#Polskawrunie

qbk blog … photoblog

#Polskawrunie

Dobas

Warsztaty w Karkonoszach

W dniach 21 – 23 sierpnia będę miał przyjemność poprowadzić Górskie Warsztaty fotograficzne. Jest to początek cyklu warsztatów, który rozpoczynamy od Hali Szrenickiej w Karkonoszach. Szczegółowy opis samej imprezy jak również opis partnerów, program czy formularz zapisowy znajdziecie na stronie http://wyprawyfoto.com.pl/pl/warsztaty-fotograficzno-podroznicze/ Podczas trwania Warsztatów odbędą się wykłady dotyczące kalibracji, wykorzystywania lamp błyskowych, druku, przygotowania do wyjazdu, pracy w terenie, posługiwania się filtrami i wreszcie szeroko pojętemu „postprocessingowi” DZIEŃ 1 14:00-16:00 Przyjazd uczestników, powitanie, zakwaterowanie 17:00-18:00 obiadokolacja 18:00-20:00 wykład powitalny i pokaz slajdów Marcina Dobasa DZIEŃ 2 5:00 Fotografowanie o wschodzie słońca 7:00 śniadanie BLOK 1 (8:00-11:00 )  „Błysk w terenie”  - wykład + zajęcia terenowe – przerwa i rozmowy indywidualne z wykładowcami BLOK 2 (11:30-14:30) „Użycie filtrów ND” – wykład + zajęcia terenowe – przerwa i rozmowy indywidualne z wykładowcami BLOK 3 (15:00-18:00)  „Fotografia podróżnicza”. Marcin Dobas wykład – przerwa i rozmowy indywidualne z wykładowcami 18:00-19:00 obiadokolacja 19:00 wyjście w teren – fotografia (praca w podgrupach) 20:30 ognisko / grill 22:00 możliwość fotografii nocnej, astro, błysk nocny (w grupach) DZIEŃ 3 Wykład – kalibrator podstawowym narzędziem Kalibracja drukarki i monitora – Datacolor, Eizo Tablet ułatwia życie – Wacom Wydruk w domowych warunkach – przewaga nad labem – Epson „Mądry Polak po szkodzie więc pamiętaj o backupie!” – G-Technology Obiadokolacja Zakwaterowanie: przez  3 dni trwania warsztatów zakwaterowani będziemy w przepięknie położonym schronisku górskim na Hali Szrenickiej w samym sercu Karkonoszy. Więcej o schronisku można przeczytać tutaj   Dojazd na miejsce: Należy dojechać do Szklarskiej Poręby.  Istnieje możliwość zaparkowania auta w Szklarskiej Porębie pod wyciągiem na płatnym parkingu po czym można wjechać wyciągiem krzesełkowym lub dojść szlakiem.   Dojazd do schroniska: wyciągiem: Szrenica I i Szrenica II po czym około 15 minut zielonym szlakiem do schroniska na Hali Szrenickiej pieszo: do schroniska moża też dojść pieszo. Prowadzi tam szlak czerwony koło Wodospadu Kamieńczyka ( ok 1,5 h ) Z parkingu koło wyciągu należy dojść kawałek szlakiem czarnym do Rozdroża Pod Kamieńczykiem – dalej szlakiem czerwonym.   Zostały ostatnie miejsca więc jeśli ktoś ma ochotę dołączyć do najbliższych warsztatów to zapraszam. Warto również dołączyć do newslettera aby być na bieżąco jeśli chodzi o wyjazdy czy warsztaty. The post Warsztaty w Karkonoszach appeared first on Marcin Dobas.

The Batumi Green Cape

Picking the Pictures

The Batumi Green Cape

So, you are in Batumi and beach bumming bores you? Here is a perfect day trip idea. Discover natural beauty of a very unique place just around the corner. Go to the Batumi Botanical Garden.It is located a bit outside of town, in a place called The Green Cape on the Black Sea shore. I must say the name is well-deserved.The garden was created back in 19th. It covers 108 hectares. That’s a chunk of land, isn’t it? The institution is home to numerous plants hailing from very different corners of the globe. A bamboo forest, Japanese decorative trees, Peruvian plants, citrus collection, European flowers, everything coexist at the Green Cape. The Batumi Botanical Garden is a perfect place to walk around, get lost, and take close-up photos of flowers. This is exactly what I did there. Here is a little tribute to one great green space.Which image is your favorite? Do you visit botanical gardens during your travels?

Wisła na upały

Na Wschodzie

Wisła na upały

Expert - podejście drugie - Dzień 2 - Silenzio!

dwa kółka i spółka

Expert - podejście drugie - Dzień 2 - Silenzio!

16 czerwca 2015 - wtorekNawet się wysypiam. Śniadanie jest jak na Włochy nie najgorsze, ale czujne oko personelu nadzorujące, czy nikt nie wynosi kanapek jest tak upierdliwe, jak nieskuteczne ;).Jest mokro, ale chwilowo nie pada, więc ruszamy pod Marmoladę, na przełęcz Fedaia. Kilka jazd w górę i w dół i zaczyna padać. Nie przerywamy jednak jazdy - w końcu nie jesteśmy tu dla przyjemności.Muszę przyznać, że z perspektywy zimy i nart okolica wygląda zupełnie inaczej, niż z perspektywy późnej wiosny i dwóch kółek.Lubię tę przełęcz, ale dzisiaj zakręty znowu nie wchodzą tak, jakbym tego chciała. Nie ma dramatu, ale do ideału też daleko. Najpierw mam przejazd w górę.Potem jest przerwa higieniczna na wygłupy.A potem dalsze jazdy, moja w dół.Pada na dobre. Nic tu po nas - jedziemy na Pordoi. Tam wcale nie jest lepiej - Instruktoru ślizga się na asfalcie i podejmuje decyzję, że jazda jest tam zbyt niebezpieczna dzisiaj - wrócimy tu jak będzie sucho.Jedziemy na przełęcz Sella, gdzie robimy sobie przerwę na coś do jedzenia i picia. Lody odpadają - po pierwsze wtorek, a po drugie zimno i mokro.Część grupy stwierdza, że wraca do hotelu. Ci twardzi jadą na przełęcz Gardena, żeby tam poćwiczyć zakręty.Jesteśmy twardzi, ale nie niezniszczalni - po jakimś czasie i my zwijamy się na bazę. Zatrzymujemy się jeszcze przy markecie, żeby zakupić małe co nieco na wieczór. Niestety - sjesta. Trzeba przyjść później. Na kilkusetmetrowy dojazd do hotelu pożyczam moto Viktorka - potem okazuje się, że byłam pierwszą osobą, której pożyczył moto - jestem zaszczycona :)Ustalamy wyjście do sauny, ale koniec końców okazuje się, że ta przyjemność kosztuje jakieś chore pieniądze, obsługa czepia się jak się przyjdzie z własnymi ręcznikami (wyłapali nas na kamerach przy windzie i od razu wysłali kogoś z obsługi, który coś tam na m próbował wytłumaczyć). Nie lubię takich akcji więc odpuszczam.Na kolację znowu idziemy do Boskiej Joli.Po powrocie trzeba jeszcze omówić dzisiejsze filmy - impreza jest tym razem u Instruktoru i u mnie.Koło północy, gdy już wszyscy powoli się rozchodzą w drzwiach staje jeden z gość z obsługi hotelu i krzyczy "Silenzio! Polizia!" Przecież jesteśmy cicho... My tu tylko szkolenie mamy... Ech ci Włosi... Ale dzięki temu mamy chyba nowy ulubiony zwrot ;)Silenzio! Bo trzeba iść spać. A mi... coś w duszy gra...Przejechane: 161 kmPS. Tomek, wszystkiego najlepszego urodzinowego!

Podwodne światy w katedrze

droga/miejsca/ludzie

Podwodne światy w katedrze

W Stralsundzie ryby są wszędzie. W wędzarniach, w knajpkach urządzonych na starych kutrach, w siatkach wędkarzy, którzy co rano obsiadają nabrzeże jak stado mew. Nawet w średniowiecznym kościele. Świątynia dawnego klasztoru dominikańskiego to jedna z siedzib Niemieckiego Muzeum Morskiego, działającego w niemieckim mieście od przeszło półwiecza. Pod gotyckim sklepieniem prezbiterium zawieszono szkielet wieloryba, a w piwnicach znajdują się akwaria pełne ryb z akwenów tropikalnych. Otwarte w 2008 roku Ozeaneum to z kolei hołd dla Bałtyku i mórz północnych. Można tu zobaczyć ławice makreli, ogromne dorsze czy koralowce wód chłodnych. Ozdobą kolekcji są śledzie, na których niegdyś zbudowano kupiecką potęgę Stralsundu. Ryby te są niezwykle delikatne, trzeba było schwytać je bez dotykania wrażliwych łusek. Co ciekawe pracownikom muzeum udało się to dopiero dzięki jednej z tradycyjnych technik połowu, stosowanej niegdyś przez miejscowych rybaków.

Palmiarnia Łódź

SISTERS92

Palmiarnia Łódź

POSZLI-POJECHALI

Gdynia na wyrywki: najlepszy Strych w mieście

Kiedyś, przy okazji kolejnego check-inu na Foursquare w Gdyni, otrzymałam od znajomego komentarz z pytaniem – a dlaczego nie Sopot? W Gdyni nic nie ma, Gdynia to sama nuda. Trochę się zdziwiłam. Tak myślałam w 2002 roku, kiedy odwiedziłam Gdynię Czytaj dalej » Artykuł Gdynia na wyrywki: najlepszy Strych w mieście pochodzi z serwisu Poszli-Pojechali.

Jak dobrze nam zdobywać góry: Tarnica i ciut więcej ;)

PO PROSTU MADUSIA

Jak dobrze nam zdobywać góry: Tarnica i ciut więcej ;)

       Rozszalały nam się temperatury, oj rozszalały. W końcu lato pełną gębą. Na szczęście, po pobycie w Zagrzebiu jestem już niemalże uodporniona na upał, aczkolwiek nie było to pierwsze ekstremalne zwiedzanie tych wakacji. Na początku lipca byliśmy w Bieszczadach i oprócz nocnego wędrowania i wschodu słońca na połoninie, wybraliśmy się w ramach Korony Gór Polski na ich najwyższy szczyt. I wbrew pozorom, to dopiero była prawdziwa przeprawa i chwilami droga przez mękę. ;)Tarnica 1364 m.n.p.m.             Naszą wyprawę rozpoczęliśmy o godzinie jedenastej na ostatnim parkingu w miejscowości Wołosate. Nieco nas zaskoczył fakt, że był on właściwie pusty, ale dochodząc do punktu, w którym należało uiścić opłatę za wejście do Bieszczadzkiego Parku Narodowego wiedzieliśmy dlaczego tak było. Otóż znaczna większość turystów po prostu parkuje na poboczach i przy przystanku PKS, z których jest bliżej do wejścia o jakieś dwieście/trzysta metrów. Nigdy chyba nie zrozumiem mentalności pewnych osób i muszę się z tym wreszcie pogodzić. ;) takie urocze napadły na nas na drodze - dzień wcześniej widzieliśmy jak je golili. ;)               Jednak rzeczą, która nas najbardziej zaskoczyła, była kolejka do kasy. Pierwszy raz zdarzyło się nam tak długo czekać na możliwość wejścia. Jakoś strasznie wolno szło i dopiero po kilkunastu minutach mogliśmy wejść na szlak niebieski, z którego wiodła droga na Tarnicę. Zgodnie ze szlakowskazami mieliśmy dwie godziny do przełęczy pod Tarnicą, a później jeszcze kwadrans żółtym szlakiem na sam szczyt.        Początkowo droga była niezwykle przyjemna, wiodła wśród łąk. Narzuciliśmy sobie szybkie tempo, żeby wyprzedzić sporą grupę kolonijną, która zachowywała się dość głośno. Niestety, szlaki na Tarnicę należą do wyjątkowo obleganych i mogliśmy zapomnieć o spokojnym wędrowaniu. Co chwilę albo kogoś wyprzedzaliśmy albo ktoś nas mijał, radośnie się witając. A słońce z każdą minutą grzało coraz mocniej.         Cieszyliśmy się, że dość szybko droga zaczęła iść przez las, w którym było nieco chłodniej. Trochę brakowało w nim przewiewu, ale i tak taka wędrówka była nieco lżejsza niż po otwartym terenie. Ciekawą rzeczą jest to, że spora część szlaku to po prostu schody, które też pomagały we wspinaniu się. Podejście z Wołosatego ma około sześciuset metrów, aczkolwiek nie odczuwa się tego zbyt mocno właśnie dzięki schodom. Akurat trafiliśmy na moment, w którym część z nich była w remoncie i musieliśmy się poruszać po poszyciu leśnym, co było zdecydowanie trudniejsze. Tempo nadal mieliśmy niezłe, musieliśmy się tylko mocno nawadniać, żeby móc je utrzymać. :)        Kilkaset metrów przed Przełęczą wychodzi się z lasu i szlak wiedzie dalej schodami w górę. Tutaj jednak zdecydowanie piękniejsze widoki są, zwłaszcza doskonale widoczny jest czerwony szlak z Ustrzyk Górnych, wiodący w swojej końcowej części połoninami Szerokiego Wierchu. czerwony szlak i połoniny Szerokiego Wierchu.         Na Przełęczy, na wysokości już 1275 m.n.p.m., można usiąść i odpocząć kilka chwil przed atakiem szczytowym na ławeczkach ustawionych po bokach skrzyżowania szlaków. Tutaj dochodzi właśnie czerwony szlak, zdecydowanie bardziej uczęszczany od niebieskiego, którym wchodziliśmy i robi się nieco tłoczno. Podczas odpoczynku, podziwialiśmy widoki, bowiem rozpościera się już z Przełęczy piękny widok na Halicz i czerwony szlak wiodący do niego. Szczególnie uważnie się właśnie jemu przyglądaliśmy, bo tą drogą bowiem chcieliśmy kontynuować naszą wędrówkę tego dnia. Pojawił się jednak też właśnie na Przełęczy poważny problem, który nigdy wcześniej nie przydarzył się nam na szlaku. Przy dość szybkim wchodzeniu (cała droga zajęła nam niecałe półtorej godziny) i wysokiej temperaturze pragnienie było spore i okazało się, że zostało nam jakieś nieco ponad pół litra wody. W perspektywie jeszcze czterech (!!!) godzin wędrówki był to naprawdę spory problem, zwłaszcza że po drodze nie było żadnego schroniska, żeby ją zakupić. Z dylematem co dalej, ruszyliśmy schodami w górę, prosto na najwyższy szczyt polskiej części Bieszczadów. :)        Sam szczyt zrobił na nas naprawdę niezłe wrażenie, przede wszystkim swoją wielkością. Mimo panującego na nim tłoku i kilku wycieczek, spokojnie dało się posiedzieć, odpocząć i chłonąć widoki. Najsmutniejszą natomiast rzeczą był brak tabliczki na szczycie. Szlak wiodący na górę był oznakowany perfekcyjnie, nie dało się zgubić czy pomylić drogi, zaś na samym szczycie takie wielkie rozczarowanie. Pozostało zrobić sobie zdjęcie z krzyżem, chociaż Tomasz twierdził, że nie da się go całego objąć na zdjęciu. ;)        Podczas schodzenia miałam twarde postanowienie, że jednak zmieniamy plany i czerwonym szlakiem schodzimy do Ustrzyk, żeby kupić wodę i wrócić do Wołosatego. Minusem tej trasy był spory fragment wiodący po asfalcie, który przy takim upale był naprawdę rozgrzany i przez to nieprzyjemny. Przy Przełęczy, widząc ilość ludzi znajdującą się na tym szlaku i nieco rozczarowaną minę Tomasza, stwierdziłam, że damy radę i idziemy początkowo planowaną trasą na Halicz, a później do Wołosatego, cały czas czerwonym szlakiem. Zeszliśmy ostro w dół schodami do Przełęczy Goprowskiej, gdzie odbiliśmy w prawo. Tutaj już zdecydowanie mniej ludzi było i wędrówka stała się znacznie przyjemniejsza. No prawie. ;)      Trzeba przyznać, że widokowo trasa była przepiękna. Jednak przy takim nasłonecznieniu i temperaturze wydawała się drogą przez mękę. Chyba nawet w piekle nie było tak gorąco, jak wtedy na szlaku. Chwilami ratowały nas podmuchy wiatru, ale zdarzały się wyjątkowo rzadko. I do tego jeszcze ta świadomość, że musimy oszczędzać wodę. Z każdym kolejnym krokiem utwierdzałam się w przekonaniu, że nie był to jednak dobry pomysł, ale odwrotu już nie było. Trzeba było zacisnąć zęby i iść przed siebie. :)z widokiem na Tarnicę.       Na Halicz dotarliśmy szybko, chociaż przy podejściu miałam dość. Dawno nie wchodziłam na szczyt niemalże ciągnąc nogę za nogą. Na szczycie przyszła chwila na odpoczynek i małe uzupełnienie płynów, bo woda była już racjonowana. Pocieszałam się faktem, że teraz czeka nas już tylko schodzenie i pewnie wreszcie wędrowanie po lesie. Bardziej nie mogłam się mylić. ;)ze szczytu Halicza też ładnie widać Tarnicę.         Owszem, schodziliśmy z Halicza, ale przed nami wznosił się jeszcze jeden szczyt Rozsypaniec o wysokości 1280 m.n.p.m. Przyznam szczerze, że był to dla mnie moment krytyczny, tempo siadło nam całkowicie, ledwo byłam w stanie stawiać kolejne kroki. Tomasz wykazywał się ogromnym wparciem i motywował mnie do dalszej wędrówki, chociaż sam też był już mocno zmęczony. Powolutku jednak dawaliśmy radę. schodzimy.i wchodzimy znów. /o\Tomasz też chciał fotę z Tarnicą.       Zejście do Przełęczy Bukowskiej było już zdecydowanie przyjemniejsze. Zarządziliśmy krótki odpoczynek przy wiacie, kolejne umoczenie ust w resztach wody i ruszyliśmy w dalszą drogę. Znaki pokazywały, że do Wołosatego są jeszcze dwie godziny, chcieliśmy więc pokonać tą trasę jak najszybciej. I mimo naprawdę niezłego tempa, niewiele krócej nam ta trasa zajęła. Dodatkowo wcale nie była zbyt urodziwa, bo wiodła po starej drodze prowadzącej do granicy ukraińskiej, przez co drzewa rosły wyłącznie na poboczach, nie tworząc żadnego parasola ochronnego. Dalej byliśmy wystawieni na działanie naprawdę mocnego słońca, dobrze że przed wyjściem posmarowaliśmy się grubą warstwą mleczka do opalania. Przydało się. ;)      Ostatnie dwa kilometry szlaku były prawdziwym koszmarem, bo prowadziły już szeroką asfaltową drogą wśród pól. Tutaj żadnej ochrony już nie było. Prowadziła nas jedynie myśl, że niedaleko wejścia do Parku był sklep, w którym na pewno mają coś zimnego do picia. Każda motywacja jest dobra, ale ta zdecydowanie była najlepszą z możliwych tego dnia. Chyba do końca życia nie zapomnę smaku tej wody, którą wtedy wypiliśmy. I tego szczęścia, że to już koniec wędrówki i możemy spokojnie siąść w klimatyzowanym samochodzie i z czystym sumieniem wrócić do pokoju, wziąć zimny prysznic i udać się na zasłużony obiad mistrzów. :)))      Cała trasa zajęła nam dokładnie sześć godzin, w trakcie których przeszliśmy prawie dwadzieścia jeden kilometrów. Przy dziesięciu stopniach mniej i większej ilości zapasów, byłaby to naprawdę przepiękna wędrówka z niesamowitymi widokami. Tutaj jednak z każdą chwilą zmęczenie sprawiało, że nie za bardzo zwracaliśmy uwagę na otoczenie, chociaż ostatni fragment trasy od Przełęczy Bukowskiej do szalenie atrakcyjnych nie należał. Jedynie na samym końcu, pięknie i dostojnie na horyzoncie malowała się Tarnica. I naprawdę warto na nią wejść. :)piękna i wyniosła Tarnica. :)))~~Madusia.

SISTERS92

Muzeum Archidiecezji Gnieźnieńskiej Gniezno,

Muzeum Archidiecezji Gnieźnieńskiej (ul. Kolegiaty 2) to miejsce, gdzie udać mogą się nie tylko wierni. Jak można się domyślać, wewnątrz znajduje się praktycznie wszystko z tematyki religijnej. Pooglądamy pamiątki np. z X wieku, ale i figury świętych, których imiona na pewno gdzieś słyszeliśmy. Sale są przestronne, ceny biletów niewygórowane – za ulgowy zapłacimy tylko 4 złote. Wychodzimy z założenia, że zawsze warto zobaczyć coś nowego. Jeżeli więc będziecie w Gnieźnie, koniecznie zajrzyjcie.

BANITA

Rowerem dookoła Polski – praktycznie

Nie jestem najlepszym doradcą. Nie umiem planować. Mam kiepską orientację w terenie, a w dodatku kompletnie nie potrafię się pakować i zawsze zabieram sporo niepotrzebnych rzeczy. Gwoździem do mojej trumny będzie w Waszych oczach to, że nie znam się na rowerach. Po głowie jednak plącze mi się zdanie z książki, którą kiedyś czytałam „Trzech panów na rowerach”: „Rower może dawać przyjemność na dwa sposoby. Można go regulować albo na nim jeździć. (…) Niektórzy ludzie jednak błędnie sądzą, że rower może im dostarczyć obu form rozrywki”. Ja zaliczam się stanowczo do tej pierwszej grupy. A jednak jeżdżę na rowerze i to sama, a Wy pytacie mnie co zabrałam w taką podróż, gdzie spałam, co i w jakich miejscach jadłam, jak sobie radziłam z higieną i z kobiecymi sprawami (panowie mogą ominąć ten podpunkt J). Biorąc pod uwagę ogromną liczbę zapytań, postanowiłam odpowiedzi na Wasze pytania zebrać w jedno. Planowanie Już w pierwszym zdaniu napisałam, że nie umiem planować. I z reguły tego nie robię. Jeszcze na dzień przed wyjazdem nie wiedziałam, w którą stronę pojadę: wschód czy zachód. Wzięłam pod uwagę jednak to, że może nie uda mi się przejechać Polski dookoła, więc ruszyłam na wschód, do którego zapałałam miłością w zeszłym roku. Zastanawiałam się czy nie skierować się jednak najpierw na zachód, żeby jadąc przed sezonem, ominąć tłumy turystów nad morzem. Sentymenty jednak wygrały. Trasę na wschodzie przemierzałam podobnie jak w zeszłym roku, kierując się najlepszym pod słońcem przewodnikiem „Polska egzotyczna” Grzegorza Rąkowskiego (Polecam z całego serca. Lepszej pozycji na rynku nie znajdziecie). Trasę tak naprawdę wyznaczałam z dnia na dzień. Siadałam przed google.maps i zastanawiałam się mniej więcej którędy jechać. Zdaję sobie sprawę, że przy takim planowaniu można ominąć fajne, ciekawe miejsca, ale ja na nic podczas tej podróży się nie nastawiałam. Przede wszystkim interesowała mnie przyroda i ewentualnie spotkani ludzie. Czasem ktoś coś podpowiedział, gdzie podjechać, co zobaczyć i z tych podpowiedzi korzystałam. Miałam też zeskanowane strony z „Polski Niezwykłej”  i też na ich stronę od czasu do czasu zaglądałam, wybierając się w konkretne regiony. Przygotowanie fizyczne Nie przygotowywałam się specjalnie fizycznie przed wyjazdem. Ale tylko dlatego, że na co dzień jestem bardzo aktywna. Trzy razy w tygodniu biegam po 15 km, raz 20 km i 2-3 razy chodzę na spinning. Poza tym po mieście prawie zawsze przemieszczam się rowerem, bo nie znoszę stać w korkach, jeżdżę rowerem też w zimie. Przed wyjazdem dookoła Polski, byłam na dwóch miesięcznych wyjazdach rowerowych, w tym na jednym zimowym, w dość trudnych warunkach. (Możecie przeczytać o tym TU i TU) Fizycznie byłam więc przygotowana do tego, by wsiąść na rower i po prostu pojechać. Jeśli nie masz jednak takiej zaprawy to wystarczy, moim zdaniem, trochę pojeździć na rowerze. Ja bardzo lubię spinning (indor cycling), który bez wątpienia wpłynął na poprawę mojej kondycji. Czy ktoś, kto mało jeździ na rowerze, dałby radę przejechać Polskę dookoła? Myślę, że tak, choć pewnie musiałby dzielić jazdę na mniejsze odcinki. Ja mniej więcej pokonywałam 100 km każdego dnia. Pamiętam jednak mojego męża podczas naszego pierwszego wyjazdu rowerowego. Wcześniej wiele nie jeździł i po prostu wsiadł na rower i każdego dnia przez dwa tygodnie na spokojnie był w stanie przepedałować 70-90 km. Tyłek go bolał, ale kogo nie boli? Ból jest naturalny i nie omija nikogo. Mapa, gps a może „koniec języka za przewodnika” Mam dość słabą orientację w terenie. GPSu nie wiozłam ze sobą, bo po prostu nie miałam. W drodze łączyłam więc mapę papierową, atlas z gogle.maps. Wyznaczałam trasę z dnia na dzień. Bardzo często jednak radziłam się miejscowych, zwłaszcza tych, którzy przemieszczali się na rowerze. Oni najlepiej znają okoliczne drogi i są w stanie najlepiej doradzić, którą trasą jechać, by z jednej strony uniknąć dużego ruchu, a z drugiej nie zakopać się w piachu po szyję. Ta metoda sprawdziła się wielokrotnie. Ekwipunek Sporo tego było. Ale to jest tak, że właściwie niezależnie czy jedzie się na dwa tygodnie czy pięć miesięcy, zabiera się tyle samo rzeczy. Miałam ze sobą namiot, dwa śpiwory (na początku czerwca noce były jeszcze dość chłodne, a śpiwory miałam nienajlepsze, kuchenkę gazową, menażki, zapasowy kartusz z gazem, karimatę, (poduszkę robię z worka po śpiworze, który wypycham miękkimi ubraniami). Obowiązkowo bielizna termiczna, którą wykorzystuję do spania, dwa komplety ubrań na rower (getry, koszulka rowerowa), ubrania „normalne”, buty na ciepłe dni i druga para na deszczowe, obowiązkowo ubrania przeciwdeszczowe: spodnie + płaszcz, polar, sotshell, spodnie softshellowe (można zajrzeć do wpisu z zimowym ekwipunkiem, bo mniej więcej brałam te same rzeczy (Co zabrałam ze sobą na podróż rowerową zimą). Wszystko to miałam zapakowane w dwie trzydziestolitrowe sakwy Crosso Dry i dwie przednie sakwy małe oraz w wór Crosso, w którym zwykle wożę namiot, karimatę, sprzęt campingowy. Zawsze zabieram taśmę „makgajwerkę”, którą sklejam co popadnie, jeśli się w drodze przedziurawi lub rozleci. Noclegi Spałam w przeróżnych miejscach. Wiele nocy spędziłam w namiocie, ale oprócz tego zdarzało mi się korzystać ze Schronisk Młodzieżowych, w których za niewielkie pieniądze można przespać się na łóżku, zrobić pranie itd. Listę schronisk można znaleźć TU. Warto jednak wcześniej przedzwonić i upewnić się czy schronisko istnieje, ponieważ przekonałam się, że na stronie wiele informacji jest nieaktualnych (polecam np. schronisko Krokodyl w Okunince czy schronisko Młodzieżowe Świteź w Kłębowie). Zdarzały mi się noclegi w pokojach (zwykle od 20-30 zł za noc. Polecam np. Agro Pani Alfredy w Dubience). Nocowałam też u znajomych, znajomych znajomych, czytelników mojego bloga, u rodziny, w ogródkach u ludzi. Uwielbiam spać na dziko, ale robię to tylko w towarzystwie. Sama jeszcze nie zdecydowałam się na rozbicie w lesie, bo jednak cenię sobie dobry sen, a wiem, że jakbym była sama, to nocy pewnie bym nie przespała. Jedzenie Zawsze w podróży, niezależnie od szerokości geograficznej, mam ze sobą kilogram płatków górskich, bakalie i mleko w proszku. Jest to po prostu zdrowe, pożywne śniadanie, a często i drugie śniadanie. W Polsce raczej nie robiłam zakupów na zapas i zaopatrywałam się na bieżąco. Czasem gotowałam, robiąc dłuższy postój w ciągu dnia albo zajeżdżałam do jakiegoś baru na ciepłą zupę (jestem uzależniona od zup, poza tym muszę w ciągu dnia zjeść coś ciepłego). Jestem specjalistą żywienia w sporcie z wykształcenia, więc staram się nawet w podróży, w miarę możliwości odżywiać zdrowo. Nie suplementowałam się dodatkowo białkiem ani witaminami. Za kilka dni wybieram się na Islandię i ze względu na wiele okoliczności, sporo jedzenia zabieramy ze sobą i będziemy je wozić w sakwach. (Można zajrzeć do wpisu praktycznego wprawdzie o trekkingu w Chile, ale jest też w nim info o tym, co dokładnie zabierałam na siedem dni do jedzenia dla dwóch aktywnych osób). Zawsze warto mieć w zapasie coś na „czarną godzinę”. Nigdy nie wiadomo czy pogoda nie pokrzyżuje nam planów i czy tam, gdzie mieliśmy […] The post Rowerem dookoła Polski – praktycznie appeared first on B*Anita Blog.

Bitwa na miasta: Bydgoszcz&Warszawa

SISTERS92

Bitwa na miasta: Bydgoszcz&Warszawa

Woodstock, bejbe

Tu i Tam

Woodstock, bejbe

Norymberga. Fotograficzny spacer

Zależna w podróży

Norymberga. Fotograficzny spacer

Poznań – Polska / Poland

KANOKLIK

Poznań – Polska / Poland

With love

Mikropodróże: Małe Pieniny, Wysoka

Było późno, ale na zachodzie na pomarańczowo ciągle mieniły się resztki dnia. Księżyc wisiał już wysoko na niebie – wielki, okrągły i jasny. Piękna pełnia. Psy ujadały zapamiętale, podchodząc coraz bliżej. Nim weszłam do lasu, zaświeciłam czołówkę. Z ciemności łąki spojrzała na mnie setka oczu. Białe futro owiec jasnymi plamami odcinało się na tle trawy. Jestem pewna, że patrzyły na nas z podejrzliwością i zdziwieniem – kto w nocy lezie w góry i po co? Na bazę namiotową dotarliśmy później, niż początkowo zakładaliśmy. Zmrok zastał nas jeszcze na szlaku. Zameldowaliśmy się, zostawiliśmy graty i ochoczo zebraliśmy się, by pod osłoną nocy zdobyć najwyższy szczyt Pienin, Wysoką (1050 m. n. p. m.). Łysy świecił wystarczająco jasno, by na otwartej przestrzeni poruszać się bez dodatkowego światła. Noc była cicha i ciepła, z gatunku tych, kiedy oddycha się pełną piersią i uśmiecha do samego siebie, ciesząc z obecności „tu i teraz”. Mimo tego, że jest środek lata, nie mogę pozbyć się wrażenia, że pachnie już jesienią, tym specyficznym zapachem melancholii, który lada dzień, wraz z porannym chłodem, zacznie wciskać się w rękawy. Im jestem starsza, tym bardziej lubię ten czas przejścia, zmiany, kiedy przyroda przygotowuje się do umierania, kiedy odwieczny cykl natury zatacza koło i znowu z wytęsknieniem trzeba będzie czekać na pierwsze ślady wiosny po zawsze zbyt długiej zimie. Ścieżka na Wysoką była mokra i śliska po zeszłonocnej ulewie. Szłam w ciszy, uważnie stawiając kroki i napawając się jednocześnie sennym klimatem lasu. Kiedy wyszliśmy na szczyt, księżyc zdążył schować się już za chmurami, nieśmiało zza nich wyglądając, by ostatecznie przepaść i pogrążyć Ziemię w ciemności. Na horyzoncie ciemnym kształtem odcinała się grań Tatr, gdzieś w dole błyskały światła przejeżdżających samochodów i migały okna położonych w oddali domów. Ludzie pewnie kładli się właśnie spać, zasypiając z uśmiechem na ustach lub przeklinając swój los, szczęśliwi lub smutni, jacyś. Kim byli? Lubię świat z poziomu góry, z perspektywy set metrów, kiedy wszystko wydaje się śmiesznie małe i śmiesznie odległe, na swój sposób abstrakcyjne. Postaliśmy tam jeszcze chwilę i wróciliśmy do bazy, do ogniska. Ogień to mój ulubiony żywioł. Ma w sobie coś magnetycznego i hipnotyzującego, mogę siedzieć godzinami i wpatrywać się w pełgające płomienie, słuchać trzasków palącego się drewna i grzać w jego cieple. Siedzenie przy ognisku, w kręgu, ma coś z pierwotności, tego stanu naturalnej bliskości z przyrodą, kiedy człowiek obłaskawiając ją, jednocześnie ją szanował. Być może tysiące lat wcześniej, dokładnie w tym samym miejscu, siedzieli inni ludzie i też z zachwytem wpatrywali się w blask, który rozświetlał mrok, upatrując w nim metafizyki, rozumianej na sobie tylko znany sposób. Wsłuchiwałam się w dźwięki gitary i myślałam sobie, że mi tu dobrze, że mogłabym tak siedzieć i choć powoli spływało na mnie zmęczenie, wcale mi się nie chciało iść spać. Gałęzie świerku spalały się szybko, strzelając w górę w iskrami. Poczułam na twarzy pierwsze krople, które jakiś czas później, gdy leżałam już w namiocie, zamieniły się w deszcz. Rytmiczne uderzenia w dach wojskowego namiotu usypiały mnie, szum przepływającego opodal strumyka odprężał i koił. Sama nie wiem, kiedy odpłynęłam. O 4:30 obudził mnie dźwięk budzika. Świtało. Mokry świat powoli budził się do życia. — W Pieniny pojechałam w ramach wyjazdu „Góry po robocie”, organizowanego przez Studenckie Koło Przewodników Górskich w Krakowie. Polecam śledzić stronę i wypatrywać kolejnego wyjazdu. Weekend w środku tygodnia to świetna sprawa – choć potem człowiek przez cały dzień chodzi niewyspany, zdecydowanie warto. Post Mikropodróże: Małe Pieniny, Wysoka pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Biegun Wschodni

