5 pomysłów na rodzinny dzień w Żarkach

wszedobylscy

5 pomysłów na rodzinny dzień w Żarkach

Kopenhaga

Podróże MM

Kopenhaga

Uwielbiam spontaniczne wyjazdy. Tym razem nie było inaczej. Bez dłuższej chwili zastanowienia padła decyzja o zakupie biletów lotniczych do Malmo (Szwecja) za 78 zł w dwie strony. Martyna poleciała z ciocią zwiedzać Paryż, więc ja w podróż zabrałem ze sobą dobrego kumpla. Celem naszej wyprawy była stolica Danii, Kopenhaga. Początkowo zamierzaliśmy dostać się do Kopenhagi autostopem. Byłoby to jednak dość ryzykowne posunięcie, ponieważ nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Wylądowaliśmy w Szwecji o 7 rano i jeszcze tego samego dnia chcieliśmy zobaczyć stolicę Danii. Plan przewidywał zaledwie 2-dniowy pobyt. Postanowiliśmy zatem wybrać bezpieczniejszy wariant, czyli płatny przejazd z lotniska Malmo do Kopenhagi. Za takowy zapłaciliśmy 65 zł. ♦ Jak dostać się do Kopenhagi?- Samolotem - 8 km na południowy-wschód od Kopenhagi znajduje się lotnisko Kopenhaga-Kastrup. Połączenia między Polską a portem lotniczym CPH oferuje LOT (Warszawa) i SAS (Gdańsk, Katowice, Łódź, Warszawa, Wrocław). Ceny biletów wahają się w granicach 200-500 zł.Znacznie tańszą opcją jest lot do szwedzkiego Malmo i transport koleją lub busem do Kopenhagi. Tanie linie lotnicze Wizz Air oferują połączenia z Gdańska, Katowic, Poznania i Warszawy. Cena biletu w jedną to stronę to często jedyne 39 zł. Dojazd do stolicy Danii z lotniska Malmo to koszt rzędu 60-100 zł.lotnisko Kopenhaga-Kastrup (CPH)♦ Jak dojechać z lotniska Malmo-Sturup do Kopenhagi?Do Kopenhagi z lotniska Malmo najłatwiej dostać się busem Vastkusexpressen. Właścicielem firmy jest przesympatyczny pan Jakub, Polak mieszkający na stałe w Szwecji. Oferuje on przewóz osób z lotniska Malmo-Sturup do Malmo lub do Kopenhagi. Bus funkcjonuje jak taxi, a kierowcy chętnie zawiozą pod wskazany adres. Nie ma też problemu, by wysadzić kogoś na trasie, czy zwinąć z innego miejsca niż centrum miasta. My płaciliśmy za przejazd 110 koron duńskich w jedną stronę za osobę, czyli ok. 62 zł. Kontakt: strona www, tel.: +46 708 244 516Można też dojechać autobusem do dworca kolejowego w Malmo a następnie wsiąść w pociąg do Kopenhagi. Jest to jednak wariant znacznie droższy, bo łączny koszt przejazdu wyniesie ok. 100 zł.lotnisko Malmo-Sturup♦ Komunikacja miejska w KopenhadzeKopenhaga podzielona jest na strefy. Aby poruszać się w obrębie centrum (gdzie znajdują się najważniejsze zabytki) należy nabyć bilet na 2 strefy. Bilet jednorazowy kosztuje 21 koron, czyli bagatela 12 zł. Całodobowy to wydatek rzędu 120 DKK (68 zł) więc zdecydowanie polecam zwiedzać miasto pieszo lub rowerem.♦ Rowery w KopenhadzeStolica Danii jest niezwykle przyjazna dla rowerzystów. Jednoślady można tu wypożyczyć za darmo. W mieście znajduje się ponad 120 parkingów w pobliżu centrum miasta. Aby wypożyczyć rower, należy wrzucić monetę 20 DKK i odpiąć rower. Podczas zwrotu przypinamy pojazd i pieniądze są nam zwracane. Funkcjonuje to tak samo jak nasze wózki w supermarketach. Należy pamiętać, że rowerami miejskimi można poruszać się tylko w obrębie centrum miasta. W przeciwnym razie można dostać z rąk policji solidny, skandynawski mandat.rowery w Kopenhadzerowery w Kopenhadze♦ Oresundsbroen - Most nad SundemZanim przejdę do opisywania Kopenhagi, chciałbym wcześniej przybliżyć Wam niezwykłe osiągnięcie inżynierii. Most nad Sundem to połączenie między Danią a Szwecją nad bałtycką cieśniną Sund. Składa się ono z mostu o długości 7845 metrów, sztucznej wyspy o długości 4055 metrów i tunelu o długości 3510 metrów. Biegną tędy dwie dwupasmowe jezdnie oraz dwa tory kolejowe (pod). Budowę połączenia rozpoczęto w 1995 r. i ukończono 4 lata później. W uroczystościach wzięli udział duński książe Fryderyk oraz księżna Wiktoria (następczyni tronu szwedzkiego), którzy spotkali się symbolicznie na granicy państw nad cieśniną. Most otwarto dla ruchu pojazdów w 2000 roku. ♦ Co warto zobaczyć w Kopenhadze?Ratusz miejski (Kobenhavns Radhus) wybudowano w 1903 roku w stylu renesansowym. Jego wieża wznosi się na wysokość 106 metrów i jest dostępna dla turystów chcących zobaczyć miasto z góry. W pobliżu ratusza znajduje się pomnik słynnego Hansa Christiana Andersena. Ciekawa jest także kolumna, na której szczycie stoją dwaj wikingowie. Legenda głosi, że zadmą oni w lury, gdy obok monumentu przejdzie dziewica. Póki co nikt nie słyszał dźwięku z kolumny mimo, że pod kolumną biegają przecież często dzieci :) Albo legenda jest nieprawdziwa, albo naród duński jest baaardzo zdemoralizowany!Za zwiedzanie ratusza z przewodnikiem (j.angielski) trzeba zapłacić 30 DKK (17 zł). Wejście na wieżę: 20 DKK (12 zł). Ratusz miejski w KopenhadzeRatusz miejski w Kopenhadze i kolumna wikingów.Katedra Marii Panny w Kopenhadze (Vor Frue Kirke) to najważniejszy kościół w Danii. Pierwotną świątynię wybudowano w 1209 roku. Przez lata była ona przebudowywana, w 1530 roku została zdemolowana przez protestantów, w 1738 roku spłonęła w pożarze, a w 1807 roku stała się ofiarą bombardowania przez brytyjską flotę. Obecną formę budowla uzyskała w latach 1817-1829. Katedra nie jest szczególnie piękna. Wnętrza są bardzo surowe. Dlaczego więc kościół ten jest taki ważny? To wszystko za sprawą faktu, że w świątyni odbywały się koronacje królów duńskich w latach 1445-1648, a w 2004 roku miała tu miejsce ceremonia ślubna następcy tronu księcia Ferdynanda z Mary Donaldson. Katedra Maryi Panny w Kopenhadze (Vor Frue Kirke)Firmowy sklep Lego. LEGO. Najlepsza zabawka jaką do tej pory wyprodukowano. Banalna w swojej prostocie. Rozwijająca wyobraźnię i wymagająca myślenia u małego człowieczka. No i nie oszukujmy się - nawet dorośli szaleją za klockami Lego ale wstydzą się do tego przyznać ;) Założycielem przedsiębiorstwa zabawkowego jest Ole Kirk Christiansen. Firma Lego powstała w 1932 roku w duńskim Billund. Nazwa pochodzi od zwrotu "Leg godt" co znaczy "Baw się dobrze.". Przedsiębiorstwo zaczęło produkować klocki od 1947 roku. Możliwość łączenia elementów za pomocą wypustek i gniazd zrobiła na świecie furorę. Koncern w 2010 roku posiadał 70% udziału w światowym rynku klocków.Wszystkich miłośników, dzieci i dorosłych, zachęcam do odwiedzenia oficjalnego sklepu Lego w Kopenhadze przy skrzyżowaniu ulic Vimmelskaftet i Hyskenstraede!Kilka kroków od sklepu Lego znajduje się Kościół św. Ducha w Kopenhadze (Helligandskirken). Jest to zabytkowa, gotycko-renesansowa świątynia ceglana przy deptaku Stroget. Początkowo kościół był częścią klasztoru zbudowanego w 1296 roku. Po reformacji założono ewangelicko-luterańską parafię (1536 r.) a w 1594 roku dobudowano do świątyni wieżę. Kościół św. Ducha w Kopenhadze (Helligandskirken)Kościół św. Ducha w Kopenhadze (Helligandskirken)Idąc dalej deptakiem Stroget dotrzemy do Bocianiej Fontanny (Storkespringvandet). Był to prezent ślubny dla księcia Fryderyka i księżnej Ludwiki z okazji srebrnej rocznicy ślubu (1894 rok). Od 1950 roku funkcjonuje/funkcjonowała tradycja, zgodnie z którą wokół fontanny tańczyć miały położne. O co chodzi? Nie wiem. Duńczycy lubią przypisywać pomnikom dziwne właściwości. Amagertorv i kościół św. Mikołaja, KopenhagaBociania Fontanna (Storkespringvandet), KopenhagaKilka kroków od Storkespringvandet znajduje się Kościół św. Mikołaja (Kunsthallen Nikolaj), przy czym "kościół" nie odzwierciedla wcale przeznaczenia budowli. Jest to bowiem obecnie wystawowe centrum sztuki współczesnej. Budynek nie pełni już funkcji sakralnej od 1805 roku. 10 lat wcześniej (1795 r.) kościół doszczętnie spłonął. Wyburzono ruiny zachowując jedynie trzon wieży, która później służyła jako punkt obserwacyjny (wypatrywano pożarów w okolicy). W 1909 roku odbudowano 90-metrową wieżę nadając jej hełm. Zrekonstruowano również w jakimś stopniu resztę budowli. W następnych latach Kościół św. Mikołaja służył już tylko artystom. Bociania Fontanna i Kościół św. Mikołaja, KopenhagaIdąc na południe dotrzemy do wyspy Slotsholmen (duń. "wyspa zamkowa"), gdzie znajdują się m.in. zamek Christiansborg oraz giełda Borsen. Przy kanale wybudowano przystanki dla tramwajów wodnych.Slotsholmen, KopenhagaBorsen (Børsen) to budynek wzniesiony w latach 1619-1625. Dawniej mieściła się tu giełda. Obecnie Borsen jest siedzibą Duńskiej Izby Handlowej, niedostępną dla zwiedzających. Budowla jest bardzo charakterystyczna i łatwo rozpoznawalna m.in. za sprawą szczytu wieży imitującego cztery splecione smocze ogony. Borsen, KopenhagaBorsen, KopenhagaBorsen (po lewej) i Christiansborg, KopenhagaZamek Christiansborg (Christiansborg Slot) to dawny zamek królewski i do 1794 roku siedziba duńskich królów. Obecnie znajduje się tu parlament oraz muzeum. Budowla, którą możemy dziś oglądać to tak zwany Trzeci Christiansborg. Został on odbudowany w latach 1907-1928. W zamku przygotowano królewskie apartamenty, lecz ku ogólnemu zaskoczeniu król Chrystian X nie zdecydował się na powrót rodziny królewskiej do Christiansborga. W miejscu obecnego zamku pierwsza twierdza powstała już w 1167 roku. Dwieście lat później fortecę rozebrano i w jej miejsce wzniesiono nową. Od 1416 roku była to własność rodziny królewskiej, która przeniosła się na stałe do Kopenhagi czyniąc miasto stolicą państwa.W 1731 roku król Chrystian VI kazał rozebrać stary zamek i postawić nowy, czyli tzw. Pierwszy Christiansborg. Pod koniec XVIII wieku budynek doszczętnie spłonął, a rodzina królewska przeniosła się do Amalienborga.Drugi Christiansborg wzniesiono w latach 1803-1828. Spodziewano się, że w zamku ponownie zamieszka król Danii, lecz ten pozostał w Amalienborgu. Drugi Christiansborg podobnie jak Pierwszy, spłonął w pożarze. Oby Trzeci zamek nie podtrzymał tej tradycji...Christiansborg, Kopenhagapomnik Fryderyka VII pod ChristiansborgiemFryderyk VII, ChristiansborgChristiansborg, Kopenhaga - plac do jazdy konnej stajni królewskichZ wyspy Slotsholmen udałem się na południe do dzielnicy Christianshavn, słynącej z kościoła Vor Frelsers Kirke oraz z popularnej Christianii.  Slotsholmen, KopenhagaChristianshavn, KopenhagaChristiania to dzielnica Kopenhagi, której społeczność uzyskała od Danii legalny status niezależności. Wszystko zaczęło się w 1971 roku, kiedy to grupa hippisów zamieszkała opuszczone koszary rozmieszczone na obszarze 40 hektarów dawnej jednostki wojskowej. Jegomość Jacob Ludvigsen oznajmił samowolnie, że zakłada tu wolne miasto. Miało to ogromny odzew w środowiskach alternatywnych, których członkowie licznie przybywali do Christianii, budowali tu domy (często prowizoryczne), szkoły i przedszkola. Wszystko to w opozycji do systemu. Wszystko było fajnie i kolorowo do czasu, gdy Christiania zaczęła stawać się osiedlem narkomanów, bandziorów i prostytutek. Rząd, który początkowo dał mieszkańcom Wolnego Miasta swobodę, później niejednokrotnie szturmował dzielnicę oddziałami policji i wojska organizując obławę na dilerów i przestępców. Dzisiejsza Chrystiania nie przypomina już utopii stworzonej przez Jacoba Ludvigsena. Nadal można palić tu legalnie marihuanę (tylko na terenie Christianii!), lecz zderzenie z prawem okazało się zbyt bolesne. To tylko potwierdza, że anarchia w dzisiejszych czasach nie ma prawa bytu.Wybierając się do Christianii warto pamiętać, że nie wolno tam robić zdjęć, filmować ani biegać. Złamanie tych praw będzie niepochlebnie odebrane przez miejscowych. W jakim stopniu? Nie wiem.Kościół Najświętszego Zbawiciela (Vor Frelsers Kirke) znajduje się nieopodal Christianii, w dzielnicy Christianshavn. Niełatwo nie zauważyć tej świątyni, a to za sprawą charakterystycznej, spiralnej wieży wznoszącej się na wysokość 90 metrów. Na jej szczycie znajduje się punkt widokowy otwarty dla turystów. Budowę obecnego kościoła rozpoczęto w 1682 roku. Po dłuższej przerwie dobudowano spiralną wieżę, a uroczysta inauguracja z udziałem króla odbyła się 28 sierpnia 1752 roku. Kościół Najświętszego Zbawiciela w Kopenhadze (Vor Frelsers Kirke)Opuszczam Christianshavn i udaję się z powrotem w kierunku centrum, do słynnego Nyhavn, będącego wizytówką miasta. Jest to kanał portowy z urokliwymi, kolorowymi kamienicami. Nyhavn to inaczej Nowy Port. Kanał wybudowano w latach 1671-1673 z inicjatywy króla Christiana V. Celem było przyciągnięcie handlu morskiego do centrum miasta. Rybacy i żeglarze sprzedawali tu swoje towary, wokół rozlegał się gwar z okolicznych tawern. Dzisiejsze Nyhavn to tłoczny deptak bez klimatu. Zamiast tawern z rybą i piwem - eleganckie restauracje z kosmicznymi cenami w menu. Miejsce ciekawe, kolorowe i popularne. Utrwaliłem kilka kadrów i uciekłem od tłumu. Nyhavn, KopenhagaNyhavn, KopenhagaTrochę wiało...Nyhavn, KopenhagaNyhavn, KopenhagaZamek Rosenborg (Rosenborg Slot) znajduje się jakieś 15 minut drogi od Nyhavn. Łatwo tam dotrzeć prostą ulicą Gothersgade. Zamek otacza duży, miejski park.Rosenborg to dawna rezydencja królów, znajdująca się dawniej poza miastem. Wzniesiono ją w latach 1606-1634. Król Chrystian IV był nieusatysfakcjonowany ponurym Christiansborgiem, więc zażyczył sobie wybudowanie bardziej efektownej twierdzy na obrzeżach (oczywiście dziś znajduje się ona praktycznie w centrum).Obecnie znajduje się tutaj muzeum poświęcone duńskim monarchom. Można w nim zobaczyć komnaty królewskie z kompletnym wyposażeniem, trony, pamiątki po władcach oraz ich regalia koronacyjne. Do najcenniejszych z nich należą korony Christiana IV i Christiana V z XVI i XVII wieku.Zamek Rosenborg, KopenhagaZamek Rosenborg, KopenhagaZ Rosenborga wracam w kierunku wschodnim i udaję się