Fizyk w podróży
Zdaje się, że nie mam talentu do chwytliwych tytułów, ale ten artykuł jest całkiem ciekawy, warto przeczytać
Jaki ma sens przyjechać i poznać, jeśli potem trzeba to wszystko zostawić?Andy wenezuelskieA może wcale nie trzeba, nie wiem.Długa podróż prowokuje pewne problemy, a może raczej pytania, z którymi trzeba się mierzyć. Nie jest to żaden wyjątek od innych dróg życiowych, które się podejmuje: każda z nich - praca w Biedronce na kasie, wyjazd na saksy, nauczanie w szkole, hodowla koni w lubelskiem czy dawanie koncertów - ma swoją specyfikę problematyczną, ale tak się składa, że czytasz akurat stronę o podróżach, więc co ja ci mogę poradzić, będzie o pytaniach w podróży.Tak się złożyło, że kiedy zadawałem sobie ostatnio moje pytania, doszły mnie słuchy o pytaniach, które zadają sobie inni. P.S. podesłał mi wystąpienie Łukasza Supergana - tego co to przeszedł samotnie cały łuk Karpat i Iran piechotą - o jego trzech refleksjach w podróży (link do nagrania). Pierwsza z nich to problem autorytetów, które czasem stają się wyroczniami i tak być niepowinno. Refleksja chronologicznie pierwsza tak w wystąpieniu, jak w życiu każdego włóczykija, i od kiedy wszedłem w podartych jeansach na Kazbek, a z drugiej strony: zaliczyłem później kilka nieudanych wejść na wysokie góry, chyba poradziłem sobie z nią raz na zawsze. Słuchać warto, wątpić warto jeszcze bardziej. Zresztą jest to kwestia która chyba zwyczajnie przestała mnie dotyczyć, bo już dawno rozstałem się z wszelkimi formami "wyczynowości" podróży. Łukasz opowiadał też o uleganiu sławie: oświadcza, że zdał sobie sprawę, że modyfikuje swoje podróże tak by były bardziej atrakcyjne dla widowni na blogu czy slajdowiskach. Posłuchałem i stwierdziłem z niejaką dumą wewnętrzną, że zdaje się udało mi się tego uniknąć. Nie to, żebym nie lubił wyzwań, ale te wyzwania są chyba bardziej dla mnie, niż dla innych. W szczególności, skoro już mieliśmy ten przykład Kazbeku: nie wszedłem tam w dziurawych jeansach dla lansu. To były po prostu jedyne spodnie, jakie ze sobą miałem. I czy wszedłbym tam, gdybym nie prowadził bloga? Jasne. Po prostu rok wcześniej zobaczyłem tę górę, zakochałem się i stwierdziłem, że wlezę. I wlazłem. I nie to żebym nie lubił bloga - byłby to absurd, bo przecież cały czas go prowadzę. Lubię pisać, bardzo lubię jak mi ktoś zostawi komentarz, lubię wchodzić na stronę ze statystykami żeby zobaczyć ile mam wizyt i tak dalej. Lubię to, jakoś mnie to pewnie podbudowuje, ale to nie nadaje sensu podróży. W szczególności: ostatnio nawet paru starych czytelników mi wypomniało, że co tak mało piszę. I to w czasie, kiedy miałem czas i dostęp do internetu, gdy siedziałem 4 miesiące na dupie w Meridzie. Z dziewięciomiesięcznej podróży po Wenezueli na blogu znajdzie się stosunkowo niewiele. Nie wiem, po prostu zająłem się bardziej życiem na miejscu. Trzecia kwestia poruszana przez Supergana poruszyła mnie nieco bardziej niż dwie poprzednie, chodzi mianowicie o utratę przyjaciół i relacji z Polski.Takie różne relacje z Polski. Pozdrowienia dla Marcina, Macieja i Mariusza.Że człowiek wyjeżdża i potem wraca i traci kontakt ze znajomymi, albo - jak zdarzyło się Łukaszowi - rozstaje się z żoną, która nie widziała się w podróżniczym świecie. Okej, zgoda, to jest problem, i zaraz też się częściowo po nim przejadę w melancholijnej części niniejszego artykułu, ale trzeba najpierw zaznaczyć, że tego typu problem nie jest charakterystyczny jedynie dla podróży. Z mej prywatnej korespondencji z Polską otrzymuję relację ludzi, którzy zostali, którzy pracują i wszystko w porządku, ale okazuje się, że inni, którzy też pracują, i też wszystko w porządku, i że żona i rodzina i korporacja, tak się zagłębili w tym swoim wszystko w porządku, że też nimi już nie ma kontaktu. Słowem: wcale nie trzeba jechać do Wenezueli żeby stracić znajomych! Albo żonę. Zupełnie analogiczne zjawiska bywają udziałem tirowców, marynarzy czy żołnierzy, a nawet... no nie wiem, kogokolwiek. Para może się nie dobrać nie tylko dlatego, że on lubi przejść się piechotą po Iranie, a ona nie. Rozbieżność wizji życiowych występuje dużo powszechniej, niż na sztucznym, bipolarnym podziale podróż-osiadły tryb życia. Albo po prostu: on lubi teatr, a ona disco-polo no i zwyczajnie nie wytrzymują zderzenia kultur.Na przykład Los Wiajeros, Alicja i Andrzej, najwyraźniej pod tym względem dogadali się całkiem nieźle, bo jeżdżą razem (czytaj: podróże nie muszą koniecznie oznaczać katastrofy w życiu rodzinnym). Ale to właśnie oni niedawno opublikowali swój tekst z refleksjami o długich podróżach. Andrzej Budnik, w przeciwieństwie do mnie, ma talent do chwytliwych tytułów, i tekst nazwał następująco: Czy warto było stracić przyjaciół i wyjechać w długą podróż? Z zasadnością tego typu pytania rozprawiliśmy się już powyżej. To znaczy: jasne, podróż nie sprzyja stabilności i silnym więzom sąsiedzkim, ale nie jest w tym wyjątkowa, nie jest warunkiem koniecznym i należy uważać, by nie popaść w martyrologię podróżnika, co to w pogoni za swymi marzeniami poświęca swoje życie socjalne. Tekst wiajerosów wcale jednak nie skupia się tylko i wyłacznie na kwestii przyjaciół, i mniej: na martyrologii (po prostu Budnik wie jak tytułowac teksty, gratulacje). Andrzej pisze o socjalizującej funkcji blogów, dzięki którym poznał innych podróżników. Ciekawe, chociaż alarmujące: pachnie zamykaniem się w bańce "podróżniczego półświatka". Nie wiem, podróżnicy na ogół wcale nie są fajni, chociaż zdarzają się wyjątki, jak we wszystkim: istnieją nawet sympatyczni Chińczycy z supermarketów. Andrzej pisze o kasie i spełnianiu marzeń, o pasjach i innych pozytywnych rzeczach, które sprawiają, że wszyscy czytają jego bloga, a nie mojego, który ostatnio napełnia się melancholią.Tak, tak, zżera mnie zazdrość!To był żart.Ani Budnik, ani Supergan nie poruszyli kwestii, która trapi mnie osobiście. I teraz udam, że poza Budnikiem i Superganem nie istnieje w internecie nic więcej i z misjonarską pasją w głosie stwierdzę: tak, trzeba się za to zabrać, muszę opisać tę kwestię, kwestię przywiązania do innego kraju! Wszystko to polane sosem melancholii i przegadane, jak zwykle, także przygotujcie się dobrze i zastanówcie, czy chcecie czytać dalej. Acha, no i oczywiście żeby uniknąć własnych oskarżeń o martyrologię i usiłowanie uczynienia z podróży czegoś wyjątkowego, dodam na początek, że opisane niżej problemy mogę równie dobrze dotyczyć pracowników konsulatów, ludzi na zmywaku w Liverpoolu, doktoryzujących się fizyków w Zurychu i tak dalej. To tak na pobudzenie, jakby Czytelnik szanowny juz przysypiał. Pozdrowienia z