Kraków

MAGNES Z PODRÓŻY

Kraków

Huragan Joaquin zaatakuje Nowy Jork

Orbitka

Huragan Joaquin zaatakuje Nowy Jork

Mikropodróże: Doliną Popradu do serca Tatr

With love

Mikropodróże: Doliną Popradu do serca Tatr

Bitwa na miasta: Wrocław&Kraków

SISTERS92

Bitwa na miasta: Wrocław&Kraków

Zagreb Street Art Gallery

Picking the Pictures

Zagreb Street Art Gallery

I never thought of street art while I was planning a trip to Zagreb. Wait, I never planned a trip to Zagreb. It just happened to be on the way, so I said yes to it. After a brief affair with the Croatian capital I’d say everyone who passes by should give it a try. Croatia is more than the Adriatic, the coast, and dreamlike islands. Let’s give the rest of the country justice and pay it a visit.I stopped by on the way from Bosnia to Prague. I didn’t have much time and unexpected freelance assignments were chasing me everywhere, but I still managed to see a big part of the city. I explored the famous and slightly odd Museum of Broken Relationships, I watched life pass by while sipping lemonade in some of the cafes in Tkalčićeva Street. I wandered around empty streets of the Old Town. I was waiting for the town to show me around. I ditched all the walking tours and guidebooks. I wasn’t in the mood for being systematic and organized. I was after the street life.If you follow this blog, you know how much I appreciate street art. I was hoping to find some in Zagreb and the city didn’t disappoint me.Sometimes street artists play hide and seek with you. Sometimes you really have to try hard to find the best murals, hidden in narrow alleyways. Well, Zagreb is not the case. There is nothing easier than a street art walk in the Croatian capital. Just go to the main Railway Station. Get your gear ready. Walk, admire, and take photos.Which one is your favorite?

TROPIMY

Weekend za miastem dla mieszczuchów – Białowieski Park Narodowy

Cały czas szukamy ciekawych miejsc na wyjazd na weekend. Czasem zmęczeni całym tygodniem w pracy nie marzymy o niczym innym, jak tylko o ciszy i odklejeniu się od biurek i klawiatur, przy których zwykle... Post Weekend za miastem dla mieszczuchów – Białowieski Park Narodowy pojawił się poraz pierwszy w TroPiMy.

BANITA

Pustelnia w Odrynkach

Jest w Polsce takie miejsce, które określa się mianem pustelni, a mieszkającego w niej człowieka – pustelnikiem. To miejsce znajduje się na skraju Puszczy Białowieskiej, we wsi Odrynki. Zawsze myślałam, że mogłabym być pustelnikiem. Wieść życie gdzieś w zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu, w odosobnieniu, z dala od cywilizacji. To znaczy przemykały mi przez głowę takie myśli, bo z natury jednak jestem samotnikiem. Nigdy nie poznałam żadnego pustelnika. Jawił mi się on, jako asceta, który dobrowolnie zrzeka się dóbr doczesnych i żyje w zgodzie ze sobą i z prawami natury. Byłam przekonana, że to osoba niezwykle uduchowiona i taka, która wyznaje zasadę, że „milczenie jest złotem”. Wiedziałam, że raczej średnio wpasowuję się w taki obraz. Szczególnie biorąc pod uwagę, że są oni zawsze przedstawiani jako mężczyźni w zwiewnych szaro-burych szatach (albo dla podkreślenia ascezy w jutowych workach), a mi w szarościach nie jest do twarzy. No i obowiązkowo z długą brodą (O tyle, o ile mogłabym się poświęcić i worek na siebie zarzucić, o tyle z brodą byłby już problem). Byłam zawsze ciekawa jak wygląda ich życie, jacy są. Dlatego, gdy usłyszałam o istnieniu pustelni i pewnym pustelniku, postanowiłam skonfrontować moje wyobrażenia z rzeczywistością. Skit Świętych Antoniego i Teodozjusza Pieczerskich znajduje się w Odrynkach (skit czyli pustelnia), na uboczu, na bagnach. Odsunięty jest od pobliskiej wsi. Już z daleka połyskuje wieżyczka cerkwi. Trochę zaskakuje mnie moment, w którym wjeżdżam na ładnie i starannie zagospodarowany zielony teren. Na nim kilka drewnianych zabudowań, które wyglądają jak zupełnie nowe. Nowością też lśni budynek cerkwi. No i gdzie ta pustelnia? pytam samą siebie. Gdzie tu asceza? Gdzie odosobnienie i samotność? Bo po terenie tzw. pustelni kręci się kilka osób. Pracują w ogrodzie, przy budynkach. Widać, że każdy ma przydzielone konkretne zadanie. – Do batiuszki? – Spostrzega mnie już przy bramie jakaś kobieta i z białoruskim akcentem wskazuje kierunek, w którym mam się udać. Od przypadkowo spotkanych osób usłyszałam, że pustelnik archimandryta Gabriel jest bardzo przyjaźnie nastawiony do odwiedzających i im poświęcił niemal godzinę na oprowadzenie po skicie i opowiedzeniu swojej historii. – Siostra sama? – Przede mną stanął mężczyzna poniekąd odpowiadający moim wyobrażeniem, z obfitą brodą i w długiej szacie, przypominającej sutannę. Na głowie miał słomkowy kapelusz. – Sama. – I szybko dodałam. – Jadę rowerem z Gdańska. – Miałam w ten sposób nadzieję, że ojciec Gabriel zainteresuje się mną i zapewni ciekawą, okraszoną licznymi opowieściami, przechadzkę po skicie. Jednocześnie, gdzieś podskórnie czułam, że moja odpowiedź „sama” raczej zniechęciła ojca. – Regulamin na wejściu przeczytała? – Ojciec mówił z charakterystycznym wschodnim zaciąganiem. Moje potwierdzenie zostało przyjęte kiwnięciem głowy i wskazaniem kierunku zwiedzania. Nieco rozczarowana podążyłam sugerowanym szlakiem. Ale przecież nie po to tu przyjechałam, by oglądać cerkiew. Chciałam usłyszeć historie, poznać człowieka i dowiedzieć się czegoś więcej niż tego, co mogę wyczytać w Wikipedii. Na teren posesji wjechała stara czerwona Łada. Wyskoczyły z niej trzy kobiety, takie typowe przekupki z targu, z naręczem jedzenia i zaczęły rozprawiać z ojcem po białorusku. Przystanęłam w niewielkiej odległości. Z podsłuchiwania nici, bo rozróżniałam zaledwie pojedyncze słowa. W głowie tylko wciąż kotłowały się niespokojnie myśli: „Gdzie do cholery w tym wszystkim jest pustelnia? Jaki z ojca Gabriela pustelnik, skoro tu w ciągu dnia kręci sią tabun ludzi? Gdy tylko ojciec Gabriel skończył rozmowę z gośćmi, spróbowałam po raz drugi podejść do niego. – Chciałabym czegoś więcej dowiedzieć się o tym miejscu. Czy znalazłby ojciec czas dla mnie? Ojciec jednak czasu nie znalazł i odesłał do Pana Włodzimierza. – On wie wszystko i wszystko powie. Pan Włodzimierz porzucił łopatę i przechodząc w miarę możliwości na język polski, zaczął oprowadzać mnie po terenie jeszcze raz, snując opowieść nie tylko o historii powstania pustelni, o archimandrycie, ale i o prawosławiu. Ojciec Gabriel przez wiele lat był zwierzchnikiem monasteru Zwiastowania Bogarodzicy w Supraślu i gdy dostał propozycję zostania biskupem, odmówił. Następstwem tego było podjęcie decyzji przez ojca Gabriela o rozpoczęciu pustelnianego życia. Szukał takiego miejsca, w którym mógłby się zaszyć. I w końcu znalazł je w Puszczy Białowieskiej. Zgodnie ze słowami pana Włodzimierza dojrzał pagórek, całkowicie zarośnięty i gdy go odnalazł powiedział do siebie: „Oto moje miejsce”. Nie wszyscy mają tyle szczęścia, że ktoś obcy im coś kupuje, czy ot, tak po prostu daje. Ale ktoś kupił tę ziemię na tym pagórku dla ojca i przekazał mu ją na własność (tak opowiadał pan Włodzimierz). Postawił stół kuchenny i na tym stole zamieszkał, ochraniając się jedynie przed latającym robactwem, siatką. W ciągu dnia przyjeżdżali do niego ponoć ludzie pomagać mu, a na wieczór zostawiali samego. I zgodnie ze słowami pomocnika ojca Gabriela tak jest po dziś dzień. – Po rosyjsku nie rozumie, tak? – Zapytał mnie w pewnym momencie pan Włodzimierz, przytaczając pewne powiedzenie i po chwili zaraz je tłumacząc: – Drogi boskie niezbadane. Do czego zmierzam… Pan Włodek zmierzał do tego, że już w czasie, kiedy ojciec Gabriel zamieszkał na tym pagórku, przyszła do niego informacja z Uniwersytetu Białostockiego, że w tym miejscu w 1518 roku książę Wiśniowiecki dostrzegł światło przed ikoną Antoniego Pieczerskiego i uznał to znak od Boga. Powstała tam wówczas kaplica, a niektórzy badacze twierdzą, że już wcześniej w tym miejscu działały skity (pustelnie). – Tak Bóg chciał. – Skomentował pan Włodzimierz. – Że było to święte miejsce i jest święte miejsce. Ojciec Gabriel mieszka w skicie w Odrynkach od 2006 roku. Jak na pustelnię, według moich wyobrażeń, jest tu dość bogato. Na terenie zainstalowane są kamery, które mają dawać ojcu poczucie bezpieczeństwa (już się zdarzały nieprzyjemne zajścia). Jest też agregat prądotwórczy, który zgodnie ze słowami pana Włodzimierza jest włączany tylko wówczas, gdy jest to konieczne, czyli gdy np. pracuje stolarz albo gdy trzeba ojcu naładować komórkę. Tzw. Wagonik, w którym mieszka ojciec Gabriel z zewnątrz wygląda bardzo przytulnie. Na terenie pustelni działa też sklepik. Można kupić kilkukartkową książeczkę o historii skitu (15 zł), albo film (15 zł). Można też zaopatrzyć się w herbatki ziołowe komponowane przez ojca Gabriela albo miody z jego pasieki (mały słoiczek około 40–50 zł). – To informacja tylko. Nie trzeba kupować. Rzeczy są drogie, bo to ofiara. – Tłumaczy szybko pan Włodzimierz widząc moją minę, gdy przeglądam pustelniczy cennik. Cerkiew nie ma ponoć ani jednego parafianina. Wszyscy, którzy tu bywają to turyści i przyjezdni. Najwięcej pielgrzymów zjeżdża się na odpust, na „czternasty wieczór”. Pieniądze są jednak potrzebne i skądś je udaje się zebrać, bo inaczej, z czego to wszystko zostałoby pobudowane? Nie tak dawno powstał nowy budynek gospodarczy jak go nazywają. Pan Włodzimierz mówi, że Ojciec raz, odprawiając nabożeństwo, ogłosił, że planuje wybudować taki budynek, gdzie będą trzymać brony, pługi, kultywatory itd. I ludzie się śmiali i żartowali, że ojciec PGR chce stworzyć. Po 1,5 miesiąca budynek gospodarczy był już wybudowany. – Chyba piękny, prawda? – zapytał, gdy weszliśmy. – A gdzie brony? – Zdziwiłam się. – Inaczej nie pozwoliliby wybudować. Z zewnątrz budynek gospodarczy, a w środku „hozjain” – gospoda. W cerkwi nie są w stanie pomieścić wszystkich pielgrzymów. Tu w każdą sobotę i niedzielę bywa na raz nawet trzysta osób. Mój przewodnik zwraca uwagę na ołtarz rzeźbiony w drzewie lipowym. – Styl grecki. Ojcu na nim zależało, a u nas takiego nie ma. W Grecji był robiony. Otwieram szeroko oczy na myśl, że takie cuda, a tu żadnego parafianina, żadnego finansowania. Faktycznie wiara czyni cuda i pozwala z niczego stworzyć „coś”. Sam ołtarz robiony w Grecji kosztował trzydzieści tysięcy euro. Pan Włodzimierz twierdzi i powtarza po raz kolejny, że „drogi pańskie nieprzewidywalne” i dodaje, że Ojciec nic nie otrzymuje z tzw. DEMONkracji, która „idzie z zachodu, gdzie już Boga zapomnieli”. […] The post Pustelnia w Odrynkach appeared first on B*Anita.

Włochy by Obserwatore

Polscy blogerzy we Włoszech – Blanka z Piemontu

By http://obserwatore.euPiemont jest jednym z większych regionów włoskich. Mocno wcina się w spokojną granicę Szwajcarii wycinając dla Włoch smakowite kąski górzystych Alp. Dalej na południe rysuje sobie granicę wzdłuż jednego z piękniejszych włoskich jezior – Lago Maggiore. Region pewnie chciałby również zagarnąć kawałek malowniczych terenów nadmorskich ale Genua mówi mu zdecydowane nie: morze to Liguria! A […]Czytaj oryginalny wpis: http://obserwatore.eu.

Morning fog - Poland this is not B&W - see right top corner...

coffe in the wood

Morning fog - Poland this is not B&W - see right top corner...

morning fog - Poland this is not B&W - see right top corner ;)))

Warszawa (przeminęło z latem)

OOPS!SIDEDOWN

Warszawa (przeminęło z latem)

Budget Accomodation in Mostar – Sky Lounge Hostel

Picking the Pictures

Budget Accomodation in Mostar – Sky Lounge Hostel

I had no expectations of Mostar. A picture of the Old Bridge was enough to convince me to add it to my itinerary. Then I somehow had no time for any research on the place. Well, that’s the case of most of my trips, sadly. Freelance life will do that to you, sooner or later. the Old Bridge, MostarIf at least part of that sounds like you, Sky Lounge Hostel might be a quite good place to become your home and guide to the most famous town in Herzegovina. Here is why.LocationSky Lounge Hostel is located in the middle of the center, just between the main bus station and the historic old town with the most famous bridge in The Balkans. Everything you will need during your stay is located 5-10 minutes from the hostel. By walk, of course. Inside the hostelOne of the dormsOne of the dormsSky Lounge Hostel is a quite big place where you can choose from private rooms (single and double) and dorms of different sizes (4,6 and 8 beds). The rooms are equipped with comfortable bunk beds and closets. Safety lockers are available in the corridor. You can rent one after paying the deposit. Each floor has a restroom. There is a washing machine available. Guests can use two common areas, one is located in the ground floor, behind the reception and right next to the kitchen space, which makes it a perfect spot for relax and dining. All kitchen utensils are provided so if you like to cook on travels, you are welcome to do it. If you travel without your devices, there is a computer you are free to use. It’s fine, but my absolutely favorite spot in the Sky Lounge was the one that has given the hostel its name. The rooftop terrace! I’ve spent quite some time there blogging, translating, chatting and sipping wine on the red couch. The roofThe hostel serves free breakfast in the morning. You can expect cereal, milk, tea, coffee, and some sandwiches. Tea and coffee and free and available in the kitchen all day long.The StaffThe people behind the hostel are young locals and international volunteers, who will take great care of you while you explore Mostar. Everyone who works in the hostel is extremely hospitable, friendly, and fluent in English. I’ve asked them gazillions questions and they were always competent. Thank you guys!During the summer the hostel has international volunteers. While I was there, I met Meg, an Aussie currently traveling in the Balkans and volunteering her way through Southern Europe. What is the volunteer’s work? She runs the daily free walking tour and takes care of guests in the evening. If you want to eat out or go for drinks, she is the person to show you all the best places, and introduce you to Mostar’s nightlife. I liked how the volunteer links visitors with local scene. Isn’t this what we are all looking for on our travels?ActivitiesIf you are in Mostar for a short trip, and you want to explore more of the beautiful region of Herzegovina (you should!), check out Sky Lounge’s tour offer. The free walking tour of Mostar is organized every day at 5 pm. It’s quite brief, but might be a good start to an affair with the city. You will visit the Old Town and the Sniper Tower, which might actually be a bit spooky to explore by yourself, so a tour feels like the right option. Sniper Tower, MostarThen, there is a day tour of Herzegovina that will take you to all the magical places in the area like Kravice Waterfalls, Počitejl a Blagaj. Herzegovina is way more than just Mostar, so you absolutely must see these places before going home. Some of them are a bit tricky to reach by public transportation, so again, if you don’t have much time, the tour is highly recommended. The price is 30 euros.Počitelj, BiHBlagaj, BiHFor people who are into Yugoslavia’s darker past, there is also a War Tour, which might be a great opportunity to learn more about the 1992-1995 war in Bosnia and introduce you to war scars in Mostar. While it’s not always easy and pleasant to explore the war affected areas, I believe that it’s a mandatory part of exploring former Yugoslav republics. Certain things just have to be remembered and travelers are the first ones to spread the word about them. The price is 15 euro.Long story short, if you are traveling in Herzegovina, stay at the Sky Lounge Hostel Mostar.Take look at their website hereLike them on Facebook hereI've partnered with Sky Lounge Hostel on my trip to Mostar. As always, all the opinions are mine.

Obserwatorium kultury i świata podróży

Sarnia Skała – przez Dolinę Białego i Dolinę Strążyską

Kolejny dzień poświęcony Tatrom spędzamy w dolinach. Wyruszamy z centrum Zakopanego pod Wielką Krokiew. Naszym celem jest Sarnia Skała. Trasa jaką wybraliśmy jest lekka. Kolejny raz pamiętajmy o opłaceniu wejścia do Tatrzańskiego Parku Narodowego. Wycieczka była przyjemna, ale chwilami mijaliśmy tłumy ludzi, które nas sobą zmęczyły. Wędrówkę rozpoczynamy od przejścia przez uroczą Dolinę Białego. Na tym odcinku nie ma żadnych trudności. Trasa jest łagodna a okolica bardzo przyjemna i zielona. Co chwilę są ławeczki i kamienie, gdzie można usiąść i zrobić przystanek na coś do zjedzenia. Dolina ma 2,5 km długości. Wypreparowana jest skałach osadowych. Idąc zobaczycie, że dolinę tworzą liczne skałki i małe wodospady. Przepływa przez nią Biały Potok. Następnie idziemy Ścieżką nad Reglami, gdzie po drodze dochodzimy do Sarniej Skały. Dojście pod Skałę zajmuje ok 10 min. Następnie należy poświęcić kolejne 10 min. na wejście na górę. Z tego miejsca mamy rewelacyjny widok na Giewont. Sarnia Skała ma wysokość 1377 m n.p.m i znajduje się w pasie reglowym tatr Zachodnich. Ta skalista grań ma długość ok 300 m. Zbudowana jest z wapieni dolomitowych, a pod jej ścianami można zobaczyć kosodrzewinową polanę. Niegdyś była nazywana Małą Świnicą. Idąc dalej Ścieżką Nad Reglami dochodzimy do miejsca, gdzie można odbić nad Wodospad Siklawicę. Dzieli nas od niego jedynie 10 minut marszu. Idziemy mijając tłumy. Sam wodospad prezentowałby się całkiem nieźle, gdyby wyprosić 3/4 ludzi. Zauważam, że kończy mi się woda, stąd napełniam pełną butelkę źródlaną wodą, która była lodowata i cieszę się nią w okropnym upale jaki cały czas nam towarzyszy. Następnie tą samą ścieżką wracamy do punktu wyjścia. Pomiędzy Ścieżką nad Reglami a szlakiem na Dolinę Strążyską znajduje się schronisko. Siadamy na trawie znowu z tłumami i popijamy piwo. Z racji tego, że dookoła są łagodne ścieżki spotkacie tu mnóstwo rodzin z małymi dziećmi. Nami zainteresował się 2 latek, a my jego śmiechem. I tak minęło nam z pół godziny jak piliśmy piwo, leżeliśmy na trawie i śmialiśmy się z 2 latkiem. Wybieramy szlak przez Dolinę Strążyską i zmierzamy ku skoczni. Trasa jest spokojna i przyjemna, nie sprawia trudności. Jeszcze kilka spojrzeń na Giewont i po niecałej godzinie wędrówki musimy wrócić się ku skoczni. Dzień minął nam spokojnie i niestety był ostatnim w Tatrach. Mimo, że trasa była lekka można się na niej zmęczyć szczególnie przy upale. Oczy po drodze nacieszycie zielenią. Kategoria: Góry Tagged: dolina białego, dolina strazyska, lekka trasa tatry, sarnia skała, wodospad siklawica, zakopane

Pocztówka z podróży: Śląsk. Somewhere I belong

OOPS!SIDEDOWN

Pocztówka z podróży: Śląsk. Somewhere I belong

Rzuć wszystko i jedź w Bieszczady: Połonina Caryńska w blasku słońca

PO PROSTU MADUSIA

Rzuć wszystko i jedź w Bieszczady: Połonina Caryńska w blasku słońca

        Zaczęła się jesień i zrobiło się brzydko. Mam nadzieję, że to tylko tak na początku będzie wyglądać, bo w przeciwnym razie zapłaczę się w Krakowie z powodu tej wszechogarniającej szarości. Dobrze, że na początku listopada będziemy mieli kilka chwil odpoczynku od jesiennej pogody (o ile gdzie indziej dopisze), ale o tym na razie cicho sza, jeszcze ponad pięć tygodni, więc nie ma co zapeszać. A na razie powracam do początku wakacji, gdy ruszyliśmy w Bieszczady. Opowieść o wschodzie słońca bije wszelkie rekordy popularności, więc najwyższa pora na drugą część naszego porannego spaceru, która swym urokiem wcale nie odbiegała od pierwszej. Sami zobaczcie. :)        Pierwsze dwie godziny po wschodzie słońca przesiedzieliśmy na ławeczkach w najwyższym punkcie Połoniny Caryńskiej - Kruhlym Wierchu (1297 m.n.p.m.). Było to idealne miejsce, bowiem spokojnie można było się schować za skałkami przed podmuchami chwilami naprawdę mocnego i zimnego wiatru, a dodatkowo rozciągał się stamtąd niesamowity widok, który praktycznie z każdej strony został zaprezentowany w poprzedniej bieszczadzkiej opowieści. Po tych dwóch godzinach doszliśmy do wniosku, że wypada się w końcu przejść gdzieś dalej, chociaż czas zupełnie nas nie gonił. Pierwszy raz byliśmy w górach i kompletnie nigdzie nam się nie spieszyło, więc korzystaliśmy z tego całkowicie. :)        Przyszła jednak pora, gdy zwinęliśmy swój mały obóz, rzuciliśmy ostatnie spojrzenie na okolicę i ruszyliśmy przed siebie. Słońce z każdą minutą było coraz wyżej na horyzoncie i coraz piękniej i mocniej świeciło. Tylko wiatr ciągle jeszcze wiał dość gwałtownie i spychał mnie chwilami ze szlaku. Ale nie przeszkadzało mi to zupełnie w podziwianiu okolicy, która naprawdę robiła na mnie niesamowite wrażenie. Ciągle mam w pamięci te widoki i zdjęcia zupełnie nie oddają ich uroku.        Spacer Połoniną Caryńską był niezwykle przyjemny. Wędrowanie grzbietem, raz w górę, a raz w dół, piękne łąki dookoła, doliny i szczyty gór - wszystko to tworzyło naprawdę niesamowite przeżycia. Nigdzie indziej nie czułam się tak blisko natury jak właśnie w Bieszczadach o poranku. I wszystko to na wyciągnięcie ręki tylko dla nas samych, bowiem nikogo jeszcze nie spotkaliśmy na swojej drodze. Absolutnie fantastyczne przeżycie.         Na zdjęciach widać, że ciągle dość mocno opakowani byliśmy, bo jednak za ciepło nam jeszcze nie było. Chociaż z każdym kolejnym krokiem rozgrzewaliśmy się coraz bardziej, a i też coraz mocniej słońce grzało. Na razie nikomu nie chciało się rozbierać, woleliśmy chłonąć atmosferę panującą dookoła. Wiem, że ciągle się powtarzam, ale tam naprawdę było przepięknie i było to dla mnie niepowtarzalne przeżycie, mimo iż kilka wschodów słońca i porannych spacerów w swoim życiu widziałam i miałam. Ten jednak przebił wszystkie. Zdecydowanie lepiej niż słowa wyrażają to zdjęcia, dlatego też tak sporo ich w tej opowieści.      Tuż za skrzyżowaniem szlaku czerwonego z zielonym prowadzącym do Bacówki pod Małą Rawką, gdzie mieliśmy w planach zjeść później śniadanie, napotkaliśmy pierwszego wędrowca. Przywitaliśmy się radośnie, chociaż na pewno każde z nas popatrzyło na siebie ze zdziwieniem. Nas przede wszystkim zaskoczył ubiór tego pana, bo kompletnie różnił się od naszego. A przecież szliśmy o tej samej porze. Widocznie pan był zdecydowanie bardziej rozgrzany od nas, bo my dopiero po kilku godzinach przeszliśmy na strój podobny do jego. Chociaż wiązało się to akurat z faktem, że resztę ubrań mieliśmy w samochodzie, do którego po prostu musieliśmy wrócić. ;)        Bardzo podobały mi się rumowiska skalne, zwane grechotami, które chwilami można było zobaczyć na zboczach połoniny. Wyglądały prawie jak naklejone na trawę. ;) Generalnie szlak na Połoninie Caryńskiej jest ścieżką edukacyjną i znajdują się na nim tabliczki, na których opisane są mijane miejsca. To właśnie z jednej z nich dowiedzieliśmy się o grechotach, bowiem wcześniej żadne z nas nie słyszało tego określenia. Myślę, że to bardzo fajny pomysł na edukację, zawsze można dowiedzieć się czegoś nowego i interesującego. :)         Naszą wędrówkę po Połoninie Caryńskiej zakończyliśmy na kolejnym skrzyżowaniu szlaków, gdzie zielonym można było dotrzeć do studenckiego schroniska Koliba. Myśmy jednak w planach mieli śniadanie pod Małą Rawką, więc musieliśmy się kawałek wrócić, przechodząc ponownie grzbietem połoniny. Tym razem jednak ciut mniej się nią zachwycaliśmy, bo powoli zaczynało nas łapać zmęczenie. Nieprzespana noc jednak zaczynała dawać nam się we znaki.        Kiedy ponownie dotarliśmy do mijanego już wcześniej skrzyżowania szlaków, po raz ostatni rzuciliśmy okiem na przepiękne widoki po drugiej stronie Połoniny Caryńskiej i raźno ruszyliśmy w dół. Tutaj droga już nie była aż tak malownicza, chociaż i tak swoim urokiem przebijała wiele wcześniej zrobionych przez nas tras. Ciągle liczyliśmy, że uda nam się spotkać jakieś zwierzątka (teraz, gdy było już jasno, aż tak się nie bałam tego spotkania), ale niestety nie było nam to dane. Szybkim marszem udaliśmy się już prosto do schroniska, chociaż droga wydawała nam się zdecydowanie dłuższa niż myśleliśmy, szczególnie już w ostatnich chwilach, gdy słońce przygrzewało masakrycznie, a myśmy się dusili w długich spodniach. Za to śniadanie w schronisku smakowało obłędnie - słodka herbatka, świeży chlebek i cudownie przepyszna jajecznica. Aż po takim posiłku Tomasz musiał uciąć sobie krótką drzemkę na trawce przed schroniskiem. ;)       Ze schroniska do samochodu mieliśmy jakieś cztery kilometry i były to jedne z najdłuższych w moim życiu, bo upał w momencie zrobił się niesamowity. Jeszcze wcześniej nie pomyślałam i nie zapakowałam dodatkowej pary skarpetek i musiałam całą tą drogę iść w grubych rajstopach, bo na bose stopy górskich butów raczej nosić się nie da. Ale przeżyliśmy i szczęśliwi dotarliśmy do samochodu.        Na koniec mogę jedynie powiedzieć, że każdemu polecam z całego serduszka taki spacer. Bieszczady o poranku są niepowtarzalne, magiczne i niesamowite. Takie rzeczy wspomina się do końca życia i dlatego też warto to przeżyć. Żeby móc później o tym opowiadać i wspominać w taką burą jesień, jaka się właśnie za moim oknem zrobiła. :)~~~Madusia.

Park Zdrojowy Duszniki-Zdrój

SISTERS92

Park Zdrojowy Duszniki-Zdrój

Gdzie wyjechać

Atrakcyjny Kazimierz nad Wisłą. Nasze pożegnanie lata

Atrakcyjny Kazimierz nad Wisłą. Nasze pożegnanie lata Wisła nigdy nie kojarzyła się i nie będzie kojarzyć z wyniosłościami, ostrymi dolinami i przepaściami. Jak np. Ren czy Łaba. Ale oprócz Tyńca i Sandomierza jest jedno miejsce, gdzie to co stworzył człowiek cudownie komponuje się, wisząc nad taflą leniwej rzeki i tworząc gotowy krajobraz pod olejne obrazy. To właśnie Kazimierz Dolny. Rok temu lato […]

5 pomysłów na rodzinny dzień w Żarkach

wszedobylscy

5 pomysłów na rodzinny dzień w Żarkach

Obserwatorium kultury i świata podróży

Na Kasprowy przez Dolinę Kondratową – Tatry dzień 2

Kolejny dzień poświęcamy na Kasprowy Wierch. Nie chcemy wchodzić i schodzić tym samym szlakiem zatem wybieramy się na górę przez Dolinę Kondratową. Startujemy wcześnie rano z Kuźnic. Trasa jaką wybraliśmy jest bardzo malownicza i mogą wystąpić pewne zawroty głowy u osób z lękiem wysokości – przedstawię kilka trudnych momentów na własnym przykładzie. Wędrówkę rozpoczynamy niebieskim szlakiem z Kuźnic. Trasa nie jest trudna, są czasem w lesie bardziej strome podejścia. Pamiętajcie, że należy na starcie opłacić wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego. Dochodzimy do schroniska na Hali Kondratowej. Z tego miejsca możemy iść także na Giewont. My wybieramy Kasprowy idąc zielonym szlakiem. Popijamy ciepły barszcz na wzmocnienie bo czeka nas drałowanie pod górę przez Dolinę Kondratową. Widoki są niesamowite. Widać pięknie podczas trekkingu Giewont. Wejście na górę nie jest bardzo trudne, ale ciut wymagające. Przyznaję co jakiś czas musiałam robić przystanki. Im wyżej, tym piękniej i warto zacisnąć zęby i iść dalej. Wskazówki dla mających lęk wysokości: w tym miejscu miałam pierwsze konkretne zawroty głowy. Za każdym razem spojrzenie w tył powodowało kołowrotek. Warto nie spoglądać za często w tył a jak już koniecznie chce się to zrobić, to bardzo powoli przygotowywać wzrok do terenu. Gwałtowne obroty spotęgują zawroty głowy. Co jakiś czas podczas odpoczynku warto oprzeć ręce o kolana i oddychać spokojnie, stojąc tyłem do widoków (bo potęgują zawroty). Docieramy do Przełęczy pod Kopą Kondracką. Stąd rozpościera się cudowny widok. Przy dobrej pogodzie ładnie widać krzyż na Giewoncie. Zawroty głowy ustępują. Na górze czuję się już bezpieczniej. Do czasu… Szlakiem czerwonym idziemy w stronę Kasprowego Wierchu. W pewnym momencie zaczyna być stromo. Trzeba ostrożnie iść, ale widoki robią swoje. Ten szlak jest bardzo przyjemny. Czasami wymaga wspięcia się na niewielką skałę czy zejścia z niej. Bywają momenty, że koniecznym jest pojedyncze wędrowanie bo ścieżka jest dość wąska. Wskazówki dla mających lęk wysokości:  Starać się nie panikować bo chwilami naprawdę może być trudno w opanowaniu zawrotów głowy z marszem. Patrzeć w przeciwną stronę niż przepaść. Ważne jest by spokojnie przy tym oddychać i starać się stawiać spokojnie kroki. Piszę o tym w ten sposób, gdyż podczas zawrotów głowy u osób z lekiem wysokości wzrasta także ciśnienie krwi i poziom niepewności. Taka osoba może być lekko zdenerwowana i mogą jej drżeć nogi. Warto wtedy iść z kimś zaufanym, kto będzie awaryjnie przed lub za nami – lepiej przed. Szlak czerwony prowadzi nas przez magiczne widoki. Nie umiemy się napatrzeć. Idzie się dość długo – my robimy co jakiś czas przystanki na wodę i szybkie przekąski. Następnie mamy sesję zdjęciową na głazie, gdzie schodzi nam kolejne 30 min. Im bliżej Kasprowego tym chłodniej. Sama końcówka jest trochę stroma i trzeba wspiąć się na taką skałkę – ale nie sprawia to większej trudności. Warto jednak spokojnie stawiać kolejne kroki by nie zrobić sobie krzywdy. Gdy dochodzimy na Kasprowy Wierch (1987 m n.p.m) moim oczom ukazuje się ogromne schronisko wraz z kolejką linową. Szkoda, że to nie stary drewniany domek a nowoczesny moloch. Ceny w schronisku na Kasprowym Wierchu są zabójcze. Byliśmy tak głodni, że nie było szans by nic nie zjeść. Za ciepły posiłek i piwo trzeba tu wydać ok. 40-50 zł. Tak zarabia się na turystach. Ale przejdźmy do przyjemnych spraw. Dookoła rozpościera się piękny widok. Elegancko prezentuje się Czarny Staw Gąsienicowy, który dzień wcześniej odwiedziliśmy. Z góry wygląda imponująco. Schodzimy zielonym szlakiem do Kuźnic. Trasa jedynie na początku jest troszkę stroma, poprzez co przez 20 min marszu czuję się niepewnie bo znowu kręci mi się w głowie. Potem jest już bardzo przyzwoicie i przyjemnie. Dookoła znowu piękne widoki, a mamy okazję je podziwiać przy powoli zachodzącym Słońcu. Docieramy do Kuźnic późniejszym popołudniem. Podczas trasy zrobiliśmy kilka przerw oraz pozwoliliśmy sobie na dłuższy odpoczynek i pogawędki na Kasprowym. Mamy przed sobą jeszcze cały wieczór, więc znowu idziemy pod prysznic i na góralskie jadło. Kategoria: Góry Tagged: dolina kondratowa, kasprowy wierch, szlak na kasprowy wierch