Polskie wioski w Rumunii. Kaczyka

Drugą, po malowanych klasztorach, atrakcją Bukowiny są polskie wioski. Planując naszą wyprawę nie mogliśmy ich pominąć i nie spotkać się z naszymi, jakby nie było, rodakami. Specjalnie na tę okazję,… Artykuł Polskie wioski w Rumunii. Kaczyka pochodzi z serwisu Biegun Wschodni | Blog podróżniczo - turystyczny ze startem w Rzeszowie.

BANITA

Dlaczego pojechałam dookoła Polski rowerem

Stanęłam na złotej polanie. Przesunęłam dłonią po zbożu jakbym przeczesywała włosy. Było aksamitne i delikatne. Najbardziej podobało mi się, że mieni się w promieniach słonecznych. Zaciągnęłam się powietrzem – zapach lata. Zamknęłam oczy i zwróciłam twarz w stronę słońca, nie przestając muskać złocistych kłosów. Wokół panował spokój. Czułam się szczęśliwa. Zaczynałam swoją przygodę – dookoła Polski rowerem. *** Po co tak pędzisz? Po co właściwie jedziesz tak i jedziesz? Nie bierzesz przecież udziału w wyścigu. Zostań dłużej. – Słyszałam wiele razy. Ja jednak nie pędziłam, choć mnie coś gnało. Tkwiła we mnie potrzeba, by jechać, być w ruchu, przemieszczać się. Potrzebowałam pedałować, ale powoli, bez pośpiechu. I zatrzymywać się co jakiś czas, siadać pod drzewem, rozkoszować się chłodem jego cienia, wejść w zboże i pobuszować w nim, gapić się w niebo i liczyć chmury. Być w ciszy. Ludzie są najważniejsi, powtarzam często. I nie wycofuję się z tego. Przychodzi jednak taki czas, że bardziej odczuwam potrzebę pobycia sam na sam na łonie natury. Ta podróż po Polsce właśnie tym była. Była moim czasem. Czasem tylko dla mnie. Byli ludzie, były rozmowy, były spotkania z nimi i nowe znajomości. Ale sama czułam, że tym razem potrzebuję więcej przestrzeni dla siebie. Nie tego, by rozmawiać i słuchać innych, ale prowadzić dialog wewnętrzy i ten z przyrodę. Wsłuchiwać się w nią. W śpiew ptaków o poranku i dźwięk zapadającego zmroku. *** – A nie mogłaś zrobić jakiejś dużej akcji? Znaleźć patronów, sponsorów? Żeby o tym było głośno? – No…pewnie mogłam… – A nie mogłaś pojechać gdzieś indziej? Jakiś inny kraj byłby ciekawszy. – Może i mogłam… – A nie mogłaś zebrać grupy ludzi, żeby tak nie jechać samej? – Zapewne…mogłam… Tak, mogłam wszystko, tylko pytanie: po co miałabym to robić? Wiatr bawił się moimi włosami. Właściwie to nie bawił się nimi, lecz szarpał je. Słońce przypiekało bezlitośnie. Było 35 stopni Celsjusza, a ja w tym skwarze wspinałam się na kolejne podjazdy. Piekły mięśnie ud, pobolewał odcinek lędźwiowy (niełatwo wspina się rowerem z 30 kg obciążeniem). I po co właściwie to robię, zastanawiałam się sama, szukając odpowiedzi. Po co wymyśliłam, żeby objechać Polskę? Co mną kierowało? Cofnijmy się w czasie o rok Mieliśmy jechać razem, to znaczy ja i mój mąż. Rowerami może na Litwę, może Łotwę czy Estonię. Zbieg różnych okoliczności pokrzyżował nam plany. Mogłam zostać w domu z mężem albo znów pojechać sama. Mimo że w pojedynkę objechałam już trochę miejsc na świecie, to nigdy rowerem. Było to dla mnie nowe wyzwanie: sama pedałować przez świat. Ta myśl zalęgła się w mojej głowie tak, ja kilka lat wcześniej myśl o pierwszej samotnej podróży do Ameryki Środkowej.  I kiełkowała, dając o sobie znać przy każdej okazji. Wtedy padło na wschodnią granicę, o której wiele już słyszałam od, zakochanego w tym regionie Polski, kolegi. Niech będzie wschód. To był dla mnie chrzest bojowy. Ze słabą umiejętnością posługiwania się mapą i fatalną orientacją w terenie, miałam wiele obaw. Niby to tylko Polska, mój własny kraj, moje kręgi kulturowe, a jednak podróż podszyta była lekkim strachem. To nie była przecież Gwatemala, Honduras, Salwador i Meksyk, przez które w pojedynkę przemieszczałam się rok wcześniej, i wspomnienie których to krajów u wiele osób wywołuje gęsią skórkę (np. u mojej mamy). A jednak. Co mnie wtedy przekonało do wyjazdu? Po raz kolejny chęć sprawdzenia czy sobie poradzę i sprawdzenia jak wygląda ta osławiona wschodnia granica. Poza tym zawsze uwielbiałam zwiedzać świat z poziomu siodełka rowerowego, ale nigdy nie miałam okazji, żeby robić to samej. A samemu jest inaczej. Poza tym zawsze wybierałam odległego kierunki, zupełnie nie znając tego, co mam pod ręką. A Polska przecież jest taka piękna. Wróćmy więc do obecnego roku Padł pomysł nowej sztafety rowerowej z Polski do Japonii, czyli Rowerowe Jamboree. Duże przedsięwzięcie, kilkadziesiąt zaangażowanych osób, dziewięć etapów do przejechania. Pojechałam na dwa. Na pierwszy „babski-zimowy” przez Rumunię, Bułgarię do Turcji zdecydowałam się, bo jako osoba ciepłolubna i uciekająca przed zimą w ciepłe kraje, chciałam się sprawdzić. Chciałam zobaczyć czy poradzę sobie z jazdą rowerem w zimowych warunkach i to w dodatku w grupie. Z jednym i drugim łatwo nie było, ale dałyśmy z dziewczynami radę i każda z nas dostała dobrą szkołę (Post „Plusy i minusy jazdy rowerem zimą„, „Dzienniki zimowe” ). Po tym wyjeździe stwierdziłam, że z grupą już więcej nie jadę. Wzięłam jednak jeszcze udział w kolejnym etapie sztafety. Tak wyszło. Przejechaliśmy Iran i Turkmenistan. Było interesująco, inaczej. Było jednak też ciągle dużo ludzi, miast, głównych dróg, a mnie brakowało natury, spokoju i przestrzeni dla siebie. Czasami miałam wrażenie jakbym się dusiła, choć na irańskich i turkmeńskich pustyniach widziałam tak rozgwieżdżone niebo jak w żadnym innym kraju na świecie i przeżyłam najbardziej szalone przygody (O szalonych przygpodach w Iranie), to marzyłam o tym, by w końcu wsiąść na rower i pojechać samej. O tym, że po powrocie ruszę w Polskę wiedziałam od dawna. Ta myśl od poprzedniego roku już porządnie zakwitła i wymościła sobie w mojej głowie wygodne miejsce. Potrzebowałam oddechu po grupowych wyjazdach, czasu na pobycie z samą sobą, ze swoimi myślami, potrzebowałam nakarmić oczy pięknem natury i pozwolić, by zapach igliwia i świeżo skoszonego zboża rozlał się rozkosznie i wypełnił mnie. Chciałam czuć zapach trawy, promienie słońca na twarzy, dłonią rozgarniać na polu kłosy zbóż i niczym dziecko buszować w nim. Chciałam pojechać i robić wszystko po swojemu, tak, jak ja lubię, mam w zwyczaju. Grupowe wyjazdy wymagają pójścia na kompromis (Przeczytaj dlaczego lubię jeździć sama), a ja już dawno postanowiłam, że na zbyt wiele kompromisów z życiem poszłam i więcej nie zamierzam. Przede wszystkim jednak nie chciałam się spieszyć, bo podróżować lubię powoli (O wolnym podróżowaniu) Więc jaki był plan? Planu nie było w ogóle. Z planowaniem jestem na bakier. Nie lubię, nie umiem, nie chcę. Wolę się poddawać chwili. Czasem coś tracę, innym razem zyskam, choć tak naprawdę nigdy nie rozpatruję podróży w kwestii zysków i strat. „Jak nie zaplanujesz, to coś cię ominie, czegoś nie zobaczysz”, mówi wielu. Podróże nauczyły mnie tego, że nawet jak zaplanuję, to i tak połowy z tego nie zrealizuję, a poza tym nigdy […] The post Dlaczego pojechałam dookoła Polski rowerem appeared first on B*Anita Blog.

Dunkin’ Donuts. Wielki powrót

United States of America-lovers

Dunkin’ Donuts. Wielki powrót

Migawki z Sopotu

SISTERS92

Migawki z Sopotu

With love

Poradnik: 5 klimatycznych miejsc w Beskidzie Niskim, które warto odwiedzić

Łąka była pusta i cicha. Na jej środku stało dwóch mężczyzn. Wyciągnięte ręce jednego z nich zaciskały się na szyi drugiego. Trwało to może z pięć minut. Monochromatyczność barw potęgowała efekt dziwności. Stałam jak wryta. Komańcza, Bar Wanda - Japoński dramat – rzucił zza baru mężczyzna, wyglądający jakby przed chwilą ktoś wyciągnął go z PRL-u. – To już połowa i cały czas tak. – Aaa… A-ha – spojrzałam jeszcze raz na telewizor. Jeden koleś nadal dusił drugiego. – Piwo proszę. Wróciłam chwilę później. - Ponoć robi pan tu jakiegoś magicznego drinka. Przyszłam popatrzeć. Co jest w składzie? – zainteresowałam się specjalnością zakładu, Łemkowskim Młotem. – Wszystko – barman, inny niż wcześniej (ponoć ekspert), rzucił mi szybkie spojrzenie i wrócił do swoich eksperymentów. Spokojnie mógłby robić za alchemika. – Pięćdziesiątka tequli, dwudziestkapiątka białego rumu, dwudziestkapiątka wódki, dwudziestkapiątka dżinu, dwudziestkapiątka triple sec. Do tego sok z cytryny, lód i cola. Ale tylko odrobina, na kolor. Wywala z butów. Rekordzista wypił trzy i wracał do domu o jednym klapku. Po dwóch łykach zaczęło kręcić mi się w głowie. Jawornik Najgorzej, kiedy zachce Ci się sikać w środku nocy. Wygramoliłam się ze śpiwora, znalazłam czołówkę i wylazłam z namiotu, kierując się w stronę ścieżki. Było ciemno i cicho, w trawie niestrudzenie cykały świerszcze. Podniosłam głowę i przez długą chwilę gapiłam się w niebo. Mleczna Droga była doskonale widoczna. Nie zdążyłam zastanowić się nad marnością swojego istnienia we Wszechświecie, bo przypomniało mi się, dlaczego się obudziłam. Odganiając ćmy, które jak głupie leciały do światła latarki, znalazłam w końcu kibel. Oddając się radosnemu zaspokajaniu podstawowej czynności fizjologicznej jęłam rozmyślać nad przeszłością wsi, która zniknęła wraz z wysiedleniem Łemków. Kilkaset metrów dalej był cmentarz. Ponoć „nie ma jednego człowieka pochowanego na nim, który by nie miał wbitego w głowę ćwieka lub uciętej, i u nóg położonej, głowy”. Myślicie, że to zwyczaje rodem z czasów pogańskich wierzeń? A, takiego. Pochówki wampiryczne praktykowano jeszcze początkiem XX wieku. Zaczęłam sobie je wyobrażać. A potem bezgłowe trupy zakopane w ziemi. Przeszedł mnie dreszcz. Uchyliłam powoli drzwi wychodka i wyjrzałam na zewnątrz. Coś poruszyło się w krzakach. Trzy sekundy później byłam w namiocie. Jaśliska Kiedy Dariusz Jabłoński, reżyser „Wina truskawkowego”,  przyjechał do Jaślisk na dokumentację, nie zastanawiał się długo. Andrzej Stasiuk, autor „Opowieści galicyjskich”, na których został oparty film, nie był pewien. „Opisałeś wszystko tak precyzyjnie, a ja ci udowodnię, że to wszystko tu jest” – przekonywał pisarza Jabłoński. I miał rację. Był środek dnia. Upał lał się z nieba. Siedzieliśmy pod parasolami na rynku i sączyliśmy zimne piwo. To samo, kawałek dalej, robili mieszkańcy, przytupując bezwiednie do muzyki, która wypełniała niewielką przestrzeń miasteczka. Tego dnia miał odbyć się festyn. Scena już stała. Rysiek Riedel śpiewał którąś ze swoich smętnych piosenek. Kolorowe, nadmuchiwane zwierzęta patrzyły tępo przed siebie. Egzotyka żyrafy, zebry i hipopotama zaskakująco dobrze komponowała się ze swojskością świni, konia i jelenia. Bezczelnie podglądałam dwóch jegomości, którzy rozsiedli się na przystanku. Zamyśleni (nad czym?), spoglądali gdzieś w dal, każdy w swoją stronę. Wyjęci z życia, zatrzymani w czasie. Żywe pomniki teraźniejszości. Miałam wielką ochotę się do nich przyłączyć. Następnym razem. Nieznajowa Dolina Wisłoki jest pusta. Wyobrażałam sobie, jak mogła wyglądać kiedyś. Na słynne na całą okolice targi musieli ściągać ludzie z sąsiednich wiosek. Gwar ludzkich głosów mieszał się z muczeniem krów i odgłosami rżniętego w tartaku drewna. Przekupki zachwalały swoje towary, a ktoś mówił, że za drogo. Żydowscy kupcy, którzy przyjeżdżali tu ze Żmigrodu i Gorlic, targowali się. Ktoś na kogoś nakrzyczał. Ktoś kogoś popchnął. Ktoś przeprosił. Wieczorem wszystko cichło. Mieszkańcy wracali do swoich domostw. W powietrzu unosił się ciepły zapach domowych zwierząt. Żyli obok siebie i obok siebie zasypiali. W ’46 spakowali swój dobytek i ruszyli na wschód w poszukiwaniu lepszego jutra. Wieś opustoszała. Do dzisiaj pozostało po niej niewiele śladów. Natalia Hładyk, autorka projektu „Drzwi do zaginionego świata”, postawiła w Beskidzie Niskim kilka futryn. Stoją w miejscach, gdzie niegdyś stały łemkowskie chaty.  Prosty i wymowny symbol, zaproszenie do wejścia w świat, który przestał istnieć. Bardzo chciałam je zobaczyć, nacisnąć klamkę, przekroczyć próg. Prosta rzecz. Niezwykła. Radocyna Rozstajne. Nieznajowa. Radocyna. Jest coś w tych nazwach. Jakaś melancholia, które każe się zatrzymać. Zwolnić. Czas tutaj płynie inaczej. A może wcale nie istnieje. Szłam zakurzoną drogą i myślałam sobie, że mogłabym nie przestawać. Że nie ma tutaj nic, a jednocześnie jest wszystko. Hej, zobaczcie! Jakie piękne miejsce. A potem naszła mnie wątpliwość. Może lepiej nie pokazywać tego nikomu? Żeby nie zadeptali, nie hałasowali, nie przyjeżdżali. Chwilę później odetchnęłam z ulgą. Nie będą. Żeby dotrzeć na koniec świata, trzeba się postarać. Beskid Niski jest dla wybranych. Dla tych, którym naprawdę zależy. Dla Ciebie, Ciebie i Ciebie. A dla Ciebie nie. Post Poradnik: 5 klimatycznych miejsc w Beskidzie Niskim, które warto odwiedzić pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Solo female traveler in Beirut

Picking the Pictures

Solo female traveler in Beirut

I’ve dreamt of Lebanon for a long time. I haven’t known much about the place, but it was calling my name. Untold promise of the best food on the planet made me wonder about it even more. When I finally found a scandalously cheap first-minute ticket, I booked it without thinking. I mean I booked a flight to Middle East ten months in advance without telling anyone. I know, I know. This region is like a box of matches. Something might always happen to your plans. It might, but it didn’t. I spend ten incredible days in Lebanon this spring. I blogged about my journey a little before, but I’m not finished yet. There is much more I want to tell you about my time in Beirut and some of the trips I’ve taken. Even before I boarded that plane, I knew I would have to write an article for solo female travelers that have Lebanon on their lists. I realize there are too many articles on solo female travel on the internet. Except, try to google solo female travel in Lebanon.Yes, you are right. Not much has been written about it. Not yet. When I was strolling around Beirut’s downtown area on my first day, I noticed I was the only tourist, awkwardly blond and glued to a map. I could have looked a bit lost. Honestly, I’m so directionally challenged that I often look lost in my very own hometown. Nothing too creepy happened though. It was rather cool, to have it to myself.Beirut is not exactly a popular tourist hub. Western media have been working on its bad reputation for decades. It’s time for a change, I said to myself, while strolling around Gemmayze two months ago. Beirut, pictured by many as a grey zone worn off by the Civil War, is a vibrant metropolis with fascinating street art scene and numerous galleries hidden in narrow alleys.While wandering around I kept asking myself questions. Where are all the tourists? Is it really that underrated? Are people really scared to pay Lebanon a visit? Was it silly of me to come? No, it wasn’t silly. I loved my time in Lebanon and I’d recommend it to other female travelers. Here are some tips.ResearchI’m not that naïve; I won’t tell you Middle East is always safe, because we all know it might not be. Before planning your trip, research the situation. Western media and your embassy website shouldn’t be your only sources. Try to talk to a local to get a big picture. If you decide to buy a first-minute ticket, check on the situation once more before your departure. I cancelled some of the planned daytrips, as my local friends advised me not to go to the areas bordering Syria. I really wanted to see the magnificent monuments of Baalbek, but I decided to listen to the locals. Someone who lives in a country is always wiser than you. Choose a central locationCentral location is crucial in Beirut. The traffic in Lebanon is crazy and the public transportation system is scarce. I usually don’t mind staying in the outskirts of cities when I travel, but that simply doesn’t work in Beirut. I chose a hostel by the harbor, ten minutes walk to the downtown and my very favorite Gemmayze area. I must say Beirut is not the most walkable city in the world. Be prepared, crossing streets here is not as simple as you might think. Also, the drivers won’t stop honking, no matter how many times you curse them. I’d also recommend you to stay in a hostel. Beirut doesn’t offer many budget accommodation options, but you can find a hostel in downtown for around 15 USD/night in a female only dorm. Hotels in central districts are ridiculously overpriced. As I said, location is the key to comfort in Beirut, so I guess the choice is easy.Eat, eat, eatI swear, Lebanon has the best food on this planet. A vegetarian will be happy here, too. I could easily eat falafel from Araz three times a day, and I would be content enough. I’d do anything to have a scoop of ashta ice cream right now. And the coffee, it’s so strong and delicious; it will keep you going through the day. If you are into street food I’d recommend you a culinary detour to the Bourj Hammoud area aka Little Armenia. I know, I tend to get overexcited about all the things Armenian, but I promise you that this time you won’t be disappointed, even If you don’t have emotional ties with that tiny, landlocked republic in South Caucasus. One more reason why you should go for street food: eating out is kind of expensive. You need at least 20-30 USD to dine in a restaurant in downtown and don’t feel silly. That’s not a budget option, huh.It’s modernI grew up in Europe. During my childhood I pictured Lebanon as a warzone (well, it was a warzone back then). If a Lebanese person was on TV, it was a terrorist. Now, Lebanon only gets noticed occasionally. Like when ISIS steps too close, or when Hezbollah does something that annoys the West. Growing up in Europe, I never heard of all the gems of architecture Lebanon has to offer. I could never imagine how cool the nightlife is. I would never guess how good the contemporary art galleries are. I never thought I’d be so comfortable strolling around downtown late in the evening. I got fooled into seeing one side of the coin, the one that media in my region wanted to show me. The art scene is greatYou like art? Good. Beirut is a place for you then. The city offers you both a vibrant street art scene and a rich choice of contemporary art galleries. A street art lover should explore Gemmayze and Mar Mikhail. A little degustation of what can be found there is available here. Beirut is home to too many galleries to explore in a limited time I could spend in the city, but I put together a short list of places that can serve you as a point of reference while there. I linked the websites for you, so it would be easier to find exhibitions you might be interested in. Check out these places:Beirut Art CenterArt LabArt LoungeAshkal AlwanBeirut Exhibition Center The nightlifeBeirut could easily be a party destination. Honestly, I have no idea why it isn’t. Partying might be a bit pricey, but a nightlife culture there is definitely something you should experience. All the pubs and bars are on Mar Mikhail street, Gemmayze might be worth checking out, too. I’d recommend you to take a stroll there one evening, and just enter any pub that catches your eye. There is too many of them to even list any. Remember that many pubs in the area have a happy hour from 7 PM to 8 PM. 50% off, does it sound good to you?The languageI don’t speak a word of Arabic. These two or three phrases I picked up in Morocco wouldn’t work in Beirut anyway. I was a bit concerned about the language barrier. Luckily, I was wrong. Of course, if you go to the countryside it will be a problem, but in the capital English is widely spoken. Besides, nearly everyone is fluent in French. One day tripsLebanon is small, which basically means that you can go on a day trip from Beirut to practically any other place in the country. Some of the most popular spots like Byblos and Harissa are right outside Beirut, and you can visit them in one afternoon. If you fancy a longer trip I truly recommend Saida and Mleeta. I hope this post will help solo female travelers who have Beirut on their list. If you have any questions about traveling to Lebanon leave me a comment or send me a message.

WOJAŻER

Krynica-Zdrój i Stara Lubownia, czyli kolejny weekend na polsko-słowackim pograniczu

Weekend z psem? Weekend z dziećmi? Romantyczny weekend we dwoje? Weekend kulinarny, a może weekend kulturalny? A może krajoznawczy? Każdy znajdzie coś dla siebie w tej opowieści o krainie oddalonej jedynie około 3 godziny jazdy samochodem od Krakowa. Wyrusza się w piątek. W sznurze etatowców uwięzionych w korkach wystarczy uzbroić się w odrobinę dobrego nastroju, lekko głupkowatego humoru i czas jakoś mija zupełnie bezproblemowo. Z Krakowa do Krynicy jedzie się teraz wygodnie: autostrada w kierunku Rzeszowa, zjazd w Brzesku, potem Gnojnik, Tęgoborze, Nowy Sącz już za chwilę i potem ciach, pół godziny jeszcze i jesteśmy na miejscu. Tak w te rejony jeżdżą wszyscy normalni, jednak nasza trójka, naładowana pozytywną energią, postawiła na krajoznawstwo. Ruszyliśmy wąskimi, krętymi i stromymi drogami powiatowymi i gminnymi, czasami o nienagannej powierzchni, ale w większości podziurawionymi jak sito, wyboistymi, ale zapewniającymi widoki jak z bajki podane w trybie zwolnionym. Na tych drogach lokalnych byliśmy jedynie gośćmi. O ile bowiem wojewódzkie, ekspresowe, a szczególnie autostrady, są dobrem Polaków, o tyle te małe, w większości znane tylko niewielu, stanowią ich terytorium i trzeba …

Kazachstan: wiza turystyczna i diabeł, co taki niestraszny

Zależna w podróży

Kazachstan: wiza turystyczna i diabeł, co taki niestraszny

Travel Flashback #23

Picking the Pictures

Travel Flashback #23

They say that a well-traveled person can never be in only one place. It’s so true. Our hearts always wander. They always long for distant lands we fell for. Mine is not an exception. That’s why every week from now on I will be posting one picture of a place that has been on my mind lately.Taken somewhere in Athens, Greece.

BANITA

13 „naj” z podróży dookoła Polski rowerem

Podróż w pojedynkę dookoła Polski rowerem już za mną. Pokonałam 3550 kilometrów. Dlaczego wybrałam jazdę po Polsce? Bo Polska jest przepiękna, a zwiedzanie świata z poziomu siodełka rowerowego daje możliwość spojrzenia na otoczenie z nieco innej pespektywy. Wielu z Was pyta, co było najlepsze, jakie miejsca najbardziej zapadły mi w pamięć, gdzie warto pojechać, co mnie zaskoczyło najbardziej. Pojechać warto wszędzie. Mimo przejechania 3550 kilometrów, nie udało mi się do wielu miejsc mimo wszystko dotrzeć (ominęłam Tatry, Kotlinę Kłodzką, mój ulubiony Karsibór). Lista, którą dla Was przygotowałam jest oczywiście subiektywna PIĘĆ NAJBARDZIEJ MAGICZNYCH MIEJSC Kruszyniany Oczarowały mnie już poprzedniego lata, kiedy przemierzałam rowerem wschodnią granicę Polski. Zakochałam się w tym miejscu. Jest w nim magia. Oprócz niej jest również niezwykle ciekawa historia, bo Kruszyniany nazywane są tatarską wioską. Jest też najprawdziwsza tatarska jurta, w której spędzałam noce, przepyszne tatarskie jedzenie i najszczersze i oddane serca tatarskiej rodziny Bogdanowiczów. Kto raz tam pojedzie, będzie powracał. (Post o Dżennecie i Tatarach) Stańczyki O wiaduktach w Stańczykach dowiedziałam się wiele lat temu zupełnie przypadkiem. Pojechałam i trudno było mi uwierzyć, że to miejsce nie jest oblężone przez tłumy turystów. Wtedy nie tak wiele osób słyszało o nich czy o Piramidzie w Rapie. Z roku na rok liczba przyjezdnych zaczęła się powiększać (w tej chwili wstęp na wiadukty jest już płatny). Mosty te należą do najwyższych w Polsce i wiąże się z nimi kilka legend. Szczególnie bajecznie wyglądają w blasku zachodzącego słońca. Bieszczady O Bieszczadach wydawałoby się, że napisano już wszystko. Traktowane są często jako miejsce, do którego można uciec przed cywilizacją, by znaleźć spokój, wyciszenie. Z Bieszczadami wiąże się wiele legend. To tam z miast przenosi się sporo ludzi, którzy nagle  odkrywają w sobie potencjał artystyczny i zaczynają tworzyć. Bieszczady mają ogromną siłę przyciągania. Ja też mam takie marzenie, by kiedyś tam zamieszkać. Srebrna Góra i Góry Sowie Od dziecka lubiłam słuchać czytanych mi na dobranoc bajek i legend. Gdy nauczyłam się sama czytać, pasjami chłonęłam serię Pana Samochodzika, a potem Indianę Jonesa. Tajemnicze podziemne korytarze, podobno zakopany gdzieś skarb, kopalnie złota i srebra to klimat Srebrnej Góry i okolic. Srebrna Góra założona została jako osada górnicza, w której powstawały kopalnie srebra. Mnie zachwyciła przede wszystkim zabudowa: niskie kolorowe domki i brukowane uliczki, którymi mogłam spacerować bez końca. Woda: morze, jeziora, zalewy, stawy Uwielbiam siadać na pomoście nad jeziorem albo piaszczystej plaży i wsłuchiwać się w szum fal, wpatrywać się w idealnie gładką taflę. Uwielbiam obserwować ptaki szybujące nade mną albo te siadające na trzcinach wodnych. Codziennie mogę obserwować zapadający nad wodą zmrok – jedno z najpiękniejszych zjawisk. Tych miejsc na mojej trasie było mnóstwo: staw w Dubeninkach, zalew w Horyniec-Zdrój, staw w Srebrnej Górze, Jezioro Łebsko, Zalew Szczeciński i moje Morze Bałtyckie. PIĘĆ NAJBARDZIEJ NIESAMOWITYCH SPOTKAŃ Szeptucha Anna i Eugenia Wiem, że są wróżbici, uzdrowiciele, jasnowidze. Czy wierzę w ich moc? Nie miałam nigdy okazji sprawdzić. Do czasu… do czasu aż sama nie wybrałam się do podlaskich szeptuch. To nie było zetknięcie z magią, bo w szeptaniu nie o zaklęcia chodzi, lecz o modlitwę. Było jednak niezwykle. (Post o wizycie u Szeptuchy) Wanda i Daniel Spotkanie tej pary napełniło mnie optymizmem i niespożytą energią na wiele dni. Gdy ich zobaczyłam pedałujących przed ósmą rano, pomyślałam „pewnie Szwedzi albo Niemcy”. Jednak Wanda i Daniel okazali się parą emerytów z okolic Rzeszowa, z którego postanowili na rowerach dojechać do Gdańska (w końcu dojechali aż na Hel). Codziennie robili średnio po 100 kilometrów, a noce spędzali w namiocie rozbitym gdzieś na dziko. Pełni energii i tryskający optymizmem. Patrzyłam na nich z zachwytem, marząc po cichu, bym i ja w ich wieku taka właśnie była. Nadzieja Nadzieję spotkałam przypadkiem. Stanęłam przy drewnianym płotku jej domu położonego w środku lasu i wypytywałam o Wierszalin – miejsce, w którym kiedyś mieszkał prorok. O proroku nic się nie dowiedziałam. Za to poznałam historię życia Nadziei i ją samą. Siedząc na ławeczce, oparta plecami o ścianę drewnianego domu, czułam się jakbym to miejsce znała od zawsze, od zawsze znała jej właścicielkę. Magia przypadkowych spotkań w drodze – to jest to, na co warto czekać. (Post o spotkaniu z Nadzieją) Ola i jej brat Zaczepili mnie na kempingu w Kołobrzegu na cztery dni przed końcem podróży (lipiec)  pytaniem, czy przypadkiem nie widzieli mnie na początku czerwca na kempingu w Węgorzewie. W Węgorzewie byłam, cztery dni po rozpoczęciu podróży dookoła Polski. Ola była ciekawa czy od tego czasu podróżuję czy tak, jak ona i jej rodzice wykorzystuję wolne weekendy. Oniemiali, gdy powiedziałam, że właśnie kończę podróż dookoła Polski, a ja, bo po raz kolejny uświadomiłam sobie jaki ten świat jest mały. Żubr Wiking z Puszczy Białowieskiej Na żubra „polowałam” już w zeszłym roku. W tym, błąkałam się wieczorem i wczesnym rankiem po polach, sprawdzałam wszystkie miejsca w Puszczy, w których zwykle żubry się pojawiają. One jednak do spotkania dopuścić nie chciały. Gdy już zrezygnowana wyjeżdżałam w końcu z Białowieży, na mojej drodze pojawił się ON – Wiking, najsławniejszy spośród puszczańskich żubrów, spełniając tym samym moje małe marzenie o ujrzeniu żubra na wolności. TRZY NAJWIĘKSZE ZASKOCZENIE Pespektywa się zmienia Jest takie miasto na południu Polski w województwie małopolskim – Gorlice, w których wprawdzie nie urodziłam się, ale wiele lat mieszkałam, kończyłam szkoły, marząc, by jak najszybciej stamtąd wyjechać i wrócić nad morze, czyli tam gdzie moje miejsce. Zawsze patrzyłam na to miasto przez pryzmat nastoletnich czasów, które jak to w tym okresie, bywają różne. Po raz pierwszy podczas tego wyjazdu spojrzałam na Gorlice z innej perspektywy, z perspektywy turysty, amatora fotografa. Dostrzegłam ich piękno, niesamowitą historię i ludzi, którzy za nią stoją. Po raz pierwszy wybrałam się na spacer z przewodnikiem i dowiedziałam się rzeczy, o których przez blisko 15 lat mieszkania tam, nie miałam pojęcia. Zrozumiałam wtedy, że straciłam sporo czasu, że nie doceniałam tego, co miałam na wyciągnięcie ręki. Zrozumiałam, że podróż można odbyć nawet po swoim mieście i że ta podróż może być naprawdę niezwykłą przygodą. Ludzie są naprawdę dobrzy Mimo że nie raz przekonałam się w swoich podróżach o ogromnej ludzkiej dobroci, to wciąż jestem zaskakiwana bezinteresownymi gestami zupełnie […] The post 13 „naj” z podróży dookoła Polski rowerem appeared first on B*Anita Blog.

With love

Poradnik: Jak spakować plecak na tygodniowy wyjazd w góry?

Jest tylko jedna, gorsza, rzecz od pakowania plecaka – jego rozpakowywanie. Choć jedną i druga rzecz robię dość regularnie od jakichś 15 lat, nadal tak samo ich nie lubię. Uczenie się na własnych błędach pozwoliło mi jednak dojść do pewnej wprawy, dzięki czemu cały proces przebiega w miarę bezboleśnie. Za mną obóz letni w Beskidzie Niskim. Obozy letnie są super, bo można spać w namiocie i dzięki temu odwiedzić jeszcze więcej klimatycznych miejsc, do których ciężko byłoby dostać się zimą. Można również kąpać się w strumieniu, palić wieczorami ogniska i siedzieć przy nich do późna, a potem nie musieć wstawać o chorych godzinach, bo dni ciągle są jeszcze długie. O tym, co fajnego zobaczyć można w moim ulubionym Beskidzie napiszę innym razem, tymczasem dzisiaj podzielę się z Wami trikami na pakowanie plecaka, które zawsze się sprawdzają. 1) Jaki plecak wybrać? Kwestia doboru plecaka to temat rzeka. Na obóz postanowiłam zabrać moją 50-tkę (pojemność 50l), z którą zwykle jeżdżę na weekendowe wypady (ciągle w planach mam 35l). To mój jedyny większy plecak i przez jakiś czas zastanawiałam się, czy wszystko mi się do niego zmieści, ale szybko doszłam do wniosku, że taki litraż będzie świetnym ograniczeniem i dzięki temu na pewno zabiorę ze sobą tylko to, co rzeczywiście jest mi potrzebne. Jeżeli dopiero zamierzasz zaopatrzyć się w wyprawowy plecak, zwróć oczywiście uwagę na to, żeby był dopasowany do Twojego wzrostu i wygodnie leżał na plecach (choć to trudno ocenić w sklepie), ale sprawdź też, jak jest uszyty. Większość plecaków ma obecnie na spodzie osobną komorę na śpiwór lub (tak jak mój) po prostu drugi zamek na dnie – jedna i druga opcja jest rewelacyjnym rozwiązaniem, bo pozwala łatwo utrzymać porządek w plecaku, co jest (moim zdaniem) najważniejszą kwestią, jeżeli chodzi o jego pakowanie. Dzięki takiemu zamkowi łatwo dostać się do śpiwora czy butów na zmianę, bez konieczności wybebeszania całej zawartości. 2) Co ze sobą zabrać? Zasada jest prosta: im mniej, tym lepiej. Z mojego doświadczenia wynika, że najczęściej człowiek zabiera ze sobą za dużo, a potem idzie, męczy się i rzuca pod nosem kurwami, przeklinajać każde dodatkowe 100 g, które niesie na swoich biednych plecach. Mówi się, że waga plecaka z wyposażeniem nie powinna przekraczać 15-20% masy ciała i dobrze się tego trzymać. Wiadomo, inaczej będzie wyglądał plecak zapakowany na wędrówkę od schroniska do schroniska, inaczej, kiedy w planach jest spanie pod namiotami (jak na moim obozie). Załóżmy jednak tę drugą opcję. Odzież Jeżeli nie masz wprawy w pakowaniu plecaka, zrób tak: wyjmij z szafy ciuchy, które zamierzasz ze sobą zabrać, a potem schowaj połowę z nich. Serio. Pakowanie to sztuka, która wymaga kompromisów i wcale nie musisz mieć ze sobą czystej koszulki na każdy dzień wędrówki, tym bardziej, jeżeli będziesz miał okazję zrobić małą przepierkę. Nic się nie stanie nawet wtedy, gdy będziesz trochę śmierdział – jeżeli wędrujesz z grupą, to zupełnie nikomu nie będzie to przeszkadzało, bo śmierdzieć będą wszyscy. To wycieczka w góry w niskobudżetowych warunkach, a nie All Inclusive w Sharm El Sheikh. Wiem, że istnieje szkoła rolowania ciuchów, zamiast składania ich w kostkę, ale mnie to rozwiązanie nijak nie przekonuje. Składam na płasko w kostkę, układam jedno na drugim i voilà, można wkładać do plecaka. Do tej pory wrzucałam ubrania do reklamówki, ale kilka dni przed wyjazdem odkryłam świetne pokrowce do organizacji odzieży, które z powodzeniem zastępują podróżną szafę. Co bardziej ambitni mogą sobie takie ciuchy wcześniej jeszcze wyprasować, żeby zajmowały mniej miejsca, ale nie przesadzajmy – rzadko to robię nawet na co dzień. Na obóz wzięłam: 2 koszulki szybkoschnące, do noszenia w ciągu dnia 1 koszulkę bawełnianą, do noszenia wieczorem 1 termoaktywną bluzkę z długim rękawem, do spania 1 getry, do spania 1 krótkie spodenki, na wypadek ładnej pogody 1 długie spodnie, na wypadek złej pogody bieliznę (3 pary majtek, 3 pary skarpetek, 2 sportowe staniki) polar ortalionową kurtkę przeciwdeszczową pelerynę czapkę i rękawiczki kapelusz Przez całe siedem dni obozu było strasznie gorąco i padało tak naprawdę raz. Nie skorzystałam w ogóle z długich spodni, z kurtki przeciwdeszczowej i czapki, ale nie dajcie się zwieść urokom lata – wiem, że na pierwszej części obozu, która odbywała się w Bieszczadach, w nocy były przymrozki. Czapkę i rękawiczki wożę ze sobą zawsze, bez względu na porę roku. Ta pierwsza świetnie sprawdza się jako suszarka do włosów, kiedy jest chłodno, a właśnie umyło się włosy. Obuwie Im cięższy plecak, tym większą uwagę należy zwrócić na to, by buty stabilizowały kostki, zwłaszcza jeżeli nie chodzisz za często po górach i nie jesteś przyzwyczajony do stromych ścieżek pokonywanych ze sporym obciążeniem na plecach. Ja sama od kilku miesięcy hasam w letniej, lekkiej wersji obuwia trekkingowego, które co prawda jest poniżej kostki i muszę bardziej uważać, ale ma jedną, wielką zaletę: bardzo szybko schnie. A poza tym jest super wygodne. To ważne – jeżeli Twoje stopy dadzą ciała, to będziesz miał całą wycieczkę z głowy. Wiem, co mówię. Jestem, niestety, z tych nieszczęśników, którzy nieustannie użerają się z różnego rodzaju urazami – a to mnie coś obetrze, a to obgniecie, a to zrobią mi się bąble. Nic fajnego. Warto zabrać ze sobą drugą parę na zmianę – możliwość zrzucenia butów po całym dniu łażenia jest najlepszą rzeczą na świecie. Dobrze sprawdzają się sandały – można w nich wejść pod prysznic (jak się gdzieś jakiś nawinie, hehe), żeby nie nabawić się grzybicy albo do rzeki, żeby bezboleśnie przeprawić się na drugi brzeg. Spanie Namiot i śpiwór zajmują najwięcej miejsca w plecaku, dlatego dobrze zadbać o to, by były jak najmniejsze albo podzielić się ekwipunkiem z towarzyszem podróży, tak, jak robiliśmy na obozie – jedna osoba brała tropik, druga szkielet namiotu i ciężar rozkładał się na dwa plecaki. Planując wędrówkę, np. po Beskidach, warto wziąć pod uwagę bazy namiotowe, które działają w okresie wakacyjnym – można sobie na taką bazę namiotową wbić i zanocować w bazowym namiocie, jednak lepiej wcześniej taki nocleg sobie zarezerwować, żeby się potem nie okazało, że nie ma miejsca (w tygodniu generalnie są luzy, w weekendy bywa tłoczno). Zdrowie i higiena Przez wiele lat chodziłam po górach bez apteczki pierwszej pomocy. Kurs Przewodnika Beskidzkiego skrzywił mnie na tyle, że teraz mam ją ze sobą praktycznie zawsze. Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać, a można śmiało założyć, że będzie potrzebna w najmniej spodziewanym momencie. Apteczkę można nabyć w sklepach turystycznych, sklepach BHP, przez Internet albo na stacji benzynowej – w apteczce samochodowej jest dokładnie to samo, co w „zwykłej”. Po zakupie warto przejrzeć jednak jej zawartość i uzupełnić o brakujące elementy, np. maseczkę do sztucznego oddychania. Nie zapomnij zabrać ze sobą leków, które regularnie przyjmujesz. Kosmetyki. No cóż. Jeżeli jesteś facetem, prawdopodobnie będzie Ci o wiele łatwiej, bo nie będziesz miał większych dylematów. Wyjścia są dwa: albo zabierasz ze sobą kosmetyki uniwersalne, które pełnią kilka funkcji, albo zabierasz miniatury kilku kosmetyków, których najczęściej używasz. Płyny dużo ważą, więc lepiej nie przeginać. W drogeriach dostępne są małe, plastikowe buteleczki, do których śmiało można przelać kosmetyki z pełnowymiarowych opakowań. Ja zawsze zabieram ze sobą kosmetyczkę, do której wrzucam wszystkie tego typu graty – oszczędza mi to potem szukania szczoteczki do zębów czy szczotki do włosów, które lubią ginąć w odmętach plecaka. Ważna rzecz: nożyczki do paznokci. Nie ma nic bardziej wnerwiającego, niż złamany paznokieć, który nieustannie się zahacza np. o ubranie. Elektronika Na obóz wędrowny jedzie się po to, żeby gardzić łącznością i pić wodę z kałuży, ale nie popadajmy w skrajności. Telefon komórkowy jest bardzo ważny – może się przydać do tego, by wezwać pomoc, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Najlepiej go wyłączyć, by nie marnować baterii. Od dłuższego czasu korzystam z power banka, który spokojnie wystarcza do naładowania telefonu kilka razy, kiedy nie mam dostępu do prądu. Jedzenie i picie Tym, co w plecaku waży sporo, jest picie, zwłaszcza w lecie, kiedy wysokie temperatury wymagają regularnego uzupełnienia płynów. Planując wyprawę warto zadbać o to, by każdego dnia mieć dostęp do świeżej wody i na bieżąco uzupełniać zapasy. Polecam zabrać ze sobą musujące, witaminowe tabletki albo izotoniki – po kilku dniach picia czystej wody ma się jej szczerze dość. Jeżeli zamierzasz korzystać z ujęć wody w terenie, na wszelki wypadek weź też ze sobą tabletki do jej odkażania. Rewolucje żołądkowe nie są najlepszym, co może spotkać Cię na szlaku. Świetnie sprawdza się suche, lekkie jedzenie: płatki owsiane, kuskus czy kasza manna, które pomieszać można np. z suszonymi owocami i mlekiem w proszku i zafundować sobie na śniadanie porządnego, energetycznego kopa. My na obozie dzieliliśmy koszty i ciężar wspólnie zjadanego jedzenia, więc o wiele łatwiej było nam transportować zakupione produkty. 3) Jak utrzymać porządek w plecaku? Zapamiętaj: porządek w plecaku to podstawa. Plecak, w którym jest porządek o wiele wygodniej się nosi. W plecaku, w którym jest porządek o wiele łatwiej wszystko znaleźć. Wreszcie: plecak, w którym jest porządek o wiele sprawniej można rozpakować i spakować ponownie, bez groźby, że coś się nie zmieści. Tak się bowiem dziwnie składa, że „w drugą stronę” zapakować się zwykle trudniej. Amerykańscy naukowcy właśnie pracują nad odkryciem, dlaczego tak się dzieje. Świetnym sposobem, który praktykuję od lat jest zapakowanie wszystkiego w reklamówki. Śpiwór – do reklamówki. Ciuchy, które ze sobą zabierasz – składasz na kupkę i do reklamówki (albo do wspomnianego wcześniej organizatora na ubrania). Ręcznik i bielizna – do reklamówki. Jedzenie – do reklamówki. Wszystko inne – do reklamówki. Tak posegregowane rzeczy o wiele łatwiej utrzymać w porządku, ale to nie wszystko. Dzięki temu, że siedzą w reklamówkach, nie zamokną. A nie ma nic gorszego niż po całym dniu deszczu wejść do mokrego namiotu, przebrać się w mokre rzeczy i wejść do mokrego śpiwora. Nie chcesz tego przeżywać. Ważna sprawa: zapamiętaj, w której reklamówce co masz. Najlepiej wybrać reklamówki o różnych kolorach, żeby się nie myliły. Generalnie reklamówek nigdy za wiele. NIGDY. Weź kilka dodatkowych ze sobą: włożysz do nich brudne ciuchy do prania, zrobisz z nich kosz na śmieci albo zapakujesz zabłocone buty, kiedy wreszcie będziesz miał okazję wrócić do cywilizacji i wyglądać jak człowiek. 4) Jak spakować plecak? Dobrze spakowany plecak, to plecak, z którym wygodnie będzie Ci się szło. Pod górkę, z górki i po płaskim. Dobrze spakowany plecak, to plecak, w którym nie ma ani jednego zbędnego przedmiotu. Rzeczy martwe są wredne i lubią się potem mścić. Dobrze spakowany plecak to w końcu plecak, o którym nie będziemy myśleć przemierzając górskie szlaki. A przynajmniej – nie będziemy myśleć za wiele i w kontekście zbyt wielu brzydkich słów. Słowo klucz, jeżeli chodzi o porządne pakowanie plecaka, to środek ciężkości. Optymalnie położony środek ciężkości znajduje się jak najbliżej kręgosłupa, a wysokość jego położenia uzależniona jest m.in. od trudności i ekspozycji terenu, po którym będziesz się poruszał, tego, czy będziesz szedł w górę czy w dół, a także od porywistości wiatru (sic!). Jeśli do pokonania masz stosunkowo prosty szlak górski, gdzie do utrzymania równowagi wystarczą Twoje własne nogi, dobrym rozwiązaniem będzie wysoko umieszczony środek ciężkości, na wysokości łopatek. Dzięki temu będziesz trzymał się prosto i z podniesioną głową będziesz mógł podziwiać piękne, górskie krajobrazy. Wadą tego rozwiązania jest nieco mniejsza stabilność. Jeśli będziesz poruszał się w ternie silnie eksponowanym, o stromych podejściach lub będziesz narażony na podmuchy boczne porywistego wiatru, środek ciężkości umieść niżej, na środku pleców.  Wadą tego rozwiązania jest znacznie mocniejsze pochyleniem ciała. Pamiętaj o właściwej kolejności: Na samym dole powinny znajdować się rzeczy lekkie, ale objętościowo duże, np.: śpiwór, zapasowe buty, itp. Następnie spakuj zapasową odzież i bieliznę. W środkowej części plecaka jest miejsce na cięższy ekwipunek, np.: jedzenie, butlę gazową lub kuchenkę turystyczną. To właśnie tutaj powinien znajdować się środek ciężkości plecaka. W górnej części plecaka, w kominie i pod górną klapę, spakuj często przedmioty, które powinny być pod ręką, np.: pelerynę, napoje, jedzenie na drogę, apteczkę pierwszej pomocy. Do kieszeni bocznych włóż potrzebne drobiazgi, np.: okulary, zapałki, kompas, przybory do pisania, dokumenty, itp. Karimatę, kijki trekingowe i namiot zamocuj na zewnątrz plecaka do specjalnych uchwytów i taśm, pamiętając o równomiernym rozłożeniu ciężaru. Pakuj się w taki sposób, aby jak najwięcej rzeczy włożyć do środka. Obijające się o ciało przedmioty są strasznie irytujące, poza tym łatwo je zgubić. Po każdym noclegu uważnie obejrzyj stan swojego plecaka i sprawdź, czy niczego nie zapomniałeś. Konieczność zawracania ze szlaku jest strasznie irytująca i dezorganizuje plan dnia. 5) Jak wyregulować plecak? Dobre dopasowanie plecaka do figury, to czynność podstawowa, która powinna poprzedzać każde wyruszenie w dalszą drogę. Oczywiście plecak należy dopasować dopiero wtedy, kiedy jest już kompletnie spakowany i śmiało można zarzucać go na plecy. Jak to zrobić? Zapakuj plecak, zapnij górną klapę i zarzuć plecak na plecy. Poluzuj pas biodrowy i inne taśmy, tak, by Cię nie uwierały. Zapnij i zaciśnij pas biodrowy, tak, by ciężar plecaka przeniósł się na biodra. Wyreguluj taśmy barkowe, tak, by plecak przylegał dokładnie do pleców, a środek jego ciężkości znalazł się jak najbliżej kręgosłupa. Jeżeli plecak jest za nisko, popraw ustawienie systemu nośnego (niektóre plecaki mają regulowaną wysokość szelek). Zapnij i zaciśnij pas piersiowy, tak, by dodatkowo odciążyć plecy. Ważne! Gdy poruszasz się po stromym terenie poluźnij lekko taśmy barkowe, tak, by plecak był lekko odchylony od pleców. Idąc pod górę naturalnie pochylasz się do przodu – plecak powinien wtedy pozostawać w pozycji pionowej i nie przygniatać zbytnio do ziemi. Macie swoje własne triki na pakowanie plecaka? Podzielcie się nimi w komentarzach! Post Poradnik: Jak spakować plecak na tygodniowy wyjazd w góry? pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Visiting a Sand Castle

