SISTERS92

Muzeum Archidiecezji Gnieźnieńskiej Gniezno,

Muzeum Archidiecezji Gnieźnieńskiej (ul. Kolegiaty 2) to miejsce, gdzie udać mogą się nie tylko wierni. Jak można się domyślać, wewnątrz znajduje się praktycznie wszystko z tematyki religijnej. Pooglądamy pamiątki np. z X wieku, ale i figury świętych, których imiona na pewno gdzieś słyszeliśmy. Sale są przestronne, ceny biletów niewygórowane – za ulgowy zapłacimy tylko 4 złote. Wychodzimy z założenia, że zawsze warto zobaczyć coś nowego. Jeżeli więc będziecie w Gnieźnie, koniecznie zajrzyjcie.

TROPIMY PRZYGODY

Slow travel, czyli jak zmieniło się nasze podróżowanie

W ostatnich czasach podróżowanie przechodzi w kolejną fazę rozwoju. Do niedawna dominowały dwie przeciwstawne koncepcje – backpacking oraz turystyka zorganizowana. Na temat obu powstało już tysiące artykułów, a spór która z filozofii jest lepsza pozostaje raczej akademicki. Na arenę podróżniczą wkracza... Artykuł Slow travel, czyli jak zmieniło się nasze podróżowanie pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Ubezpieczenie Luśki w podróży

URLOP NA ETACIE

Ubezpieczenie Luśki w podróży

Fotopułapki

Dobas

Fotopułapki

Woodstock, bejbe

Tu i Tam

Woodstock, bejbe

Norymberga. Fotograficzny spacer

Zależna w podróży

Norymberga. Fotograficzny spacer

lumpiata w drodze

Robienie nic

W ten weekend nie zrobiłam nic. A konkretnie to poszłam z przyjacielem w miasto, wypiłam cztery piwa, zjadłam talerz muli, poznałam kilka fajnych osób, wróciłam grzecznie do domu, wyprawiłam dziecko na obóz, byłam na bazarku i u pana rolnika, zrobiłam sobie obiad (i całą masę innych posiłków), podbałam o ciało, wyszłam na Godzinę W, poryczałam sie, nakręciłam filmik, zmontowałam filmik,

Kenia 2006 – fotogaleria

Orbitka

Kenia 2006 – fotogaleria

Zdaje się, że nie mam talentu do chwytliwych tytułów, ale ten artykuł jest całkiem ciekawy, warto przeczytać

Fizyk w podróży

Zdaje się, że nie mam talentu do chwytliwych tytułów, ale ten artykuł jest całkiem ciekawy, warto przeczytać

Jaki ma sens przyjechać i poznać, jeśli potem trzeba to wszystko zostawić?Andy wenezuelskieA może wcale nie trzeba, nie wiem.Długa podróż prowokuje pewne problemy, a może raczej pytania, z którymi trzeba się mierzyć. Nie jest to żaden wyjątek od innych dróg życiowych, które się podejmuje: każda z nich - praca w Biedronce na kasie, wyjazd na saksy, nauczanie w szkole, hodowla koni w lubelskiem czy dawanie koncertów - ma swoją specyfikę problematyczną, ale tak się składa, że czytasz akurat stronę o podróżach, więc co ja ci mogę poradzić, będzie o pytaniach w podróży.Tak się złożyło, że kiedy zadawałem sobie ostatnio moje pytania, doszły mnie słuchy o pytaniach, które zadają sobie inni. P.S. podesłał mi wystąpienie Łukasza Supergana - tego co to przeszedł samotnie cały łuk Karpat i Iran piechotą - o jego trzech refleksjach w podróży (link do nagrania). Pierwsza z nich to problem autorytetów, które czasem stają się wyroczniami i tak być niepowinno. Refleksja chronologicznie pierwsza tak w wystąpieniu, jak w życiu każdego włóczykija, i od kiedy wszedłem w podartych jeansach na Kazbek, a z drugiej strony: zaliczyłem później kilka nieudanych wejść na wysokie góry, chyba poradziłem sobie z nią raz na zawsze. Słuchać warto, wątpić warto jeszcze bardziej. Zresztą jest to kwestia która chyba zwyczajnie przestała mnie dotyczyć, bo już dawno rozstałem się z wszelkimi formami "wyczynowości" podróży. Łukasz opowiadał też o uleganiu sławie: oświadcza, że zdał sobie sprawę, że modyfikuje swoje podróże tak by były bardziej atrakcyjne dla widowni na blogu czy slajdowiskach. Posłuchałem i stwierdziłem z niejaką dumą wewnętrzną, że zdaje się udało mi się tego uniknąć. Nie to, żebym nie lubił wyzwań, ale te wyzwania są chyba bardziej dla mnie, niż dla innych. W szczególności, skoro już mieliśmy ten przykład Kazbeku: nie wszedłem tam w dziurawych jeansach dla lansu. To były po prostu jedyne spodnie, jakie ze sobą miałem. I czy wszedłbym tam, gdybym nie prowadził bloga? Jasne. Po prostu rok wcześniej zobaczyłem tę górę, zakochałem się i stwierdziłem, że wlezę. I wlazłem. I nie to żebym nie lubił bloga - byłby to absurd, bo przecież cały czas go prowadzę. Lubię pisać, bardzo lubię jak mi ktoś zostawi komentarz, lubię wchodzić na stronę ze statystykami żeby zobaczyć ile mam wizyt i tak dalej. Lubię to, jakoś mnie to pewnie podbudowuje, ale to nie nadaje sensu podróży. W szczególności: ostatnio nawet paru starych czytelników mi wypomniało, że co tak mało piszę. I to w czasie, kiedy miałem czas i dostęp do internetu, gdy siedziałem 4 miesiące na dupie w Meridzie. Z dziewięciomiesięcznej podróży po Wenezueli na blogu znajdzie się stosunkowo niewiele. Nie wiem, po prostu zająłem się bardziej życiem na miejscu. Trzecia kwestia poruszana przez Supergana poruszyła mnie nieco bardziej niż dwie poprzednie, chodzi mianowicie o utratę przyjaciół i relacji z Polski.Takie różne relacje z Polski. Pozdrowienia dla Marcina, Macieja i Mariusza.Że człowiek wyjeżdża i potem wraca i traci kontakt ze znajomymi, albo - jak zdarzyło się Łukaszowi - rozstaje się z żoną, która nie widziała się w podróżniczym świecie. Okej, zgoda, to jest problem, i zaraz też się częściowo po nim przejadę w melancholijnej części niniejszego artykułu, ale trzeba najpierw zaznaczyć, że tego typu problem nie jest charakterystyczny jedynie dla podróży. Z mej prywatnej korespondencji z Polską otrzymuję relację ludzi, którzy zostali, którzy pracują i wszystko w porządku, ale okazuje się, że inni, którzy też pracują, i też wszystko w porządku, i że żona i rodzina i korporacja, tak się zagłębili w tym swoim wszystko w porządku, że też nimi już nie ma kontaktu. Słowem: wcale nie trzeba jechać do Wenezueli żeby stracić znajomych! Albo żonę. Zupełnie analogiczne zjawiska bywają udziałem tirowców, marynarzy czy żołnierzy, a nawet... no nie wiem, kogokolwiek. Para może się nie dobrać nie tylko dlatego, że on lubi przejść się piechotą po Iranie, a ona nie. Rozbieżność wizji życiowych występuje dużo powszechniej, niż na sztucznym, bipolarnym podziale podróż-osiadły tryb życia. Albo po prostu: on lubi teatr, a ona disco-polo no i zwyczajnie nie wytrzymują zderzenia kultur.Na przykład Los Wiajeros, Alicja i Andrzej, najwyraźniej pod tym względem dogadali się całkiem nieźle, bo jeżdżą razem (czytaj: podróże nie muszą koniecznie oznaczać katastrofy w życiu rodzinnym). Ale to właśnie oni niedawno opublikowali swój tekst z refleksjami o długich podróżach. Andrzej Budnik, w przeciwieństwie do mnie, ma talent do chwytliwych tytułów, i tekst nazwał następująco: Czy warto było stracić przyjaciół i wyjechać w długą podróż? Z zasadnością tego typu pytania rozprawiliśmy się już powyżej. To znaczy: jasne, podróż nie sprzyja stabilności i silnym więzom sąsiedzkim, ale nie jest w tym wyjątkowa, nie jest warunkiem koniecznym i należy uważać, by nie popaść w martyrologię podróżnika, co to w pogoni za swymi marzeniami poświęca swoje życie socjalne. Tekst wiajerosów wcale jednak nie skupia się tylko i wyłacznie na kwestii przyjaciół, i mniej: na martyrologii (po prostu Budnik wie jak tytułowac teksty, gratulacje). Andrzej pisze o socjalizującej funkcji blogów, dzięki którym poznał innych podróżników. Ciekawe, chociaż alarmujące: pachnie zamykaniem się w bańce "podróżniczego półświatka". Nie wiem, podróżnicy na ogół wcale nie są fajni, chociaż zdarzają się wyjątki, jak we wszystkim: istnieją nawet sympatyczni Chińczycy z supermarketów. Andrzej pisze o kasie i spełnianiu marzeń, o pasjach i innych pozytywnych rzeczach, które sprawiają, że wszyscy czytają jego bloga, a nie mojego, który ostatnio napełnia się melancholią.Tak, tak, zżera mnie zazdrość!To był żart.Ani Budnik, ani Supergan nie poruszyli kwestii, która trapi mnie osobiście. I teraz udam, że poza Budnikiem i Superganem nie istnieje w internecie nic więcej i z misjonarską pasją w głosie stwierdzę: tak, trzeba się za to zabrać, muszę opisać tę kwestię, kwestię przywiązania do innego kraju! Wszystko to polane sosem melancholii i przegadane, jak zwykle, także przygotujcie się dobrze i zastanówcie, czy chcecie czytać dalej. Acha, no i oczywiście żeby uniknąć własnych oskarżeń o martyrologię i usiłowanie uczynienia z podróży czegoś wyjątkowego, dodam na początek, że opisane niżej problemy mogę równie dobrze dotyczyć pracowników konsulatów, ludzi na zmywaku w Liverpoolu, doktoryzujących się fizyków w Zurychu i tak dalej. To tak na pobudzenie, jakby Czytelnik szanowny juz przysypiał. Pozdrowienia z wenezuelskiej plaży, źródło: diario360. Nie, w Wenezueli nie używa się innego typu dolnej części bikini. Jaki ma sens przyjechać i poznać, jeśli potem trzeba to wszystko zostawić? A może wcale nie trzeba, nie wiem. Na pewno jednak decyzja, by zostać w jednym kraju dziewięć miesięcy była nieprzemyślana. Pięć miesięcy w drodze, z dłuższymi i krótszymi postojami, i cztery przeżyte w Meridzie, kilkiadziesiąt numerów kierujących do poznanych po drodze ludzi, które zapchały mi pamięć telefonu. Naprawdę sądziłem, że uda mi się potem tak po prostu wstać, zebrać swoje rzeczy i wyjechać? Że nie dojdzie do asymilacji, do zanurzenia się, że nie pojawi się uczucie, przywiązanie?Pojawiło się to wszystko. Spotkania, chwile, rozmowy, relacje zapisały się w piosenkach, w wenezuelskiej muzyce, które teraz tak jak polska, potrafi wycisnąć łzę z moich oczu. Napisałem o tym szerzej w Una carta de amor, jakbyście wszyscy się nie wściekli na uczenie się akurat angielskiego, a nie hiszpańskiego, to moglibyście przeczytać. Ale ta carta de amor, ten list miłosny, był w sumie bardziej do nich, do Wenezuelczyków, dlatego napisałem po hiszpańsku. Spodobał im się. Nie napisałem go po polsku bo nie do końca zrozumielibyście o czym mówię. Nie piszę tego, żeby się wynosić, że ja znam, a wy nie. Mamy inne doświadczenia, i właśnie o tym miał być ten artykuł, który właśnie piszę, i który trochę mi się rozjeżdża na boki. Nie zrozumielibyście o czym mówię nie dlatego, że ja jestem taki zajebisty bo byłem w Wenezueli, a Wy nie. Jak ja czytam teraz wiadomości z Polski, to też nie do końca rozumiem o co chodzi. Mamy inne doświadczenia. Jak mi napiszesz o sprawach Bydgoszczy, to też nie do końca Cię zrozumiem. Po prostu. Nie znam Bydgoszczy. I możesz mi ją opisać, ale to nic nie da. Ja nie wiem jak pachnie, jak smakuje, jak brzmi Bydgoszcz. Nie rozumiem zwrotów budgoszczańskich i nie wiem czy panie w piekarniach w Bydgoszczy uśmiechają się, czy nie, i w ogóle jak się tam zamawia kawę. A to jest, to było, w Una carta de amor, bardzo ważne. Tak Wam to opiszę: opiszę, nie pisząc. Już to zrobiłem, koniec.Pakując się, wyjeżdżająz z Meridy, miałem łzy w oczach. Pamiętam, jak kilka lat temu, po sześciu miesiącach wyjeżdżałem ze Szwajcarii. W ogóle mnie to nie ruszyło. Nie czułem się tam, nie zżyłem się, nie wytworzyłem relacji, nie rozumiałem. Czyli: nie zawsze się zdarza. Ale się zdarza.Rozumiesz? W cytowanym juz artykule Budnik pisze tak: "Nasz kraj ma tę ogromną przewagę nad wszystkimi innymi, w których byliśmy, że wiemy dokładnie, jak tutaj się odnaleźć. Nie jesteśmy obcy i mówimy w tym samym języku, co wszyscy." Dla mnie to nie działa, to znaczy prawie działa. Dla mnie byłoby: nasz kraj ma tę ogromną przewagę nad wszystkimi innymi, oprócz Wenezueli, że wiem dokładnie, jak się w nim odnaleźć. Okej, może wyolbrzymiam, bo ta separacja nastąpiła niedawno i może wobec tego jestem emocjonalny jak pani przedszkolanka, ale tak czuję, to znaczy: czuję się tam, w Wenezueli, zupełnie na miejscu. Oswoiłem ją: znam jej historię i socjologię, znam politykę, znam język i slang - jasne, nie doskonale, ale całkiem nieźle - znam muzykę, kabarety, geografię, pejzaże, kuchnię, ludzi. Mam tam ludzi, z którymi rozmawiałem, których przytulałem bardzo mocno, z którymi przeżywałem. Istnieją wyrazy, których nie potrafię przetłumaczyć na polski, a jednak wiem co znaczą. Zawsze mnie irytowali ci, co to wracali do Polski zza granicy i rzucali naleciałościami językowimi. Mówili: ja muszę użyć tego obcego słowa, bo ono dla mnie najlepiej wyraża, i tak dalej, i miałem ich za ignorantów, za papugi powtarzalskie, ale tak jest, tak się zdarza, że pewne zwroty są nieprzetłumaczalne. Są jak dźwięki, jak muzyka, muzyka tego kraju. Tego i każdego innego, i każda z nich: inna. Wyjechałem z Wenezueli i czuje pustkę, utratę tego wszystkiego, co zgromadziłem. Zostałem z niczym. Bez ludzi i kraju. Ale przecież to nie był mój kraj, tak, bo mój kraj to Polska? Jak to jest?Czy jak wreszcie do Polski wrócę - a na pewno chcę to zrobić - to sad i jabłoń, muzyka i zapachy, kuchnia i pociągi - bo ja mam sentyment do starego taboru EZT i jak widze te zdjęcia Pendolino to dostaję przykrego wstrząsu - będą takie jak dawniej? Miasta, miasteczka, góry i wreszcie: osoby, znajomi, czy znajomi będą dalej znajomi? A może zostaną już tylko dalekim wzpomnieniem, pamiątką przedpotopową, zdolną wyprodukować jedynie frustracje rodzaju "kiedyś to było inaczej", nawet jeśli to "kiedyś" to nie żadne przed wojną czy w pięćdziesiątym czwartym, tylko dwa, trzy lata temu.Wszystkie te sentymenty, drewniane kościoły w Beskidzie Niskim, zapach mokrego asfaltu po czerwcowej ulewie, smak podwawelskiej i truskawek ze śmietaną i twarogiem (i fakt, że nie wszyscy wiedzą, że z twarogiem są lepsze i zawsze można kogoś zaskoczyć), wszystkie one rodzą się z doświadczeń, z konkretnych chwil, sytuacji. Ta podwawelska w szczególności może być zupełnie parszywa, ale wcale nie chodzi przecież o jej smak, tylko o to kiedy, z kim i gdzie się ją jadło, w jakich okolicznościach i z jaką emocją. I jasne, tego się nie wymaże, ale to się odkłada gdzieś coraz głebiej, coraz dalej, a w dwa, trzy lata narastają nowe sentymenty zrodzone z nowych chwil i doświadczeń, wśród innych ludzi, okoliczności przyrody i okoliczności ducha. I one są nadpisywane nad sentymentami dawnymi: są świeższe i wyraźniejsze.I nie jest tak, że piszę o tym z łatwością. Wręcz przeciwnie. Pewnie widać po tym, jak tekst się rozłazi na boki. Tak jest zawsze, gdy coś sprawia nam trudność.Brak czegoś lub kogoś jest okolicznością konfrontacji i poznania: jak szlachetne zdrowie, co to nikt się nie dowie. Brak, czy w tym przypadku: oddalenie od własnego kraju na dłuższą metę stawia znak zapytania na pojęciach takich jak patriotyzm. Czym on właściwie jest. Miłość do własnego kraju. Ale co to jest miłość. Miłość składa się, albo lepiej: buduje się, powstaje, z doświadczeń, z ludzi, muzyki, kuchni, obyczajów, no i z tego fundamentalnego faktu, że dar życia odebraliśmy właśnie w tym, a nie innym kraju, i właśnie od naszych, a nie innych rodziców. Ale oprócz tego ostatniego elementu, mamy do czynienia może tylko ze stekiem sentymentów, które równie dobrze można by było zasypać innymi? Ale co by to miało oznaczać, że cała ta wzniosła literatura bogoojczyźniana wyrosła z zamiłowania do bigosu i opozycji do bratwurstu? Duże uproszczenie, ale kiedy człowiek po raz pierwszy zatęskni za arepa de carne mechada wydaje się, że powyższe rozważania nie są tak całkiem pozbawione sensu. Patriotyzm jako wspólnota sentymentalna, z wszystkimi zaletami wspólnoty, jak poczucie przynależności, bezpieczeństwa i tak dalej, i z całym bagażem jaki niesie ze sobą każda relacja, w tym: z pojęciem zdrady.A ja obecnie, w Kolumbii, jeśli każdego dnia nie przeczytam jakiejś wiadomości z Wenezueli to czyję się wobec niej nie w porządku. Z Polski też czytam, i z Krakowa. Czasami z Wrocławia, ale bardzo rzadko. Musi mi się już potwornie nudzić. Z miłością do kraju musi być tak, jak z wszystkimi innymi miłościami, i tu prawda jest trudna: dystans i odległość wystawiają ją na próbę. Na dłuższą metę dystans osłabia, kusi innymi miłościami, i kiedy wraca się do niej, do miłości orginalnej, po wielu miesiącach czy latach, patrzy się na nia podejrzliwie, obwąchuje, poznaje na nowo, sprawdza, czy to aby na pewno ta sama. Ale ona nigdy taka sama nie jest i nie będzie, i ja nie będę taki sam, bo ludzie i kraje, a nawet smak kiełbasy podwawelskiej i tabory kolejowe, nieustannie się zmieniają. I nigdy nie wracają do formy historycznej, do tej, którą pamiętamy. W przypadku ludzi jest chyba łatwiej zakochać się na nowo, przywyknąć i nauczyć się, dostroić nawzajem. Sytuacja jest symetryczna, relacja bezpośrednia, osobowa, możemy podjąć wspólny wysiłek. W przypadku krajów musi być wiele trudniej: ten stary kraj przepadł bezpowrotnie, nie ma go, zniknął, pojawił się nowy, inny, czy chociaż: inny w jakimś stopniu, ale to dalej jest inny, i nie ma najmniejszej ochoty - jako kraj, jako twór wielki, masowy i przytłaczający - wyświadczyć nam tej osobistej przysługi i dostosować się choćby o kroczek do nas i naszych dawno zdezaktualizowanych wyobrażeń. Jednym z efektów może być frustracja i odrzucenie: tak z naszej strony, jak i ze strony kraju z jego społeczeństwem i wędlinami.W Wenezueli jest dużo imigrantów. Mówią, że teraz są już znikąd, bo w Wenezueli są z zewnątrz, a w swoim kraju są obcy.No i jak tak o tym myślę, to obawiam się powrotu do Polski. Jak tak o tym myślę, to nie wiem czym jest dla mnie Wenezuela i jak sobie z nią poradzę. Może mi przejdzie, jak ulotne zakochanie, a może zostanie i będzie domagać się uwagi i miłości. Nie wiem czy to jest problem, bardziej decyzja do podjęcia. Trochę tak jakbyś zostawił kobietę dla innej. Potem zdajesz sobie sprawę, że to był błąd, że ta pierwsza to jednak było "to", no więc chcesz wrócić, ale wtedy najpewniej stracisz obie. Ta pierwsza już cię nie zechce, z żalu, a o drugiej - to samo, zapomnij.Najpewniej wrócę do Polski. Zostawię dwa, trzy lata amerykańskich przeżyć, ludzi, języka, jedzenia, krajobrazów i zapachów. Przyjaźni. Miłości. Wrócę i zostanę w próżni. Obcy wam i sobie sam.Nie wiem czy to taki dobry pomysł. Ja w ogóle coraz mniej wiem. To jest nawet przyjemne uczucie, życie staje się wtedy bardziej otwarte i przewiewne, ale kobiety tego nie lubią, bo one zawsze szukają bezpieczeństwa, i może to jest problem, bo poczucia bezpieczeństwa z tego nie ma, tylko szukanie i jeszcze więcej szukania. To się nawet zgadza z moim wykształceniem, w końcu jestem fizykiem, a oni, fizycy, zajmują się szukaniem. Jaki ja jestem koherentny, aż sam się zdziwiłem. Cytat będzie z Łony//Miej wątpliwość: "Mówisz, że cenisz prawdę? Owszem, zwłaszcza gdy brzmi z tylu gardeł jednogłośnie i masz jasność, i masz pewność, i masz spokój. I tego ostatniego nawet ci zazdroszczę" . A nagranie będzie inne, będzie Kaczmarski:

Czy jechać do Turcji? Czy Turcja jest bezpieczna? [z perspektywy mieszkanki]

Rodzynki Sułtańskie

Czy jechać do Turcji? Czy Turcja jest bezpieczna? [z perspektywy mieszkanki]

Dublin

Wandzia w podróży

Dublin

Zwiedzamy USA: Greenwich Point Park

Orbitka

Zwiedzamy USA: Greenwich Point Park

WOJAŻER

Krynica-Zdrój i Stara Lubownia, czyli kolejny weekend na polsko-słowackim pograniczu

Weekend z psem? Weekend z dziećmi? Romantyczny weekend we dwoje? Weekend kulinarny, a może weekend kulturalny? A może krajoznawczy? Każdy znajdzie coś dla siebie w tej opowieści o krainie oddalonej jedynie około 3 godziny jazdy samochodem od Krakowa. Wyrusza się w piątek. W sznurze etatowców uwięzionych w korkach wystarczy uzbroić się w odrobinę dobrego nastroju, lekko głupkowatego humoru i czas jakoś mija zupełnie bezproblemowo. Z Krakowa do Krynicy jedzie się teraz wygodnie: autostrada w kierunku Rzeszowa, zjazd w Brzesku, potem Gnojnik, Tęgoborze, Nowy Sącz już za chwilę i potem ciach, pół godziny jeszcze i jesteśmy na miejscu. Tak w te rejony jeżdżą wszyscy normalni, jednak nasza trójka, naładowana pozytywną energią, postawiła na krajoznawstwo. Ruszyliśmy wąskimi, krętymi i stromymi drogami powiatowymi i gminnymi, czasami o nienagannej powierzchni, ale w większości podziurawionymi jak sito, wyboistymi, ale zapewniającymi widoki jak z bajki podane w trybie zwolnionym. Na tych drogach lokalnych byliśmy jedynie gośćmi. O ile bowiem wojewódzkie, ekspresowe, a szczególnie autostrady, są dobrem Polaków, o tyle te małe, w większości znane tylko niewielu, stanowią ich terytorium i trzeba …

Kazachstan: wiza turystyczna i diabeł, co taki niestraszny

Zależna w podróży

Kazachstan: wiza turystyczna i diabeł, co taki niestraszny

BANITA

13 „naj” z podróży dookoła Polski rowerem

Podróż w pojedynkę dookoła Polski rowerem już za mną. Pokonałam 3550 kilometrów. Dlaczego wybrałam jazdę po Polsce? Bo Polska jest przepiękna, a zwiedzanie świata z poziomu siodełka rowerowego daje możliwość spojrzenia na otoczenie z nieco innej pespektywy. Wielu z Was pyta, co było najlepsze, jakie miejsca najbardziej zapadły mi w pamięć, gdzie warto pojechać, co mnie zaskoczyło najbardziej. Pojechać warto wszędzie. Mimo przejechania 3550 kilometrów, nie udało mi się do wielu miejsc mimo wszystko dotrzeć (ominęłam Tatry, Kotlinę Kłodzką, mój ulubiony Karsibór). Lista, którą dla Was przygotowałam jest oczywiście subiektywna PIĘĆ NAJBARDZIEJ MAGICZNYCH MIEJSC Kruszyniany Oczarowały mnie już poprzedniego lata, kiedy przemierzałam rowerem wschodnią granicę Polski. Zakochałam się w tym miejscu. Jest w nim magia. Oprócz niej jest również niezwykle ciekawa historia, bo Kruszyniany nazywane są tatarską wioską. Jest też najprawdziwsza tatarska jurta, w której spędzałam noce, przepyszne tatarskie jedzenie i najszczersze i oddane serca tatarskiej rodziny Bogdanowiczów. Kto raz tam pojedzie, będzie powracał. (Post o Dżennecie i Tatarach) Stańczyki O wiaduktach w Stańczykach dowiedziałam się wiele lat temu zupełnie przypadkiem. Pojechałam i trudno było mi uwierzyć, że to miejsce nie jest oblężone przez tłumy turystów. Wtedy nie tak wiele osób słyszało o nich czy o Piramidzie w Rapie. Z roku na rok liczba przyjezdnych zaczęła się powiększać (w tej chwili wstęp na wiadukty jest już płatny). Mosty te należą do najwyższych w Polsce i wiąże się z nimi kilka legend. Szczególnie bajecznie wyglądają w blasku zachodzącego słońca. Bieszczady O Bieszczadach wydawałoby się, że napisano już wszystko. Traktowane są często jako miejsce, do którego można uciec przed cywilizacją, by znaleźć spokój, wyciszenie. Z Bieszczadami wiąże się wiele legend. To tam z miast przenosi się sporo ludzi, którzy nagle  odkrywają w sobie potencjał artystyczny i zaczynają tworzyć. Bieszczady mają ogromną siłę przyciągania. Ja też mam takie marzenie, by kiedyś tam zamieszkać. Srebrna Góra i Góry Sowie Od dziecka lubiłam słuchać czytanych mi na dobranoc bajek i legend. Gdy nauczyłam się sama czytać, pasjami chłonęłam serię Pana Samochodzika, a potem Indianę Jonesa. Tajemnicze podziemne korytarze, podobno zakopany gdzieś skarb, kopalnie złota i srebra to klimat Srebrnej Góry i okolic. Srebrna Góra założona została jako osada górnicza, w której powstawały kopalnie srebra. Mnie zachwyciła przede wszystkim zabudowa: niskie kolorowe domki i brukowane uliczki, którymi mogłam spacerować bez końca. Woda: morze, jeziora, zalewy, stawy Uwielbiam siadać na pomoście nad jeziorem albo piaszczystej plaży i wsłuchiwać się w szum fal, wpatrywać się w idealnie gładką taflę. Uwielbiam obserwować ptaki szybujące nade mną albo te siadające na trzcinach wodnych. Codziennie mogę obserwować zapadający nad wodą zmrok – jedno z najpiękniejszych zjawisk. Tych miejsc na mojej trasie było mnóstwo: staw w Dubeninkach, zalew w Horyniec-Zdrój, staw w Srebrnej Górze, Jezioro Łebsko, Zalew Szczeciński i moje Morze Bałtyckie. PIĘĆ NAJBARDZIEJ NIESAMOWITYCH SPOTKAŃ Szeptucha Anna i Eugenia Wiem, że są wróżbici, uzdrowiciele, jasnowidze. Czy wierzę w ich moc? Nie miałam nigdy okazji sprawdzić. Do czasu… do czasu aż sama nie wybrałam się do podlaskich szeptuch. To nie było zetknięcie z magią, bo w szeptaniu nie o zaklęcia chodzi, lecz o modlitwę. Było jednak niezwykle. (Post o wizycie u Szeptuchy) Wanda i Daniel Spotkanie tej pary napełniło mnie optymizmem i niespożytą energią na wiele dni. Gdy ich zobaczyłam pedałujących przed ósmą rano, pomyślałam „pewnie Szwedzi albo Niemcy”. Jednak Wanda i Daniel okazali się parą emerytów z okolic Rzeszowa, z którego postanowili na rowerach dojechać do Gdańska (w końcu dojechali aż na Hel). Codziennie robili średnio po 100 kilometrów, a noce spędzali w namiocie rozbitym gdzieś na dziko. Pełni energii i tryskający optymizmem. Patrzyłam na nich z zachwytem, marząc po cichu, bym i ja w ich wieku taka właśnie była. Nadzieja Nadzieję spotkałam przypadkiem. Stanęłam przy drewnianym płotku jej domu położonego w środku lasu i wypytywałam o Wierszalin – miejsce, w którym kiedyś mieszkał prorok. O proroku nic się nie dowiedziałam. Za to poznałam historię życia Nadziei i ją samą. Siedząc na ławeczce, oparta plecami o ścianę drewnianego domu, czułam się jakbym to miejsce znała od zawsze, od zawsze znała jej właścicielkę. Magia przypadkowych spotkań w drodze – to jest to, na co warto czekać. (Post o spotkaniu z Nadzieją) Ola i jej brat Zaczepili mnie na kempingu w Kołobrzegu na cztery dni przed końcem podróży (lipiec)  pytaniem, czy przypadkiem nie widzieli mnie na początku czerwca na kempingu w Węgorzewie. W Węgorzewie byłam, cztery dni po rozpoczęciu podróży dookoła Polski. Ola była ciekawa czy od tego czasu podróżuję czy tak, jak ona i jej rodzice wykorzystuję wolne weekendy. Oniemiali, gdy powiedziałam, że właśnie kończę podróż dookoła Polski, a ja, bo po raz kolejny uświadomiłam sobie jaki ten świat jest mały. Żubr Wiking z Puszczy Białowieskiej Na żubra „polowałam” już w zeszłym roku. W tym, błąkałam się wieczorem i wczesnym rankiem po polach, sprawdzałam wszystkie miejsca w Puszczy, w których zwykle żubry się pojawiają. One jednak do spotkania dopuścić nie chciały. Gdy już zrezygnowana wyjeżdżałam w końcu z Białowieży, na mojej drodze pojawił się ON – Wiking, najsławniejszy spośród puszczańskich żubrów, spełniając tym samym moje małe marzenie o ujrzeniu żubra na wolności. TRZY NAJWIĘKSZE ZASKOCZENIE Pespektywa się zmienia Jest takie miasto na południu Polski w województwie małopolskim – Gorlice, w których wprawdzie nie urodziłam się, ale wiele lat mieszkałam, kończyłam szkoły, marząc, by jak najszybciej stamtąd wyjechać i wrócić nad morze, czyli tam gdzie moje miejsce. Zawsze patrzyłam na to miasto przez pryzmat nastoletnich czasów, które jak to w tym okresie, bywają różne. Po raz pierwszy podczas tego wyjazdu spojrzałam na Gorlice z innej perspektywy, z perspektywy turysty, amatora fotografa. Dostrzegłam ich piękno, niesamowitą historię i ludzi, którzy za nią stoją. Po raz pierwszy wybrałam się na spacer z przewodnikiem i dowiedziałam się rzeczy, o których przez blisko 15 lat mieszkania tam, nie miałam pojęcia. Zrozumiałam wtedy, że straciłam sporo czasu, że nie doceniałam tego, co miałam na wyciągnięcie ręki. Zrozumiałam, że podróż można odbyć nawet po swoim mieście i że ta podróż może być naprawdę niezwykłą przygodą. Ludzie są naprawdę dobrzy Mimo że nie raz przekonałam się w swoich podróżach o ogromnej ludzkiej dobroci, to wciąż jestem zaskakiwana bezinteresownymi gestami zupełnie […] The post 13 „naj” z podróży dookoła Polski rowerem appeared first on B*Anita Blog.

Apeniny w Toskanii i historia Alwerni

Zależna w podróży

Apeniny w Toskanii i historia Alwerni

Nie taki Woodstock straszny - lifehacki festiwalowe

STOPEM PO PRZYGODE

Nie taki Woodstock straszny - lifehacki festiwalowe

O czym jak o czym, ale o Woodstocku mogę opowiadać do znudzenia. We wpisie o Przystanku wyczerpałam chyba większość możliwych argumentów mających na celu przekonanie tych, którzy wciąż mają opory, żeby odwiedzić Kostrzyn nad Odrą, że jest to słuszny krok. Ale co jak już zdecydujecie, że chcecie przyjechać na festiwal? Pierwsze razy są trudne. Nie wiadomo co, jak, o czym pamiętać, co zabrać i że istnieją życiowe lifehacki, także woodstockowe. Do dzieła.Kup bilet na pociąg wcześniejMożna to zrobić na stronie przewozów regionalnych. Jeśli wiesz dokładnie kiedy i dokąd planujesz wrócić z festiwalu, warto kupić od razu bilety w dwie strony. Wprawdzie w Kostrzynie przez cały czas działa punkt biletowy, jednak kolejki do niego są ogromne – szkoda twojego czasu.Na dworcu również bądź wcześniejSerio. Dziesięć minut przed odjazdem to trochę życie na krawędzi, chyba że nie zależy ci aż tak na miejscu siedzącym. Chyba że nie zależy ci aż tak na jakimkolwiek miejscu i lubisz jechać kilka(naście) godzin wciśnięty gdzieś między drzwi a pociągową ubikację.Uwaga: jeśli jedziesz na Woodstock samochodem, pamiętaj, że wjazd na teren festiwalu możliwy jest do kilku dni przed jego rozpoczęciem (w tym roku do 26.07 do północy)Nie bierz za dużo bagażuPopełniłam ten błąd podczas pierwszego Woodstocku. Wielki plecak, bo może to się przyda, tamto też, koszulek więcej, bo co jak się wybrudzę jak świnia.Za kolejnym razem zmądrzałam i mój bagaż ograniczył się do plecaka rozmiarów mniej więcej małego bagażu podręcznego. Właściwie na Woodstock nie potrzebujesz niczego bardziej zaawansowanego technologicznie niż trzy pary gaci, mydło i kawałek śpiwora. Dostęp do kranów jest nieograniczony, a posiadając parę sprawnych rączek na pewno będziesz w stanie przeprać sobie ubłocone skarpetki. Na terenie Przystanku znajduje się ogromny, polowy i bardzo tani Lidl, w którym można kupić wszystko. Dosłownie wszystko. Namiot, leżak i bieliznę na zmianę również. Dlatego też nie jest koniecznym wiezienie ze sobą do Kostrzyna kilogramów pasztetu i chleba. Wszystko kupisz na miejscu, a paragony z zakupów często można wymienić np. na darmową kawę.Uwaga: jeśli wybierasz się na festiwal sporo dni przed rozpoczęciem, musisz wziąć pod uwagę, że udogodnienia takie jak krany, płatne prysznice, strefa gastro czy Lidl będą jeszcze nierozstawione. Przejrzyj wcześniej harmonogram festiwaluNie zrobiłam tego dokładnie za pierwszym razem, przez co ominęło mnie sporo fajnych wykładów i warsztatów. Woodstock to nie tylko koncerty – tu cały czas coś się dzieje. Wykłady oraz warsztaty na ASP (Akademii Sztuk Przepięknych), poranne zajęcia z jogi, pokazy kuglarzy, konkursy i zawody (chociażby te nieformalne we flanki). Dokładny i oficjalny harmonogram Przystanku możesz znaleźć na stronie festiwalu lub stworzyć go samodzielnie tutaj: kliknij i stwórz harmonogramWeź poduszkę!Być może wspominałam już kiedyś przeczytaną gdzieś historię biednego woodstockowicza, który nie zabrał ze sobą tego pozornie mało znaczącego rekwizytu. Po dwóch dniach w namiocie, w hałasie, w upale i ogólnym zmęczeniu był tak zdesperowany i tak potrzebował minimalnego chociaż komfortu, że użył jako poduszki bochenka chleba. Brzmi śmiesznie, ale naprawdę po kilku dniach bez minimum wygody będziesz zdesperowany. Poduszka nie zajmie dużo miejsca, a oszczędzi twojej szyi bólu.MateracDwa lata temu wspomniany wcześniej bagaż miałam duży, więc bez problemu przyczepiłam do plecaka karimatę. Ale przyczepienie karimaty do plecaka trzy razy mniejszego od niej samej nie jest już takie proste. W zeszłym roku znalazłyśmy z Zuzą idealne rozwiązanie – zamiast karimat zabrałyśmy ze sobą dwuosobowy dmuchany materac. Jego przewiezienie jest wprawdzie trudniejsze, bo zajmuje więcej miejsca i nie jest tak lekki jak karimata, ale komfort spania jest nieporównywalny. Nie dość, że miękko, nie wieje od podłoża i w ogóle nie trzeba się tak bardzo przejmować nierówną ziemią (a i żaden patyk nie zacznie niespodziewanie gryźć w plecy w środku nocy), to w razie deszczu nie trzeba martwić się pobudką w kałuży. Materac to według mnie zdecydowanie najlepszy lifehack woodstockowy – przynajmniej jak do tej pory.Jeśli wciąż boisz się, że możesz mieć problem z rozsądnym spakowaniem plecaka na Woodstock, drużyna Jurka Owsiaka przychodzi z pomocą.Pomaluj paznokcieNie jestem pewna, czy panowie skuszą się na ten krok, jednak myślę, że dziewczyny jak najbardziej powinny. Jak powszechnie wiadomo, Woodstock nazywany jest pieszczotliwie Brudstokiem nie bez powodu. Teren jest wprawdzie w większości trawiasty, jednak sporo na nim miejsc piaszczystych i ziemistych, a co się z tym wiąże – pełno kurzu i pyłu. Wszędzie - przygotuj się, że po powrocie z Woodstocku przez trzy dni będziesz smarkać na czarno. Co do tego wszystkiego mają pomalowane paznokcie? Otóż już po kilku godzinach na festiwalu nawet największemu czyściochowi za paznokciami utworzy się tak zwana żałoba. Uciążliwym jest ciągłe wyciąganie piachu zza paznokci, a malując je na ciemny kolor łatwiej o nim zapomnieć. Czego oczy nie widzą tego sercu nie żal, prawda?Jedz arbuzy!Szukając w internecie zdjęć woodstockowiczów zawsze prędzej czy później trafisz na ludzi w arbuzowych hełmach, arbuzowych biustonoszach, z arbuzowymi miskami i torebkami. Wniosek wysuwa się tylko jeden: arbuz jest wielofunkcyjnym środkiem zesłanym z nieba. Wierz lub nie, ale naprawdę idealnie sprawdza się jako uzupełnienie woodstockowej diety. Przy upale nawodni, jednocześnie wypełni żołądek na tyle, że żaden głód cię nie pokona. Do kupienia oczywiście w Lidlu.Nie świruj z bezpieczeństwemWiele razy spotkałam się z pomysłem zamykania namiotu na kłódkę „bo na Woodstocku kradną”. No jasne, że kradną. Tak samo jak w supermarkecie, w autobusie i nad jeziorem; wszędzie trafi się jakiś oszołom. Po co więc dawać potencjalnemu złodziejowi sygnał, że trzymasz w namiocie coś cennego? Tak, kłódka jest sygnałem; po coś ją w końcu masz. Najlepiej mieć wszystkie wartościowe rzeczy cały czas przy sobie  - mam na myśli przede wszystkim dokumenty, pieniądze i telefon. Świetnie w tym celu sprawdza się nerka. Co z resztą cennych przedmiotów, które są za duże/zbyt niewygodne, by trzymać jej 24/7 przy sobie? Najlepiej po prostu zostaw je w domu :)Ochrona przed słońcemNiby oczywiste, ale w ferworze festiwalowych uniesień łatwo zapomnieć o kremie z filtrem i czymś na głowę. Wiem, że brzmi to trochę jakbym była przewrażliwiona, ale… naprawdę. Podczas Woodstocku rzadko się zdarza (przynajmniej mi) siedzieć non stop w miejscu. Przeważnie chodzi się od sceny do ASP, do kranów, do strefy gastro, a większość przestrzeni jest niezacieniona. Nawet nie zauważysz, kiedy słońce spali cię na skwarkę.Zabierz plandekę lub folię budowlaną/malarskąIdealna na ochronę namiotu przed deszczem – można położyć pod spód bądź zawinąć na wierzch. Podwieszona na drzewie nad twoim miejscem biwakowym zapewni ochronę przed niechcianymi gośćmi w postaci kleszczy spadającymi z nieba.Weź latarkęW toi toiach jest ciemno, szczególnie w nocy. Sprawdzone info.Żulerski kocykŻulerskim kocykiem nazywany jest koc spełniający funkcje brudne, robocze i izolujące. Świetnie nadaje się do siedzenia w piachu i nie jest go szkoda, gdy wybrudzi się masłem. Polecam każdemu takiego przyjaciela.Nie masz z kim jechać?Zapewne nie tylko ty. Dobrym rozwiązaniem jest bank podróży  – ogłaszają się tu ludzie, którzy również szukają kompana. Do Festiwalu jeszcze tydzień, więc do dzieła – im szybciej tym lepiej!

Long Way Round

dwa kółka i spółka

Long Way Round

04-07 czerwca 2015 Miałam być gdzie indziej. Miało być dookoła czegoś innego. Plan jednak zmienił się w przeddzień wyjazdu około 22:00. Ale po kolei.Przed czerwcowym wyjazdem w Alpy, gdzie przybędzie 4-5 tysięcy kilometrów muszę zrobić przegląd Oliviera przy 50000 km (tak tak, własnie taki przebieg ma mój motocykl po dwóch latach i 2 miesiącach użytkowania ;)) Ale żeby zrobić przegląd, muszę najpierw zrobić kilka tyś km, czyli muszę gdzieś pojechać. Plan był prosty - jadę i wracam z trzema tysiami km na plusie. Niestety rzeczywistość znowu zweryfikowała to, co miało być. I znowu kierunek wyjazdu zmienił się o 180 stopni. Wymiana kilku wiadomości potwierdziła, że mogę obrać nowy pierwszy punkt wyjazduW czwartek załatwiam ostanie sprawy. Dziwnie mi się nie spieszy. Jeszcze tylko zajeżdżam do Jareckiego, żeby naciągnąć łańcuch i około 13:00 ruszam. Do Giżycka. Tu trzy lata temu poznałam zupełnie przypadkiem świetną ekipę, z którą jeżdżę na narty. Wiem, że na Mazurach są zawsze w Boże Ciało. Droga mija całkiem sprawnie i wczesnym wieczorem jestem na miejscu.Brama parkingu nie chce się otworzyć, bo pętla indukcyjna nie wykrywa motocykla. Pytam ochroniarza, czy mogę przejechać bokiem - nie mogę. :( W końcu jakoś się udaje otworzyć szlaban i zaparkować w wygodnym miejscu tuż pod recepcją. Idę na keję. Bez trudu odnajduję właściwe jachty. Tylko ta ekipa może być tak oznakowana ;)Okazuje się, że nie muszę rozbijać namiotu, bo jedna koja na jednym z jachtów jest wolna. Super. Przebieram się z ciuchów moto i wbijam na imprezę - urodzinowe ognisko z mnóstwem dobrego żarcia, picia i muzyki. Są gitary, akordeon, skrzypce, ukulele. Jest zabawa! PiVi udostępnia mi butelkę wina i jeden ze swoich kieliszków. Jest pięknie!W międzyczasie kombinuję co dalej. I rodzi się kolejny plan... Podróż sentymentalna po miejscach z dzieciństwa i... nocka w Bornem-Sulinowie. Jeszcze niedawno było to miejsce na mapie o którym nie wiedziałam, a teraz mam być tu drugi raz w ciągu dwóch tygodni! Akurat forumowi Kropka i MotoTroter tam odpoczywają, więc trochę im poprzeszkadzam.Nocka jest dość krótka. W zasadzie trudno mówić o nocce, bo o trzeciej nad ranem nie wiem czy jeszcze jest jasno, czy już jest jasno. Śpię wciśnięta między instrumenty, ale i tak jest zaje*iście!Ranek nadchodzi zbyt szybko, ale jest OK. Staram się nie budzić ekipy i wynoszę swoje graty na keję i tam się pakuję. Oddaję Borysowi moje tabletki na ból gardła, bo jakoś po wczorajszym głosu z siebie wydobyć nie może ;) żegnam z tymi, którzy wstali i żyją i spadam. Było zacnie. Uwielbiam tę ekipę!Cel na dziś: odwiedzić miejsca, gdzie dawno nie byłam. na liście są: Kąty Rybackie, Chłapowo, Wicie, Unieście. A potem jeszcze Białogard (i dostarczenie sakw motocyklowych do Pszema) i oczywiście meta w Bornem. Wiem, ze nie dam rady zrobić wszystkiego, więc odpuszczam wyjazd w okolice Władysławowa. Resztę udaje się "zaliczyć".Kąty Rybackie to miejsce, gdzie po raz pierwszy byłam nad morzem - miałam wtedy kilka lat i niewiele pamiętam... tzn jakieś lody przy wyjściu na plażę i to, że tata się tu mocno pochorował. Chyba ;)Całkowicie rozwalają mnie Wicie - ostatni raz byłam tu, uwaga, 19 lat temu. Kiedyś zabita dechami wiocha, gdzie rozstawialiśmy namioty na obozach harcerskich - dziś kurort, z hotelami, knajpami i rondem ;)Idę na plażę. Ta też jakby inna - krótsza i kamienista, a kiedyś wygrzewaliśmy się tu na piasku.Czas nagli. Jadę do Unieścia. Tu z kolei byłam kiedyś na wojskowych wczasach z dziadkiem i babcią. I dostałam dyplom za najładniejsza budowlę z piasku. Też niewiele pamiętam z tego wyjazdu, oprócz rowerowej "wyprawy" nad kanał Jamneński, "niezabłądników" (jak nazwałam oznaczenia pieszych szlaków namalowane na drzewach) i tego, że huśtawką rozwaliłam głowę koleżance ;)Następny przystanek Białogard - dostarczam Pszemowi sakwy, wypijam herbatkę i spadam, bo jest coraz później.Melduję się w Bornem. Tu te nie muszę rozbijać namiotu, bo jest wolne łóżko. Wieczór upływa na pogaduchach, piciu wina i jest baaardzo miło.Ale co dalej? Plan dalej nie jest sprecyzowany. W sumie mam dwie opcje - mam zaproszenie do Warszawy na spaghetti i alternatywne do Czechowic-Dziedzic na grilla i piwo. Jedna i druga opcja są fajne. Warszawa trochę nie po drodze, bo "już tam byłam" przejazdem na tej wycieczce. Druga opcja - trochę daleko, ale ostatecznie ją wybieram. Owocuje to ponad 800 kilometrami przejechanymi tego dnia po Polsce. Niezły wynik. Wieczór to kiełbaski z grilla, piwo i fajna rozmowa z Adamem, który zawsze mnie wspiera, gdy tego potrzebuję.Rano dostaję pyszne śniadanie, michę świeżych poziomek, kubek Moto-Fan, czysty wizjer w kasku i trasę na dzisiejszy dzień wgraną w nawigację. kask. Jak to miło, jak ktoś zadba o takie drobiazgi.Do Krakowa mam dość blisko, ale oczywiście korzystam z wgranej trasy, która prowadzi mnie przez urocze miejsca w Czechach i znane, sentymentalne miejsca na Słowacji. Polską część jednak nieco modyfikuję, bo nie mam ochoty pchać się w korek na Zakopiance.Do domu docieram w miedzielę przed 20:00.Wyjazd nie zapowiadał się tak dobrze, a okazał się rewelacyjny. Wystarczyło tylko trochę się otworzyć, przyjąć kilka zaproszeń i o! - piękne cztery dni!Przejechane: 2473 km ;)

Kami and the rest of the world

Carnaval Sztukmistrzów – the best event in Lublin!