wenezuelskiej plaży, źródło: diario360. Nie, w Wenezueli nie używa się innego typu dolnej części bikini. Jaki ma sens przyjechać i poznać, jeśli potem trzeba to wszystko zostawić? A może wcale nie trzeba, nie wiem. Na pewno jednak decyzja, by zostać w jednym kraju dziewięć miesięcy była nieprzemyślana. Pięć miesięcy w drodze, z dłuższymi i krótszymi postojami, i cztery przeżyte w Meridzie, kilkiadziesiąt numerów kierujących do poznanych po drodze ludzi, które zapchały mi pamięć telefonu. Naprawdę sądziłem, że uda mi się potem tak po prostu wstać, zebrać swoje rzeczy i wyjechać? Że nie dojdzie do asymilacji, do zanurzenia się, że nie pojawi się uczucie, przywiązanie?Pojawiło się to wszystko. Spotkania, chwile, rozmowy, relacje zapisały się w piosenkach, w wenezuelskiej muzyce, które teraz tak jak polska, potrafi wycisnąć łzę z moich oczu. Napisałem o tym szerzej w Una carta de amor, jakbyście wszyscy się nie wściekli na uczenie się akurat angielskiego, a nie hiszpańskiego, to moglibyście przeczytać. Ale ta carta de amor, ten list miłosny, był w sumie bardziej do nich, do Wenezuelczyków, dlatego napisałem po hiszpańsku. Spodobał im się. Nie napisałem go po polsku bo nie do końca zrozumielibyście o czym mówię. Nie piszę tego, żeby się wynosić, że ja znam, a wy nie. Mamy inne doświadczenia, i właśnie o tym miał być ten artykuł, który właśnie piszę, i który trochę mi się rozjeżdża na boki. Nie zrozumielibyście o czym mówię nie dlatego, że ja jestem taki zajebisty bo byłem w Wenezueli, a Wy nie. Jak ja czytam teraz wiadomości z Polski, to też nie do końca rozumiem o co chodzi. Mamy inne doświadczenia. Jak mi napiszesz o sprawach Bydgoszczy, to też nie do końca Cię zrozumiem. Po prostu. Nie znam Bydgoszczy. I możesz mi ją opisać, ale to nic nie da. Ja nie wiem jak pachnie, jak smakuje, jak brzmi Bydgoszcz. Nie rozumiem zwrotów budgoszczańskich i nie wiem czy panie w piekarniach w Bydgoszczy uśmiechają się, czy nie, i w ogóle jak się tam zamawia kawę. A to jest, to było, w Una carta de amor, bardzo ważne. Tak Wam to opiszę: opiszę, nie pisząc. Już to zrobiłem, koniec.Pakując się, wyjeżdżająz z Meridy, miałem łzy w oczach. Pamiętam, jak kilka lat temu, po sześciu miesiącach wyjeżdżałem ze Szwajcarii. W ogóle mnie to nie ruszyło. Nie czułem się tam, nie zżyłem się, nie wytworzyłem relacji, nie rozumiałem. Czyli: nie zawsze się zdarza. Ale się zdarza.Rozumiesz? W cytowanym juz artykule Budnik pisze tak: "Nasz kraj ma tę ogromną przewagę nad wszystkimi innymi, w których byliśmy, że wiemy dokładnie, jak tutaj się odnaleźć. Nie jesteśmy obcy i mówimy w tym samym języku, co wszyscy." Dla mnie to nie działa, to znaczy prawie działa. Dla mnie byłoby: nasz kraj ma tę ogromną przewagę nad wszystkimi innymi, oprócz Wenezueli, że wiem dokładnie, jak się w nim odnaleźć. Okej, może wyolbrzymiam, bo ta separacja nastąpiła niedawno i może wobec tego jestem emocjonalny jak pani przedszkolanka, ale tak czuję, to znaczy: czuję się tam, w Wenezueli, zupełnie na miejscu. Oswoiłem ją: znam jej historię i socjologię, znam politykę, znam język i slang - jasne, nie doskonale, ale całkiem nieźle - znam muzykę, kabarety, geografię, pejzaże, kuchnię, ludzi. Mam tam ludzi, z którymi rozmawiałem, których przytulałem bardzo mocno, z którymi przeżywałem. Istnieją wyrazy, których nie