Picking the Pictures

Visiting a Sand Castle

I feel like every travel blogger has already published a Game of Thrones themed post this year. I’m not always joining these trends. I don’t care about the Top Y Things to do in a Destination X posts. I never read any posts about travel gear other bloggers use. I’m allergic to articles on travel wears. Why would my internet ever need this, anyway? I don’t think posts on movie locations are particularly cool or anything. I’ll make an exception for GoT though. And no, the fact that I’m a big fan is not the main reason. I’m a self-diagnosed visual addict. My internet is always down for a photojourney, and a GoT filming location I was lucky to visit earlier this year is a perfect spot to create one. Once upon a time I went to Ait Ben-Haddou and took tons of photos. Once upon a time I went to Yunkai and there were no slaves, no fighting pits, and no blonde queens. Ait Ben-Haddou, aka Yunkai, is an UNESCO heritage site located in a middle of beige nowhere a bit outside of the city of Ourzazate. It’s one of the best preserved examples of a Saharan ksar, a fortified town. Made of earthen clay, it has exactly the same color as the surrounding lands. Believe me, it feels like the Earth just grew it there one day. It doesn’t look like it was even built, it looks like it was born and left in the desert. The settlement is almost abandoned today. The caravan route it used to serve doesn’t exist anymore. The buildings, crowded inside fortified walls , are more like monuments today. Monuments to prosperity of the region that has seen better, busier days. Monuments to surrounding nature that never ceases to amaze a visitor. There are no more caravans, but I guess tourists coming by a slightly overpriced taxi from Ourzarzate will have to suffice. Well, the dragons might always make an appearance. Or their blonde Mother Queen. For obvious reasons Ait Ben-Haddou is way more than Yunkai, even in the history of cinema. Actually, a bunch of other movies was filmed there, including Kundun, Gladiator, and Babel. I’m not surprised. If I ever decide to film anything, I might head to southern Morocco again. Wait, before you go on the photojourney I’d like to give you a gift. Here is a little soundtrack for you. Here is my favorite remake of the GoT intro by a very new Armenian music project called VanaTor. Now, let’s go. We will visit some sand castles.Which image is your favorite?

Latarnia Morska Sopot

SISTERS92

Latarnia Morska Sopot

LOVE TRAVELING

Wodziłki – wieś staroobrzędowców

W Suwalskim Parku Krajobrazowym odnaleźć można kawałek dawnej Rosji. Osadę założyli tu staroobrzędowcy – uchodźcy, którzy nie uznawszy reform w Rosyjskiej Cerkwii szukali schronienia przed prześladowaniami w swojej ojczyźnie. Dawniej we wsi żyło ich kilkuset, obecnie zostało mniej niż dziesięć rodzin. Kultywują dawne zwyczaje i modlą się pod przywództwem nastawnika w drewnianej świątyni, zwanej molenną. Wodziłki zostały założone w 1788 r. przez staroobrzędowców, ludność dawnej Rosji, która nie uznała reformy liturgicznej patriarchy Nikona, upodabniającej obrzędy Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego do obrzędów greckich. Pociągnęło to za sobą rozłam w Rosyjskiej Cerkwii. Tych, którzy zostali przy starej liturgii i tradycji, nazwano staroobrzędowcami (starowiercami, starowierami). Gdy w 1667 r. sobór moskiewski uznał stare obrzędy za herezję, władze kościelne i świeckie rozpoczęły masowe prześladowania starowierców. Staroobrzędowcy zaczęli porzucać swoje domy i zakładać nowe osady w trudno dostępnych miejscach. Masowo uciekali z Rosji, także na ziemie Rzeczypospolitej, gdzie pojawili się w pierwszej połowie XVIII w. Na ziemiach polskich starowiercy założyli Wschodni Kościół Staroobrzędowy – niekanoniczny Kościół prawosławny zrzeszający gminy wyznaniowe bezpopowców na terenie Polski. Ale kim byli owi bezpopowcy? Po represjach spowodowanych reformą patriarchy Nikona część starowierców pozbawionych duchownych po ich egzekucjach, samospaleniach lub naturalnej śmierci … Artykuł Wodziłki – wieś staroobrzędowców pochodzi z serwisu Love Traveling.