czwartek, 5 marca 2015

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 6 - Kryzys paliwowy

15 stycznia 2015 - czwartek

Tadam! Udaje się wcześnie zebrać. Wreszcie wyruszamy jak biali ludzie bladym świtem ;) I droga staje się jakby ciekawsza - coś się zaczyna dziać. Po początkowym odcinku standardowo prostą jak drut drogą, przecinającą piach zaczynają się pojawiać drobne atrakcje - a to jakieś krzaczki, skałki, a nawet zakręty.











W pewnym momencie robi się naprawdę pięknie - duże masywy skalne majaczą na horyzoncie, potem coraz bliżej. Nie odmawiamy sobie przyjemności zjechania pod jeden z nich i zrobienia małej sesyjki fotograficznej.











Potem droga ma coraz więcej zakrętów. Można się trochę poskładać... ale ostrożnie, bo za winklem może czaić się łacha piachu albo żywe lub martwe zwierzę (i oczywiście często się czai). Kilometrów przybywa, paliwa ubywa. U mnie to mały problem - po 200 km od tankowania odkręcam kraniki w akcesoryjnym baku i jadę dalej. Piotrusz ma duży zbiornik tak czy inaczej. Neno, Krzyś i Hubert mają rotopaxy (również z paliwem, nie tylko z bimbrem). Andrzej i Piotr wożą jakieś kanisterki czy butelki, ale w sumie i tak mają niezłe zasięgi.




Tym razem jednak stacji benzynowej z "essence" nie ma przez długi czas i mamy nadzieję, że w następnej dużej miejscowości - Kiffa - znajdziemy paliwo. Przed miastem jest wyjątkowo upierdliwa kontrola na check-poście. Dokładnie sprawdzają wszystko, włącznie z numerem VIN. W końcu wjeżdżamy do Kiffy i znajdujemy stację z benzyną (wcale to nie jest takie proste). W dodatku Andrzej jedzie już na oparach. Huber i Neno są już po dolewkach i nikt już nie ma więcej paliwa w zapasie. Tankujemy motocykle i, kto ma i potrzebuje, kanistry czy butelki. Robi się zbiegowisko lokalnych, którzy są jakby bardziej "namolni" niż zwykle. Robimy więc tylko niezbędne zakupy - pieczywo, napoje - i umawiamy się, że na przerwę staniemy za miastem.



Jak ustalamy, tak robimy. 10 km za Kiffa stajemy na chwile odpoczynku i coś do zjedzenia. Nie udaje nam się całkowicie uniknąć towarzystwa lokalesów, bo zatrzymuje się przy nas jakaś wypasiona jak na tamte warunki fura i mauretańska rodzina  postanawia się przez chwilę z nami integrować.


Jedziemy dalej. Dzisiaj w sumie jest dość pochmurno i mniej upalnie. Widać, że jest wyraźnie inaczej niż na północy kraju. Zauważam dziwną rzecz - Kostek jakby był mniej żwawy. Gdy dodaję gazu zdarza się, że nie bardzo reaguje. Jakby się przytykał. Ale dzieje się to dość rzadko, więc nie panikuję.




Przed miejscowością Tintane mamy niezły kawałek offu. Jest remont drogi - zdjęli asfalt (być może po powodziach, które ostatnio nawiedziły ten region) i kładą go na nowo. To znaczy zamierzają... bo póki co jest objazd, który prowadzi po jednej lub drugiej stronie głównej drogi.








Krzyś i ja jesteśmy chyba w swoim żywiole, bo odkręcamy manetki i sypiemy ile wlezie. Mimo, że Kostek raz mi gaśnie (akurat przejeżdżam przez jedyną na trasie kałużę i utykam w samym jej środku), to odsadzamy resztę grupy na dość dużą odległość. Meldujemy się na posterunku przed miastem, gdzie dostajemy pytanie - gdzie reszta? Jak widać przepływ informacji działa, bo wiedzą, że jedzie przez kraj gang motocyklowy ;) Wjeżdżamy do miasteczka i stajemy przed sklepem, gdzie czekamy na resztę obserwując lokalne życie.
















W końcu są. Okazuje się, że mieli kilka przygód. Na przykład Małyszek prawie wjechał w jedyne drzewo "na poboczu". Podobno lokalesi, którzy zbiegli się na pomoc, postawili jego transalpa na koła, zanim w ogóle ktoś się zorientował, że coś się wydarzyło ;)




Możemy jechać dalej. Główna ulica miasta jest zapiaszczona, jadę tuż za Hubertem i o mało co nie wjeżdżam w niego, gdy ten zalicza glebę na piachu. Lokalesi znowu w tempie ekspresowym go podnoszą, a mi udaje się utrzymać moto i siebie w pionie. Nauka dla mnie - większy dystans za Małyszkiem w piachu ;) Albo inna koleina ;)

Nie mija chyba nawet kilometr i jest kolejna przygoda - Piotr gubi jedną, ale kluczową, śrubkę mocującą stelaż z kuframi. Na szczęście w grupie są sami spece od śrubek, więc w pół godziny temat jest ogarnięty i stelaż trzyma.



  

Kolejna kontrola na posterunku tez jest dość długa. Odradzają nam jazdę tam, gdzie chcemy - bo terroryści, bo Al Kaida. Chyba przesadzają? Owszem, wiemy, że Mali jest w stanie wojny, ale my nie wybieramy się tam, gdzie jest niebezpiecznie, mistyczne Timbuktu odpuszczamy.




Jest już dość późno, a my przejechaliśmy kawał drogi. Powoli myślimy o jakimś noclegu, bo zaraz się ściemni. Jednak nic ciekawego nie ma w okolicy, zęby tam zjechać i rozbić namioty. Na prostej Kostek znowu mi gaśnie. Ja mu gaz, a on zgasł. Nie podoba mi się to. W końcu całkiem się ściemnia. ustalamy, że czwórka jedzie do Ayoun, po drobne zakupy na wieczór, a reszta (Krzyś, Piotrusz i ja) znajdujemy jakieś miejsce na nocleg.

Udaje się coś znaleźć i dać koordynaty reszcie, która dołącza po chwili. Podobno na posterunku przed miastem mieli kilka niewygodnych pytań o to gdzie jest reszta i dostali zgodę na powrót i podróżowanie po ciemku (tak, policja, czy żandarmeria może nie pozwolić na jazdę nocą!) tylko dlatego, że powiedzieli, ze muszą wrócić do grupy. Zaczynają się wieczorne rytuały - mycie i pranie w litrze wody (muszę jutro umyć głowę, jako jedyna niełysa w grupie czuję że mam na niej zapiaszczone tłuste strąki ;)), rozmowy przy whiskaczu i słuchanie tej samej playlisty hitów co w każdy niemalże wieczór (z obowiązkowym wielokrotnym odtworzeniem piosenek o małej blondyneczce (dedykacja dla Neno) i białej sukience (dedykacja od Krzysia dla mnie ;))

Jest jasno, bo świeci piękny księżyc i bardzo ciepło. O 22:00 wszyscy już grzecznie śpią.


Przejechane: 533 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz