało dynamicznie, za łatwo. Może to przez specyfikę babskiej grupy? W każdym razem - na szkolenie podstawowe pewnie jeszcze wrócę, tym razem jednak do "normalnej" tj. niebabskiej grupy (grupa zaawansowana  to pewnie za ładnych kilka(naście) sezonów.Plusy dodatnie:fajna organizacja - teren, hotel, pomoc w przygotowaniu motocykli do szkoleniaciekawe ćwiczenia i dobra część teoretycznadobre jedzeniePlusy ujemne:brak motka zastępczego - wypożyczony przez Polę zawiódł drugiego dnia, więc resztę szkolenia przejeździła jako plecak u instruktoraVytautas ;) 

Zorza – jak zacząć.

Dobas

Zorza – jak zacząć.

Gdzie wyjechać

Niesamowita Kordoba. Dlaczego tak wszystkim się podoba?

Niesamowita Kordoba. Dlaczego tak wszystkim się podoba? Stoimy na szerokim, czystym i imponującym moście, który spina dwa brzegi mętnego Gwadalkiwiru, szumiącego delikatnie pod kamiennymi filarami. Na środku grajkowie zaciągają na cygańską nutę, szarpiąc struny gitary, od strony twierdzy po wschodniej stronie mijają nas andaluzyjscy „kowboje” na gigantycznych rumakach. Nikogo oprócz nas to nie dziwi. W tym regionie rumak jest większym przyjacielem człowieka niż […]

One Day in Sintra

Picking the Pictures

One Day in Sintra

I love big cities, but it’s a rather complex relationship. I need my alone time, too. Sorry, hustle and bustle, we aren’t meant to stay together for too long. Every city break I go on ends up with me on a getaway to the nearest pretty village. Or a castle. Or a pretty village with a castle. That’s one of the reasons why I loved Portugal so much. There is so much to discover right outside the country’s main urban hubs, that you could base yourself in Lisbon or Porto for months and you wouldn’t be done gallivanting through all these little towns, that are so cute it makes your eyes hurt (think Obidos, for example). It’s been a year since I waved goodbye to Lisbon after a two-week road trip through Central and Northern Portugal, but I still have zillion images to publish and several words to share.I know, I’m terrible at keeping my blog chronological. But wait, doesn’t it actually make it more interesting? This is how I see it.I don’t want to talk about my poor planning just now. I want to talk about Sintra. I’m sure you heard of it. Everyone goes on a trip to Sintra. It’s pretty, easy to get to on your own and famous enough. It’s an obvious hit from Lisbon, just a short train ride from Lisbon Rossio Station.Logistics aside, who doesn’t like castles that remember sieges from centuries ago? Or grandiose palaces full of ballrooms? I’m not sure about you, but my inner child loves them.If you agree, Sintra is your kind of place. It has not one, but 3 castles, and each of them was built in a different style. In Sintra, you will find a stone fortress from Middle Ages (Moorish Castle) standing right next to a pastel-colored Pena Palace, a sweet example of Romanticism in architecture. I’m sure it inspired Disney at some point. The third one, the National Palace, stands right in the center of the town. It was a home to Portuguese royal family for centuries. It’s certainly seen and heard a lot in the last half millennium. Some people say Sintra is a half-day tour kind of destination. I have to disagree. Here I said it. I think I could totally spend two days there learning more about Portuguese history and fulfilling my childhood dreams about being a princess. Did you like my images from Sintra? Or maybe you are planning a trip to Portugal and you would like to see more of the country on The Picktures?Here it is:Porto through my EyesCabo da RocaOne Day in ObidosTale of Tiles – AzulejosThank you for taking this trip with me!

Plecak i Walizka

Nauka języka obcego za granicą – moich 8 złotych zasad

Dwukrotnie w życiu miałam okazję odbyć naukę języka obcego za granicą. Spodobało mi się bardzo, nie tylko ze względu na rozwój moich językowych umiejętności, ale przede wszystkim na możliwość poznania danej kultury “od środka” i przebywanie z lokalnymi ludźmi. Oczywiście byłam wtedy niczego nieświadomym młokosem i w tej nauce popełniłam wiele błędów, które wyniosłam z […] Post Nauka języka obcego za granicą – moich 8 złotych zasad pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

Gra pamięciowa – Memory game

Orbitka

Gra pamięciowa – Memory game

hamaki…

Dobas

hamaki…

Gdzie wyjechać

Bang Rak i Silom. Gdzie zamieszkaliśmy w Bangkoku?