If you didn’t notice by now I’m a huge local patriot. When someone asks me what places they should visit in Poland I always point to Lublin area, as I really believe we have the prettiest landscape, the best beer or the cutest town – Kazimierz Dolny. But an absolute gem out there is Lublin – the capital city of the region and probably the most underrated city in the whole country! Poland has been changing really fast in recent years, most of our cities are becoming the newest hip spots with cool events (like Industriada in Silesia) yet it’s always Lublin that make my heart beat faster. There are so many reasons to visit Lublin! The city has always been on the crossroads between East and West and a melting pot of cultures and religions. Not only there’s an extremely picturesque and very charming Old Town, with hidden lanes, colorful houses and beautiful architecture. Since it’s the students city the atmosphere is very lively and in past years Lublin has become a cultural hub of Eastern Poland. The city even tried to become the European Capital of Culture in 2016 (sadly Wrocław got the title) but even if it didn’t make it there’s still always something going on there, every week there’s an event worth attending. You just cannot get bored in Lublin. This week Lublin will be taken over by numerous artists and performers who will be part of probably the best and most unique of all Lublin’s events – Carnaval Sztukmistrzów (Performers’ Carnival), known also as the festival of modern circus’ art and culture. For four days (Thursday, 23rd – Sunday 26th of June) the city will be a huge artistic venue with an overwhelming number of attractions of all kinds. You can expect to see theater plays (both in traditional locations and on the streets), fire shows, circus, clowns, music or walking on the lines (even those located up high between the rooftops of the Old Town)… The list can go on and on, the number of events is really impressive – 155 – and everyone will find something interesting for themselves! And the best thing is that the entrance to all but 6 performances at Carnaval Sztukmistrzów is free of charge! I can’t think of a better place than Lublin for the alternative festival like that! I guess most of the people share my thoughts as this event is so deep connected with the city that no other Polish place try to do a similar performances on such a big scale. There’s just some magic in Lublin and during the Carnaval Sztukmistrzów it is felt stronger than ever. The city stays awake till late hours, streets are full of clowns, fire eaters or jugglers and the feeling of joy and pure happiness peers out of every corner! Sadly this year I won’t be able to join the fun at the Carnaval Sztukmistrzów (I confused the dates and have other plans for that weekend). But if you are around and don’t have plans for 23rd-26th June you should definitely visit Lublin and take part in that incredible event! You won’t regret you, I’m sure of that! And if you still have doubts just take a look at the programme! So, who is going to visit Lublin and attend Carnaval Sztukmistrzów? Do you know similar festivals anywhere in the world? If you think of visiting Poland or just want to read more about the country don’t miss my other posts about this place! Note: this post was brought to you in partnership with Carnaval Sztukmistrzów however all the thoughts are 100% mine. If you enjoyed that post why don't you share it with your friends? That would mean so much to me! Also be sure to join 10.000+ fellow travelers and follow me on Facebook, Twitter, G+ or Instagram for travel updates and even more pictures! If you don't want to miss any news from me sign up to my monthly newsletter!Post Carnaval Sztukmistrzów – the best event in Lublin! pojawił się poraz pierwszy w Kami and the Rest of the World.

Tuńczyk czyli wpadka zakupowa na Sycylii

JULEK W PODRÓŻY

Tuńczyk czyli wpadka zakupowa na Sycylii

Tuńczyk z grilla – chyba przesadziłem z ilością Tuńczyk to moja największa, ale i najsmaczniejsza wpadka tego wyjazdu. Ale od początku: Żyjemy jakby nie było jutra, bo życie jest krótkie i ulotne. Dlatego trzeba w pełni korzystać z każdego dnia, wyciskając go do ostatniej kropli – w tym przypadku wina. Celowo zaczynam cytatem z ostatniego wpisu. Centrum dekadencji Po Agrigento i wieczorze mocno zakropionym sycylijskim winem, nie chce nam się nic. Świeci przepiękne słoneczko, dobiega zza ogrodzenia szum morza – tak długo wyczekiwanego. Ale dzisiejszy poranek był „lekko” ciężki. Chyba za bardzo wczoraj poczuliśmy klimat dekadencji, dlatego jedyne co nam wychodzi to koła do góry. Na szczęście mimo upału, lekki wiatr znad morza daje chwilowe ukojenie. Zalegamy z książkami na leżakach i zapada milczenie. Nawet nie chce się nam planować kolejnych wypraw. Moja miejscówka na Sycylii Czyżbyśmy się starzeli? A może dopadł nas kryzys podróżników? Moglibyśmy zapewne tak przeleżeć cały dzień, ale przecież trzeba coś jeść. Wczorajsze zakupy na długo by nam nie wystarczyły. Marzy mi się tuńczyk. Dziewczyny jęczą, że chce im się pysznych warzyw, owoców. A jak kobiety zaczynają być marudne, to źle się dzieje w państwie duńskim. Albo coś zorganizuję na szybko, albo będę mieć na głowie kilka niezadowolonych. Proponuję zatem wyprawę do pobliskiej Ispica. Tam najprawdopodobniej powinny być markety. Cel na dziś jest prosty – trzeba zaopatrzyć się w jedzonko na kolejnych parę dni. Typowa przeszkoda na Sycylii Wyprawa zaczyna się pysznie, bo już na wylotówce z naszej urokliwej miejscowości, drogę blokuje nam stado kóz. I nikogo dziwić to nie powinno. Taki tutaj panuje klimat. Pasterz beztrosko przeprowadza gromadkę z jednej strony ulicy na drugą, słychać tylko beczenie i dzwonki po uwieszane u szyi co niektórych osobników. Dotarcie do Ispica zajmuje nam 20 minut. To dobry miernik, gdyż już wiemy, że w razie potrzeby w kilka minut można będzie uzupełnić lodówkę bądź barek. Zwabił mnie wybór, różnorodność oferty Jeden koszyk, chmara rąk i milion pomysłów co ugotować na obiad. Wrrrr – zaczynam się gotować wewnętrznie. Decyzyjność 0, pomysłowość 100. Za chwilę okaże się, że budżet nam się totalnie wykolei. Nie mam ochoty ani na podejmowanie decyzji, ani na przekonywanie grupy co mogłoby być hitem kulinarnym, naszej pierwszej, własnoręcznie przygotowanej kolacji. Widzę stoisko ze świeżymi rybami i owocami morza. Jak u pomysłowego Dobromira, puknięcie w głowę i zapalająca się żarówka. Przecież mamy gigantycznego grilla w ogrodzie. Może by tak spróbować go odpalić? Gdy zobaczyłem pierwszy stek już było za późno na wycofanie się z zamówienia Zaczynam rozmowę z pracownikiem stoiska rybnego – po włosku!!! Czyli kali mówić, kali jeść. Moim oczom ukazuje się przepiękny tuńczyk. Już widzę oczyma wyobraźni plastry tej pysznej ryby na naszych talerzach. Rzucam się pędem do przyjaciół i z daleka krzyczę: „Mam hita na wieczór, tuńczyk!!! w sensie steki!! A do tego cena za kilogram jedyne 6 EUR!! Przecież to jak za darmo. Pan zachwala, że pyszny, świeży – tylko brać!” Po krótkiej naradzie i kalkulacji kosztów zapada decyzja, będzie tuńczyk. Jeszcze więcej tuńczyka W końcu jesteśmy nad morzem. Wracam do Pana na stoisku z rybami i proszę o pięć steków. Zadowolony sprzedawca z bananem na twarzy bierze największy kawał mięsa i zaczyna z precyzją ciąć. Gdy uciął pierwszy kawałek już się przeraziłem rozmiarem tego steku. Wewnętrzny kusiciel mi szepcze – żyj jakby nie było jutra. Tuńczyk lądują na wadze a ekspedient wbija cenę. Trochę się różni od tej, którą usłyszałem chwilę temu w naszej konwersacji. Ale wpadka cenowa na całej linii. Nie 6 EUR ale 16 EUR za kg!!!! 3 Kg świeżej ryby – jedyne 5 steków. Grill działa, tuńczyk się piecze Próbuję protestować, ale z tego stresu już całkiem nie jestem w stanie się komunikować a pan tylko wzrusza ramionami i informuje, że ucięte i nie może przyjąć zwrotu. Muszę je kupić!!! Dociera do mnie, że właśnie puściłem 47 EUR za wymarzoną kolację. Trudno, jak grupa się nie dołoży, zapłacę z własnej kasy, ale chociaż miałbym pęknąć zjem je wtedy sam. Tuńczyk jest jedna z ulubionych i popularnych ryb na Sycylii Na szczęście trafiłem na wyrozumiałych przyjaciół i wszyscy zgodnie zaakceptowali ten zakup i moją wpadkę. Do końca pobytu będę wysłuchiwał jaki to ze mnie poliglota. Dlatego warto się dopytywać po kilka razy, zanim się na coś zdecydujemy. Napiszę tylko, że było warto  a tuńczyk był przepyszny. Za to właśnie kocham podróże. Artykuł Tuńczyk czyli wpadka zakupowa na Sycylii pochodzi z serwisu Julek w podróży.

HANNA TRAVELS

Female travellers: volunteering with elephants

One of my biggest dreams is to do some volunteering work with animals somewhere in Africa or Asia. No surprising then, that when I met Kinga Bielejec, a Polish travellers and author of the blog Gadulec, and I heard that she had a chance to take part in this adventure, I thought: Wow, another Female […] Post Female travellers: volunteering with elephants pojawił się poraz pierwszy w Hanna travels.

Two Years in Armenia

Picking the Pictures

Two Years in Armenia

Two years ago yesterday I arrived to Yerevan after a red-eye flight to Tbilisi, and a bumpy marshrutka ride. The marshrutka, a minibus, had a cracked front glass, but I didn’t pay any attention to it. I almost cried when I crossed the border. I had two suitcases and a plan to live in the Armenian capital for about a year. I had a contract, a group of supportive friends, and a dream of creating a happy life in a place so many people leave for Europe. Perhaps grass is always greener on the other side.It started a year earlier. I came for a summer internship to research emigration. Ironically enough, this took me to my own immigration decision. Armenia just happened to me. I wasn’t scared or anything. It felt normal. Someone was moving to London, someone was moving from a small town to a capital, and I was moving from Poland to Armenia.I’ve read somewhere that moving to a richer country won’t make you happier. I guess that’s what my guts were telling me when I was sitting in that marshrutka. In the beginning I thought it was temporary. An adventure. And it was, indeed. The first ten months were the crazy ones. Partying, mending a broken heart that Europe gave me as her farewell gift, going places all over South Caucasus. (Well, I was working too, but that’s not what this post is meant to be about). Last spring was different. I got tired of partying. I came to peace with that breakup. I grow bored of my NGO jobs. I missed working as a language professional. I wanted to translate, to play my game with words all over again. I briefly contemplated leaving Armenia. Everything here irritated me. That’s okay, I thought. It’s my time to go. This is what they do, these privileged immigrants, who call themselves expats. They come, they conquer, and then they move on. Now, it’s my turn.I started translating again, but I wasn’t making enough to risk full time freelancing. I passionately daydreamt about places to go. I was thinking of Prague and the Balkans. I even told some friends that I’m slowly building an exit route.Except, I never left. Yes, you are right. I met a guy I wanted to settle for. But this story isn’t only about it. We could go live anywhere in the world, a writer and a musician can do anywhere. We are still here though, and I’m ridiculously content with the life we built. The life we are building.Last spring taught me many lessons. I learnt that escaping is not an answer. That you should quit that job you hate if you know what you love. I learnt that unpopular choices are often the best ones. That if you dream, you have to stand for it. I learnt that I don’t need stuff.I never imagined I would stay in Armenia for that long. But I did. I live in a city I really like, sharing my days with a person I love. I made friends here. I quit all the jobs I didn’t like and became a full time translator. I started translating literature again. I started writing poems again. I still don’t understand how I could have neglected what I love the most for so long.In the beginning I thought my life in Armenia was temporary. That was until I understood that it doesn’t have to be. I managed to create a full life here and I have no reason to make another move. I want to travel,and to come home after. Yes, I’ve just called Yerevan home.

Steve McCurry – wnioski

Dobas

Steve McCurry – wnioski

Interrail Global Pass: Jedź w Europę pociągiem!

Zależna w podróży

Interrail Global Pass: Jedź w Europę pociągiem!

Manhattanhenge i klimaty Nowego Jorku

Orbitka

Manhattanhenge i klimaty Nowego Jorku

Festiwal Kolorów w Łodzi 2015

qbk blog … photoblog

Festiwal Kolorów w Łodzi 2015

Muzeum Literackie Henryka Sienkiewicza Poznań

SISTERS92

Muzeum Literackie Henryka Sienkiewicza Poznań

Ja, matka dzieci nienarodzonych

PODRÓŻE DZIEWCZYNY SPŁUKANEJ

Ja, matka dzieci nienarodzonych

Od kiedy pamiętam chciałam być mamą. Taką pieczącą ciasta, oddaną, czekającą z obiadem mamą. Chodziłam do dobrych szkół, miałam tysiąc zajęć dodatkowych: języki obce, gitara, kółko plastyczne, harcerstwo, taniec towarzyski. Miałam wykształconych rodziców, dziesiątki perspektyw, setki zmieniających się w oka mgnieniu pomysłów na przyszłość. Tylko pragnienie bycia mamą pozostawało niezmienne. W końcu zaszłam w ciążę. Prawie 4 lat temu, w stałym, choć wyjątkowo burzliwym związku. Wpadka. Nagle okazało się, że w ogóle nie znałam mojego partnera. Awantury o moją odmowę aborcji, płacze, krzyki, przekleństwa, błagania. Zostałam sama. Taszczyłam wielką walizkę na dworzec. Nie miałam parasola, a jak na złość lało. Wiatr zacinał z każdej strony, pochmurne niebo nie przestawało płakać, a ja płakałam razem z nim. Ludzie w pociągu dziwnie się na mnie patrzyli. Wróciłam do domu i zaczęłam plamić. Następnego dnia lekarz, hormony, leki rozkurczowe, nakaz leżenia. Więc leżałam. Całymi tygodniami. Za oknem lato, na facebooku ludzie chwalący się wakacjami. Ogniska, jeziora, lasy, egzotyka, morze, opalenizna, uśmiechy, imprezy. A ja leżałam. Moi rodzice i ja nie chwaliliśmy się ciążą. Jak tu się chwalić, zwłaszcza, gdy lądowałam co chwila na pogotowiu. Krawienie za krwawieniem, pobyt w szpitalu za pobytem w szpitalu. Jakaś dziewczyna w kolejnej już ciąży zaciagała się głęboko papierosem spacerując po szpitalnym ogródku i mówiła: „Jezu, jak ja Ci zazdroszczę, że masz ciążę zagrożoną. Ja wcale nie chcę tego dziecka utrzymać.”. Kontakt z byłym partnerem ograniczał się do moich błagań i płaczu. Płaszczyłam się, poniżałam. Nigdy nie czułam się równie samotna, ale powtarzałam sobie, że przecież dam radę, że sobie poradzę.Straciłam dziecko, gdy ciąża zaczynała być już widoczna. Gdy najgorsze dolegliwości minęły, gdy lekarz pozwolił mi wstawać z łóżka, gdy pani w sklepie doradziła zakup grubszego swetra „żeby maleństwo nie zmarzło”, gdy ciocia przyjaciółki wywróżyła mi dziewczynkę, a ja zaczynałam być autentycznie szczęśliwa. Kupiłyśmy z mamą pierwszą sukienkę, pierwsze, malutkie skarpetki, pierwsze body.  Tak bywa. Tak mówią. Następna ciąża na pewno przebiegnie pomyślnie. Tylko jakie ma znaczenie następna ciąża, skoro już nie będzie TĄ ciążą, TYM dzieckiem?Zostałam z niczym. Bez mojego maleństwa, bez związku, bez celu w życiu, bez chęci. Za to z depresją, która ciągnęła się za mną przez kolejne trzy lata. Nie jestem w stanie dobrze opisać tego uczucia, które dopadało mnie za każdym razem, kiedy widziałam matkę z dzieckiem. Tej złości na widok ciężarnych nastolatek. Furii przy ciężarnych zaciągających się papierosem. Histerii, gdy kolejna bliska mi osoba ogłaszała wielką nowinę. Kobietom po poronieniach niejako odmawia się prawa do żałoby. Jakby Twoje dziecko nigdy nie istniało. Jakby nie było człowiekiem. Jakby nie było ważne. Przecież będziesz miała jeszcze inne. Nie o to, kurna, chodzi. Szukałam dobrych książek, forum, które pomogłyby uporać się z ciężarem w głowie. Wszędzie tylko bagatelizowanie problemu w stylu „no stało się, trudno”, albo infantylne rozumowanie typu „mój aniołek czeka na mnie w niebie”. Nigdzie nie byłam w stanie znaleźć choć jednej wypowiedzi kobiety, której przydarzyło się poronienie, która WIE, że tak bywa, która WIE, że musi się podnieść, która WIE, że jej użalanie się nad sobą jest żenujące. Lecz która mimo to nie potrafi przestać rozpaczać z powodu śmierci dziecka, nie potrafi przestać głowić się „co by było gdyby”, nie potrafi wziąć się do kupy. Wszyscy zdawali się radzić sobie z problemem lepiej ode mnie. Nie będę opisywać szczegółów, powiem tylko, że te lata były koszmarem. Nie byłam w stanie wywiązywać się z obowiązków, z pracy, z niczego. Mimo że zapełniłam sobie niemalże każdą minutę w ciągu dnia. Byle nie myśleć, byle nie czuć, byle przetrwać. Zawodziłam innych i siebie. Wszystkie decyzje były złe. Bałam się wstać z łóżka i wyjść do świata, a później nienawidziłam się za swoją beznadziejność. Stwierdziłam, że albo się zabiję, albo ucieknę. Więc uciekłam. W podróż. Musiałam. Nie miałam pieniędzy na jedzenie, moje biuro przynosiło straty, ale musiałam, MUSIAŁAM uciec. I jeśli jestem z czegoś dumna, to z tego, że znalazłam w sobie dość siły, dość odwagi, by wyruszyć. Nie istotne dokąd, po co, ani na jak długo. Jednak wyprawą, która naprawdę mi pomogła, było El Camino – Szlak Świętego Jakuba. Niosłam ze sobą symboliczne dwa kamienie – za mnie i moje nienarodzone dziecko. Zostawienie ich w odpowiednim miejscu było chyba najtrudniejszym gestem, jaki w życiu wykonałam. Ale pomogło. Później były kolejne podróże, aż w końcu, w Londynie, poznałam Anthony’ego. Znajomość jakich wiele, po prostu kolega z pracy. Pewnego wieczoru wraz kilkoma innymi pracownikami piliśmy piwo w ogrodzie, zbaczając coraz bardziej na tzw. tematy życiowe. W końcu jak powszechnie wiadomo wraz ze wzrostem alkoholu we krwi wzrasta zdolność do odnajdywania głębszego sensu w filozofii, religii, polityce i w ogóle każdym temacie, którego normalnie unikamy jak ognia. Jakaś dziewczyna powiedziała, że jej to już powoli włącza się instynkt macierzyński. Jakiś chłopak odpowiedział, że jemu jeszcze nie, ale na pewno w przyszłości chciałby mieć dzieci. I może zabrzmi okrutnie, ale nie mógłby być z kobietą, która owych dzieci mieć nie może. Zrobiło mi się niezręcznie, lecz nadal siedziałam cicho. Wtedy, po dłuższej ciszy, odezwał się Antek, ten sam Antek, który w ogóle rzadko kiedy się odzywa, a już zwłaszcza w kwestiach kontrowersyjnych, by powiedzieć bardzo spokojnie:„A ja, jeśli jestem w związku z kobietą to dlatego, że jest zabawna, inteligenta, życzliwa. Nie dlatego, że działa czy nie działa jej macica.”Kilka osób pokiwało z zadumie głowami, wcześniej wypowiadający się chłopak wyglądał na nieprzekonanego, a nasza wspólna znajoma roześmiała się głośno mówiąc: „Tony, Ty się rzadko odzywasz, ale jak już coś powiesz, to powiesz!”Pierwszy raz faktycznie go zauważyłam. Zaczęliśmy się spotykać, a ja z każdym spotkaniem utwierdzałam się w przekonaniu, iż trafiłam na szalenie dobrego człowieka. Bardzo szybko zapragnęliśmy założyć rodzinę. Miesiąc w miesiąc niepowodzenie. A potem klasycznie „przestaliśmy się starać” i nagle okazało się, że jestem w ciąży. Pamiętam dobrze czas tuż przed. Odbywaliśmy kolejny już treking, a w małej wiosce na szlaku poznaliśmy Tintina-nepalskiego chłopca z porażeniem mózgowym. Pamiętam naszą, moją i Anthony’ego rozmowę o życiu tego biednego dziecka. I moją wzmiankę, że chyba to jedno spotkanie uświadomiło mi, iż naprawdę nie ma dla mnie znaczenia JAKIE będzie moje dziecko, byleby było. Bylebyśmy mieli szansę kimś się zająć, sprowadzić na ten świat jednego szczęśliwego człowieka. Nie po to, by dziecko POSIADAĆ, lecz by dać mu fajne życie. Banał.Rozmawialiśmy nawet o możliwości adopcji i o tym, jak wielu warunków nie spełniamy. To nic, na wszystko z czasem znaleźlibyśmy sposób. Tintin obudził we mnie zupełnie nowe, chyba nieco dojrzalsze spojrzenie na macierzyństwo. A dwa dni później byłam już w ciąży, choć jeszcze o tym nie wiedziałam.Mały Żabojad został spłodzony gdzieś w nepalskich Himalajach, odkryty zaś w Indiach. Od samego początku wymiotowałam jak kot i czułam się okropnie. Na myśl, że mogę być w ciąży, naprowadził mnie wyjątkowo chudy, indyjski znachor, który machając wahadełkiem nad straszliwie grubą książką oraz kartką z moim imieniem oznajmił, iż źródło mojego samopoczucie jest natury ginekologicznej. Trochę z tego żartowaliśmy, ale i tak kupiliśmy test. Nie wytrzymałam do rana: dwie grube kreski. Pamiętam jak biegłam, cała zaryczana, przez długi korytarz, wrzeszcząc do Antka: JESTEM W CIĄŻY! JESTEM W CIĄŻY! JESTEM W CIĄŻY!Takiej radości nie przeżyłam chyba w całym swoim życiu. Nie chcieliśmy przerywać podróży, ale wiedziałam też, iż dłuższy pobyt w Azji po prostu mnie wykończy. Żabojad od początku przyprawiał mnie o kaca giganta. I nie mam tu na myśli kaca pt. „Opróżniłyśmy wczoraj z koleżankami dwie butelki Carlo Rossi na trzy! Ale z nas wariatki.”, tylko „Bawiłam się na panieńskim mojej najlepszej przyjaciółki, gdzieś w połowie imprezy ją zgubiłyśmy, lał się szampan, wódka i red bulle, jedna z uczestniczek odnalazła się następnego dnia w innym mieście, będę zbierać fakty przez najbliższy tydzień, wstyd mi jak wszyscy diabli, a jak ruszę głową o milimetr, to się zrzygam.” Takim właśnie samopoczuciem objawiało swą obecność moje dziecko (i tak przez pełne trzy miesiące). Z tą tylko różnicą, że kac następnego dnia się kończy, a ciążowe dolegliwości nie.Indyjskie jedzenie ani upały ewidentnie mi nie służyły. Chciałam też być bliżej Europy i europejskiej służby zdrowia „w razie w”. Chyba od samego początku chciałam zrobić wszystko, by chronić moje dziecko. Padło na Bałkany. Jednak pewnym zbiegiem okolicznośći przepadły nam wyjątkowo tanie bilety. Wściekła jak osa kupiłam drugie najtańsze: Do Francji.  I tak jak pod wpływem jednej spontanicznej decyzji postanowiłam opuścić Nepal tuż przed katastroficznym trzęsieniem ziemi, tak kolejny przypadek wyszedł nam na dobre.Niemal natychmiast po powrocie do domu zaczęłam plamić. Okazało się, że mam w macicy olbrzymie cysty/torbiele. Kobiety na forach panikują, jeśli tego typu zmiana osiąga 3x4cm. Jedna z moich zmian miała rozmiar otwartej męskiej dłoni. Wiem, wydaliłam ją podczas wyjątkowo obfitego krwotoku. Takich mniejszych lub większych krwotoków miałam w pierwszym trymestrze kilka. Do tego codzienne plamienia, leżenie plackiem w łóźku, wymioty po kilka razy dziennie, NIEUSTANNE mdłości, przyjmowanie leków rozkurczowym oraz hormonów. Przed 12tym tygodniem wykonano mi 7 badań USG, co chwila lądowałam na pogotowiu. Pewna młoda lekarka powiedziała wprost, że ona rozpatruje utrzymanie tej ciąży przy tak obfitych krwotokach z wydalaną tkanką w kategorii cudu. Specjalista wyrażał się bardziej powściągliwie, lecz i on przyznał, że Żabojad ma naprawdę wyjątkowo silną wolę przeżycia.Gdybym chciała opisać wszystkie emocje towarzyszące mi podczas tej ciąży, zajęłoby to 10 stron, a na koniec sama siebie musiałabym zapisać do terapeuty. Mijał jednak tydzień za tygodniem, a dziecko wciąż żyło. Mimo wszystkich krawień, nadal obecnych cyst, lekkiego oderwania pęcherza płodowego od ściany macicy. Okropne samopoczucie zaczęło ustępować, a ja zaczęłam na nowo mieć nadzieję, którą utraciłam już dawno. Teraz dziecko radośnie tańczy w coraz większym brzuchu. Lekarz mówi, że bez dwóch zdań odziedziczyło temperament po mamie, bo nie potrafi usiedzieć chwili spokojnie. Anthony co rusz gada do brzucha: „Cześć, tu twój tata! Nie słuchaj mamy, twoim pierwszym językiem i tak będzie francuski!”. Planujemy już powrót do podróży po narodzinach dziecka. Bo przecież nie po to tak bardzo chciałam je mieć, żeby przez pierwszych kilka lat oglądało tylko łóżeczko i pieluchy. Pewnie się zastanawiacie po co w ogóle o tym wszystkim mówię. Cóż, powody są dwa:Po pierwsze, łudzę się, iż moja historia doda komuś otuchy. Nie tylko komuś, kto stara się o dziecko, ale komukolwiek, kto tkwi w trudnym momencie w życiu. Myślę o tych wszystkich szansach, które bym zmarnowała, gdybym tych kilka lat temu po prostu się poddała. Gdybym nie próbowała tak rozpaczliwie wypłynąć na powierzchnię, choć w tamtym momencie wydawało mi się, że już nigdy nie będę szczęśliwa i te wszystkie wysiłki są na nic. Cholera, było warto zmuszać się ostatkiem sił do wstawania z łóżka. Naprawdę warto było.Po drugie, nie wiem jak długo jeszcze powinnam ukrywać aktualną ciążę. Co prawda nadal większość dnia muszę spędzać w pozycji horyzontalnej, nadal mam absolutny zakaz jakiegokolwiek wysiłku i nadal biorę hormony „tak na wszelki wypadek”. Nadal odliczam nerwowo każdy dzień każdego tygodnia przybliżającego mnie do upragnionego rozwiązania. Nadal istnieje spora szansa, iż większość ciąży będę musiała przeleżeć. Ale nie chcę już pokrętnie się z wszystkiego tłumaczyć, zatajać moją sytuację, jakby była powodem do wstydu. Bo chociaż wciąż może stać się coś złego, to przecież zawsze może. Przy porodzie, po urodzeniu, po osiemnastce. I co, mam dziecko chować w piwnicy, żeby się czasem nikt o nim nie dowiedział, „tak na wszelki wypadek”? Chcę cieszyć się tą ciążą tak, jakbym nigdy się o nią nie bała. I nie widzę powodu, by się ową radością nie dzielić. Moje dziecko, jeszcze zanim dowiedziałam się o jego istnieniu, odbywało ze mną treking w Nepalu, jeździło na pace ciężarówki po himalajskich wirażach, podróżowało w indyjskim wagonie najniższej klasy, przeżyło trzęsienie ziemi (które odczuliśmy w Agrze), odwiedziło indyjskiego znachora, spało pod gołym niebem na pustyni, smakowało egzotycznej kuchni, spacerowało po Szczurzej Świątyni. A tyle jeszcze przed nim.

HotelsCombined: dlaczego w tekstach na blogu widzicie linki noclegowe

Zależna w podróży

HotelsCombined: dlaczego w tekstach na blogu widzicie linki noclegowe

Moje ulubione miejsce w … Polsce

Italia poza szlakiem

Moje ulubione miejsce w … Polsce