Muzeum Zabawek Kudowa-Zdrój

SISTERS92

Muzeum Zabawek Kudowa-Zdrój

ATE-TRIPS

Beskidy - nie tylko góry

Beskidy znamy dobrze od strony tej górzystej. Często wybieramy się tutaj pochodzić po górach, bo mamy blisko by wyskoczyć nawet na jednodniowe wycieczki. Powędrować po Beskidach jeździliśmy już zanim pojawił się Edward, a teraz kontynuujemy nasze łażenie  razem z nim oraz przy okazji zlotów organizowanych przez Góry z Dzieckiem, o których niejednokrotnie już pisaliśmy. Jednak zdajemy sobie

BANITA

Szeptucha prawdę powie, czyli o tym, że kiedyś byłam indiańskim szamanem

Jako mała dziewczynka pasjami czytałam książki Karola Maya i chciałam być Indianinem, jak większość chłopców. Nie zdziwiło mnie więc aż tak bardzo, gdy szeptucha powiedziała mi, że  w poprzednim wcieleniem byłam indiańskim szamanem. Wszystko nagle nabrało sensu. *** Za bramą przywitał mnie terier. – Ktoś go podrzucił – zauważyła bardzo szczupła ciemnowłosa dziewczyna, jak się później okazało córka pani Eugenii. Tych podrzuconych psów u nich jest więcej. Pani Eugenia to dziarska kobieta. Ma 61 lat i jeśli chodzi o wiek to jest trzecia najstarsza wśród podlaskich zapowiadaczek. – Ja jestem babcią – mówi sama o sobie – ale lekarz jest lekarzem. Trzeba go słuchać. Pani Eugenia z chorobami zawsze odsyła do lekarza, nie pozwala lekceważyć choroby, ale sama też leczy, a oprócz tego wywołuje duchy lub przeprowadza błąkające się dusze zmarłych na drugą stronę. Nie mam pewności czy przyjmie mnie w niedzielę. Dzień święty trzeba święcić i żadna z szeptuch nie przyjmuje w dni święte. Babcia Wiera z Orli, o której pani Eugenia mówi, że chyli przed nią czoła i że to „bardzo dobra babcia” w sobotę i niedzielę wyłącza telefon. Sama się o tym przekonuję, próbując się do niej dodzwonić. Zresztą w piątek odebrała chyba tylko po to, by telefon przestał wreszcie dzwonić, bo zaraz bez słowa odłożyła słuchawkę. Pani Eugenia nie odmawia jednak. Zaprasza do środka przyczepy campingowej, w której gości przychodzących z prośbą o pomoc. W przyczepie panuje rozgardiasz, ale przecież nikt tu nie przychodzi na inspekcję czystości. Pani Eugenia siada na wersalce przykrytej kapą przypominającą mi nieco indiańskie wzory, znane z targów Ameryki Środkowej. Na stole, na którym opiera łokcie otulone czarnym wełnianym swetrem, leży kilka dużych woskowych kul, figurki świętych i obrazki w ramkach niemal całkowicie pokrytych woskiem, kilkanaście paczek zapałek i świece. – Pomódlmy się. – Głowę opiera o splecione dłonie i zaczyna odmawiać modlitwę, lecz po pierwszych słowach przerywa, by zapytać mnie o imię i o to czy wierzę w Boga: „Najpierw było słowo. Słowo było u Boga. Wszystko przez niego zaczęło być…” A potem każe za sobą powtarzać modlitwę. Pewnych słów nie jestem w stanie dosłyszeć, nie rozumiem niektórych wyrazów, ale staram się wiernie powtarzać za szeptuchą. Potem pani Eugenia zaczyna odmawiać „Baranku boży” po polsku, a następnie przechodzi na język białoruski. Z tego, co mówi trudniej mi wyłapać sens. Mogę jedynie wyłuskać kilka znajomo brzmiących słów. I wreszcie przychodzi czas na modlitwę do Cypryniana i Justyniana, którą powtarzam słowo w słowo. A potem znów zaklinanie wrogów i odganianie klątw, fatum i czarów, i prośba o pomoc do Matki Boskiej i kilkukrotne powtarzanie: „Wrogowie niech mają swoje problemy i się ode mnie odwrócą”. Odmawiając te wszystkie modlitwy pani Eugenia leje woskiem po obrazkach z wizerunkami świętych, których już ledwo można dostrzec spod grubej warstwy parafiny. – Dam troszeczkę wosku. I niech pani go włoży w poduszkę. – mówi na zakończenie modlitw, a ja zastanawiam się jak to zrobić, bo przecież nie mam swojej poduszki teraz w podróży i nie będę miała jej przez kolejne tygodnie. Moja poduszka to pokrowiec od śpiwora, który co wieczór wypycham ubraniami. – Nie chce pani wziąć dziecka z domu dziecka? – Eugenia wyskakuje nagle z pytaniem i zaskakuje mnie. – Ja na Pani miejscu wzięłabym dziewczynkę. – Trochę się kryguję, coś tam kręcę i próbuję uciąć temat, co nie jest trudne z panią Eugenią. Proszę, by opowiedziała jak to się u niej zaczęło? Czy dar przechodzi u niej w rodzinie z pokolenia na pokoleniu jak było u szeptuchy Anny Czy tak zawsze wygląda droga każdej zapowiadaczki? Historia pani Eugenii jest nieco inna. Dwadzieścia pięć lat temu miała wypadek. Zawsze była przekonana, że jest świetnym kierowcą, ale wpadła w poślizg i uderzyła w drzewo. Zapamiętała jeszcze jak leciała na to drzewo, a potem już czuła, że schodzi tunelem pod ziemię i idzie tym tunelem w stronę światła. A potem przechodzi przez wiadukt i idzie w obłokach. Czuła, że to światło na końcu przyciąga ją do siebie. Pani Eugenia opowiada o każdym detalu, o pałacu z gliny, o okrągłym stole i leżącej na niej czerwonej ewangelii. I o staruszku z brodą do ziemi w szatach koloru gliny i o Piotrze i Pawle, i o obuwiu, które mają na stopach. Bo to obuwie jest takie specjalne, robione z drzewa i plecione korą. Mam wrażenie, że opowiada mi jakiś film, który widziała wiele razy i zapamiętała każdy detal albo fragment książki, której wyuczyła się na pamięć. Rzadko pamiętamy przecież wszystko aż tak dokładnie. Ale nie zaprzeczam temu, co słyszę, tylko chłonę z poszanowaniem i z ciekawością każdy fragment opowieści. Starszy pan z brodą mówi Eugenii, że jeszcze nie ma jej u niego zapisanej, ale że skoro już przyszła, to może zostać. Natomiast piękna pani, jak ją nazywa Eugenia prosi, by ją puścić z powrotem na ziemię, gdzie czeka na nią kilkuletnia córeczka. I puścili ją, zapowiadając jednak, że zaczną do niej przychodzić różni ludzie po pomoc. I wtedy wszystko się zaczęło. Pani Eugenia mówi, że widzi czasem, że ktoś zginie, że jeśli świeca w górze zaczyna dogasać to nic nie można na ziemi już zrobić. Przechodzi mnie w tym momencie dreszcz. Czy ona widzi, że ja niedługą umrę? Wiem, że nie może mi tego powiedzieć, nawet jeśli wie. Ja zresztą też raczej wolę żyć w nieświadomości. Z chwilowego odrętwienia wywołują mnie słowa pani Eugenii: – Choć za dwa lata pomyśl o dziecku. Pierwszą urodzi pani dziewczynkę, drugiego chłopca. Ale porody będą lekkie. Ale możesz wziąć też z domu dziecka. – Zaznacza ponownie. Uparła się z tym potomstwem, pomyślałam. Ale ona zaraz dodaje: – Pan Bóg powiedział: Ludzie ukochajcie się, rozmnażajcie, tylko zła nie czyńcie. Pokolenie starzeje się. Trzeba, żeby dzieci mieli. Pani Eugenia zajmuje się podupadłymi grobami na cmentarzu, pomaga potrzebującym. Sama mówi, że dla siebie wiele już nie chce i nie potrzebuje. Często modli się do Jana Pawła II i radzi mi to samo, uważając, że to daje dobre rezultaty. – Zobaczysz pani, że wszystko będzie dobrze. W perspektywie czasu wiem, że nie jest jednak dobrze, ale może to moja wina, że nie posłuchałam rady i nie kupiłam jak radziła […] The post Szeptucha prawdę powie, czyli o tym, że kiedyś byłam indiańskim szamanem appeared first on B*Anita.

Gdzie wyjechać

5 pomysłów na promocję Polski, które powinniśmy wykorzystać. Teraz!

5 pomysłów na promocję Polski, które powinniśmy wykorzystać. Teraz! Okazuje się, że nie tylko Rosjanie robią dobre gry komputerowe w Europie lecz i Polacy a ta Polska to wcale nie jest częścią Rosji. Że w związku z tym korzenie naszej kultury okazują się „sexy”. I Polacy znają się na jabłkach, przyrodzie i kosmosie. A tymczasem wielkie siły intelektualne skupiają się na dyskusji jaki rodzaj sprężyny […]

Beskid Śląski dla dzieci. Leśny Park Niespodzianek w Ustroniu

wszedobylscy

Beskid Śląski dla dzieci. Leśny Park Niespodzianek w Ustroniu

Park, po którym zwierzęta swobodnie się poruszają, plac zabaw oraz bajkowa aleja, przy której mieszkają bohaterowie z ulubionych bajek – czego więcej potrzeba, żeby spędzić wspaniały dzień z dziećmi? Śląskie Travel zabrało nas tym razem do Ustronia, gdzie odwiedziliśmy Leśny Park Niespodzianek. Do Ustronia przyjeżdżałam na rodzinne wakacje kiedy byłam jeszcze dzieckiem – pamiętam charakterystyczne budynki hoteli, stare wyciągi krzesełkowe oraz kąpiel w zimnej rzece. Z przyjemnością więc wróciłam tutaj po latach, by sprawdzić, że słynne ustrońskie piramidy dalej stoją na miejscu i zobaczyć, jakie atrakcje dla dzieci znajdują się w okolicy. Razem z podróżującymi rodzinkami-blogerami: ATE Trips, Kasai oraz 8 stóp wybraliśmy się do Leśnego Parku Niespodzianek. Największą atrakcją parku są zwierzęta, w szczególności daniele oraz muflony, które swobodnie przemieszczają się po terenie całego parku. Kupując bilety przy wejściu warto od razu zaopatrzyć się w paczkę karmy, bo zwierzęta można karmić z ręki. Oprócz tego w zagrodach zobaczyć możemy również dziki, żubry czy jelenie. Na terenie parku znajdują się także sowiarnia oraz sokolarnia – ptaki możemy podziwiać nie tylko w klatkach, ale też podczas specjalnych pokazów, podczas których sokolnicy pokazują widowni, jak te wspaniałe sokoły oraz sowy zachowują się podczas lotu. Możliwość karmienia zwierząt oczywiście plasuje się na samym szczycie ulubionych zajęć dzieci, ale cóż to za wycieczka bez możliwości zabawy na placu zabaw. W Leśnym Parku Niespodzianek dzieci mogą poskakać na trampolinach, pozjeżdżać na tyrolce, pohuśtać się czy poszaleć w basenie z piłeczkami. Mogę mieć jedynie zastrzeżenia, że plac zabaw został umieszczony tak blisko wejścia, jeszcze przed większością innych atrakcji w parku – trudno potem wyciągnąć dzieci z placu. W Leśnym Parku Niespodzianek możemy również spotkać bohaterów z popularnych bajek. Wystarczy przejść się Aleją Bajkową, wzdłuż której umieszczonych zostało 11 ruchomych ekspozycji – zobaczyć możemy tu m.in. Bolka i Lolka, Czerwonego Kapturka czy Kota w Butach. Leśny Park Niespodzianek to świetny pomysł na wspólną rodzinną wycieczkę, która spokojnie może zająć nam nawet pół dnia. Park otwarty jest przez cały rok, latem między drzewami możemy schronić się przed doskwierającym upałem. Dla nieco starszych dzieci dodatkową atrakcją może być ścieżka edukacyjna ze specjalnie przygotowanymi planszami oraz Centrum Przyrodniczo Leśne z eksponatami i multimedialnym wyposażeniem. Przeczytaj równieżBeskid Śląski dla dzieci. Dawna wieś w pigułceŚląsk dla dzieci. Gdzie warto się wybrać?Zanim ruszysz w podróż z dzieckiem…Z krótką wizytą w Warszawie. Z dzieckiem i w niepogodzie Post Beskid Śląski dla dzieci. Leśny Park Niespodzianek w Ustroniu pojawił się poraz pierwszy w Wszędobylscy.

Takie rzeczy dzieją się w Borach Tucholskich

loswiaheros

Takie rzeczy dzieją się w Borach Tucholskich

Dolina Zamków i Ujgurzy – w Kanionie Szaryńskim

SZWEDACZ

Dolina Zamków i Ujgurzy – w Kanionie Szaryńskim

Kraków

Zastrzyk Inspiracji

Kraków

With love

Miłośniczka górskich wędrówek, entuzjastka bliskich spotkań z naturą

test Post Miłośniczka górskich wędrówek, entuzjastka bliskich spotkań z naturą pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Mroczne Beskidy: „Ostał ci się ino sznur”, czyli samobójstwo w kulturze ludowej

With love

Mroczne Beskidy: „Ostał ci się ino sznur”, czyli samobójstwo w kulturze ludowej

Sznury, które pozbawiły człowieka ostatniego tchnienia, z miejsca śmierci znikają do dziś – czasem nie do końca wiadomo w jaki sposób. Choć czasy zabobonów, wydawać by się mogło, już dawno minęły, a ludzki światopogląd w dużej mierze się zracjonalizował, śmierć ciągle pozostaje tematem, który budzi emocje i… ciekawość. Mówi się, że kiedy w górach wieje halny, ludzie stają się nerwowi i częściej popełniają samobójstwa. Być może właśnie dlatego temat „wisieloków” wrósł tak mocno w kulturę ludową górali. Z dala od „poświęconej ziemi” Czy zdarzyło Wam się stanąć kiedyś na skrzyżowaniu dróg i nie wiedzieć, w którą stronę pójść? Zastanawiać się, gdzie zaprowadzi Was dana ścieżka i czy będziecie umieli znaleźć rozdroże ponownie, by skierować swoje kroki zupełnie gdzie indziej? A może musieliście zdać się tylko na własną intuicję, gdy zabrakło Wam innych argumentów? Rozdroża, miejsca, gdzie łączą się trakty prowadzące w różnych kierunkach, mają status szczególny. Wymuszają konieczność dokonywania wyborów i podejmowania decyzji, wywołują strach i niepokój, często wprowadzają w błąd. Zagubienie to doskonała okazja do sprowadzenia człowieka na manowce – z tego powodu demony i wszelkie złe moce szczególnie upodobały sobie rozstajne drogi. Nikomu nieprzynależne, nieokreślone i niepewne, były punktem schadzek czarownic udających się na sabat i spotkań czarowników z szatanem, który z dala od miasta w zamian za tajemną wiedzę zabierał dusze tym, którzy pragnęli parać się magią. To tutaj, z dala od „poświęconej ziemi”, czyli poza murami parafialnego cmentarza, grzebano samobójców, ofiary wypadków i skazańców, a matki pod osłoną nocy chowały gdzieś w krzakach zamordowane dzieci i poronione płody. Ciała tych pierwszych, którzy sami odebrali sobie życie, traktowano z wyjątkową ostrożnością i podejrzliwością. Wierzono, że duchy osób zmarłych nienaturalną śmiercią lubią działać na szkodę żyjących jeszcze ludzi – sprowadzają wiatr oraz intensywne opady deszczu, które niszczą plony. Taki przypadek miał ponoć miejsce w 1913 roku w Łapszach Niżnych, kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach zmarł baca Józef Pitoniak. Zaraz po pogrzebie rozpętała się ogromna burza. Lało bez przerwy przez kilka tygodni, a po wsi rozeszły się pogłoski, że z grobu Pitoniaka słychać jęki. Zdesperowani ludzie, obawiający się klęski głodowej, nie wytrzymali napięcia – grupa mężczyzn zakradła się nocą na cmentarz, wykopała ciało z grobu i spaliła je na stosie z 24 kubików drewna, pilnując, by całkowicie zmieniło się w popiół. Po spaleniu bacy deszcz przestał padać. Sprawa w końcu wyszła na jaw. Za profanację zwłok sąd skazał 38 gazdów na kary do 30 dni aresztu i grzywny. Innym sposobem zapobiegania ulewie było wyciągnięcie trupa z mogiły i powtórne zakopanie, ale na cudzym gruncie, za dziewiątą miedzą – wielokrotność liczy trzy, uważanej za magiczną, miała gwarantować skuteczność przeprowadzanego rytuału. Liczby magiczne pomagały porządkować otaczający świat i wyznaczały pewne granice, w obrębie których łatwiej było się ludziom poruszać. W Karpatach Zachodnich szczególne znaczenie miały liczby 3 (Trójca Święta, trzy upadki Chrystusa, zmartwychwstanie po trzech dniach), 7 (siedem grzechów głównych i siedem dni, w czasie których Bóg stworzył świat), 9 (trzykrotność liczby trzy) i 13 (liczba przynosząca pecha – trzynasty apostoł). Miejsca naznaczone piętnem śmierci, zwłaszcza tej, która przyszła nagle i nienaturalnie, starano się zabezpieczyć, aby uchronić dobytek przed pomorem a siebie samego przed niespodziewaną śmiercią. Stawiano więc na rozstajnych drogach krzyże i budowano kapliczki, a rejony te omijano z daleka, by niepotrzebnie nie narażać się na spotkanie ze złymi mocami. By je odstraszyć, ciała samobójców przykrywano stosem kamieni i obsadzano cierniem, dziką różą lub głogiem, czasem też makiem, będącym rośliną z pogranicza światów, wywołującą tak zwaną „małą śmierć”. Jego ziarenka uchodziły za niezwykle skuteczny środek w walce z upiorami. Sypano je do trumien i grobów osób podejrzewanych o możliwość przeistoczenia się w demony, wierząc że nawet jeżeli powstaną z mogiły, będą musiały się zatrzymać, by pozbierać rozsypany mak. Rytuały i magiczne właściwości niektórych przedmiotów Świadomość przemijania budziła w ludziach lęk i przerażenie, z drugiej strony jednak śmierć postrzegana była jako brama prowadząca do krainy zmarłych, granica, za którą nie ma już chorób, bólu i nieszczęścia. Aby ten strach okiełznać, stosowano skomplikowany system nakazów i zakazów, który określał zasady postępowania ze zwłokami i pozwalał się odnaleźć w kryzysowej sytuacji. Śmierć z własnej ręki nie była jednak tak prostą sprawą, jak mogłoby się wydawać. Jeżeli człowiek powiesił się w pomieszczeniu, starano się, by jego ciała nie wynosić drzwiami. Przeciągano je zatem pod progiem, przez specjalnie zrobiony otwór, lub wyrzucano oknem, co miało chronić przed piorunami, gradem i powrotem duszy zmarłego, która błąkać miała się po świecie. Wisielców nie myto ani nie przebierano w inne ubrania. Ludzie bali się dotykać takiego człowieka, wierząc, że zginął z rąk diabła – a od ciemnych mocy lepiej się trzymać z daleka. Na polanach i pod lasami, w bezpiecznej odległości od ludzkich siedlisk, budowano prymitywne cmentarze, na których rzadko kiedy stawiano krzyże. Poszczególnych mogił oraz samego cmentarza w żaden sposób również nie oznaczano – zwłoki okładano jedynie kamieniami i zasypywano ziemią, resztę pozostawiając naturze. Zarówno samobójczy akt, jak i ciała wisielców traktowano z pogardą. Chowanie zwłok z dala od cmentarza parafialnego miało nie tylko zabezpieczać przed nieszczęściami, które mógł ściągnąć zmarły, ale także być swego rodzaju piętnem dla tego, który targnął się na własne życie. Za sprawą kontaktu ze śmiercią, część przedmiotów i fragmentów ciała należących do zmarłego, zwłaszcza wisielca, nabierała magicznych właściwości. Szczególnym zainteresowaniem osób uprawiających magię cieszyły się fragmenty ubrania (np. nitka wyciągnięta z koszuli, pas) i sznur, na którym się ktoś powiesił. Nawet mały jego kawałek, noszony przy sobie, zapewniał właścicielowi szczęście i powodzenie w życiu. Spośród fragmentów ciała czarownicy najbardziej cenili sobie palec ucięty tuż po odnalezieniu zwłok, dłoń, zęby, kości, włosy i… genitalia samobójcy. Baca Gruś z Krościenka używał włosów łonowych wisielca do pokonania czarów rzuconych na stado owiec. Z kolei noszenie przy sobie wysuszonych genitaliów powodowało niesłabnącą potencję seksualną u mężczyzn. Nie trzeba chyba wspominać, jak bardzo pożądanym artefaktem były wśród miejscowych górali? Mroczne historie ukryte w nazwach Ludzie o samobójcach mówili niechętnie, niechętnie urządzali im również pogrzeby – były zwykle ciche i skromne, uczestniczyła w nich tylko najbliższa rodzina, która wstydząc się czynu krewnego, próbowała o nim jak najszybciej zapomnieć. Pochówek zazwyczaj odbywał się bez udziału księdza, pod osłoną nocy. Większość ludzi bała się miejsc, gdzie chowano samobójców – unikano ich nawet za dnia, by nie kusić losu. Skazani na wieczne zapomnienie samobójcy rzadko kiedy mogli liczyć na uwagę, nawet podczas Święta Zmarłych. Grzebano ich często na granicach wsi, w ziemi, która nie należała do nikogo. Ich zbieg oznaczano dawniej kamiennymi kopczykami – stąd powszechnie występujące w Beskidach Kopce (Trzy Kopce, Cztery Kopce, Góra Pięciu Kopców). Miejsce wybrane na cmentarz dla samobójców musiało być stosunkowo rzadko uczęszczane, jednak łatwo dostępne, tak, by można do niego bez problemu dowieźć zwłoki zmarłego. Ciała samobójców wywożono na górę  na starych, rozsypujących się wozach o kołach bez żelaznych obręczy, które po pogrzebie (zmarłych zakopywano lub strącano w przepaść) porzucano jako nieczyste. Zwyczaj ten miał odstraszyć wiernych od popełniania samobójstwa i być przestrogą przed tym, co może ich spotkać, gdy nie będą przestrzegali jednego z najważniejszych przykazań – życie dane od Boga było święte i należało je szanować. Z czasem samobójców zaczęto grzebać pod cmentarnymi murami. Miejsca pochówku w górach i na rozstajach dróg z czasem zarosły, a do dzisiaj pozostały po nich tylko nazwy. Wisielak, Wisielec, Wisielakówka, Obwiesie, Zabite, Mogielica czy Mogiła to tylko niektóre z nich, które ciągle można znaleźć na mapach Beskidów. Towarzyszą im często równie posępne i owiane złą sławą wzgórza, na których tracono skazańców. Szubienica, Szubieniczna Góra czy Szubienna Góra, na których dokonywano egzekucji, stały się jednocześnie miejscami pochówku – przestępców także grzebano zwyczajowo w niepoświęconej ziemi, w pobliżu miejsca kaźni. Czasami, zbaczając z górskich szlaków, nadal trafić można na ich kości. — Na podstawie: U. Janicka-Krzywda i K. Ceklarz – „Czary góralskie”, U. Janicka-Krzywda – „Zwyczaje, tradycje, obrzędy”, Józef Nyka – „Tajemnice skalnej ziemi”. Post Mroczne Beskidy: „Ostał ci się ino sznur”, czyli samobójstwo w kulturze ludowej pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Mroczne Beskidy: Samobójstwo w kulturze ludowej

With love

Mroczne Beskidy: Samobójstwo w kulturze ludowej

Sznury, które pozbawiły człowieka ostatniego tchnienia, z miejsca śmierci znikają do dziś – czasem nie do końca wiadomo w jaki sposób. Choć czasy zabobonów, wydawać by się mogło, już dawno minęły, a ludzki światopogląd w dużej mierze się zracjonalizował, śmierć ciągle pozostaje tematem, który budzi emocje i… ciekawość. Mówi się, że kiedy w górach wieje halny, ludzie stają się nerwowi i częściej popełniają samobójstwa. Być może właśnie dlatego temat „wisieloków” wrósł tak mocno w kulturę ludową górali. Z dala od „poświęconej ziemi” Czy zdarzyło Wam się stanąć kiedyś na skrzyżowaniu dróg i nie wiedzieć, w którą stronę pójść? Zastanawiać się, gdzie zaprowadzi Was dana ścieżka i czy będziecie umieli znaleźć rozdroże ponownie, by skierować swoje kroki zupełnie gdzie indziej? A może musieliście zdać się tylko na własną intuicję, gdy zabrakło Wam innych argumentów? Rozdroża, miejsca, gdzie łączą się trakty prowadzące w różnych kierunkach, mają status szczególny. Wymuszają konieczność dokonywania wyborów i podejmowania decyzji, wywołują strach i niepokój, często wprowadzają w błąd. Zagubienie to doskonała okazja do sprowadzenia człowieka na manowce – z tego powodu demony i wszelkie złe moce szczególnie upodobały sobie rozstajne drogi. Nikomu nieprzynależne, nieokreślone i niepewne, były punktem schadzek czarownic udających się na sabat i spotkań czarowników z szatanem, który z dala od miasta w zamian za tajemną wiedzę zabierał dusze tym, którzy pragnęli parać się magią. To tutaj, z dala od „poświęconej ziemi”, czyli poza murami parafialnego cmentarza, grzebano samobójców, ofiary wypadków i skazańców, a matki pod osłoną nocy chowały gdzieś w krzakach zamordowane dzieci i poronione płody. Ciała tych pierwszych, którzy sami odebrali sobie życie, traktowano z wyjątkową ostrożnością i podejrzliwością. Wierzono, że duchy osób zmarłych nienaturalną śmiercią lubią działać na szkodę żyjących jeszcze ludzi – sprowadzają wiatr oraz intensywne opady deszczu, które niszczą plony. Taki przypadek miał ponoć miejsce w 1913 roku w Łapszach Niżnych, kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach zmarł baca Józef Pitoniak. Zaraz po pogrzebie rozpętała się ogromna burza. Lało bez przerwy przez kilka tygodni, a po wsi rozeszły się pogłoski, że z grobu Pitoniaka słychać jęki. Zdesperowani ludzie, obawiający się klęski głodowej, nie wytrzymali napięcia – grupa mężczyzn zakradła się nocą na cmentarz, wykopała ciało z grobu i spaliła je na stosie z 24 kubików drewna, pilnując, by całkowicie zmieniło się w popiół. Po spaleniu bacy deszcz przestał padać. Sprawa w końcu wyszła na jaw. Za profanację zwłok sąd skazał 38 gazdów na kary do 30 dni aresztu i grzywny. Innym sposobem zapobiegania ulewie było wyciągnięcie trupa z mogiły i powtórne zakopanie, ale na cudzym gruncie, za dziewiątą miedzą – wielokrotność liczy trzy, uważanej za magiczną, miała gwarantować skuteczność przeprowadzanego rytuału. Liczby magiczne pomagały porządkować otaczający świat i wyznaczały pewne granice, w obrębie których łatwiej było się ludziom poruszać. W Karpatach Zachodnich szczególne znaczenie miały liczby 3 (Trójca Święta, trzy upadki Chrystusa, zmartwychwstanie po trzech dniach), 7 (siedem grzechów głównych i siedem dni, w czasie których Bóg stworzył świat), 9 (trzykrotność liczby trzy) i 13 (liczba przynosząca pecha – trzynasty apostoł). Miejsca naznaczone piętnem śmierci, zwłaszcza tej, która przyszła nagle i nienaturalnie, starano się zabezpieczyć, aby uchronić dobytek przed pomorem a siebie samego przed niespodziewaną śmiercią. Stawiano więc na rozstajnych drogach krzyże i budowano kapliczki, a rejony te omijano z daleka, by niepotrzebnie nie narażać się na spotkanie ze złymi mocami. By je odstraszyć, ciała samobójców przykrywano stosem kamieni i obsadzano cierniem, dziką różą lub głogiem, czasem też makiem, będącym rośliną z pogranicza światów, wywołującą tak zwaną „małą śmierć”. Jego ziarenka uchodziły za niezwykle skuteczny środek w walce z upiorami. Sypano je do trumien i grobów osób podejrzewanych o możliwość przeistoczenia się w demony, wierząc że nawet jeżeli powstaną z mogiły, będą musiały się zatrzymać, by pozbierać rozsypany mak. Rytuały i magiczne właściwości niektórych przedmiotów Świadomość przemijania budziła w ludziach lęk i przerażenie, z drugiej strony jednak śmierć postrzegana była jako brama prowadząca do krainy zmarłych, granica, za którą nie ma już chorób, bólu i nieszczęścia. Aby ten strach okiełznać, stosowano skomplikowany system nakazów i zakazów, który określał zasady postępowania ze zwłokami i pozwalał się odnaleźć w kryzysowej sytuacji. Śmierć z własnej ręki nie była jednak tak prostą sprawą, jak mogłoby się wydawać. Jeżeli człowiek powiesił się w pomieszczeniu, starano się, by jego ciała nie wynosić drzwiami. Przeciągano je zatem pod progiem, przez specjalnie zrobiony otwór, lub wyrzucano oknem, co miało chronić przed piorunami, gradem i powrotem duszy zmarłego, która błąkać miała się po świecie. Wisielców nie myto ani nie przebierano w inne ubrania. Ludzie bali się dotykać takiego człowieka, wierząc, że zginął z rąk diabła – a od ciemnych mocy lepiej się trzymać z daleka. Na polanach i pod lasami, w bezpiecznej odległości od ludzkich siedlisk, budowano prymitywne cmentarze, na których rzadko kiedy stawiano krzyże. Poszczególnych mogił oraz samego cmentarza w żaden sposób również nie oznaczano – zwłoki okładano jedynie kamieniami i zasypywano ziemią, resztę pozostawiając naturze. Zarówno samobójczy akt, jak i ciała wisielców traktowano z pogardą. Chowanie zwłok z dala od cmentarza parafialnego miało nie tylko zabezpieczać przed nieszczęściami, które mógł ściągnąć zmarły, ale także być swego rodzaju piętnem dla tego, który targnął się na własne życie. Za sprawą kontaktu ze śmiercią, część przedmiotów i fragmentów ciała należących do zmarłego, zwłaszcza wisielca, nabierała magicznych właściwości. Szczególnym zainteresowaniem osób uprawiających magię cieszyły się fragmenty ubrania (np. nitka wyciągnięta z koszuli, pas) i sznur, na którym się ktoś powiesił. Nawet mały jego kawałek, noszony przy sobie, zapewniał właścicielowi szczęście i powodzenie w życiu. Spośród fragmentów ciała czarownicy najbardziej cenili sobie palec ucięty tuż po odnalezieniu zwłok, dłoń, zęby, kości, włosy i… genitalia samobójcy. Baca Gruś z Krościenka używał włosów łonowych wisielca do pokonania czarów rzuconych na stado owiec. Z kolei noszenie przy sobie wysuszonych genitaliów powodowało niesłabnącą potencję seksualną u mężczyzn. Nie trzeba chyba wspominać, jak bardzo pożądanym artefaktem były wśród miejscowych górali? Mroczne historie ukryte w nazwach Ludzie o samobójcach mówili niechętnie, niechętnie urządzali im również pogrzeby – były zwykle ciche i skromne, uczestniczyła w nich tylko najbliższa rodzina, która wstydząc się czynu krewnego, próbowała o nim jak najszybciej zapomnieć. Pochówek zazwyczaj odbywał się bez udziału księdza, pod osłoną nocy. Większość ludzi bała się miejsc, gdzie chowano samobójców – unikano ich nawet za dnia, by nie kusić losu. Skazani na wieczne zapomnienie samobójcy rzadko kiedy mogli liczyć na uwagę, nawet podczas Święta Zmarłych. Grzebano ich często na granicach wsi, w ziemi, która nie należała do nikogo. Ich zbieg oznaczano dawniej kamiennymi kopczykami – stąd powszechnie występujące w Beskidach Kopce (Trzy Kopce, Cztery Kopce, Góra Pięciu Kopców). Miejsce wybrane na cmentarz dla samobójców musiało być stosunkowo rzadko uczęszczane, jednak łatwo dostępne, tak, by można do niego bez problemu dowieźć zwłoki zmarłego. Ciała samobójców wywożono na górę  na starych, rozsypujących się wozach o kołach bez żelaznych obręczy, które po pogrzebie (zmarłych zakopywano lub strącano w przepaść) porzucano jako nieczyste. Zwyczaj ten miał odstraszyć wiernych od popełniania samobójstwa i być przestrogą przed tym, co może ich spotkać, gdy nie będą przestrzegali jednego z najważniejszych przykazań – życie dane od Boga było święte i należało je szanować. Z czasem samobójców zaczęto grzebać pod cmentarnymi murami. Miejsca pochówku w górach i na rozstajach dróg z czasem zarosły, a do dzisiaj pozostały po nich tylko nazwy. Wisielak, Wisielec, Wisielakówka, Obwiesie, Zabite, Mogielica czy Mogiła to tylko niektóre z nich, które ciągle można znaleźć na mapach Beskidów. Towarzyszą im często równie posępne i owiane złą sławą wzgórza, na których tracono skazańców. Szubienica, Szubieniczna Góra czy Szubienna Góra, na których dokonywano egzekucji, stały się jednocześnie miejscami pochówku – przestępców także grzebano zwyczajowo w niepoświęconej ziemi, w pobliżu miejsca kaźni. Czasami, zbaczając z górskich szlaków, nadal trafić można na ich kości. — Na podstawie: U. Janicka-Krzywda i K. Ceklarz – „Czary góralskie”, U. Janicka-Krzywda – „Zwyczaje, tradycje, obrzędy”, Józef Nyka – „Tajemnice skalnej ziemi”. Post Mroczne Beskidy: Samobójstwo w kulturze ludowej pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Kaplica czaszek Kudowa-Zdrój

SISTERS92

Kaplica czaszek Kudowa-Zdrój