potrafię przetłumaczyć na polski, a jednak wiem co znaczą. Zawsze mnie irytowali ci, co to wracali do Polski zza granicy i rzucali naleciałościami językowimi. Mówili: ja muszę użyć tego obcego słowa, bo ono dla mnie najlepiej wyraża, i tak dalej, i miałem ich za ignorantów, za papugi powtarzalskie, ale tak jest, tak się zdarza, że pewne zwroty są nieprzetłumaczalne. Są jak dźwięki, jak muzyka, muzyka tego kraju. Tego i każdego innego, i każda z nich: inna. Wyjechałem z Wenezueli i czuje pustkę, utratę tego wszystkiego, co zgromadziłem. Zostałem z niczym. Bez ludzi i kraju. Ale przecież to nie był mój kraj, tak, bo mój kraj to Polska? Jak to jest?Czy jak wreszcie do Polski wrócę - a na pewno chcę to zrobić - to sad i jabłoń, muzyka i zapachy, kuchnia i pociągi - bo ja mam sentyment do starego taboru EZT i jak widze te zdjęcia Pendolino to dostaję przykrego wstrząsu - będą takie jak dawniej? Miasta, miasteczka, góry i wreszcie: osoby, znajomi, czy znajomi będą dalej znajomi? A może zostaną już tylko dalekim wzpomnieniem, pamiątką przedpotopową, zdolną wyprodukować jedynie frustracje rodzaju "kiedyś to było inaczej", nawet jeśli to "kiedyś" to nie żadne przed wojną czy w pięćdziesiątym czwartym, tylko dwa, trzy lata temu.Wszystkie te sentymenty, drewniane kościoły w Beskidzie Niskim, zapach mokrego asfaltu po czerwcowej ulewie, smak podwawelskiej i truskawek ze śmietaną i twarogiem (i fakt, że nie wszyscy wiedzą, że z twarogiem są lepsze i zawsze można kogoś zaskoczyć), wszystkie one rodzą się z doświadczeń, z konkretnych chwil, sytuacji. Ta podwawelska w szczególności może być zupełnie parszywa, ale wcale nie chodzi przecież o jej smak, tylko o to kiedy, z kim i gdzie się ją jadło, w jakich okolicznościach i z jaką emocją. I jasne, tego się nie wymaże, ale to się odkłada gdzieś coraz głebiej, coraz dalej, a w dwa, trzy lata narastają nowe sentymenty zrodzone z nowych chwil i doświadczeń, wśród innych ludzi, okoliczności przyrody i okoliczności ducha. I one są nadpisywane nad sentymentami dawnymi: są świeższe i wyraźniejsze.I nie jest tak, że piszę o tym z łatwością. Wręcz przeciwnie. Pewnie widać po tym, jak tekst się rozłazi na boki. Tak jest zawsze, gdy coś sprawia nam trudność.Brak czegoś lub kogoś jest okolicznością konfrontacji i poznania: jak szlachetne zdrowie, co to nikt się nie dowie. Brak, czy w tym przypadku: oddalenie od własnego kraju na dłuższą metę stawia znak zapytania na pojęciach takich jak patriotyzm. Czym on właściwie jest. Miłość do własnego kraju. Ale co to jest miłość. Miłość składa się, albo lepiej: buduje się, powstaje, z doświadczeń, z ludzi, muzyki, kuchni, obyczajów, no i z tego fundamentalnego faktu, że dar życia odebraliśmy właśnie w tym, a nie innym kraju, i właśnie od naszych, a nie innych rodziców. Ale oprócz tego ostatniego elementu, mamy do czynienia może tylko ze stekiem sentymentów, które równie dobrze można by było zasypać innymi? Ale co by to miało oznaczać, że cała ta wzniosła literatura bogoojczyźniana wyrosła z zamiłowania do bigosu i opozycji do bratwurstu? Duże uproszczenie, ale kiedy człowiek po raz pierwszy zatęskni za arepa de carne mechada wydaje się, że powyższe rozważania nie są tak całkiem pozbawione sensu. Patriotyzm jako wspólnota sentymentalna, z wszystkimi zaletami wspólnoty, jak poczucie