With love

Poradnik: O czym mówić w Grybowie?

Grybów to taki Twin Peaks Europy Środkowo-Wschodniej. Pozory małomiasteczkowej przyzwoitości mieszają się z mrocznymi warstwami życia codziennego – a to ktoś zabije macochę, a to ukradnie pieniądze z kościelnej składki, a to zrobi finansowy przekręt w przedszkolu. Nie ma lekko. Przed przyjazdem do tej małej, uroczej mieściny, warto zapoznać się z kilkoma wyrażeniami, które możemy usłyszeć, a przede wszystkim – które mogą się nam przydać. „Kiż ta ciul?!” Znaczenie: Wyraz frustracji i zaciekawienia dotyczący osoby, która śmie zakłócać spokój, lecz nie wiadomo, kim jest. Użycie: Zapytania tego zwykło używać się w sytuacjach, gdy ktoś ośmielił się przeszkodzić nam w czymś niezwykle ważnym, czego efektem jest przymus oderwania się od fascynującej czynności. Co ważne – zdenerwować zaistniałą sytuacją należy się zawczasu, zanim jeszcze dowiemy się, kim ten ktoś jest i czego właściwie od nas chce, zakładając, że na pewno chce nam zawrócić dupę. Przykład: Z zamyślenia nad faktem, że przyrodni brat Ridża okazał się stryjecznym wujkiem żony swojego męża wyrwał ją dźwięk telefonu, który zignorowała. Po trzydziestym siódmym dzwonku wstała z kanapy i rzucając pod nosem wściekłe „Kiż ta ciul?!” wyłączyła urządzenie. Nie mogła wiedzieć, że sąsiad chce się poradzić, jak poćwiartować ludzkie ciało. „Zamykej dżwi, bo kociorze idom!”   Znaczenie: Wyraz pogardy dla Świadków Jehowy, którzy równie dobrze mogą być złodziejami. Użycie: Świadkowie Jehowi chodzą po domach jak koty po chałupach, dlatego nazywa się ich „kociorzami” i przepędza, względnie udaje, że nikogo nie ma w domu. Wiedzieć Wam bowiem trzeba, że jeszcze do niedawna, a bardzo często i teraz, drzwi do grybowskich domostw były otwarte, jeżeli tylko ktoś przebywał w środku. Nigdy nie wiadomo, czy „kociorze” tak naprawdę nie są złodziejami i nie chcą czasem wynieść z domu pralki, dlatego należy uważać. Przykład: Ujadający dziko pies przywołał ją do okna. „Zamykej dżwi, bo kociorze idom!” – krzyknęła zobaczywszy dwie podejrzanie wyglądające postacie, po czym chwyciła za leżący na stole nóż. „Na tym strychu to i hojco jest!” Znaczenie: Wyraz zdziwienia po zaglądnięciu na strych, na który od lat wynosi się rzeczy, które na pewno jeszcze się kiedyś przydadzą. Użycie: Strychy i piwnice są doskonałym miejscem do upychania w nich wszystkich rzeczy, których szkoda wyrzucić, bo pewnego dnia może okazać się, że są bardzo, ale to bardzo potrzebne. Zepsuty telewizor? Kiedyś się go naprawi, będzie jak znalazł. Milion pustych słoików? Kiedyś zrobi się w nich przetwory, będą jak znalazł. Stary kożuch? Kiedyś odda się go do czyszczenia, będzie jak znalazł. Oczywiście potem okazuje się, że nigdy nie są potrzebne. Przykład: Otwarcie włazu na strych spowodowało, że na jej głowę opadły płatki sadzy. Wdrapała się po chwiejnych schodkach i próbując prześwietlić wzrokiem ciemność, rzekła: „Na tym strychu to i hojco jest!”. Pomyślała, że to doskonałe miejsce na ukrycie zwłok. „Cicho że być!”   Znaczenie: Wyraz zniecierpliwienia w sytuacji, kiedy bardzo chcemy usłyszeć jakąś ważną informację, a ktoś ma czelność zakłócać spokój. Użycie: Małomiasteczkowe życie rządzi się swoimi prawami: trzeba doskonale wiedzieć wszystko i o wszystkich. Kto z kim i gdzie. Kto, kogo i dlaczego. Kto, komu i po co. Skuteczne zbieranie zasłyszanych informacji jest cenną umiejętnością, dzięki której można zabłysnąć podczas spotkań z sąsiadką pod kościołem, po niedzielnej mszy. Przykład: Niedzielna msza dobiegała końca. Z uwagą słuchała ogłoszeń parafialnych i ożywiła się, kiedy ksiądz zaczął mówić, że ktoś przepisał na kościół spadek. „Cicho że być!” – syknęła ze złością do sąsiadki z ławki, która zaczęła zastanawiać się, kto ostatnio umarł. „Odejdź od kontaktu, bo się łysko!” Znaczenie: Wyraz zaniepokojenia faktem, że nadciąga burza. Użycie: Burza jest groźna. Uderza piorunami w drzewa, ściąga ulewne deszcze, wywala korki. Należy trzymać się z daleka od wszelkich źródeł prądu, najlepiej na klatce schodowej, która nie ma żadnych gniazdek. Przykład: „Jezusmaria!” – krzyknęła przestraszona i podskoczyła na stołku. „Odejdź od kontaktu, bo się łysko!” – nakazała wnuczce bawiącej się obok katafalku. — Wpis jest wynikiem spontanicznej akcji pt. #jezykipolskie (języki polskie), na pomysł której wpadła tattwa. Akcja ta ma na celu promocję ciekawych słów, charakterystycznych dla regionu Polski, z którego pochodzimy. Wybrałam wyrażenia, które pamiętam z czasów mojego zamieszkiwania w Grybowie. Gwarowość języka, ciągle przecież obecna, rzuca mi się w uszy zwłaszcza teraz, kiedy od niemal sześciu lat mieszkam w Krakowie i odwykłam od niej. Niezmiennie mnie jednak fascynuje. Udział wzięły: Tattwa Olga Cecylia Wittamina Małokulturalna Podzielcie się swoimi ulubionymi słowami / wyrażeniami! Post Poradnik: O czym mówić w Grybowie? pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Żubry, dziki i tarpany, czyli w poszukiwaniu zimy!

loswiaheros

Żubry, dziki i tarpany, czyli w poszukiwaniu zimy!

Świdnica, Wrocław, Warmia, Belgrad i Burj Kalifa w jednej podróży… Koniec roku będzie bardzo pracowity jak widać

JULEK W PODRÓŻY

Świdnica, Wrocław, Warmia, Belgrad i Burj Kalifa w jednej podróży… Koniec roku będzie bardzo pracowity jak widać

Jarmark Bożonarodzeniowy w Toruniu

SISTERS92

Jarmark Bożonarodzeniowy w Toruniu

Przejazdem przez Jelenią Górę

ZAPISKI GEOCACHERKI

Przejazdem przez Jelenią Górę

Kurytyba. Polski dyktator zieleni

intoamericas

Kurytyba. Polski dyktator zieleni

W Brazylii mieszkańców Kurytyby nazywają „carinheiros”. Czyli tymi, którzy potrafią czule się zaopiekować. Swoim domem, ale też miastem. Dzięki temu media od lat umieszczają Kurytybę w rankingach najbardziej zielonych miast świata. Ze świecą szukać innych przedstawicieli Brazylii, czy nawet Ameryki Południowej. Wszystkie miejscowe metropolie są brudnymi i zakorkowanymi potworami pełnymi śmieci na ulicach. A w Kurytybie: 70 proc. mieszkańców segreguje śmieci. To najwyższy wskaźnik na kontynencie. Na jednego z nich przypada 52 metry kwadratowe zieleni 80 proc. mieszkańców dojeżdża do pracy autobusami, dzięki czemu… Kurytyba może pochwalić się 25 proc. niższą emisją dwutlenku węgla niż średnia w Brazylii. Na czym polega fenomen Kurytyby? Miasto, w którym żyje 400 tys. potomków polskich emigrantów, swój kształt zawdzięcza Jaimerowi Lernerowi. Architekt i urbanista urodził się w Łodzi w żydowskiej rodzinie, która wyemigrowała do Brazylii. Trzy razy wygrywał wybory na burmistrza stolicy stanu Parana. Ludzie mówią o nim „życzliwy dyktator”. Przeciwnicy polityczni nazywają go wariatem lub zielonym. Na najważniejszym stołku Kurytyby spędził w sumie trzynaście lat. Można mieć sporo zastrzeżeń do stylu sprawowania władzy, ale dla miejscowych najważniejsze jest, jak żyje się w Kurytybie. Jak? Podobno najlepiej w Brazylii. Unikalna architektura miasta jest zasługą wielokrotnie nagradzanego, m.in. przez UNICEF, polityka. Na terenach zalewowych powstawały parki. Zamiast wydawania pieniędzy na kosiarki, postawił jako pierwszy w Ameryce Łacińskiej na „komunalne owce”, które przystrzygały trawę w sposób ekologiczny. Kurytyba zmagała się – jak większość miast regionu – z wywozem śmieci. Lerner wprowadził program pomocy socjalnej dla rybaków, którzy pół roku poza sezonem wędkarskim spędzali na bezrobociu. Miasto płaciło za każdy kilogram śmieci zbieranych w ramach recyklingu. Rozwiązanie spotykane w Europie, ale w latach 70. ubiegłego wieku w Brazylii burmistrza Kurytyby nazywano z tego powodu wariatem. Dziś mieszkańcy, którzy uczestniczą w programie segregacji i recyklingu śmieci, mogą liczyć na bony pieniężne lub zniżki do biletów autobusowych. Transport, czyli sieć speedyautobusów, działa bez zarzutu. To niespotykane w żadnym innym mieście Brazylii, czy nawet Ameryki Południowej. No i te przystanki, które robią niesamowite wrażenie:  

Zależna w podróży

Krakowska Florencja. Wygraj weekend w Krakowie

Wróciłam z Izraela do Krakowa. Można by się spodziewać, że po tak fantastycznie spędzonym czasie popadnę w popowrotową deprechę, ale muszę powiedzieć, że się trzymam. Jak może być inaczej, skoro zaledwie dwa miesiące temu wprowadziłam się do mojego ukochanego Krakowa, a w nim mieszkam w dobrze mi znanej i lubianej dzielnicy Piasek. Piasek wraz ze znajdującym się obok Kleparzem zostały…Czytaj więcej

Travel Flashback #1

Picking the Pictures

Travel Flashback #1

Brodnica warta uwagi

SISTERS92

Brodnica warta uwagi

Warszawa jakiej nie znałem… aż dziw bierze ile jeszcze tajemnic przede mną

JULEK W PODRÓŻY

Warszawa jakiej nie znałem… aż dziw bierze ile jeszcze tajemnic przede mną

Tubajka Rodzinna sklepo-kawiarnia Łódź

SISTERS92

Tubajka Rodzinna sklepo-kawiarnia Łódź

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Mały

Gdy wracałam w niedzielę wieczorem do Krakowa (postanowiłam rozpoczynać tak każdy wpis wyjazdowy – od dupy strony) byłam tak zmęczona, że odpłynęłam w trzy minuty. W busie było ciepło, silnik mruczał usypiająco a Cliff Richard śpiewał z głośników o Dzieciątku, wskutek czego mój mózg szybko wygenerował sobie obraz w postaci jego rumianej, uśmiechniętej twarzy (Dzieciątka, nie Richarda). Dlaczegóż to byłam tak zmęczona? – zapytacie. Otóż wcale nie dlatego, że trasa, którą podążałam w weekend była jakoś specjalnie wykańczająca. Nie dlatego też, że mówienie do grupy ludzi jakoś specjalnie mnie stresowało, bo, szczerze mówiąc, zupełnie zapomniałam o tym, że czynność ta mnie stresuje i tym razem mówiło mi się całkiem na luzie. Nie dlatego w końcu, że w sobotnią noc siedzieliśmy do bardzo późna, bo odpadłam po północy. Byłam tak zmęczona, bo mój mózg, poza tym, że na dźwięk świątecznych piosenek generuje sobie rumianą, uśmiechniętą twarz Dzieciątka, dławi się też ilością wiedzy, którą mu ostatnio serwuję. Specjalnie w piątek położyłam się spać ok. 20 (sic!), żeby jak człowiek wstać o 5:30, po czym zaczęły mi się przypominać granice Beskidu Małego i nie byłam w stanie się od nich uwolnić. To samo spotkało mnie kolejnej nocy w schronisku. Kiedy więc dotarłam w końcu do domu, zeżarłam trzy tabletki melisy w proszku, weszłam do łóżka ok. 19 i obudziłam się następnego dnia, po 14h. Mój organizm niewątpliwie musi mnie kochać. Ale wracając do samego wyjazdu. Tym razem wystartowaliśmy z Suchej Beskidzkiej. Wiedzieć Wam trzeba, że w Suchej Beskidzkiej, poza tak sławnymi osobami jak Piotr Komorowski, któremu wypadało oko* czy Billy Wilder, który ukończył Żydowską Szkołę Biznesu, mieszkała również Monika Sewioło, uczestniczka pierwszej edycji Big Brothera, która odniosła wielki, życiowy sukces wyprowadzając się do Warszawy, biorąc udział w rozbieranej sesji do Playboya oraz występując w programie pt. „Urzekła mnie Twoja historia”. Jej dom znajduje się przy zielonym szlaku z Suchej do Krzeszowa, gdyby ktoś był ciekaw. Piszę o tym, bo nie miałam okazji opowiedzieć o tym, albowiem zgłosiłam się do opowiadania o karczmie „Rzym”, tej samej, w której Mefistofeles (trudne słowo) miał się spotkać z Panem Twardowskim. Pisał o tym wieszcz nasz narodowy, Adam. Kiedy zobaczyliśmy wszystkie najważniejsze atrakcje, zamieniliśmy się w kursanci.rar i wcisnęliśmy się do małego, ciasnego busa, który niczym rączy rumak (#nope) powiózł nas do Krzeszowa, skąd udaliśmy się już w góry, zatrzymując się po drodze na jednej z polan, by omówić rozciągającą się w stronę Beskidu Żywieckiego panoramkę. Albo jestem ułomna, albo to kwestia wprawy (lubię sobie wmawiać, że to drugie), ale nie potrafię sobie przełożyć tego, co na mapie na realną rzeczywistość (albo realnej rzeczywistości na to, co na mapie) – nie wiem, jak ocenić odległości, jak zlokalizować poszczególne szczyty i doliny oraz (najważniejsze) jak to wszystko zapamiętać, by potem o tym opowiedzieć. Podobno kwestie te ulegają pewnemu rozjaśnieniu, kiedy człowiek zaczyna rysować graniówki (w skrócie: rysowanie na kartce papieru najważniejszych elementów ukształtowania terenu), czekam więc z niecierpliwością na warsztaty z tychże, licząc na moją pamięć wzrokową, bo strasznie nie lubię czegoś nie wiedzieć. Najchętniej całą tą wiedzę, którą muszę przyswoić, wsadziłabym sobie od razu do głowy, żeby nie musieć się uczyć, ale obawiam się, że mój mózg mógłby tego nie zdzierżyć i nie chcieć potem ze mną współpracować. Powstał więc pomysł kolektywnego opracowywania materiałów, co sprawdza się całkiem nieźle. Swoją drogą zauważyłam, że ostatnio większość moich rozmów toczy się właśnie wokół kursu, co jest na swój sposób chore, z drugiej strony jaram się tym, jak schroniska w Beskidach, bo dawno już nie czułam się tak bardzo na swoim miejscu, jak teraz. Tak naprawdę, jeżeli tylko bym mogła, to bym się uczyła całymi dniami, bo zwyczajnie mnie to cieszy (#kujon). Tym razem miałam więcej czasu na przygotowywanie się do wyjazdu, udało mi się zatem w miarę dobrze przygotować. Być może właśnie dlatego mniej się stresowałam, bo wiedziałam (mniej więcej), o czym mam mówić oraz wiedziałam, co mnie czeka i jak będzie wyglądał wyjazd. Opowiadając o formach ochrony przyrody w Polsce udało mi się wymienić prawie wszystkie, tym razem nigdzie nas nie zgubiłam oraz przeprowadziłam interaktywną prezentację świerku i jodły (byliśmy w parku krajobrazowym, a nie narodowym, więc można było sobie zrywać i macać gałązki), można zatem śmiało powiedzieć, że nauka z poprzedniego wyjazdu nie poszła w las (hehe). Zdecydowanie do poprawy z kolei mam kwestię samego mówienia, bo poza tym, że trzeba wiedzieć, o czym się mówi, warto również wiedzieć, JAK mówić, żeby inni nie tylko słyszeli, ale także słuchali. Bycie dobrym mówcą to nie lada wyzwanie i szacun dla wszystkich, którym to tak dobrze idzie. Mimo moich wcześniejszych obaw, wcale nie było tak zimno. Ba, było całkiem ciepło, na tyle, że czasami szłam sobie bez kurtki a bluzy w ogóle nie wyciągałam z plecaka. O ile kilka stopni powyżej zera można określić mianem ciepła - muszę jednak przyznać, że postrzeganie temperatury diametralnie się zmienia, kiedy pomyślę sobie, że przede mną zimowe wyprawy, kiedy na serio napada śniegu i pojawią się mrozy. Moja natura zmarzlucha na razie wypiera z głowy tę straszną wizję, ale opcje są w sumie dwie – albo przez te kilka miesięcy zimę pokocham, albo całkowicie znienawidzę. W sumie jestem ciekawa tego doświadczenia – na wszelki wypadek powtarzam sobie wszystkie znane mi brzydkie wyrazy, żebym mogła sobie marudzić pod nosem, co oczywiście nic nie zmieni, ale pozostawi w mym polskim sercu poczucie dobrze spełnionego obowiązku. W Beskidzie Małym spotkać można fragment Drogi Św. Jakuba, która wiedzie ze Starego Sącza do Czeskiego Ołomuńca, co przypomniało mi o fascynacji tym szlakiem pątniczym. Idea wędrowania, w swoim własnym towarzystwie, przez miejsca tak bliskie naturze, doskonale wpisuje się w moje własne postrzeganie duchowości  (abstrahując już od wymiaru religijnego) – na tyle, że gdzieś po drodze rzuciłam, że jak jakimś cudem uda mi się ten Kurs Przewodników Beskidzkich skończyć i zdać egzaminy państwowe, to, kurde, wezmę i pójdę w taką wędrówkę, jako ukoronowanie tego całego wysiłku, które w to przedsięwzięcie włożę. Zapisuję to po to, żeby o tym nie zapomnieć. Jak zapomnę, to niech mi ktoś przypomni. Do schroniska dowlekliśmy się, jak było już ciemno, co o obecnej porze roku nie jest jakimś specjalnym wyczynem, bo Słońce zachodzi ok. 15:30 – z niecierpliwością czekam na przesilenie zimowe, żeby dni w końcu zaczęły robić się dłuższe, bo przecież można zwariować. Na szczęście kurs jest dla mnie na tyle pochłaniający, że praktycznie nie mam czasu się nad tym zastanawiać, od czasu do czasu łapię sobie tylko krótkotrwałe zmuły, podczas których ogarnia mnie totalna niemoc i najchętniej położyłabym się spać i obudziła się dopiero na wiosnę. No dobra, taka ochota zawsze nachodzi mnie już w listopadzie – jeżeli reinkarnacja istnieje, to w poprzednim wcieleniu niechybnie byłam niedźwiedziem. O ile na Turbaczu się z Kubą i Aśką ochoczo alienowaliśmy, pogrążając w patologii, o tyle tym razem, jak ludzie, poszliśmy się integrować, grając m.in. w tabu, które przysparzało wiele radości. - Takie coś na dnie oceanu. – Płaszczowina magurska! Chodziło o… łódź podwodną. Widać kursowe skrzywienie udziela się nie tylko mi Płaszczowina magurska bawiła mnie przez cały wieczór i cały następny dzień. Ba, bawi mnie do dziś! Jest to bowiem temat, który będzie nas prześladował przez cały czas, bo z owej płaszczowiny (i kilku innych) zbudowane są w dużej mierze Beskidy Zachodnie. Wykłady z geologii ciągle przede mną, więc nie będę się wymądrzać na temat płaszczowin nic ponad to, że faktycznie powstały przez opadanie na dno oceaniczne różnych osadów, które z biegiem czasu skamieniały, a następnie podczas ruchów górotwórczych zostały sfałdowane. Poszczególne warstwy świetnie widać na wychodniach skalnych, które można spotkać m.in. w Beskidzie Małym. I kiedy ma się świadomość tego, że kamień, którego się dotyka, pochodzi z czasów prehistorycznych, to nagle doświadczenie to staje się niemal mistyczne, jak podróż w czasie. A kiedy granie w grę (i wcale nie był to Tomb Raider) nam się znudziło, poleźliśmy piętro wyżej, gdzie odbywało się śpiewo-granie, w którym nawet wzięłam udział – czasem mi się zdarza. Z góry przepraszam wszystkich, którzy kiedykolwiek będą mieli nieszczęście to słyszeć. Zwykle ograniczam się do chórków Następnego dnia wyruszyliśmy ze Schroniska pod Leskowcem (które wcale pod Leskowcem nie jest, lecz pod Groniem Jana Pawła II) w stronę Wadowic. Po drodze, pod szczytem Królewizny, zbaczając nieco ze szlaku, znajduje się coś absolutnie niesamowitego, mianowicie Jaśkowa Arka, będąca niegdyś domem pustelnika. Przez ponad 20 lat mieszkał w niej Jan Sasor, górnik z Libiąża, który przybył tu po wypadku w kopalni i sam wybudował obity blachą domek bez drzwi, który podniesiony ponad ziemię miał czekać na zbliżający się potop – mężczyzna wierzył, że Bóg niebawem ukarze nim ludzi. Jan Anioł, bo tak na niego mówiono, najmował się do prac polowych i pomagał okolicznym mieszkańcom, w zamian biorąc od nich za wynagrodzenie najczęściej tylko mąkę, cukier, papierosy oraz kawałki nikomu niepotrzebnych blach, z których budował swoją pustelnię. Zmarł nagle w 1999 r. Nie brakuje jednak takich, którzy do dziś twierdzą, że Jan Anioł nie opuścił ukochanych gór i ciągle, jak za swojego życia, opiekuje się turystami przemierzającymi beskidzkie szlaki. Do Wadowic ostatecznie nie dotarłam. Pod dworem Emila Zegadłowicza odłączyłam się wraz dwójką innych osób i busem miałam dotrzeć do miasta, by poczekać na resztę, bo kostka, którą uszkodziłam sobie podczas wyjazdu w Gorce, nadal mnie bolała i nie chciałam sobie całkiem jej zajechać. Okazało się jednak, że żaden bus już nie jedzie, wspaniałomyślnie postanowiliśmy więc złapać stopa – po niespełna minucie zatrzymał nam się chłopak, który zmierzał nad morze, przez Chrzanów. Nie zastanawiając się długo zmieniłam plan i tym oto sposobem dotarłam do Krakowa wcześniej, niż planowałam, odpuszczając już sobie zwiedzanie Wadowic. Jeszcze będzie ku temu okazja. Tymczasem namiętnie smaruję kostkę maścią wygrzewającą, że dojdzie do siebie przed końcem roku, kiedy to wybieramy się na obóz sylwestrowy w Beskid Żywiecki. Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki przewodnik po Beskidzie Małym i przejrzałam go na szybko, wzniosłam się na wyżyny swojej elokwencji i rzekłam: E, chujowy ten Beskid! Nic tu nie ma! Z tego miejsca chciałabym cofnąć swoje słowa i wyrazić skruchę – Beskid Mały to całkiem ciekawe miejsce i zdecydowanie chcę tam wrócić. Fot. Joanna Osoba / Jakub Zajączkowski Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Beskid Mały pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Take Me Back – My 5 Top European Cities to Revisit

Picking the Pictures

Take Me Back – My 5 Top European Cities to Revisit

Nasze miejsce na ziemi – Gdańsk

Złap Trop

Nasze miejsce na ziemi – Gdańsk

Chyba nie ma osoby, która nie chciałaby znaleźć swojego miejsce na ziemi. My mieliśmy okazję zobaczyć kawałek świata i szukać tej naszej enklawy przez ostatni roki i pomimo tego, że w wielu miejscach czuliśmy się świetnie (w Brisbane czy Wellington) to jednak w żadnym na tyle dobrze by osiąść na dłużej. I chociaż pewnie moglibyśmy zamieszkać w dowolnym miejscu na świecie, gdziekolwiek w Europie czy Polsce to za każdym razem gdy pada słowo „dom” przed oczami widzę Gdańsk. I nic na to nie poradzę, nawet rodzinne miasto jakim jest Olsztyn nie przebiło tego stanu rzeczy. Jednak życie lubi nas zaskakiwać i by dojść do tego, że nasze miejsce jest właśnie w Trójmieście musieliśmy przemierzyć niezły kawał świata! Wszędzie dobrze, ale w Gdańsku najlepiej! Wiadomość zostawiona w Europejskim Centrum Solidarności :) Nie ma drugiego takiego miejsca jak Gdańsk! Decyzja o osiedleniu się w Trójmieście nie pojawiła się przypadkowo. Tak się składa, że prawie osiem lat naszego życia przypadło nam spędzić właśnie tutaj. Są to piękne lata studenckie, czas w którym wkraczało się w dorosłość, pierwsze emocje związane z karierą zawodową, pierwsze wzloty i upadki. Piękna historia naszego życia, która doprowadziła do naszego pierwszego spotkania – nie gdzie indziej, jak właśnie na dworcu PKP Gdańsk Wrzeszcz :). Mogłabym się tu rozpisywać o tym, jakie Trójmiasto jest wspaniałe i jakie to świetne miejsce do życia –  ale o tym możecie przekonać się sami (pewnie większość już się przekonała) przyjeżdżając nad Bałtyk. Nas urzekło chyba najbardziej to, że oprócz dużych możliwości rozwoju zawodowego w każdej chwili możemy udać się w miejsca, w których można oderwać się od wszystkiego, obcować z naturą, zrelaksować się w gronie przyjaciół. I o tych właśnie miejscach będzie w dzisiejszym wpisie. Nie spodziewajcie się sztampowych miejsc, jakie znajdziecie w każdym przewodniku, to są po prostu „nasze” miejsca, które może i Wam przypadną do gustu, gdy następnym razem przyjedziecie do Gdańska. Znak rozpoznawczy Gdańska – dźwigi stoczniowe  1. Trójmiejski Park Krajobrazowy – enklawa i zielone płuca Trójmiasta. Park rozciąga się wzdłuż wszystkich trzech miast i jest idealnym miejscem na spacery, wycieczki rowerowe, konne a zimą, na narty biegowe. Wytyczono tu kilka szlaków pieszych, najdłuższy który się tu rozpoczyna ma 120 km i prowadzi do samego serca Kaszub. Nie zabrakło też tras rowerowych, tu najdłuższy odcinek ma 43 km – rozpoczyna się w Wejherowie a kończy w Gdyni Głównej. Teren jest urozmaicony, morenowy, a niektóre pagórki przy bieganiu nieźle dają w kość. W lasach Trójmiejskich można spotkać sarny, dziki, jelenie, zające, gady, płazy oraz inne leśne stworzenia. Dla nas las jest chyba najważniejszym wyznacznikiem jeżeli chodzi o wybór miejsca do mieszkania w Trójmieście. Dlatego tak lubimy dzielnicę Piecki-Migowo (potocznie zwaną Moreną)! Piękna złota jesień – Dolina Strzyży 2. Ścianka wspinaczkowa Elewator – chociaż w Trójmieście znajduje się kilka miejsc, w których można powspinać się na panelu, my najbardziej upodobaliśmy sobie właśnie Elewator. Może dlatego, że jest to najwyższa ścianka w regionie (19 metrów) a może dlatego, że panuje tu świetny klimat? Myślę, że jedno i drugie. I tak prawie dwa lata przed naszą podróżą kilka razy w tygodniu spędzaliśmy tu prawie każdą wolną chwilę. Ściana była naszą odskocznią od pracy i obowiązków, a oprócz tego mieliśmy niezłą dawkę sportu. Mamy nadzieję szybko powrócić do formy sprzed wyjazdu i znowu „dyndać” na linie jak za starych dobrych czasów :). Jeżeli jeszcze nie próbowaliście tej formy aktywności to polecamy Wam wspinanie baaardzo! To jest sport dla osób w każdym wieku i wbrew pozorom nie jest niebezpieczny. Na temat wspinania pisaliśmy już wcześniej – przejdź do wpisu –  klik   Rafał w swoim żywiole! 3. Stocznia Gdańska – niepodważalny symbol miasta (i pomyśleć, że chcieli zabrać stąd dźwigi!!). Miejsce na tyle charakterystyczne, że raczej nie trzeba go przedstawiać. Jeszcze parę lat temu miejsce to nie było specjalnie popularne wśród turystów. Obecnie dzięki powstaniu Subiektywnej Linii Autobusowej ruch turystyczny na Stoczni trochę się rozkręcił. Przez kilka sezonów można było zwiedzać tereny Stoczni zabytkowym autobusem (Jelcz 043) zwanym potocznie ogórkiem. W roku 2014 Subiektywna Linia Autobusowa nie otrzymała dotacji z Urzędu Miasta (wielki wstyd!) i musiała zawiesić swoja działalność. Miejmy nadzieję, że w 2015 roku autobus ruszy ponownie! Słynny ogórek Większe zainteresowanie Stocznią przyczyniło się także do wpisania około 200 obiektów do ewidencji zabytków. Jeżeli chodzi o zwiedzanie Stoczni na własną rękę to generalnie nie ma z tym problemu. Wejść na teren stoczni można samemu. My lubimy tereny przy stoczniowe ze względu na przemysłowy charakter, niepoukładany krajobraz z unikatowymi budynkami. Przechadzając się po terenie wciąż czuć zapach historii. Nie wiem czy wiecie ale to właśnie tutaj zbudowano Dar Młodzieży (który możecie oglądać teraz w Gdyni) czy Pogorię.  Z tyłu budynek Europejskiego Centrum Solidarności Brama wejściowa do Stoczni Gdańskiej Europejskie Centrum Solidarności – chociaż otwarte w tym roku, może być nowym miejscem, które za kilka lat znajdzie się na naszej liście ulubionych miejsc w Gdańsku. Po pierwszej wizycie możemy potwierdzić wszystkie dobre słowa i opinie wydane na jego temat. Oprócz stałej wystawy na której w sposób interaktywny pokazana jest współczesna historia Polski oraz powstanie Solidarności, odbywają się tu także liczne imprezy kulturalne, koncerty, wystawy, targi mody, designu, widowiska muzyczne oraz lekcje dla dzieci. Od nas muzeum dostaje wielki plus za „niemuzealny” charakter (dużo roślin i zieleni w środku) oraz za ekspozycje, które wykonane są naprawdę na wysokim poziomie! 4. Park Oliwski – najpiękniejszy park Trójmiejski, zwłaszcza wiosną i latem. Założony dawnooo temu przez zakon Cystersów jest popularnym spacerowym miejscem. Ja najbardziej lubię znajdującą się tu palmiarnię z egzotycznymi roślinami oraz ogród botaniczny. Wchodząc do tego wilgotnego i dusznego pomieszczenia mogę poczuć się tu jak w malezyjskiej dżungli czy australijskim lesie tropikalnym! Chodząc ścieżkami parku można odbyć mini podróż dookoła świata, a wszystko przez rosnące tu drzewa – jarzębina szwedzka, miłorząb japoński, azalie, jałowiec chiński. W znajdującym się w parku Spichlerzu Opackim mieści się obecnie oddział etnografii, który prezentuje ekspozycję sztuki ludowej Pomorza. Obok parku znajduje się słynna Katedra Oliwska, w której można posłuchać gry na organach, które swego czasu były największe w Europie a podobno i na całym świecie. Park jest idealny na letnie pikniki, na relaks z kawą i książką. Coraz częściej organizowane są tu targi i imprezy, a ja zorganizowałabym tu warsztaty jogi! (może ktoś się skusi?). Takie atrakcje tylko w Gdańsku – wiecie gdzie to?   5. Uliczka Mariacka – piękna o każdej porze dnia i roku – jednak ja najbardziej lubię ją jesiennym porankiem, gdy słońce odbija się od szklanych wystaw i okien kamienic. Może zabrzmiało to trochę melancholijnie i romantycznie ale taka jest też właśnie Mariacka – prawdopodobnie najładniejsza uliczka w całym Gdańsku. Klimatu i malowniczości dodają jej stragany z bursztynem i sklepiki z rękodziełem. Oryginalne przedproża (takie małe ganki, tarasy), rzygacze (rynny) oraz kostka brukowa, jaką wyłożona jest droga przywołują niepowtarzalną atmosferę i charakter dawnego Gdańska. Mam tylko jedno ale…drażnią mnie okropnie wystawiane tu parasole ogrodowe w ogródkach piwnych, które zasłaniają fasady budynków…no ale co z tym zrobić? Gdzie możecie znaleźć uliczkę Mariacka? (o ile jeszcze o niej nie słyszeliście?). Uliczka zlokalizowana jest pomiędzy Kościołem Mariackim a Bramą Mariacką, która wychodzi bezpośrednio przy Długim Pobrzeżu (Motławie). A jak już o kościele Mariackim mowa… Wszystko pięknie i ładnie,tylko te szpetne parasole! Jesienią na Mariackiej  6. Wieża widokowa Kościoła/Bazyliki Mariackiej – najlepszy punkt widokowy Gdańska. O ile sama Bazylika jest licznie odwiedzana przez turystów, to nie każdy wie, że w kościele można wdrapać się po 412 schodkach na wieżę widokową by podziwiać panoramę starego Gdańska. Wieża od samej podstawy do najwyższego punktu sięga 82 metry wysokości, a przy dobrej pogodzie można z niej dostrzec całą Zatokę Gdańską oraz Hel. Dla mnie największą atrakcją jest nie tylko sam widok z wieży ale samo wejście na szczyt. Pokonując schody wśród kamiennych murów można poczuć się trochę jak w średniowieczu, a wiszące nad głową ogromne dzwony (serce jednego z nich waży 200 kg) budzą we mnie lekki niepokój i stanowią atrakcję samą w sobie. Niestety wejście na wieże nie jest możliwe przez cały rok. Atrakcja zamknięta jest w okresie od listopada do marca włącznie oraz przy złej pogodzie. Cena za bilet to 5 zł bilet normalny i 2,50 ulgowy. Widok z wieży na Gdańsk 7. Ławeczki przy marinie na Ołowiance – wyspa Ołowianka (chociaż może na wyspę nie wygląda) jest całkiem popularna wśród turystów i mieszkańców. Znajduje się tu nie tylko Filharmonia Bałtycka, Narodowe Muzeum Morskie przy którym cumuje statek Sołdek (pierwszy po II Wojnie Światowej statek w całości zbudowany w Polsce) ale także długa ławka. Ławka na której lubimy przesiadywać i spoglądać sobie na przeciwległe Długie Pobrzeże z historycznym Żurawiem na pierwszym planie, na kolorowe kamieniczki, na odnowioną Wyspę Spichrzów (kiedyś nie patrzyliśmy w tamtą stronę), na mały port z jachtami, których widok zawsze kojarzy mi się z przygodą, no i na Motławę, którą w lecie pokrywają kajakarze żądni aktywnego zwiedzenia Gdańska. A skoro już o kajakach mowa to polecamy tę formę zwiedzania! Kajaki możecie wypożyczyć na przystani Żabi Kruk (zabikruk.pl) i w nietypowy sposób odkryć  Gdańsk. Widok na Długie Pobrzeże z „naszych” ławeczek 8. Twierdza Wisłoujście – nadal trochę nieznany i schowany w cieniu Westerplatte zabytek Gdańska. Dla nas jeden z ciekawszych budynków historycznych w mieście. Dlaczego? Może dlatego, że jeszcze bardzo niedoceniony…może dlatego, że bronił miasta przez tyle czasu i chociaż nie wygląda, to ma już ponad 500 lat! Ciężko sobie to teraz wyobrazić, ale twierdza mieściła się kiedyś u samego ujścia Wisły (dziś ujście jest znacznie, znacznie dalej) i stąd też właśnie pochodzi jej nazwa. Obecnie Muzeum Historyczne Miasta Gdańska gromadzi zbiory na temat historii tej unikatowej w skali światowej fortyfikacji. Twierdza otwarta jest dla zwiedzających tylko w sezonie letnim od czerwca do końca września, niestety nadal trwają tu prace konserwatorskie i nie do wszystkich pomieszczeń uda się wejść. Twierdza Wisłoujście w całej okazałości 9. Plaża w Jelitkowie i Brzeźnie –  na naszym zestawieniu nie mogło zabraknąć nadmorskiego akcentu! Szczególnym sentymentem darzymy plażę w Jelitkowie, dla Ani było to miejsce studenckich eskapad (stąd blisko na Gdański AWF) oraz imprez przy ognisku do białego rana :). Ale co się dziwić – panuje tu iście wyluzowany klimat, któremu wtórują potańcówki i dancingi dla starszej młodzieży przy dawnym Domu Zdrojowym. Plaża w Brzeźnie zyskała naszą sympatię nie tylko tym, że jest tu molo, można zjeść rybkę i śmierdzące gofry czy pograć w siatkówkę plażową ale tym, że w odróżnieniu od innych plaż czasami się tu coś dzieje (trafi się czasami jakiś festiwal, koncert czy impreza sportowa). Dla tych, co nie przepadają za leżeniem plackiem na plaży proponuję spacer po Brzeźnie, znajdziecie tu pozostałości po małych rybackich domkach (ulica Miła) lub poobserwujcie wchodzące do portu statki :). Poza tym mamy wrażenie, że latem jakoś tak mniej tu ludzi niż np. w Jelitkowie… A jak będziecie chcieli zmienić plażę, nie ma problemu – wzdłuż pasa nadmorskiego znajduje się ścieżka rowerowa, która prowadzi aż do Sopotu.  10. Góra Gradowa i Grodzisko – kolejny punkt widokowy, ale nie tylko! Góra Gradowa i znajdujące się na niej Grodzisko to niezły kawał historii miasta. Oprócz panoramy miasta możecie zobaczyć tu interaktywną wystawę Wehikuł Czasu – Pocisk i Człowiek, która uchyli Wam rąbka historii tego zakątka miasta. W zabytkowych i odnowionych schronach oraz remizach artyleryjskich zostały pokazane nie tylko epizody z dawnych dziejów fortu ale także kwestie związane ze sztuką wojenną. Tuż za fortyfikacjami znajduje się Centrum Hewelianum – centrum nauki, w którym znajdują się interaktywne wystawy, pokazy naukowe, i to właśnie tutaj w 2011 zorganizowano pierwsze Blog Forum Gdańsk. To tutaj Rafał zabrał Anię na jedną z pierwszych randek Poniżej przedstawiamy mapkę z „naszymi” miejscami, by łatwiej było Wam je odnaleźć GdanskPokaż osadzoną mapę w trybie pełnego ekranu Oczywiście w całym Trójmieście tych naszych miejsc mamy znacznie więcej, dziś napisaliśmy tylko o Gdańsku bo w sumie to tutaj spędzamy najwięcej czasu z wszystkich trzech miast. Z miesiąca na miesiąc lista pewnie będzie ulegać zmianom, pewnie też z czasem urośnie. Bo takich naprawdę wartych zobaczenia miejsc w Gdańsku z roku na rok przybywa. Nie mieliśmy okazji być w nowo otwartym  Teatrze Szekspirowskim, nigdy nie wgłębialiśmy się w okolice Nowego Portu czy Oruni. Z pewnością mamy jeszcze sporo do odkrycia! Celowo pominęliśmy restauracje i knajpy, bo na to szykuje się zupełnie osobny wpis. Tak samo jak i o Sopocie i Gdyni. Są takiej miejsca, które na nasze uznanie musza jeszcze trochę poczekać – PGE Arena podczas EURO 2012 Jedno co mieszkając w Trójmieście możne trochę irytować to nieprzewidywalność pogody. Oczywiście idzie się i do tego przyzwyczaić ( lub regularnie sprawdzać pogodę ), a nawet znaleźć plusy – zimą lżejsze mrozy, a latem jak przygrzeje słońce to będąc na plaży można poczuć się jak w Tajlandii (no może poza temperaturą w morzu). I chociaż żeglarzem nie jestem to jakoś szczególnie lubię te silne wiatry (zwłaszcza w październiku i marcu), które wyginają i łamią parasolki :). A czy Wam udało się odnaleźć swoje miejsce na tym świecie? Jeżeli tak, to gdzie ono jest? A jeżeli jeszcze nie znaleźliście to nie poddawajcie się! Jak widać na naszym przykładzie wcale nie trzeba szukać daleko Długi Targ latem – tłoczno ale i tak go lubimy :) The post Nasze miejsce na ziemi – Gdańsk appeared first on Złap Trop.

9 powodów, dla których warto odwiedzić Poznań

Podróżniczo

9 powodów, dla których warto odwiedzić Poznań

W Poznaniu mieszkam od początku października. Do tej pory nie miałam okazji poznać wszystkich zakamarków stolicy Wielkopolski. Jednak udało mi się wybrać na kilka spacerów i dowiedzieć co nieco o mieście koziołków. Dlatego dzisiaj chciałabym Was przekonać do odwiedzenia Poznania. 1. Zabytkowe kamienice W żadnym innym mieście w Polsce (nie odwiedziłam wszystkich, ale w tych, w których byłam) nie wiedziałam tylu zabytkowych kamienic! W Poznaniu kamienice można zobaczyć w prawie każdej dzielnicy. Zdobione malowidłami lub płaskorzeźbami zachwycają, niekiedy także straszą. Na zdjęciu kamienice ze Starego Rynku. 2. Poznański ratusz z koziołkami Koziołki i ratusz pamiętam z czasów wycieczki szkolnej. Od tamtej pory nie miałam okazji zobaczyć więcej koziołków. Do czasu… w pewną październikową, słoneczną niedzielę udało mi się wybrać ok. godziny 12:00 na Stary Rynek, żeby po raz kolejny zobaczyć słynne poznańskie koziołki. Sam Ratusz to renesansowy budynek, z którego wieży codziennie odgrywany jest hejnał. Wewnątrz znajduje się Muzeum Historii Miasta Poznania. Pierwsze piętro to najbardziej reprezentatywny poziom ratusza. Można odwiedzić na nim takie pomieszczenia, jak Sala Wielka, Sala Królewska czy Sala Sądowa. Warto zobaczyć ratusz nie tylko z zewnątrz, ale także odkryć to, co kryje w środku. 3. Rogale świętomarcińskie Jednym z moich ulubionych powodów, dla których warto odwiedzić Poznań jest rogal świętomarciński. Tradycyjnie przygotowywany w stolicy Wielkopolski z okazji dnia św. Marcina, które obchodzone jest hucznie 11 listopada, na ulicy św. Marcina w centrum Poznania. Tradycja rogala świętomarcińskiego wywodzi się z czasów pogańskich, kiedy w czasie jesiennego święta składano bogom ofiary z wołów lub w zastępstwie – z ciasta zwijanego w wole rogi. Kościół przejął ten zwyczaj, łącząc go z postacią św. Marcina. Kształt ciasta interpretowano jako nawiązanie do podkowy, którą miał zgubić koń świętego. Rogal przygotowywany jest z ciasta półfrancuskiego, z nadzieniem z białego maku, z dodatkiem cukru, okruchów ciasta biszkoptowego, orzechów, rodzynek, kandyzowanych owoców i aromatu migdałowego. Pyszny i bardzo słodki. Polecam! 4. Szopka Bożonarodzeniowa Jest to powód, dla którego warto odwiedzić Poznań w okresie świąt Bożego Narodzenia. Co roku, w kościele św. Franciszka Serafickiego przy Placu Bernardyńskim na Garbarach powstaje jedna z największych (o ile nie największa) szopka bożonarodzeniowa w Europie! Ma wymiary 17 metrów wysokości, 10 metrów szerokości i 30 metrów głębokości. Zawiera ponad 250 figur, z których część jest naturalnych rozmiarów. Najmniejsza z figur ma 20 cm, a największa 1,8 m. Szopka jest ruchoma i dzięki temu bardzo atrakcyjna. 5. Gwara poznańska Poznaniacy mają swój język! I mimo, że nie wszyscy o tym wiedzą, to wciąż można go usłyszeć na ulicach Poznania, np. na targu jeżyckim. Elementy tożsame z gwarą poznańską, będące w istocie zapożyczeniami z języka niemieckiego, można spotkać na ziemiach byłego zaboru pruskiego, nie tylko w Poznaniu. Fonetycznie spokrewniona z gwarą krakowską. A tutaj podstawowe słownictwo używane powszechnie, które wciąż można usłyszeć w niektórych miejscach Poznania. Gwara poznańska ma także swój symbol – pomnik Starego Marycha, który znajduje się przy ulicy Półwiejskiej. 6. Jeżycjada Jeżycjada to cykl książek Małgorzaty Musierowicz, której nazwa pochodzi od poznańskiej dzielnicy Jeżyce. W ramach cyklu, do tej pory ukazało się 19 tomów: pierwszy (Szósta klepka) został wydany w 1977, a najnowszy (Wnuczka do orzechów) w 2014. Akcja prawie wszystkich powieści rozgrywa się w Poznaniu, a autorka nawiązuje do rzeczywistych miejsc, jak ulica Roosevelta czy demonstracje robotnicze z czerwca 1956 roku. Warto odwiedzić Poznań i odkryć miejsca, o których piszę Małgorzata Musierowicz. 7. Pogoda Mimo, że pogoda w Polsce bywa różna i nigdy nie wiadomo na jaką trafimy, to do tej pory (a mieszkam tutaj już 2 miesiące) pogoda w Poznaniu mnie nie zawiodła. Jest na pewno dużo cieplej niż we wschodniej czy północnej części kraju, a i deszcz pada jakoś rzadziej ;). Często wyjazdy w celach rekreacyjnych czy wypoczynkowych rozpoczynamy właśnie od sprawdzenia pogody, zwłaszcza jeśli decydujemy się na urlop w Polsce. Dlatego jeśli planujecie przyjazd do Poznania, to warto sprawdzić pogodę wcześniej i zajrzeć tutaj >> 8. Rezerwat przyrody Meteoryt Morasko Wielbiciele przyrody zdecydowanie znajdą coś dla siebie! W północnej części Poznania, na Morasku znajduje się przyrodniczo-astronomiczny rezerwat Meteoryt Morasko. Został utworzony w 1976 roku. Na jego terenie mieszczą się kratery, które zdaniem badaczy powstały w wyniku upadku meteorytu ok. 5 tys. lat temu. Przez cały rezerwat prowadzi specjalny szlak turystyczny, a każde ciekawe miejsce jest opisane za pomocą tablic informacyjnych. Nie miałam okazji jeszcze odwiedzić tego miejsca, ale myślę, że wiosną na pewno tam się wybiorę. 9. Malta Festiwal Poznań Na pewno większości z Was Poznań kojarzy się ze jeziorem Malta i festiwalem, który co roku, nieustannie od 1991 roku, odbywa się w stolicy Wielkopolski. Malta Festiwal to jedno z najważniejszych, artystycznych wydarzeń Europy Środkowo-Wschodniej. Program festiwalu obejmuje nie tylko przedstawienia teatralne, ale także taneczne, filmowe czy muzyczne. Dlatego, jeśli jesteście fanami spotkań artystycznych, to polecam przyjazd do Poznania w czerwcu lub lipcu, kiedy odbywa się festiwal. Zapraszam także do zajrzenia na stronę www.malta-festival.pl Powodów odwiedzenia Poznania jest znacznie więcej. Wybrałam tylko te, które z mojego punktu widzenia są istotne. Czasami nie trzeba mieć konkretnego powodu, aby odwiedzić dane miejsce – wystarczy wsiąść w pociąg, autobus, samochód i po prostu przyjechać :).

Why Armenia? (IX)

Picking the Pictures

Why Armenia? (IX)

Zależna w podróży

Betlejem: W każdym miejscu na świecie wszyscy jesteśmy dziećmi

Jest takie miejsce na ziemi, gdzie wszystko się zaczęło. Ponad 2000 lat temu, niektórzy mówią, że 2014 lat temu inni, że 2018, w Betlejem urodził się Yehoshua, dziś znany przede wszystkim jako Jezus. Od tego czasu wszyscy świętujemy w grudniu to wydarzenie: chodzimy do kościoła, pieczemy pierniki, robimy świąteczne zakupy i z uśmiechem na ustach życzymy sobie wesołych świąt. Spacerowałam…Czytaj więcej

Zależna w podróży

Książka w podróży i Jerozolima

Po dwóch tygodniach niepisania czas przerwać tę ciszę. Spędzam swój ostatni wieczór w Jerozolimie. Jutro rano czeka mnie samolot do Berlina. Tam spędzę kilka godzin na włóczeniu się po jarmarkach bożonarodzeniowych i do Krakowa, po to by w piątek rano położyć się we własnym łóżku. Za krótko! Zawsze, a przynajmniej często, jest za krótko. Trzy tygodnie w Izraelu okazały się…Czytaj więcej

With love

Poradnik: Czego można się nauczyć w Żydowskiej Szkole Biznesu?

Hasztag Żyd (#żyd) przewija się czasem w moich codziennych rozmowach. Jest luźnym komentarzem do udanych interesów, życiowej zaradności i pomnażania majątku, czyli czegoś, co w narodzie żydowskim od dawna mnie fascynuje. Ta biznesowa żyłka pozwalała (i ciągle pozwala) im, Żydom, być świetnymi handlarzami, robić spektakularne kariery i osiągać wielkie sukcesy. Wielu z nich pochodziło z Polski, kilka postaci z kolei związanych jest z Beskidami i to właśnie o nich chciałam dzisiaj napisać. Helena Rubinstein Jej związek z Beskidami jest pośredni – z Dukli, położonej u stóp Beskidu Niskiego, pochodzili jej rodzice. Sama Helena urodziła się już na krakowskim Kazimierzu, jako najstarsza z ośmiorga dzieci Hercla Naftalego Rubinsteina i Augusty Gitel Silberfeld. W 1900 roku wyjechała do rodziny w Wiedniu, po czym w 1902 z Genui na statku „Prinz Regent Luitpold” wyemigrowała do Australii. Matka zapakowała jej wtedy na podróż kilkanaście flakoników kremu, który sporządził dr Jacob Lykusky, węgierski chemik, przyjaciel rodziny. Krem ten miał chronić mleczonobiałą skórę Heleny przed surowym, australijskim klimatem i zapobiegać jej wysuszaniu. Polski krem bardzo szybko zrobił furorę wśród australijskich kobiet, które były w stanie wydać na niego duże sumy pieniędzy. Interes zaczął się kręcić – do Heleny zaczęły przychodzić regularnie paczki z rodzinnego miasta, aż w końcu udało jej się zdobyć recepturę kremu i zaczęła go wytwarzać samodzielnie. Wedługoryginalnej reklamy kremu Valaze, bo tak nazywał się produkowany przez Żydówkę kosmetyk, jego skuteczność gwarantował magiczny składnik – rzadkie zioła rosnące w Karpatach (m.in. wyciąg z kory sosny karpackiej). Jednak w rzeczywistości kosmetyk był w 100% produkowany z materiałów dostępnych w Australii. Krem z czasem zyskał sobie międzynarodową sławę a salony piękności sygnowane nazwiskiem Rubinstein pojawiły się zarówno w Europie, jak i w USA, gdzie Helena po wielu latach życia na emigracji zmarła w wieku 93 lat. Ciekawostka: Słowo „make-up” wymyślił inny Żyd, Maksymilian Faktorowicz, urodzony Zduńskiej Woli – producent i wynalazca kosmetyków, założyciel firmy Max Factor. Billy Wilder Naprawdę miał na imię Samuel. Billym zaczęła nazywać go matka, zafascynowana postacią Buffallao Billa, bohatera Dzikiego Zachodu. Przyszedł na świat w dzisiejszej Suchej Beskidzkiej, położonej w Beskidzie Małym. Jego rodzice prowadzili tam restaurację dworcową, cieszącą się dużą popularnością. Po ukończeniu szkoły średniej wyjechał do Wiednia, skąd pochodziła jego rodzina. W planach miał zostanie prawnikiem, ale wolał zająć się dziennikarstwem – tak zaczął pracę jako reporter wiedeńskiej gazety. Wykorzystując swe doświadczenie przeniósł się do Berlina, gdzie pracował dla największej w mieście gazety ilustrowanej. Tam również zaczął pracować jako asystent przy pisaniu scenariuszy do niemych filmów. W 1933 roku, po dojściu do władzy Adolfa Hitlera, wyemigrował do Paryża, a potem do Stanów Zjednoczonych. Gdy przybył do Hollywood, znał tylko kilka słów w języku angielskim, ale uczył się bardzo szybko. Dzięki kontaktom z Peterem Lorre’em, amerykańskim aktorem, z którym wspólnie mieszkał, szybko wszedł do amerykańskiego świata filmu. W swojej karierze współpracował z największymi gwiazdami. Podobno był bardzo wymagający, więc współpraca ta nie zawsze układała się pomyślnie – wybuchowość sprawiała, że często kłócił się z producentami. Mimo wszystko był powszechnie lubiany a wielu ludzi uważało go za autorytet w sprawach związanych z kinematografią. Był najczęściej nagradzanym reżyserem Hollywood – otrzymał aż sześć Oscarów, a dwadzieścia razy był nominowany do tej najważniejszej w świecie filmu nagrody. Ciekawostka: Pierwotnie to Billy Wilder miał stanąć u sterów produkcji „Listy Schindlera”, uznał jednak, że jest już zbyt stary i namówił Spielberga do samodzielnej pracy. Zwykł mawiać, że „Reżyser powinien być zarówno policjantem, jak i położną, psychoanalitykiem, pochlebcą oraz bękartem”. Bracia Warner OK, to będzie trochę naciągane, bo bracia Warner więcej mają wspólnego z Mazowszem, niż z Beskidami, ale to właśnie z Jaślisk, wsi położonej w woj. podkarpackim, pochodził Stanisław Hausner, pierwszy Polak, który parokrotnie próbował samotnie przelecieć nad Atlantykiem. I ten właśnie Hausner po osiedleniu się w Stanach Zjednoczonych pracował jako pilot-mechanik lub pilot-akrobata w Warner Bros, będącej jednym z największych na świecie producentów i dystrybutorów produkcji filmowych i telewizyjnych. Wytwórnia została założona przez braci: Alberta, Sama i Harry’ego, żydowskich emigrantów urodzonych w Krasnosielcu (powiat makowski) jako Aaron, Szmul i Hirsz Wonsal oraz Jacka, urodzonego już w Kanadzie jako Itzhak Wonsal. Bracia zastawiając rodzinny majątek: konia o imieniu Bob oraz sprzedając zegarek ojca, zyskali kapitał, który przeznaczyli na zakup projektora. W dwadzieścia lat później, 4 kwietnia 1923 r., założyli wytwórnię filmową, która obecnie jest jedną z największych na świecie. Od lat rywalizuje z inną wytwórnią filmową – The Walt Disney Company. Warner Bros. jest producentem lub dystrybutorem ponad sześciu i pół tysiąca filmów fabularnych (m.in. „Casablanca”, „Przygody Robin Hooda”, „Sokół maltański”, „Buntownik bez powodu”, „Maverick”, „Brudny Harry”, „Batman”, „Zabójcza broń”, „Matrix” czy ekranizacji „Harry’ego Pottera”) oraz czternastu tysięcy tytułów animowanych (w tym półtora tysiąca kreskówek np. „Królik Bugs”, „Xiaolin – pojedynek mistrzów”, „Batman przyszłości”, przedostatnia produkcja „Johnny Test” i ostatnia „Kudłaty i Scooby Doo na tropie”). Z wytwórnią związane były i są największe gwiazdy przemysłu filmowego od Clinta Eastwooda, przez Mela Gibsona, do Stanleya Kubricka. Ciekawostka: Wielkim sukcesem braci Warner było udźwiękowienie taśmy filmowej. To dzięki uporowi Sama (Szmula), udało się doprowadzić do końca produkcję i pracę nad pionierskim wówczas filmem dźwiękowym. Ich udźwiękowiony „Śpiewak jazzbandu” z 1927 roku, w reżyserii Alana Croslanda otworzył nową epokę w historii kina. Niestety, Sam Warner zmarł w przeddzień premiery filmu. Post Poradnik: Czego można się nauczyć w Żydowskiej Szkole Biznesu? pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Yerevan through my eyes #50

Picking the Pictures

Yerevan through my eyes #50

Fort Piechoty nr 6 we Wrocławiu

ZAPISKI GEOCACHERKI

Fort Piechoty nr 6 we Wrocławiu

5 miejsc, które warto zobaczyć w Warszawie

wszedobylscy

5 miejsc, które warto zobaczyć w Warszawie

Korzystając z tanich połączeń krajowych Ryanair zaplanowaliśmy krótki wypad do Warszawy. Choć miasto jest mi dobrze znane, bo mieszkałam tam przez kilka lat, to udało mi się odwiedzić kilka nowych miejsc. Obecnie loty między Gdańskiem a Modlinem oraz Wrocławiem a Modlinem odbywają się dwa razy dziennie (od poniedziałku do piątku), dzięki czemu możemy zaplanować sobie jednodniowy wypad do Warszawy. Zajrzyjcie do naszej relacji z przelotu na trasie Gdańsk – Modlin – Gdańsk i przekonajcie się sami, że jest to całkiem wygodny i przystępny cenowo sposób na podróż do stolicy. A oto i nasza nowa lista ciekawych miejsc w Warszawie: 1. Centrum Interpretacji Zabytków + Stare Miasto Spacer po Starówce warto zacząć od Centrum Interpretacji Zabytków – to krótka, ale niezwykle interesująca wystawa przedstawiająca zniszczenie Warszawy oraz Starego Miasta podczas II Wojny Światowej i ich odbudowę w latach 50-tych XX wieku. Oprócz zdjęć z czasów wojny i eksponatów wydobytych spod gruzów Warszawy obejrzymy tu również krótki film poświęcony odbudowie miasta. Wizyta w Centrum daje nam zupełnie nowe spojrzenie na warszawskie Stare Miasto, które podczas wojny zostało zniszczone w niemal 90%. 2. Muzeum Powstania Warszawskiego Multimedialne muzeum z interaktywną wystawą poświęconą walce mieszkańców Warszawy o wyzwolenie miasta podczas sierpniowego Powstania. Samo Muzeum mieści się w dawnej elektrowni tramwajowej, w środku zobaczymy między innymi replikę bombowca Liberator B-24J, a sama ekspozycja przede wszystkim przedstawia walkę i codzienność powstania na tle okupacji niemieckiej. 3. POLIN. Muzeum Historii Żydów Polskich Coś dla miłośników historii – otwarte w 2014 roku Muzeum Historii Żydów Polskich przedstawia ich  historię aż od X wieku do współczesności, pokazując współistnienie narodów żydowskiego oraz polskiego na ziemiach polski. Jedną z największych atrakcji Muzeum jest replika dachu i sklepienia drewnianej synagogi. Muzeum prowadzi różne zajęcia kulturalne dla dzieci, młodzieży oraz dorosłych. 4. Centrum Nauki Kopernik Raj dla małych naukowców ciekawych świata. Królestwo eksperymentów. W Centrum Nauki Kopernik można spokojnie spędzić kilka godzin świetnie się bawiąc i ucząc. Dla najmłodszych dzieci przygotowany został plac zabaw, nieco starsze mogą eksperymentować i robić różne doświadczenia, jest również i część doświadczeń bardziej psychologicznych, przeznaczonych dla osób powyżej 14 lat. Centrum Nauki chętnie odwiedzane jest przez szkoły, rodziny z dziećmi, ale wychodząc naprzeciw oczekiwaniom w tygodniu odbywają się wieczory tylko dla dorosłych. Na terenie Centrum znajduje się także planetarium „Niebo Kopernika”. Centrum cieszy się niesłabnącą popularnością, warto więc wcześniej zarezerwować bilety wstępu.   5. Stadion Narodowy Do tej pory na Stadionie zasiadaliśmy tylko na trybunie, ale warto wybrać się na wycieczkę z przewodnikiem po jego zakamarkach. Zajrzymy m.in. do strefy VIP, szatni dla sportowców czy prześledzimy kolejne kroki drużyny piłkarskiej, która przyjeżdża na Stadion na mecz. Na Stadionie odbywają się również liczne imprezy – obecnie jest to Zimowe Miasteczko, można tu przyjść i pojeździć na łyżwach czy pozjeżdżać na pontonach.   Fot. POLIN, MuzeumPowstaniaWarszawskiego     Przeczytaj równieżRecenzja: Radisson Blu Centrum w WarszawieŚwiąteczny klimat ZurychuWyspa Krk, czyli Chorwacja w pigułceKornwalia w 2 dni. Newquay oraz Land’s End Post 5 miejsc, które warto zobaczyć w Warszawie pojawił się poraz pierwszy w Wszędobylscy.

Testujemy połączenie Ryanair z Gdańska do Modlina

wszedobylscy

Testujemy połączenie Ryanair z Gdańska do Modlina

Czy wiecie, jak szybko można dostać się z Gdańska do Warszawy? Postanowiliśmy przetestować krajowe połączenie Ryanair między Gdańskiem a Modlinem i zaplanowaliśmy weekendowy wypad do Warszawy. Startujemy w sobotni poranek z naszego domu w Gdyni. Wyjazd: 5:20. Szybko i sprawnie samochodem dojeżdżamy obwodnicą na lotnisko i zostawiamy samochód na parkingu długoterminowym (opłata za dobę wynosi 19 PLN). Do kontroli bezpieczeństwa stawiamy się punktualnie o 5:50, więc nieco mniej godzinę przed planowanym czasem odlotu (odprawa biletowo-bagażowa zazwyczaj kończy się na 40 minut przez godziną odlotu). Na szczęście kolejka do kontroli porusza się w ekspresowym tempie i po 5 minutach jesteśmy już w strefie odlotów. Poranny rejs Ryanair z Gdańska do Modlina planowo startuje o godzinie 6:40. Jest to pierwszy lot tej maszyny, więc bramka jest otwarta już o godzinie 6 rano. Najpierw wpuszczani są pasażerowie z priorytetem wejścia, potem wszyscy pozostali. Warto przypomnieć, że podczas odprawy system Ryanair automatycznie przydziela nam miejsca, ale jeśli mamy swoje ulubione to możemy dodatkowo za nie zapłacić i wybrać podczas rezerwacji lub odprawy internetowej. Przewoźnik pozwala na pokład zabrać bezpłatnie dwie sztuki bagażu podręcznego, jednocześnie informując, że może zagwarantować miejsce w schowkach bagażowych dla pierwszych 90 bagaży, potem mogą one zostać bezpłatnie umieszczone w luku bagażowym. Po dłuższej chwili oczekiwania na schodach, kilkanaście minut po godzinie 6 rano możemy wsiąść do samolotu. Poranny rejs jest wypełniony niemal w 100%, boarding przebiega całkiem sprawnie, choć nie wszyscy uważnie czytają kartę pokładową i mając miejsca z tyłu samolotu wsiadają przednimi drzwiami. Z gdańskiego lotniska startujemy o godzinie 6:45. Nasz lot z Gdańska do Modlina trwa 35 minut, mimo tego załoga uwija się ze sprzedażą pokładową, niektórzy nawet zdążą kupić zdrapki. Pomimo dość niskiego pułapu chmur na lotnisku w Modlinie lądujemy o godzinie 7:20. W miarę szybko udaje nam się opuścić samolot, czeka nas jeszcze dość długi spacer po płycie lotniska do hali przylotów.   Z Modlina do centrum Warszawy jedziemy bezpośrednio ModlinBusem, nasz kurs został zaplanowany na godzinę 7:45. Bilety najlepiej rezerwować za pomocą strony internetowej, im szybciej tym taniej. Najtańsze bilety kupimy już za 9 PLN w jedną stronę, ale są to pojedyncze sztuki. Rozkład jazdy autobusów jest dobrze przystosowany do przylotów oraz odlotów z lotniska w Modlinie, a czas przejazdu wynosi ok. 40 minut w zależności od natężenia ruchu. ModlinBus oferuje również przejazdy między lotniskiem w Modlinie a lotniskiem Chopina w Warszawie. Autobusy są nowe i dość komfortowe, szczególnie jeśli chodzi o miejsce na nogi. W sobotni poranek ruch na drodze do Warszawy jest raczej niewielki, ale można przypuszczać, że w ciągu tygodnia czas jazdy szczególnie w porannych oraz popołudniowych godzinach szczytu może się wydłużyć. Alternatywą jest połączenie kolejowe: autobusem wahadłowym dojedziemy z lotniska na stację kolejową (4 km), skąd dalej pociągiem dojedziemy do centrum Warszawy (czas przejazdu pociągiem to ok. 45-50 minut). Łączony bilet lotniskowy kosztuje 15 PLN. Do samego centrum Warszawy docieramy o godzinie 8:30, zatem cała podróż od wyjścia z domu do centrum stolicy zajęła nam równe 3 godziny. ModlinBus zatrzymuje się na parkingu pod Pałacem Kultury i Nauki. Do domu wracamy w niedzielny wieczór. Ponownie spod Pałacu Kultury odjeżdżamy w stronę lotniska ModlinBusem. Startujemy o godzinie 19:45, na lotnisko docieramy o godzinie 20:30. Wieczorny rejs z Modlina do Gdańska planowo na wystartować o godzinie 21:40. To jeden z ostatnich lotów tego dnia, oprócz nas na odlot czekają pasażerowie dwóch opóźnionych rejsów do Brukseli Charleroi oraz Londynu Stansted. Kontrola bezpieczeństwa przebiega dość sprawnie, szybko znajdujemy się w hali odlotów. Modlin to typowe lotnisko niskokosztowe, trochę ciasno, kilka sklepów i kawiarni, niedostateczna liczba krzesełek i podróżni siedzący na podłodze. Najbardziej oblężona na całym lotnisku okazała się… palarnia. Z powodu wcześniejszych zawirowań pogodowych i nasz rejs jest nieco opóźniony. Jeszcze zanim maszyna wyląduje na lotnisku, personel lotniska ustawia kolejkę, sprawdza dokumenty i karty pokładowe. W tej kolejce przyjdzie nam poczekać jeszcze dobrych kilkanaście minut. W końcu przylatuje nasz samolot – podczas gdy pasażerowie z Gdańska zaczynają wysiadać, my już zostajemy wypuszczeni z hali i czekamy na możliwość wejścia na pokład na płycie lotniska pod wiatą. Z Modlina ostatecznie startujemy z półgodzinnym opóźnieniem, o godzinie 22:10. Czas przelotu do Gdańska ponownie wynosi 35 minut, tym razem załoga nawet nie myśli o serwisie pokładowym. Sądząc po niewielkim zainteresowaniu na poprzednim locie, nic dziwnego. Na lotnisku w Gdańsku lądujemy o godzinie 22:45. Odbieramy samochód z parkingu i wracamy do domu – podróż powrotna z centrum Warszawy do Gdyni zajęła nam w tym wypadku niecałe 4 godziny. W naszym przypadku czas podróży był zdecydowanie krótszy w porównaniu do PolskiegoBusa czy pociągu. Pomimo konieczności wcześniejszego przybycia na lotnisko i transferu między lotniskiem a miastem, podróż można uznać za całkiem komfortową. Za przeloty z Gdańska do Modlina płacimy nawet 19 PLN w jedną stronę. Udało nam się również nabyć tanie bilety na przejazd ModlinBusem – jeden za 9 PLN, drugi za 15 PLN. Koszt lotów wyniósł zatem 76 PLN dla dwóch osób w dwie strony, transfer z lotniska w Modlinie do centrum miasta kosztował nas w sumie 48 PLN dla dwóch osób w dwie strony. Dodatkowo za parking długoterminowy w Gdańsku zapłaciliśmy 38 PLN za dwie doby.   Przeczytaj równieżRecenzja: Radisson Blu Centrum w WarszawieJak tanio podróżować po NorwegiiWielkie greckie wakacje na Kos. Część I: informacje praktycznePiesza wędrówka na Preikestolen Post Testujemy połączenie Ryanair z Gdańska do Modlina pojawił się poraz pierwszy w Wszędobylscy.

Jesienne Karkonosze

mpk poland

Jesienne Karkonosze

6. Peneplena Travel Festival – 8. Chorzowski Tydzień Podróży

Podróżniczo

6. Peneplena Travel Festival – 8. Chorzowski Tydzień Podróży

Już po raz dwudziesty szósty Koło Geografów Peneplena w Akademickim Zespole Szkół Ogólnokształcących w Chorzowie organizuje podróżnicze retrospekcje pod nazwą 26. Peneplena Travel Festival – 8. Chorzowski Tydzień Podróży. Spotkanie odbędzie w dniach 10-13 grudnia br. Gospodarzem spotkań z przygodą w dniu 10 grudnia jest Akademicki Zespół Szkół Ogólnokształcących w Chorzowie przy ul. H. Dąbrowskiego 36. W pozostałe popołudnia, a w sobotę 13.12.2014 r. od godziny 11.30 organizatorzy zapraszają do gościnnych przestrzeni Chorzowskiego Centrum Kultury przy ul.  H. Sienkiewicza 3. W środę podróżować będziemy po Ameryce Południowej i Afryce. Następnego dnia przeniesiemy się do Azji. Piątkowe popołudnie poświęcamy „podróżom w pionie”, o których opowiadać będzie między innymi Krzysztof Wielicki – zdobywca Korony Himalajów. W sobotę przed południem do odbycia wspólnych wojaży zapraszamy najmłodszych. Dla nich przewidywane są zabawy w rytmach z Indii i Sri Lanki, a rodzice będą mogli wziąć udział w lepieniu samos – indyjskich pierogów. Po południu znów pojedziemy do Azji, a wieczorem, podobnie jak w poprzednich dniach, wśród festiwalowej publiczności rozlosowanych zostanie wiele ciekawych nagród. Wśród imprez towarzyszących znalazły się między innymi: degustacja wyśmienitych azjatyckich specjałów przygotowanych przez Restaurację Hurry Curry z Katowic połączona z kulinarnymi warsztatami, wycieczki krajoznawczo-historyczne po Chorzowie i Katowicach, wystawy zdjęć podróżniczych oraz konkurs fotograficzny dla młodzieży. Honorowy patronat nad 26. PTF objęli: Prezydent Miasta Chorzów oraz Ich Magnificencje Rektorzy Uniwersytetu Śląskiego i Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach.

With love

Beskid Mały: Ciekawostki

Beskid Mały to dziecko piękne, miłe, powabne i zajmujące, w dobra przyrodzone uposażone, uwagi, poznania i miłości godne, którego jedynym defektem, ściągającym nań niechęć niesłuszną, jest to, że jest niższe wzrostem od innej braci beskidzkiej. / Kazimierz Sosnowski, ojciec polskiej turystyki Toponomastyka – nazwy miejsc Skąd wzięła się nazwa Sucha Beskidzka? Dawno, dawno temu, pan wyruszył wraz z rycerzami na wyprawę krzyżową. Trwała ona kilka lat, a gdy powrócił, przywiózł ze sobą zwierzątko, które nie przypominało żadnego znanego dotychczas zwierzęcia – dwie długie nogi, na których skakało, ostre pazury i zęby upodabniały je do smoka. Ponieważ nikt nie wiedział, czy to pies, czy wydra, z uwagi na pocieszne ruchy nazwano go Kickiem. Mijały lata a Kicek rósł – przybrał na wadze, wyrosły mu skrzydła, a ostre pazurki zamieniły się w szpony. Ludzie zaczęli się bać. Mówili o potworze, który napada ich stada pasące się w Beskidach, aż w końcu przerażeni poszli poskarżyć się panu, który nie chciał uwierzyć w złe zamiary Kicka. Ludzie obiecali nagrodę temu, który pozbędzie się złego smoka. Znalazł się młody, odważny juhas, który wypatroszył barana i do środka napchał siarki, a następnie podrzucił go pod zamek pana – Kicek zwiedziony przynętą, połknął ją i ogromny żar buchnął gorącym płomieniem w jego brzuchu. Kicek rzucił się do dworskiego stawu i pił, pił, pił, aż wypił cały staw i pękł. Ponieważ Kicek wypił całą wodę, ludzie zaczęli mieć z nią problem i miejscowość, w której mieszkali nazwali Suchą. Goście przybywając do zamku ubolewali że nie ma już w nim ich ulubionej maskotki – mawiali, że Sucha jest bez Kicka. I własnie tak powstała Sucha Beskidzka. Brzmi znajomo? Upalisko, wzgórze nad Mucharzem, swoją nazwę wzięło stąd, że podobno palono na nim czarownice. Na stoku Upaliska położona jest wieś Mucharz, a w niej kościół pod wezwaniem św. Wojciecha – obecny kościół jest prawdopodobnie czwartym z kolei. Przypuszcza się, że wcześniej na jego miejscu stała świątynia pogańska, w której okoliczna ludność, w otoczeniu przyrody, oddawała cześć ówczesnym bóstwom. Badania dowodzą, że Mucharz już w IX w., za czasów państwa Wiślan, był ośrodkiem  kultu religijnego i jednym z ważniejszych ośrodków cywilizacyjnych. Tradycja głosi, że w kościele miał odprawiać mszę świętą św. Wojciech i utwierdzać nawrócony lud w wierze chrześcijańskiej. Targanice. We wsi znajduje się miejsce zwane Francją – to właśnie tam według legendy mieli obozować żołnierze napoleońscy wycofujący się spod Moskwy. Geografia Beskid Mały, jak sama nazwa wskazuje, nie zajmuje dużego obszaru – rozciąga się ze z zachodu na wschód na długości 35 km, a jego szerokość z północy na południe dochodzi do 12 km. Mimo niewielkich rozmiarów, charakteryzuje się dużymi różnicami wysokości względnych – oznacza to ni mniej, ni więcej a tyle, że w niektórych miejscach trzeba się ostro wdrapywać pod górkę. Soła na odcinku od Tresnej po Porąbkę dzieli Beskid Mały na dwie nierówne części. Mniejsza, zachodnia, nazywana jest grupą Magurki Wilkowickiej, a większa, wschodnia, otrzymała miano Gór Zasolskich. W Beskidzie Małym nie znajdziemy naturalnych zbiorników wodnych, znajduje się tu jednak kilka wartych uwagi zbiorników sztucznych. Kaskada Rzeki Soły uważana jest za najnowocześniejszy w Polsce sposób wykorzystania rzeki górskiej. Tworzą ją trzy jeziora zaporowe i zbiornik szczytowy na górze Żar. Ciekawostką jest też sama góra Żar. Na pewnym odcinku drogi, która prowadzi na jej szczyt, siła grawitacji wydaje się oddziaływać w przeciwnym kierunku – przedmioty, w tym samochody, „toczą się pod górę”. W rzeczywistości zjawisko to jest złudzeniem optycznym, choć niektórzy uznają je zjawisko paranormalne. Fauna i flora Od XVI wieku Beskid Mały był jednym z najważniejszych źródeł drewna dla Krakowa i Oświęcimia. Spławiano tratwy Sołą i Skawą, stopniowo poszerzając powierzchnię wypalanych grzbietów pod hale, na których przybyli ze wschodu pasterze wypasali swoje stada. W cieniu innych drzew rosły cisy, czasem w bardzo dużych ilościach, jednak powszechnie wycinano je dla cennego, twardego drewna i szybko zniknęły z beskidzkich lasów. Dziś pozostały po nich głównie nazwy, takie jak Cisowe Grapy czy pojedyncze okazy sadzone przy domach – niegdyś sądzono, że potrafią uchronić gospodarstwo od złych mocy, a w czasie burzy zabezpieczyć przed uderzeniem pioruna. Według ludowych wierzeń krzyż, na którym zwisł Chrystus, wykonano właśnie z drzewa cisowego. Ciekawostką jest występowanie na szczycie Łamanej Skały zbiorowiska przypominającego świerczynę górnego regla. Jest to jednak dolnoreglowe zbiorowisko kwaśnej buczyny ze znacznym udziałem świerka. Łamana Skała i Leskowiec nie przekraczają 930 m. n.p.m., jednak silne i częste wiatry powodują, że temperatury są w tym rejonie niższe niż można by się spodziewać. Rosnące tu buki są krępe, mocne, często powykrzywiane i niewysokie, a ugałęzione na całej długości pnia świerki rosną dużo wolniej. Na terenie Beskidu Małego utworzono kilka rezerwatów, mających chronić najbardziej wartościowe przyrodniczo miejsca. Są to: Zasolnica (najwyżej rosnący las grądowy w Polsce; buczyna karpacka), Szeroka (buczyna karpacka), Madohora (naturalny górnoreglowy bór świerkowy, rosnący poniżej granicy piętra regla górnego) i Grapa (fragment łęgu jesionowego oraz lasu grądowego). Historia Najstarsze znaleziska śladów ludzkiej bytności człowieka pochodzą znad Skawy. W Mucharzu na górze Upalisko wykopano wyroby ze środkowej epoki kamiennej, czyli mezolitu (7000 lat p.n.e.). Podczas Potopu Szwedzkiego uciekający na Śląsk król Jan Kazimierz zatrzymał się w Żywcu, by wezwać jego mieszkańców do walki ze Szwedami. Chłopi i mieszczanie żywieccy oswobodzili Oświęcim, sypali szańce w Bramie Wilkowickiej i wyparli dwutysięczny oddział szwedzki, który zdołał na jeden dzień zająć Żywiec. Z uwagi na położenie w granicach Rzeszy i znaczne zasiedlenie gór w Beskidzie Małym ograniczona była działalność oddziałów partyzanckich w czasie II Wojny Światowej. Przechodzący tędy front zatrzymał się na zachód od Suchej w styczniu 1945 r. Hitlerowcy zostali wyparci z Żywca po ciężkich walkach na początku kwietnia 1945 r. Znane osoby Karol Wojtyła, ur. w Wadowicach, papież Jan Paweł II. Poeta i poliglota, a także aktor, dramaturg i pedagog. Filozof historii, fenomenolog, mistyk i przedstawiciel personalizmu chrześcijańskiego. Jako papież odbył najwięcej podróży zagranicznych oraz najwięcej osób wyniósł na ołtarze. Jego proces beatyfikacyjny był jednym z najkrótszych w historii Kościoła, rozpoczął się miesiąc po pogrzebie, a zakończył się sześć lat po śmierci, zaś proces kanonizacyjny zakończył się trzy lata po beatyfikacji, dziewięć lat po śmierci. Emil Zegadłowicz, ur. w Bielsku/Białej, polski poeta, prozaik, znawca sztuki i tłumacz. W 1933 z okazji dwudziestopięciolecia twórczości otrzymał honorowe obywatelstwo Wadowic, które odebrano mu trzy lata później z powodu powieści „Zmory”. Pisał poezje, organizował spotkania artystów, gromadził wiele artystycznych dzieł. Dał się poznać jako znakomity (choć także mocno krytykowany) tłumacz z języka niemieckiego („Faust” Goethego). Był odkrywcą swoistego fenomenu rzeźbiarstwa ludowego – świątkarza Jędrzeja Wowry. Billy Wilder, właśc. Samuel Wilder, ur. w Suchej, amerykański scenarzysta, reżyser, producent urodzony w rodzinie austriackich żydów, twórca m.in. „Pół żartem, pół serio” i „Bulwaru Zachodzącego Słońca”. Odznaczony Narodowym Medalem Sztuki. Gdy przybył do Hollywood, znał tylko kilka słów w języku angielskim, ale uczył się bardzo szybko. Zdobywca sześciu Oscarów. Folklor Drewno, głównie lipowe, było materiałem dla miejscowych artystów rzeźbiarzy. Lipę od wieków uważano za drzewo opiekuńcze i przyjazne, emanujące spokojem i chroniące od złego. Lipy bały się wszelkiego rodzaju demony, wierzono również, że nigdy nie uderza w nią piorun. Najczęstszym rzeźbionym motywem były figurki świętych. Jednym z najbardziej znanych świątkarzy był niepiśmienny góral z Gorzenia Dolnego – Jerzy Wawro, sąsiad i przyjaciel Emila Zegadłowicza. Muzyka odgrywała dużą rolę, zwłaszcza podczas wesel, zabaw wiejskich i innych uroczystości. Jednym z ciekawszych instrumentów były dudy, sprowadzone w Beskidy przez Wołochów. Zwano je też gajdami lub kozą; składały się z piszczałek i miecha z kozich jelit. Zmiany cywilizacyjne ostatnich czasów nie ominęły także terenów Beskidu Małego. Zanika uprawa roli, pustoszeją wyżej położone przysiółki, na polanach coraz rzadziej spotyka się owce. Górale coraz częściej pracują jako chłoporobotnicy, często specjalnymi autobusami dowożeni do zakładów pracy w Bielsku, Żywcu czy na Śląsku. Karczma Rzym w Suchej Beskidzkiej Drewniana karczma z początku XVIII wieku, położona przy rynku w Suchej Beskidzkiej, powstała na skrzyżowaniu dróg, przy którym odbywały się targi i jarmarki. Jej nazwa nawiązuje do legendy o Panu Twardowskim, który w karczmie „Rzym” miał się spotkać z Mefistofelesem. Pan Twardowski, Mistrz Twardowski, zwany także polskim Faustem, był szlachcicem, zamieszkującym w Krakowie w XVI wieku. Zaprzedał duszę diabłu w zamian za wielką wiedzę i znajomość magii. Chciał jednakże przechytrzyć diabła, więc do podpisanego z nim cyrografu dodał paragraf mówiący o tym, że diabeł może zabrać jego duszę do piekła jedynie w Rzymie, do którego wcale nie planował się udawać. Z pomocą czarta Twardowski zyskał bogactwo i sławę, w końcu stając się dworzaninem króla Zygmunta Augusta. Król ów po śmierci swej małżonki otoczył się astrologami, alchemikami i magami. Jak głoszą legendy, to właśnie Twardowskiemu udało się wywołać ducha zmarłej Barbary, czego dokonał dzięki zastosowaniu magicznego Lustra Twardowskiego. Po wielu latach, w karczmie pod nazwą Rzym, bies dopadł w końcu Twardowskiego. W czasie uprowadzenia tenże miał modlić się do Marii (lub według innej wersji śpiewać kościelną pieśń), przez co diabeł zgubił go po drodze. Twardowski wylądował na Księżycu, gdzie przebywa po dziś dzień, obserwując poczynania ludzi na Ziemi. Inna z legend mówi, że diabeł uwolnił Twardowskiego, gdyż w cyrografie zawarte było, że może zabrać jego duszę, gdy ten w Rzymie wypowie jego imię. A jak głosi legenda – imienia tego nikt nie znał. Twardowski zwrócił na to diabłu uwagę, gdy ten zabierał go ze sobą. Puścił więc diabeł Twardowskiego, on zaś zamiast spaść na ziemię, wylądował na księżycu. Jest tam do dzisiaj. Na podstawie: „Beskid Mały – przewodnik”, Oficyna Wydawnicza „Rewasz” / U. Janicka-Krzywda i K. Ceklarz, „Czary góralskie” / Wikipedia / www.wgorach.com Post Beskid Mały: Ciekawostki pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Festiwal Podróżniczy na Szage i KONKURS

Republika Podróży

Festiwal Podróżniczy na Szage i KONKURS

Sunday with Pictures: bohemian Kazimierz Dolny, Poland

Kami and the rest of the world

Sunday with Pictures: bohemian Kazimierz Dolny, Poland

Naprawdę cieszmy się, że mamy w Polsce Toruń [DUŻE ZDJĘCIA]

Gdzie wyjechać

Naprawdę cieszmy się, że mamy w Polsce Toruń [DUŻE ZDJĘCIA]

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Gorce

Pierwszy kursowy wyjazd za mną. Gdy wracałam w niedzielę wieczorem do Krakowa, kłębiło się we mnie tyle emocji, myśli i wspomnień, że postanowiłam wszystko na bieżąco spisywać – nie tylko po to, żeby za jakiś czas móc do tego z sentymentem wrócić, ale także dla wszystkich tych, którzy by w kursie chcieli wziąć udział, a nie wiedzą, co ich czeka. Sama, zanim się zdecydowałam, szukałam jakichś informacji na ten temat i nie znalazłam kompletnie nic, w związku z tym nie pozostało mi nic innego, jak osobiście dręczyć szczęśliwców, którzy blachę przewodnicką już otrzymali i zadawać im milion pytań. „Odpowiedzi odpowiedziami, a życie życiem” – jak rzekłby z pewnością Paulo Coelho, gdyby tylko chadzał po Beskidach, ale że nie chadza, a przynajmniej nic nikomu o tym nie wiadomo, wezmę więc tę złotą myśl na siebie. Z racji tego, że póki co (wiecie, że „póki co” to rusycyzm?) jest nas całkiem sporo, zostaliśmy podzieleni na trzy grupy, które na Turbacz, gdzie mieliśmy spać, zmierzały z trzech różnych kierunków. Wybrałam sobie trasę z Łopusznej, bo zobaczyłam, że po drodze jest Pucułowski Stawek (jezioro osuwiskowe, związane z występowaniem w tym rejonie fliszu karpackiego – teraz już wiem, więc mogę się wymądrzać), a że bardzo lubię wszelakie połączenia gór i wody, zapragnęłam koło niego przejść. Wiedzieć Wam trzeba, że przed tym wyjazdem znowu poczułam się jak student, którego zastał egzamin, a który nie zdążył nauczyć się wszystkiego jak trzeba, bo mimo szczerych chęci doba ma tylko 24 h, a kiedyś trzeba przecież też pracować i spać. Na szczęście, z uwagi na to, że był to nasz pierwszy wyjazd, zostaliśmy potraktowani ulgowo i przy atrakcjach, które napotykaliśmy po drodze, można było się zgłaszać do opowiadania, jeżeli tylko ktoś czuł się pewniej w danym temacie – z czego zresztą ochoczo korzystaliśmy. W Łopusznej zatrzymaliśmy się pod dworkiem Tetmajerów, chałupą Klamerusów, kościołem pod wezwaniem św. Trójcy i św. Antoniego Opata oraz przy grobie i izbie pamięci ks. Józefa Tischnera. Ponieważ wiedziałam co nieco nt. drugiego z wymienionych miejsc, postanowiłam zmierzyć się z tematem a jednocześnie mieć z głowy traumę w postaci mówienia do grupy ludzi, które to mówienie od zawsze bardzo mnie stresuje – jestem pewna, że jest to umiejętność, którą można sobie wyćwiczyć, okazji będzie wiele, więc mam nadzieję, że pewnego pięknego dnia uznam, że to nic strasznego. Pierwsze koty za płoty. – Charakterystycznym elementem chałup, jakich przykład widzicie za moimi plecami, jest sośnierz, poprzeczna belka… – zaczęłam. – Sosręb – poprawił mnie jeden z przewodników. – Sosręb. Dlaczego powiedziałam „sośnierz”? – zapytałam samą siebie. – Na sośnierzu znaleźć można informacje o tym… – Sosrębie – znowu poprawił mnie przewodnik. – Na sosrębie znaleźć można informacje o tym… – dalej już jakoś poszło. Cholera, skąd ten sośnierz? Nie wiedziałam nawet, czy takie coś istnieje, postanowiłam zatem sprawdzić to czym prędzej po powrocie do domu i okazało się, że „sośnierz” to nazwisko jakiegoś kolesia. Polityka. Z PIS-u. WTF?! Po obejrzeniu wszystkich atrakcji Łopusznej udaliśmy się w dalszą drogą i weszliśmy w góry, w których zastało nas straszne błoto, padający od czasu do czasu śnieg oraz czarny pies – towarzyszył nam aż do samego schroniska na Turbaczu. Nie wiem, co się z nim stało potem. Tradycyjnie, na pierwszy wyjazd rozpoczynający kurs, jedzie większe grono przewodników z krakowskiego koła – tym samym każdy z nas niemal przez całą drogę z jakimś szedł, będąc odpytywanym z tematów, które mieliśmy przyswoić. Świetna sprawa, bo można było utrwalić sobie nabytą już wiedzę a przy okazji dowiedzieć się czegoś nowego. Sami też mieliśmy wczuwać się już od samego początku w tę rolę i na zmianę prowadziliśmy grupę. Po przystanku na jednej z polan, gdzie miałam przyjemność poopowiadać o Wołochach, karczowaniu lasów i wypasie owiec (hehe), przejęłam pałeczkę i ruszyliśmy dalej, ścieżką, która miała być skrótem a zaprowadziła nas w leśną knieję, co oczywiście nigdy nie powinno się wydarzyć, bo znajdowaliśmy się już na terenie parku narodowego, a w parku narodowym należy poruszać się tylko po oznakowanych szlakach i absolutnie nie można z nich zbaczać – gdybyśmy wtedy spotkali jakichś strażników, niechybnie wlepili by nam mandat. Na początku się przejęłam, że dałam się wkręcić, ale potem stwierdziłam, że doskonale, że się to wydarzyło, bo jest to sytuacja, która przecież kiedyś może mieć miejsce i warto wiedzieć, jak się wtedy zachować. Oczywiście zachować należy się tak, żeby nie dać po sobie poznać, że coś poszło nie tak, zajęliśmy się więc oglądaniem drzew i obczajaniem, czym różni się świerk od jodły (igły na jodle rosną płasko, na świerku dookoła gałązki i są kłujące – to podstawowa różnica), po czym wróciliśmy na szlak. Rolą przewodników, którzy z nami pojechali, było nie tylko odpytywanie nas z posiadanej wiedzy, ale też robienie nieustannych psikusów mających na celu wyrobienie w nas nawyku posiadania oczu dookoła głowy – a to ktoś się specjalnie zgubił, a to odłączył od grupy, a to poszedł sobie lasem, bo „wiedział gdzie”. Droga do schroniska dłużyła się w nieskończoność – więcej czasu zajęło nam stanie i opowiadanie o napotkanych atrakcjach, niż sam marsz. Gdy się idzie, spoko, ale podczas postojów organizm momentalnie oddaje ciepło i nagle zaczyna strasznie pizgać, na tyle, że mózg zamienia się w bryłkę lodu i wtedy przypomnienie sobie wzdłuż jakich rzek biegnie granica Gorców staje się nie lada wyzwaniem. Jeżeli przetrwam zimę na tym kursie, to przetrwam już chyba wszystko. Nie dość, że było zimno, to zrobiło się dodatkowo strasznie ślisko. Bredgens (taniec na głowie, jak ktoś nie wie) na lodzie to już wyższy level zabaw w górach, wyczekiwałam zatem momentu, kiedy będę miała okazję przetestować jakaś nową poza, ale o dziwo, ku mojemu własnemu zaskoczeniu, nie miało to miejsca. Nic straconego. Do schroniska dotarliśmy, gdy zrobiło się już całkiem ciemno. Moje wrażenie, że zaraz zamarznę, pogłębiało się tym bardziej, im więcej minut rozmawialiśmy o Józefie Kurasiu aka „Ogień”, który za czasów II Wojny Światowej był przywódcą partyzantów działających na terenie Gorców. Szalenie ciekawa postać. Zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam: kaloryfer i gorąca herbata po całym dniu łażenia i stania na mrozie są synonimem szczęśliwości i nic innego nie ma już znaczenia. Nasza grupa na Turbaczu zameldowała się jako pierwsza (hurray!), mieliśmy więc okazję rozłożyć się gdzie chcieliśmy w sali kominkowej, która pół godziny później była już zapchana do granic możliwości. Po zjedzeniu kolacji w postaci całej sterty kanapek, które zostały zrobione z tego wszystkiego, co przynieśliśmy ze sobą (tradycją jest, że zaczyna się żreć dopiero wtedy, gdy przewodnik o najdłuższym stażu, a co za tym idzie najniższym numerze blachy rzeknie Smacznego!), usiedliśmy z Kubą i Aśką (wciągnęłam w kurs Kubę, a Kuba wciągnął w niego Aśkę – mianowaliśmy się zatem Trojaczkami), by powymieniać się wrażeniami z pierwszego dnia (szli w innej grupie, bo są dziady i nie zdążyli zapisać się do tej co ja) i wspólnie pouczyć, co nam zupełnie nie wyszło, bo nasze mózgi spektakularnie odmówiły współpracy i wchłaniania dodatkowej wiedzy. Zajęliśmy się zatem głupim gadaniem i robieniem jeszcze głupszych zdjęć, co było wzruszające na tyle, że w pewnym momencie dosłownie popłakałam się ze śmiechu. Jedno jest pewne. Nawet jeżeli ten kurs nie skończy się nabyciem uprawnień przewodnickich, skończy się czymś innym – ciężką patologią Zmęczeni głupawką udaliśmy się w końcu spać. Po przejściu przez salę (ze wzmożoną uwagą – aby komuś nie nadepnąć na głowę) dotarłam w końcu do swojej karimaty (rozłożonej w przypływie geniuszu pod kaloryferem) i odkryłam, że na parapecie nade mną śpi jeden z kursantów. Na parapecie. Szerokości 30 cm. Położyłam się i zaczęłam się zastanawiać, czy spadnie stamtąd, czy nie (Spadnie. Nie spadnie, leży tam już godzinę i nie spadł. A co, jak spadnie? Może nie spadnie. A JAK SPADNIE?). Kiedy dotarłam do wizji, w której całym ciężarem ciała ląduje na moich żebrach, a te połamane wbijają mi się w serce i płuca, odwróciłam się o 180 stopni, dochodząc do wniosku, że już lepiej, jak połamie mi nogi. Zasypiałam wsłuchując się w gitarowe dźwięki piosenki z „Pocahontas” (równie dobrze mogły to być omamy słuchowe), które dobiegały zza drzwi. Czy mówiłam już, że kocham klimat schronisk? Rano okazało się, że nie spadł. Do teraz nie wiem, jak to zrobił. Rankiem wyjrzałam przez okno i okazało się, że zamiast widoku na Tatry, na który bardzo liczyłam, zastałam zimę i świat zasypany śniegiem. Po zjedzeniu śniadania (znowu sterta kanapek) udaliśmy się na Turbacz, mijając po drodze tablicę upamiętniającą postać Edwarda Moskały (górski człowiek-orkiestra) i wracając jeszcze na chwilę do schroniska, by obejrzeć ekspozycję w ramach Ośrodka Kultury Turystyki Górskiej. To nie był mój dzień. Było zimno i ślisko. Bolała mnie kostka (uroki posiadania upośledzonych stóp, którym niemal ZAWSZE coś się musi stać). Chciało mi się spać, bo przez pół nocy myślałam, czy spadnie. Nie byłam przygotowana z trasy, którą mieliśmy iść. Podczas prowadzenia grupy na moim odcinku zagadałam się i nie zauważyłam, że tym razem w ramach psikusa jeden z przewodników, dla odmiany, nie zgubił się, lecz poszedł szybciej i nas wyprzedził. Powinnam go upomnieć. Przy opisie panoramy Pienin strasznie zmarzłam. Zamknęłam się w sobie i nie chciało mi się już z nikim gadać. Zrobiłam wyjątek na powtórkę z wypasu owiec. Górskie wędrówki są idealne do hartowania charakteru i radzenia sobie z takimi emocjonalnymi zjazdami – bo nie masz wyjścia i MUSISZ iść dalej. I ZAWSZE okazuje się, że choćby nie wiadomo jak źle było, w końcu przychodzi ten moment, w którym jest lepiej. Moje „lepiej” w tamtym momencie znajdowało się w wannie wypełnionej gorącą wodą. Nienawidziłam gór, miejsca, w którym byłam i zimy – jeszcze bardziej, niż zwykle i przerażała mnie wizja kolejnych wyjazdów. Jednocześnie doskonale wiedziałam, że im trudniej, tym większą potem ma się satysfakcję. I że to wszystko docenię. Ale dopiero w kolejnych dniach. Ale nie, kurwa, TERAZ. Po zejściu z gór poszliśmy jeszcze pozwiedzać Nowy Targ. Na szczęście, ze względu na późną godzinę, udaliśmy się tylko do jednego kościoła (św. Anny). Całościowo będziemy zapoznawać się z miastem na którejś z autokarówek. Zmęczona wsiadłam do autobusu (uprzednio konsumując hot doga, bo uświadomiłam sobie, że w sumie od śniadania nic nie jadłam) – stopy rozmroziły mi się dopiero w Krakowie i właśnie wtedy stwierdziłam, że to był bardzo udany początek kursowej przygody. Za tydzień jedziemy w Beskid Mały. I wiecie, co? Nie mogę się już doczekać!