Bang Rak i Silom. Gdzie zamieszkaliśmy w Bangkoku? Na początku myśleliśmy, że najlepszą miejscówką na mieszkanie w Bangkoku będzie ścisłe centrum. Dopóki nie zorientowaliśmy się, że dawne centrum to raczej mało noclegowa dzielnica. Do wyboru były więc hostelowe okolice backpackerskich ulic wokół Ban Phan Thom, dworca albo Chinatown. Mieszkaliśmy w dzielnicy Silom. I był to bardzo dobry wybór. Nie mam nic przeciwko trzem religiom […]

Podróżniczo

Sportowe wakacje – gdzie jechać, by poczuć ducha sportu?

Pogoda, po długiej i wyczerpującej jesieni, która z jakiegoś powodu trwała przez całą zimę i połowę wiosny, zaczyna zamieniać się w lato. W takich chwilach warto zacząć myśleć o wypoczynku, bo przecież każdy z nas potrzebuje chwili wytchnienia po całym roku ciężkiej pracy. Na co zdecydować się w tym roku? Korki w drodze do Zakopanego czy tłumy na plaży w Sopocie? Europejskie wojaże albo plażowanie nad egipskim morzem? A może w tym roku warto zdecydować się na coś zupełnie innego? Proponuję sport! Spokojnie, nie chodzi o wyciskanie z siebie siódmych potów na siłowni i spalanie kolejnych tysięcy kilokalorii na bieżni. Sportowe wakacje nie muszą oznaczać wyrzeczeń i ogromnego wysiłku. Ba, nie musisz nawet kupować drogiego sprzętu. Wystarczy, że kupisz bilet… Oferta wakacji dla fanów sportu oferowana przez biura podróży jest coraz szersza. Każdy z nas ma dostęp do coraz większej liczby planowanych wycieczek, których motywem przewodnim jest historia i współczesność sportu, konkretnych dyscyplin sportowych, a nawet pojedynczych drużyn czy sportowców. Zawsze też możemy sami zaplanować taki wypad i spędzić wakacje tak, jak chcemy! Naturalnym wyborem na wakacyjny wypad jest w tym roku oczywiście Francja. Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej 2016 odbędą się właśnie tam z udziałem 24 najlepszych drużyn europejskich. Początek mistrzostw to stadion Stade de France, Saint Denis w Paryżu (10 czerwca o godzinie 21:00), a cała zabawa zakończy się meczem finałowym, 10 lipca na tym samym stadionie. O ile biletów na mecze raczej nie uda się już zdobyć, a nocleg prawdopodobnie musi mieć już miejsce na jednym z campingów, to doświadczenie klimatu Euro i miasta ogarniętego piłkarskim szaleństwem będzie niesamowitym przeżyciem. Setki ofert znajdziecie w praktycznie każdym biurze podróży. Jeżeli piłka nożna nie jest waszą bajką, kolejna duża impreza jest tuż za rogiem. Dwudzieste trzecie Letnie Igrzyska Olimpijskie, odbędą się w sierpniu w brazylijskim Rio de Janeiro i będą pierwszymi igrzyskami w Ameryce Południowej. Rio jest ciekawym miejscem, które warto odwiedzić w wakacje nawet bez igrzysk, ale jedno z największych sportowych wydarzeń na świecie zdecydowanie podnosi jego atrakcyjność. Fakt, że impreza ma miejsce podczas brazylijskiej zimy sprawia, że nie trzeba aż tak bardzo obawiać się upałów. Polskie biura podróży wciąż oferują ciekawe pakiety wyjazdów do Rio, nawet w komplecie z biletami na poszczególne imprezy. Wystarczy wybrać dyscyplinę i można jechać, obserwować mistrzów, a po wszystkim zrelaksować się na brazylijskiej plaży. Nie miej ciekawe są możliwości wakacyjne dla fanów czterech kółek. Grand Prix Formuły 1 odbędzie się w tym roku w Azerbejdżanie, a konkretnie w stolicy – Baku. Nie jest to oczywista urlopowa destynacja, ale Baku oferuje turystom unikatowe połączenie nowoczesnego, europejskiego miasta, bogatego we współczesne atrakcje z odcieniami tradycyjnego Azerbejdżanu. Do wydarzenia zostało już niewiele czasu, ale zorganizowanie wyjazdu na trzydniowy weekend pozwoli być świadkiem eliminacji i samego wyścigu w niedzielę. Oferty znajdziemy w biurach podróży – jest ich zauważalnie mniej, niż tych związanych z piłką nożną, ale jest w czym wybierać. Alternatywnie, fani samochodów mogą spróbować wizyty w Dover – niewielkim miasteczku w Stanach Zjednoczonych, które na kilka dni września zamieni się w stolicę wyścigów Nascar. Niesamowity klimat i tłumy kibiców najbardziej amerykańskiego ze sportów samochodowych zapewne wynagrodzi ciasnotę i gęsto upakowane pola namiotowe, hotele i parkingi. Szukacie spokojniejszego sportu, a ryk silników i skandowane hymny drużyn chętnie zamienicie na intelektualną rozrywkę? Finały European Poker Tour, organizowane przez Poker Stars, mogą zabrać Was do najpiękniejszych i najbardziej prestiżowych miast świata. Poprzedni sezon zakończył się wielkim finałem na Malcie. Wkrótce rozpoczyna się nowy etap rozgrywek. Pokerowych mistrzów (wśród nich także wielu Polaków) możecie obserwować w sierpniu w pięknej Barcelonie albo we wrześniu podczas EPT na Malcie. W tym przypadku trudniej o wyjazdy organizowane przez biura podróży, ale zorganizowanie wycieczki na własną rękę w czasie trwania imprezy nie powinno stanowić żadnego problemu. Inna prestiżowa dyscyplina, spopularyzowana ostatnio przez sukcesy naszych zawodników to oczywiście tenis. Jeżeli macie ochotę na krótką, bliższą wycieczkę finały Wimbledon odbywają się już w lipcu. Weekend w Anglii to jednak chyba jeszcze nie coś, co możemy nazwać prawdziwymi wakacjami – dlatego warto rozważyć wizytę na Australian Open. Każdego roku, na początku stycznia, tłumy kibiców i, niewiele mniejsze, tabuny tenisistów i gwiazd sportu, kierują się w stronę Australii, by rozpocząć kolejny sezon tenisowy. Idealna pogoda, znakomite miejsce na relaks – niezależnie od tego, czy preferujecie plażowanie czy sporty ekstremalne, sprawia, że Australian Open to praktycznie idealne wakacje. W dodatku nie powinno być żadnych problemów z namówieniem na taki wypad nasz zupełnie antysportowych znajomych. Jeżeli imprezy masowe was nie kręcą, trzeba rozglądać się za okazjami. W zeszłym roku w serwisie noclegowym Airbnb można było zdobyć rezerwację noclegu na stadionie Maracana. Dwa dni w kolebce brazylijskiego footballu, nocleg z widokiem na soczystą zieloną trawę i bramki, do których wpadały najważniejsze gole finałów mistrzostw świata (w 1950 i 2014 roku) biją na głowę wszystkie gwiazdki najlepszych hoteli świata. Może w tym roku to wam trafi się podobna okazja? Te propozycje, to oczywiście nie wszystko. Właściwie każde większe wydarzenie sportowe to doskonały pretekst do wakacyjnych wojaży. Atrakcje i dodatkowe wydarzenia oferowane podczas takich imprez zwykle sprawiają, że nie sposób się nudzić, nawet wtedy, kiedy nie oglądamy meczy albo wyścigu.

Z wizytą u największej mafii świata. Muzeum FIFA w Zurychu

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Z wizytą u największej mafii świata. Muzeum FIFA w Zurychu

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});   Po odwiedzeniu jednej z największych atrakcji turystycznych szwajcarskiej metropolii czujemy się trochę jak Anglicy po meczu z Argentyną na mundialu'86 albo wszyscy rywali Korei Południowej w 2002 roku – lekko wydymani. Ale jakie to piękne dymanie! Już za chwilę rozpocznie się ten magiczny miesiąc, podczas którego głowy rodzin będą wizytowały markety z elektroniką, by kupić na raty drugi telewizor (dla żony, „Singielka” i „M jak Miłość” same się nie obejrzą), a wszyscy jak jeden mąż będziemy się zastanawiali, czy Lewandowski odpali i czemu reprezentacji znowu się nie udało awansować, skoro grupę jak zwykle mieliśmy taką łatwą? Tak, zbliżają się mistrzostwa Europy w piłce nożnej. I znów będziemy się ekscytować pojedynkami 22 spoconych facetów kopiących skórzaną kulę. I nie przeszkodzi nam nawet to, że współczesna piłka nożna na najwyższym poziomie coraz bardziej przypomina amerykański wrestling – ustawiane mecze, przekupywanie sędziów, powszechna korupcja. A skoro jesteśmy przy korupcji, to dziś chciałem wam opowiedzieć o Muzeum FIFA – jednej z największych atrakcji Zurychu. Gotowi? No to zaczynamy. Muzeum, a jednak nie do końca… Zacznijmy od tego, że bilety wstępu do muzeum FIFA nie są tanie, choć jak na szwajcarskie standardy nie jest to też fortuna – normalny bilet kosztuje 25 franków szwajcarskich (obecnie ok. 100 złotych, ale przecież w Polsce wszyscy to doskonale wiecie. Prawda, frankowicze?), choć oczywiście jest szereg ulg dla dzieci, młodzieży i rodzin. Muzeum zlokalizowane jest w nowoczesnym, choć trochę ciasnym przeszklonym budynku w centrum miasta i mieści się na trzech poziomach. Gdybym miał określić je jednym zdaniem dla wszystkich miłośników tl;dr, byłoby to: „przerost formy nad treścią”. Bo muzeum FIFA jednych zachwyci, a innych niekoniecznie. Jego podstawową atrakcją są bowiem wszechobecne multimedia. To z pewnością spodoba się przygodnym zwiedzającym. Z drugiej strony są jednak piłkarscy kibice, którzy w muzeum nie zastaną tego, po co przyszli, czyli spektakularnych piłkarskich pamiątek. Zacznijmy jednak od początku: już przy wejściu wita nas wielki multimedialny ekran, na którym widzimy śniadych (chyba) Brazylijczyków grających w piłeczkę na plaży. Joga bonito, wiadomka, pierwsze wrażenie na plus. Tuż obok w sporym okręgu ułożone są alfabetycznie oryginalne piłkarskie koszulki wszystkich członków FIFA. Wygląda wciąż efektownie, ale czekamy na prawdziwe mięso. Aby się do niego dostać schodzimy poziom niżej, gdzie w gablotkach czekają pierwsze eksponaty (m.in. strój piłkarski sprzed 100 lat i pierwsze reguły gry w piłkę nożną). Główną atrakcją tej sali jest jednak wielki multimedialny ekran z obsługiwaną dotykowo konsolą z mapą świata. Najeżdżając na dowolny kraj ekran otwiera się i naszym oczom ukazuje się garść informacji o danym kraju oraz krótki filmik z najlepszymi akcjami reprezentacji. W przypadku Polski mamy urywki z Grzesia Laty i Zbigniewa Bońka, co jasno pokazuje, kiedy osiągaliśmy największe sukcesy i jakie miejsce w światowej hierarchii teraz zajmujemy. Przechodzimy do sali obok, gdzie w całkiem fajny sposób pokazano kolejne mundiale. Każda impreza ma swoją gablotkę z efektownym kolorowym kolażem, a pod nią znajdują się jakieś pamiątki z imprezy.     W centralnym punkcie sali znajduje się Puchar Świata. Jak zapewnia pan przewodnik, jest to oryginał, czyli ten sam puchar, który zwycięskie drużyny unoszą w górę po finale. Procedura jest zdaje się taka, że po finale dana reprezentacja dostaje tylko replikę pucharu, który wraca na honorowe miejsce do muzeum. Kolejny punkt to…kino, czyli ok. 10-minutowy filmik propagandowy na temat mistrzostw świata. Projekcja jest OBOWIĄZKOWA – tak tylko piszę na wszelki wypadek, jeśli pójdziecie do muzeum z kimś, kto niekoniecznie ma ochotę na ten punkt programu. Niestety, nie da się – szeroki jak szafa pan ochroniarz informuje, że winda na następny level znajduje się w sali kinowej. A winda otwiera się automatycznie dopiero po skończonej projekcji. Chcąc nie chcąc jesteśmy więc skazani na projekcję filmu, który jest taką historią futbolu w pigułce. I jak przystało na organizację mafijną, znalazły się tam wszystkie kontrowersje i przekręty z historii mundialu. Mamy więc poprzeczko/bramkę dla Anglii w finale z Niemcami na Wembley w 1966 roku, „rękę Boga” Maradony i będącego po zatruciu pokarmowym Ronaldo w czasie finałowego meczu mudialu'98 z Francją. Film dość przyjemny – fajny montaż, podniosła muzyka. Da się wysiedzieć. A w czasie gdy będę oglądał wrzucę wam jeszcze kilka kolaży. No co ja poradzę, że tak mi się podobają… Następnie ruszamy windą na ostatnie piętro, a tam już sama forma i zero treści. To znaczy oczywiście – jest Fifa Fair Play, są fragmenty poświęcone piłce niepełnosprawnych i jest…miejsce, w którym zwiedzający mogą zostawić swoje pamiątki, które mogą dołączyć do grona muzealnych eksponatów. Hajlajtem jest tutaj koszulka czy tam opaska 90-letniego dziadka, który 66 lat temu oglądał na żywo słynny finał Brazylia-Urugwaj na Marakanie, a 2 lata temu w 2014 roku był…wolontariuszem podczas brazylijskiego mundialu. Ostatnia odsłona muzeum to…granie w piłkę. Naprawdę! Każdy ze zwiedzających bierze udział w kilku konkurencjach – strzelamy rzuty wolne, karne, gramy w piłkarskiego flipera, a na koniec nasze wyniki są zliczane na specjalnej tablicy, gdzie możemy zobaczyć jak wypadamy na tle innych. To bardzo fajna zabawa, ale wyobrażam sobie, że w weekendy to miejsce musi być oblegane przez zwiedzających. I…to wszystko. A nie, przepraszam – jest jeszcze sklep z pamiątkami, gdzie możemy zaopatrzyć się we wszystko z logo FIFA. Niestety, nie ma jednej pamiątki z podobizną Seppa Blattera – miła pani sprzedawczyni w odpowiedzi na moje pytania śmiała się przez minutę, a potem stwierdziła, że zobaczą, co da się zrobić i może w przyszłości ten błąd zostanie naprawiony. No ja myślę! Koszulkę z Blatterem np. tarzającym się w stosie dolarów kupiłbym za naprawdę duże pieniądze. Przyznam się, że z Muzeum FIFA mam niezły zgryz. Z jednej strony jestem przekonany, że taka Helka byłaby zachwycona i np. na stoiskach z kopaniem piłki spędziłaby dobre kilka minut. Z drugiej strony – cholercia, nazwa zobowiązuje i po muzeum największej piłkarskiej organizacji świata spodziewałbym się jednak znacznie ciekawszych i znacznie bardziej bogatych zbiorów. Bo wreszcie po trzecie – nawet w Zurychu znam lepsze sposoby na wydanie 250 zł za godzinkę-półtora (ale to max, dłużej już się znudzi nawet największym fanatykompiłki) rozrywki dla trzyosobowej rodziny. A na koniec – jeszcze jeden kolaż. Zajebiste są, co nie?   Artykuł Z wizytą u największej mafii świata. Muzeum FIFA w Zurychu pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

Kolumbia 2016 - Dzień 15 - Złota Bogota

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 15 - Złota Bogota

12 marca 2016 - sobotaW autobusie nie mam problemów ze spanie, ale budzę się kilka razy i wtedy patrzę w okno. Jazda to rollercoaster - same zakręty, które autobus pokonuje na pełnej prędkości. Chyba lepiej spać i tego nie widzieć.Do Bogoty docieramy około 8:20 rano. Warto by coś zjeść, więc po odbiorze bagażu i przedarciu się przez policyjną kontrolę na wejściu na dworzec siadamy w jednej z knajpek na tradycyjne śniadanie: soki, lurowatą dworcową kawę i jajecznicę. Ciekawe kiedy po powrocie zjem jakieś jajka.Fajnie by było wziąć prysznic, bo wczoraj nie było okazji. No i da się - na dworcu sa prysznice i za 6500 COP dostaje się nielimitowany dostęp do (nawet czystej) łazienki z ciepłą wodą i do tego zestaw kosmetyczny - szampon, mydełko, szczoteczka i pasta do zębów, ręcznik i klapki (własne jednak lepsze, bo te są takie flizelinowe i i tak się "stoi na podłodze" stopami)Do odlotu mamy sporo czasu, więc nadajemy bagaże do przechowalni (mam nadzieję, że bezpiecznej, ale wydaje się, że tak, bo spisują dane z paszportu, żeby potem na jego podstawie je wydać) i łapiemy taksówkę żeby pojechać do centrum. Na wstępie pytamy ile mniej więcej wyniesie kurs. 13000 COP. OK, prawidłowo, jedziemy. Po drodze taksiarz podjeżdża jeszcze podpompować sonie koła do wulkanizatora. Potem kluczy po centrum i podwozi nas nie pod to muzeum, co chcemy. W końcu udaje mu się trafić do celu, ale życzy sobie 40000 COP. I nie, nie jest to nasz błąd w zrozumieniu 13 - 30 tysięcy, żeby te 40 było "z grubsza" uzasadnione. Dyskutujemy z nim przez chwilę, liczymy kasę, bo mamy jej już trochę na styk, żeby było za co wrócić i jeszcze pojechać na lotnisko. I coś zjeść. Gość jest nieustępliwy i coraz bardziej agresywny werbalnie. Ponieważ znamy różne opowieści (do tej pory niepotwierdzone doświadczeniami, ale zawsze musi być ten pierwszy raz), nie chcemy, żeby gość nas przekonywał bronią, więc g mówimy, że zapłacimy 30000 COP, gość ochoczo przystaje (na tyle ochoczo, że potwierdza się że to kant) i ulatniamy się z taxi. Przepłaciliśmy. Daliśmy się naciąć. Ostatniego dnia! Jest niesmak. Ale sami jesteśmy sobie winni, dopiero teraz zauważamy, że owszem, jest to żółta taksówka, ale nie ma wszystkich oznaczeń, a gość nie włączył taksometru.Na szczęście, wejście do Muzeum Złota kosztuje mniej niż dolara (3000 COP). Oddajemy się więc zwiedzaniu. Ilość złota w muzeum jest imponująca. Jak dodać do tego wszystko co zostało zrabowane, wywiezione, zniszczone, to robi się z tego naprawdę dużo. I niektóre eksponaty tak misternie wykonane, że ciężko uwierzyć, że zrobione prymitywnymi narzędziami. Sporo daje tez do myślenia  przedstawienie na osi czasu co działo się kiedy na którym kontynencie. Gdy w Europie ganialiśmy w skórach z dzidami po lasach, w Ameryce południowej cywilizacje miały już wysokie osiągnięcia.Tu jest złoto:A eksponaty są mniej więcej takie:Bhutan?Jar Jar Binks ;)Po zwiedzeniu trzech pięter muzeum i sklepu z pamiątkami (gdzie Marek kupuje prezent dla córki, ale nie może znaleźć karty kredytowej, którą wczoraj w stanie podwyższonego humoru płacił za bilet autobusowy, więc wspólnymi siłami płacimy gotówką) czas na powrót na dworzec. Najpierw jednak zahaczamy o sklep. Marek zanabywa polecany przez Harry'ego rum i herbatkę z suszonych liści koki. sprzedawaną tu jako herbatkę ziołową. Na ulicy łapiemy taksówkę. Korki są niemiłosierne, facet przegapia jeden zjazd i robi kółeczko tuż przed dworcem,a le cena jest normalna - 13000 COP. Marek w międzyczasie przeszukuje internet próbując odpowiedzieć na pytanie, czy herbatka jest legalna do przewiezienia - tu produkt jak najbardziej niepodejrzany, ale  "u nas" może nie być normalnie pod tym względem)Odbieramy bagaż - wygląda na nienaruszony. choć koniec z nieprzemakalnością toreb i plecaka - kwitki bagażowe przymocowali zszywaczem, więc pojawiły się dziurki :( jakby nie mogli przymocować do parcianych pasków :( Łapiemy kolejną taksówkę (choć trwają negocjacje co do ceny, w końcu staje na 15000 COP, co jest ceną potwierdzona z informacja turystyczną na dworcu jako realna) i łapiąc wiatr przez otwarte okna małego autka jedziemy an lotnisko.Tam zanim się odprawimy czy nadamy bagaż robimy jego przegląd - czy nikt nic na m nie podrzucił. Więc trzeba wszystko wypakować, sprawdzić i zapakować. Pewnie nadmiar ostrożności, ale lepiej w tę stronę. Wszystko wygląda OK. Nawet przechodzi koło nas piesek lotniskowy i nie wykazuje zainteresowania, więc chyba jesteśmy "czyści". Marek idzie się odprawić, ja to robię przez net. Potem idę nadać bagaż i spotykamy się za kontrolą bezpieczeństwa. Jest wszystko OK. Jest jeszcze chwila czasu, więc idziemy coś zjeść. Przeliczamy fundusze i stać nas na jednego hamburgera z frytkami i dwa napoje. Dzielimy się więc ta porcją śmieciowego jedzenia.Na Marka już czas, więc żegnamy się "polecając się na przyszłość". Do mojego wylotu jest jeszcze godzina z hakiem, więc włóczę się tu i tam. Potem, przy boardingu gubię kartę pokładową, ale jeden gość z kolejki widząc moje nerwowe ruchy kuma o co chodzi i po chwili skądś przynosi mi moją kartę.Lot nie jest w linii prostej do Europu - jest jeszcze międzylądowanie w Cali, czyli najpierw muszę się oddalić, żeby wrócić. Podróż mija spokojnie, pod znakiem "The  Hunger Games" - oglądam dwie ostatnie części i idę spać. Jeszcze tylko lądowanie w Amsterdamie, kilka godzin kiblowania na lotnisku, bo nie chce mi się go opuszczać na wizytę w centrum i wieczorem jestem w Polsce. W międzyczasie Marek nadaje, że jest w Lizbonie, skąd w poniedziałek rusza do Polski (ma więc jeszcze do pozwiedzania stolicę Portugalii). Przy okazji melduje, że z herbatką nie miał tu żadnych problemów, ale znalazł wiarygodne źródło, że w Polsce jest to nielegalne i trafia się za to za kratki, w związku z tym przeżuł większość, resztę wyrzucił. Jak określił "działanie lekko orzeźwiające" ;)Z lotniska odbiera mnie mama, jak zwykle dbając o zaprowiantowanie mojej lodówki i świeże kwiaty (tym razem tulipany) na powitanie, żeby przyjemniej wracało się do codzienności. Gadamy jeszcze przez chyba dwie godziny, bo na gorąco dzielę się tym jak było. Koło drugiej w nocy z niedzieli na poniedziałek idę spać. Od rana wpadam w tryby codzienności...

Kolumbia 2016 - Dzień 14 - Przegapiony autobus

dwa kółka i spółka

Kolumbia 2016 - Dzień 14 - Przegapiony autobus

11 marca 2016 - piątekPoranek to klasyka gatunku - pobudka, w miasteczko na śniadanie (coś na słodko i soki) i pakowanie. W międzyczasie jeszcze odwiedzamy dilera Yamahy i wypytujemy o motki, ceny i inne informacje. "Większe" motki i bardziej znane marki kupuje się w dedykowanych salonach. Natomiast mniejsze peirdziki widzieliśmy tu w sklepach AGD, wciśnięte między pralki a lodówki. Dodatkowo przymierzam jeszcze kilkanaście kapeluszy, by ostatecznie nie kupić żadnego. Niestety te fajne, kolumbijskie są drogie, duże i niewygodne w transporcie. Te mniejsze za to są pospolite i widziałam nawet w kilku wszyte metki "made in China". Odbieramy motorki z parkingu - bez problemu, właściciel nas bez problemu poznał, z szerokim u śmiechem gromkim "Polakkoooo!!!" Przejeżdżamy pod nasz hotel. Jest to wąska i stroma uliczka z zakazem zatrzymywania się. Motorki nie robią problemu, natomiast jakiś bogatszy lokales przed nami zaparkował szerokiego jeepa. Przez to kilka ciężarówek i autobusów ma spore problemy z przejazdem.  Ostatecznie obywa się bez uszkodzeń, agresji/klaksonów czy też wzywania "straży miejskiej" Oni się tu też średnio przejmują takimi rzeczami.Czuć już koniec wyjazdu. Gdzieś w głowie tli się myśl, że to koniec, że trzeba wracać, że jeszcze dwie "nieprzespane" noce i kierat od nowa. Z każdym porannym kilometrem ta myśl staje się coraz głośniejsza. Do Medellin nie mamy daleko, ale znowu nie jedziemy najłatwiejszą drogą. Po drodze ostatni raz wpatrujemy się w plantacje kawy, bananów i bambusowe "lasy".Niestety musimy się w bić na główną drogę. Asfalt jest równiutki i czarny, ale podróż wcale nie mija szybciej. Główne drogi to większy ruch, ciężarówki i remonty, objazdy i ruch wahadłowy. W jednym miejscu utykamy na dobre pół godziny. Jest ciepło, więc tym bardziej czuć smród pojazdów.Przed Medellin zaczynają tworzyć się korki. Wyprzedzanie ciężarówek nie zawsze jest możliwe. Kluczymy jak tylko się da, ale nie zawsze się da. Marek raz lekko obrywa drzwiami omijanego samochodu, ale nic złego się nie dzieje.Ruch w Medellin jest jak w każdym mieście dość... intensywny. Na szczęście drogę mamy prostą, choć nawigacja każdego z nas po wklepaniu tego samego adresu pokazuje inną trasę i inne miejsce docelowe. Jedziemy na nawigację Marka. Udaje nam się nawet pogubić, gdy on znika za jakąś ciężarówką, a mnie nie udaje się już wykonać żadnego manewru i tkwię zblokowana między pojazdami. No pięknie. Nawet nie wiem gdzie jechać, nie mamy ze sobą kontaktu przez interkomy, mogę próbować dzwonić na komórkę, ale to będzie i tak grubsza operacja, bo wymaga tego, żeby każde z nas zatrzymało się gdzieś w bezpiecznym miejscu. Gdy tak rozmyślam co tu zrobić i lawiruję między autami, dostrzegam Marka na mojej wysokości dwa pasy w lewo (albo dwa "międzypasy", bo jedziemy między autami). Uff, udaje nam się znowu wbić jedno za drugim i jedziemy. Nawigacja pokazuje, że prawie jesteśmy u celu, ale okolica wygląda raczej nie tak jak powinna. Zamiast spokojnej dzielnicy mamy tu "typowe małe miasteczko". Pod wskazanym przez navi adresem Carrera 80 nie ma absolutnie nic, co by przypominało miejsce, z z którego braliśmy motki. Zatrzymujemy się, żeby ustalić gdzie jechać, bo wyniosło nas na jakieś północne rubieże miasta Wbijamy do Marka koordynaty z mojego zumo i  umawiamy się, że jak znajdziemy gdzieś myjnię, to umyjemy motki, żeby Harry nie marudził, że jeździliśmy po jakimś nieodpowiednim dla tych motków terenie. W końcu to nie enduro, żeby jeździć offem... taaa...Jak na złość nie ma nigdzie myjni, więc gdy dojeżdżamy do celu (tym razem okolica się zgadza) stajemy na coś do zjedzenia. Trafiamy na jakiś vege-hipster-slow-food-bar więc ceny duże a porcje małe, w dodatku bez mięcha, za to z kolendrą, więc nie najadam się szczególnie, za to Marek znowu zgarnia kawałek mojej porcji. Niedługo później jesteśmy już pod kliniką weterynaryjną i rozpakowujemy bagaż z motków. Trzeba jeszcze odkręcić wszystkie  "systemy", udoskonalenia i zgraźniacze, więc trwa to dobry kwadrans. Harry z uśmiechem na nas patrzy i nawet nie komentuje czystości motków. Odparkowujemy je do garażu i przebieramy w cywilne ciuchy. Oczywiście trzeba się teraz przepakować i dopakować to, co zostało u Harrego na przechowaniu. Oddajemy mu dokumenty, a on nam kaucję.Jest przed 17:00, autobus mamy o 20:00, więc Harry zaprasza nas do baru na rogu na pożegnalne piwko. Okazuje się, że to taki sklepo-bar, ze wszystkim i niczym, prowadzony przez znajomego Harrego, Mauricio. Klientela to też sami znajomi, więc co chwilę ktoś się do nas dosiada. Harry opowiada nam o sobie, o  Kolumbii, jak tu trafił. Opowiada historie ludzi, którzy przewijają się przez nasz stolik. Jedno piwko zamienia się w dwa, trzy, pięć, w przypadku Marka zamienia się w rum, najpierw zwykły, potem taki ośmino- czy dziewięcioletni. Harry stawia.Jest super wesoło, ciepło i przyjemnie, ściemnia się i coraz bardziej zbliża się czas odjazdu. Harry "przekonuje" nas, żebyśmy pojechali kolejnym autobusem o 22:00. Tak też robimy. Około 21:00 podjeżdża taksówka i zabiera nas na dworzec. Osiem piwek (oczywiście 0,33 L) w moim przypadku i nie wiadomo ile i czego w przypadku Marka, powoduje, że przejazd taksówką jest wyjątkowo śmieszny, a kupowanie biletów sprawne jak nigdy.Przy pakowaniu się do autobusu dostaję kwitek na bagaż z moim ulubionym numerem. Obsługa dworca plombuje drzwi, pani z obsługi nagrywa wygląd wszystkich pasażerów kamerką i jedziemy. Zakrętami go Bogoty.Przejechane: 148 km