przynależności, bezpieczeństwa i tak dalej, i z całym bagażem jaki niesie ze sobą każda relacja, w tym: z pojęciem zdrady.A ja obecnie, w Kolumbii, jeśli każdego dnia nie przeczytam jakiejś wiadomości z Wenezueli to czyję się wobec niej nie w porządku. Z Polski też czytam, i z Krakowa. Czasami z Wrocławia, ale bardzo rzadko. Musi mi się już potwornie nudzić. Z miłością do kraju musi być tak, jak z wszystkimi innymi miłościami, i tu prawda jest trudna: dystans i odległość wystawiają ją na próbę. Na dłuższą metę dystans osłabia, kusi innymi miłościami, i kiedy wraca się do niej, do miłości orginalnej, po wielu miesiącach czy latach, patrzy się na nia podejrzliwie, obwąchuje, poznaje na nowo, sprawdza, czy to aby na pewno ta sama. Ale ona nigdy taka sama nie jest i nie będzie, i ja nie będę taki sam, bo ludzie i kraje, a nawet smak kiełbasy podwawelskiej i tabory kolejowe, nieustannie się zmieniają. I nigdy nie wracają do formy historycznej, do tej, którą pamiętamy. W przypadku ludzi jest chyba łatwiej zakochać się na nowo, przywyknąć i nauczyć się, dostroić nawzajem. Sytuacja jest symetryczna, relacja bezpośrednia, osobowa, możemy podjąć wspólny wysiłek. W przypadku krajów musi być wiele trudniej: ten stary kraj przepadł bezpowrotnie, nie ma go, zniknął, pojawił się nowy, inny, czy chociaż: inny w jakimś stopniu, ale to dalej jest inny, i nie ma najmniejszej ochoty - jako kraj, jako twór wielki, masowy i przytłaczający - wyświadczyć nam tej osobistej przysługi i dostosować się choćby o kroczek do nas i naszych dawno zdezaktualizowanych wyobrażeń. Jednym z efektów może być frustracja i odrzucenie: tak z naszej strony, jak i ze strony kraju z jego społeczeństwem i wędlinami.W Wenezueli jest dużo imigrantów. Mówią, że teraz są już znikąd, bo w Wenezueli są z zewnątrz, a w swoim kraju są obcy.No i jak tak o tym myślę, to obawiam się powrotu do Polski. Jak tak o tym myślę, to nie wiem czym jest dla mnie Wenezuela i jak sobie z nią poradzę. Może mi przejdzie, jak ulotne zakochanie, a może zostanie i będzie domagać się uwagi i miłości. Nie wiem czy to jest problem, bardziej decyzja do podjęcia. Trochę tak jakbyś zostawił kobietę dla innej. Potem zdajesz sobie sprawę, że to był błąd, że ta pierwsza to jednak było "to", no więc chcesz wrócić, ale wtedy najpewniej stracisz obie. Ta pierwsza już cię nie zechce, z żalu, a o drugiej - to samo, zapomnij.Najpewniej wrócę do Polski. Zostawię dwa, trzy lata amerykańskich przeżyć, ludzi, języka, jedzenia, krajobrazów i zapachów. Przyjaźni. Miłości. Wrócę i zostanę w próżni. Obcy wam i sobie sam.Nie wiem czy to taki dobry pomysł. Ja w ogóle coraz mniej wiem. To jest nawet przyjemne uczucie, życie staje się wtedy bardziej otwarte i przewiewne, ale kobiety tego nie lubią, bo one zawsze szukają bezpieczeństwa, i może to jest problem, bo poczucia bezpieczeństwa z tego nie ma, tylko szukanie i jeszcze więcej szukania. To się nawet zgadza z moim wykształceniem, w końcu jestem fizykiem, a oni, fizycy, zajmują się szukaniem. Jaki ja jestem koherentny, aż sam się zdziwiłem. Cytat będzie z Łony//Miej wątpliwość: "Mówisz, że cenisz prawdę? Owszem, zwłaszcza gdy brzmi z tylu gardeł jednogłośnie i masz jasność, i masz pewność, i masz spokój. I tego ostatniego nawet ci zazdroszczę" . A nagranie będzie inne, będzie Kaczmarski: