EWCYNA
Meteory. W zawieszeniu
Francuzi wypijają dużo soku, Niemcy lubią zakąsić jajkiem .. dziś nie było gości z Niemiec to prawie nie zeszły jajka na twardo a wczoraj wszystkie. Jest sporo gości z Rosji, ale to głównie rodziny, które raczej przeczą stereotypom podchmielonego od rana imprezowicza. Piekarniane wypieki mają być na słodko nie na słono – nikt za bardzo nie sięga po pitę ze szpinakiem, ale już budyniowa z cynamonem schodzi jak złoto. Domownicy, do których się teraz zaliczam jej zresztą w tym pomagają J. Tylko, żeby dostać takie słodkie wypieki trzeba być w piekarni maksymalnie o 7.30. Ciężki, gęsty grecki jogurt nabierany łyżką z dużego pojemnika jedzą wszystkie nacje – jest pyszny. Dzieci oczywiście wybierają mazidła typu Nutella czy płatki czekoladowe z mlekiem, czego ja wychowana na jajecznicy na śniadanie i serze nigdy nie zrozumiem. Goście są bardzo na poziomie i z reguły mili – zapewne jakość i cena pensjonatu robi swoje. Tylko raz gość z Izraela wyglądał na bardzo niezadowolonego z zawartości szwedzkiego stołu, ale Yiannis – właściciel pensjonatu dał mu dodatkowo pomidorka czy ogórka i mrugnął do mnie „Oni wszyscy stamtąd tacy, nie przejmuj się”.
Wstaję rano o świcie i przecieram oczy. Spać się chce a jakże, ale też to miłe patrzeć jak dzień w Kalambaka, małym miasteczku położonym u stóp Meteorów, niezwykłych formacji skalnych z wyglądającymi jak zawieszone na ich szczycie, niemal w powietrzu klasztorami w greckim interiorze się budzi. Pracę zaczynam ok 6.30 nastawianiem kawy i wypadem po chleb a sprzątanie kończę ok. 11.30, czyli przepisowe 4-5 godzin dziennie za wikt i spanie co wpisane jest w ideę wolontariatu zwanego też przez niektórych wolonturyzmem. Wieczorami, gdy jest już chłodniej robię sobie wypady poznając okolicę a dziś mam wolne, więc w końcu mogłam wyspać się i coś napisać. Jestem tu od tygodnia i ile jeszcze pobędę nie wiem. Raczej nie za długo, bo gen udomowienia jest u mnie uszkodzony. Krzywda mi się nie dzieje, wygody dookoła a mi się chce do namiotu.
W czerwcu wróciłam do Aten. Pobyt w Polsce był ciekawy, dużo dłuższy niż zakladałam i pełen zwrotów akcji, które nota bene wcale się nie skończyły – umierałam już z jednak z tęsknoty za zostawionymi u Marzeny rowerem, zżyciem w drodze no i doktory tymczasowo się ode mnie odczepiły.
Planując zatem ciąg dalszy życia pomyślałam, że jednak odpuszczę sobie prom do Turcji bo jest ciut za drogi i pojadę dookoła lądem. A że bardzo zawsze chciałam zobaczyć klasztory w Meteorach to może właśnie jest okazja, by tu przyjechać. Na portal workaway.info nie zaglądałam od pól roku a teraz jakoś mi się wyguglało. Podobno ciężko o tej porze roku znaleźć wolontariat, ale tym razem Yiannis, który właśnie w Meteorach prowadzi pensjonat odpowiedział od razu. Przyjedź, zajrzyj, zobaczysz czy Tobie i mi się spodoba napisał. No to jestem od tygodnia i odpowiadam za ogarnięcie tematu śniadań – nazywajcie mnie śniadaniowym MASTER CHEF-em.
Na dzień wyjazdu z Aten wybrałam niedzielę, bo to zawsze jakiś procent samochodów na drogach mniej. Pierwsze kilometry na rowerze to trochę sprawdzanie czy się nie wyszło z wprawy i łapanie równowagi, ale okazauje się, że takich rzeczy się nie jednak nie zapomina. Gładko idzie po płaskim, mniej gładko pod górkę oczywiście. Przeważa to drugie bo Grecja górzystym krajem jest. Jest jeszcze co prawda wybrzeże, ale choć chętnie wskoczyłabym do wody (oj tak!) to jak pomyślę o przetaczaniu się przez zabudowane hotelami, huczące od muzyki i pełne ludzi miejscowości no i szukanie tam ciechego bezpiecznego zakątka na nocleg to już mam dość. W górach jest zawsze miejsce na mnie i mój namiot a ludzie są autentyczni.
Pod marketem w miejscowości Lamia zagadał do mnie Manfred. Spalony na mahoń drobny, szczupły siwy blondyn. Manfred jest Niemcem, ma około sześćdziesiątki a od 20 lat żyje w drodze. To tu to tam, podróżuje różnymi środkami lokomocji – ostatnio jest to .. quad. Pod pojazdem ledwo widoczna leżała i dyszała ciężko (nomen-omen) Eva – jego czarny piesek, najlepszy przyjaciel i obrońca jednocześnie. „Wychodź Eva, idziemy do parku!” mówi, gdy zaakceptowałam jego propozycję pokazania mi miejsca, gdzie w spokoju można przeczekać najgorsze godziny dnia czyli 13-17.00. Temperatura dochodzi do 40 stopni w cieniu, powietrze stoi i parzy a wszelkie istoty żyjące chowają się w cieniu zastygając nieruchomo. Jako istota żyjąca robię to samo. Codziennie zatrzymuję się nawet na 4 godziny w ciągu dnia, życie w ciało i umysł wstępuje jakoś po 18.00. Życie stworzyło mi nieoczekiwany scenariusz, który sprowadził mnie do Grecji w środku upalnego lata, trzeba sobie jakoś radzić.
Na szczęście jak Hellada długa i szeroka w każdej miejscowości czy gdzieś przy drodze znajdują się źródełka z wodą. Woda jest zimna i dobra, a przy okazji można uskutecznić szybkie pranie. Ochlapuję się, nabieram świeżą do butelek, czasem nawet coś ugotuję czy zrobię sałatkę, bo jedzenie w tawernach jest za drogie, odpoczywam i jadę dalej.
Po 16tej Manfred podnosi się z ławki. „Słońce mniejsze, czas popracować” oznajmia. Jaka to praca już wiem. Ostatnie pól roku spędził w Atenach w okolicach placu Omonia (ogólnie rzecz biorąc niezbyt ciekawa miejscówka) u Pakistańczyka w sklepie. 20 EUR dziennie za 10 godzin pracy. Tu jest inaczej – Manfred siada pod supermarketem, obok kładzie się niechętnie wychodząc spod ławki Eva a między nimi leży czapka na pieniądze. „Wczoraj był dobry dzień, w godzinę uzbierałem 15 euro. Dziś słabo, tylko kilka” powiada. „Nie mam bardzo wyjścia, w tym wieku już mnie nie chcą do pracy. Niemcy? Gdzie tam! Próbowałem wrócić w ubiegłym roku, ale wytrzymałem jakieś dwa miesiące. Ciągłe wizyty w urzędach, ciągle coś chcą, przepytują, każą się stawić.. to nie dla mnie. Wyjechałem i żyję jak przedtem – śmieje się. Jestem tu od trzech dni, już mnie znają więc planuję się gdzieś przenieść. Nie lubię jak mnie ludzie rozpoznają, nie lubię się zadomawiać. Nie wiem jeszcze gdzie pojadę, bo już wszędzie byłem. Śpię tu ławce, Eva i tak czuwa, ale najczęściej jadę gdzieś w góry i mam świat u swoich stóp. Nie mam namiotu i innych rzeczy bo mi ukradli jak zostawiłem na kilka godzin zaparkowany samochód w Atenach. Ale radzę sobie bez tego. Eva ma wszystkie szczepienia i psie papiery potrzebne do podróżowania, towarzyszy mi od Azerbejdżanu – nie znalazłbym lepszego przyjaciela od niej.
Żegnamy się po kilku godzinach, odjeżdżam mając w planach zdobycie niby niedużego, ale jednak pasma górskiego, na które chcę się wtachać wieczorem. Odjeżdżam z myślą, ze pomimo tego, że filozofia Manfreda jest mi bardzo bliska, nie chciałabym jednak kiedyś musieć tak siedzieć z czapką przed sklepem.
Powietrze jest gęste, koszulka się lepi do ciała i coś tak czuje przez skórę, że może być burza. Sprawdzam – i owszem, deszcze zapowiadane są na dzień następny, wiec mam nadzieję, ze będę już wtedy na dole. Zmrok łapie mnie jednak tuż przed szczytem, a że nie chcę zjeżdżać po ciemku rozstawiam namiot trzymając się jak mniemam środków zapobiegawczych – uważając, by namiot nie stał na otwartej przestrzeni co9 jest średnio możliwe, rower kładę w sporej odległości od namiotu i przykrywam folią. Hak wie gdzie i w co taki piorun może strzelić?
Zasypiam z nadzieją, że burza ominie to miejsce, albo w ogóle jej nie będzie. Płonne są to jednak nadzieje.. Około 1 w nocy budzą mnie donośne pomruki. Nie, nie chcę tego słyszeć, wydaje mi się.. a te błyski to na pewno z jadących drogą samochodów, dużo ciężarowek jeździ w nocy przecież.. Mrrrrrrr … wrrrr… teraz to już mi niebo warczy nad głową. Co ja mam robić? Nic przecież nie wymyślę, w namiocie mam siedzieć i tyle. Zakładam zatyczki do uszu, aby odciąć się od tych pomruków i przykrywam oczy koszulką, by nie widzieć błyskawic. Tyle mogę zrobić. Dokładam do tego parę zdrowasiek no, ale i tak serce wali jak szalone.
Burzy nie chce się jednak opuszczać tej przyjaznej miejscówki i na dobre idzie sobie dopiero nad ranem. Następnego dnia niebo jest błękitne jakby nigdy nic i jedynie bardziej rześkie powietrze tudzież okoliczne kałuże świadczą, że coś tu się działo.
Zwijam się zmęczona dopiero około 11tej, dwa kilometry do przełęczy a potem kilkanaście km zjazdu.. yeah! Gdy mijam zaparkowaną ciężarówkę kierowca macha do mnie z uśmiechem. Odmachuję. Po jakimś czasie na stacji benzynowej widzę ten sam samochód. Kierowca zagaduje, gdy dowiaduje się skąd jestem przechodzimy na rosyjski. Witalij jest Bułgarem i jeździ od 20 lat. Widziałem Cię tam na szczycie, ho ho. Może kawy zrobić? Takiej zimnej, po grecku – pyta.
W sumie to czemu nie. Obrzucam wzrokiem ciężarówkę i myślę sobie, że ponieważ szoferka z obu stron jest otwarta a ludzie ze stacji blisko to jest chyba bezpiecznie? Witalij ugaszcza mnie kawą a potem robi drugie śniadanie. Rozmawiamy trochę o ciężkim życiu w obecnych czasach .. jest miło, ale dziękuję, bo muszę jechać, wykręcić jeszcze trochę kilometrów zanim zrobi się za gorąco – zbieram się i podnoszę. Ale my w tą samą stronę, co masz tak jechać, podwiozę Cię! Oferta mnie nie interesuje, zwłaszcza, gdy powtórzona jest już jakoś z 10 razy. Witalij nie jest może niebezpieczny, ale namolny i do końca nie daje za wygraną. Na pewno nie chcesz? Ale dlaczego? Czuję jak skronie pulsują mi i zastanawiam się, czy on naprawdę myśli, że miałabym chęć na seks z niedomytym starszym panem? Czy w cholerę musiał powielać te TIR-owe stereotypy i popsuć miłe spotkanie dwóch osób, co często są w drodze? W mordę jeża.
Meteora oznacza po grecku zawieszony w powietrzu. Codziennie od tygodnia zadzieram głowę i nie mogę się napatrzeć na to niezwykłe dzieło natury w które człowiek jakimś nadludzkim wysiłkiem wtrącił swoje trzy grosze. Bizantyjskie klasztory (a jest ich tu czynnych jeszcze sześć) zdają się ledwo trzymać olbrzymich, pionowych, wyglądających jak obcięte tasakiem wysokich na pól kilometra skał. To jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi jakie widziałam.
„To następny gwóźdź do trumny turystyki, znów będą odwoływane rezerwacje bo ludzie boją się podróżować” powiedział na niedobre wieści z Francji Yiannis, a już na wieści z Turcji się podłamał. Eh, kiedyś to była turystyka, przyjeżdżali Niemcy.. teraz mają nas gdzieś, ale jest wciąż dużo Francuzów. Dalej trudno przewidzieć co będzie, szkoda gadać.
Trudno jemu, trudno innym, mi też nie jest łatwo – powiedziałabym, że w kwestii przewidywalności osiągnęłam stan zerowy. Właśnie okazało się, że we wrześniu muszę być ponownie choć na chwilę w Polsce.. jeden z powodów jest taki, że moi lokatorzy złożyli wypowiedzenie a wynajem mieszkania to obecnie właściwie moje jedyne źródło utrzymania (Ktoś może potrzebuje wynająć miłą kawalerkę po remoncie na Dolnym Mokotowie w Warszawie? Wolna od października.. ). Poza tym doktory też mnie ponownie chętnie obejrzą, kazały się stawić za 3 miesiące. Od dłuższego czasu czuję się jakbym odbijała się od ścian i kręciła w kółko. Póki co w zawieszeniu jak klasztory w Meteorach, czekam na czas, kiedy dojrzeję od akceptacji wszelkich wyroków losu.