do Kościoła Fryderyka (Frederiks Kirke), zwanego również Kościołem Marmurowym. Tę barokową świątynię wybudowano w 1894 roku. Kościół Fryderyka posiada kopułę o wysokości 31 metrów, co czyni ją największą w całej Skandynawii. Jak nietrudno się domyślić, świątynia wzorowana była na watykańskiej bazylice św. Piotra. Jest to bez wątpienia najpiękniejszy z kopenhaskich kościołów. Warto wejść również do środka, by zobaczyć bogato zdobione barokowe wnętrze.Kościół Fryderyka (Frederiks Kirke), KopenhagaNaprzeciwko Kościoła Marmurowego znajduje się wcześniej już wspomniany Amalienborg - oficjalna rezydencja duńskich monarchów i rodziny królewskiej od 1794 roku. Zespół pałacowy składa się z czterech identycznych budowli zbudowanych na ośmiokątnym placu. Na jego środku stoi pomnik Fryderyka V, który zainicjował budowę kompleksu.Pałac po prawej stronie patrząc w kierunku katedry, to Pałac Levetzaua, gdzie obecnie mieszka następca tronu książę Fryderyk. Symetrycznie obok usytuowany jest Pałac Moltkego, używany w celach reprezentacyjnych. Królowa Małogrzata II wraz z księciem Henrykiem zamieszkuje Pałac Schachka (z lewej strony na końcu placu). Ostatnia z budowli to Pałac Brockdorffa, dawna siedziba króla Chrystiana X.Amalienborg jest nieustannie pilnowany przez uzbrojonych w karabiny gwardzistów, odzianych w czerwone lub granatowe mundury i czapki z niedźwiedziego futra. Każdego dnia o godzinie 12:00 w południe na placu odbywa się widowiskowa zmiana warty.Pałac Moltkego, AmalienborgGwardzista królewski, AmalienborgSpod Amalienborga ruszyłem na północ ulicą Amaliegade. Prosta droga prowadzi aż do kanału otaczającego Kastellet. Znajduje się tam duża fontanna Gefiony (Gefionspringvandet) oraz klimatyczny, mały kościółek St. Alban Church. Świątynia nosi brytyjską nazwę, ponieważ Kościół św. Albana jest jedynym anglikańskim kościołem w Danii. Kamień węgielny pod budowę złożono w 1887 roku. 2 lata później świątynia była konsekrowana. To, że powstał tu anglikański kościół to zasługa księżniczki Aleksandry, córki króla Danii i jej małżonka Edwarda, księcia Walii i późniejszego króla Anglii.Kościół św. Albana nosi imię pierwszego męczennika Anglii (ok. 303 r.). Alban był rzymskim żołnierzem, który znalazł w klasztorze schronienie przed prześladowaniami. Zainspirowany naukami księdza założył szaty kapłana i dobrowolnie oddał się w ręce tych, którzy go tropili. Torturowany i skazany na śmierć wypowiedział słowa: "Wielbię i adoruję prawdziwego i żywego Boga, który stworzył wszystkie rzeczy".Kościół św. Albana w Kopenhadze (St. Alban Church)Kościół św. Albana widziany z KastelletKastellet to pozostałości po fortyfikacjach wzniesionych w latach 1658-1660 po oblężeniu Kopenhagi przez wojska szwedzkie. Cytadelę wybudowano na planie gwiazdy. Przez długi czas znajdowało się tu więzienie. Do dziś jest to teren wojskowy, jednak otwarty dla zwiedzających. Nic nadzwyczajnego tutaj nie ma, ale fajnie się przejść po grobli przy okazji zwiedzania okolicznego kościoła św. Albana czy w drodze do pomnika słynnej kopenhaskiej syrenki.Kastellet, KopenhagaXIX-wieczny holenderski wiatrak, KastelletNo i kulminacyjny punkt wycieczki, wisienka na torcie - pomnik Małej Syrenki (Den Lille Havfrue). Jest to posąg baśniowej postaci wykreowanej przez Hansa Christiana Andersena. Pomnik ma 1,25 m wysokości i waży ok. 175 kg. Małą Syrenkę odsłonięto w kopenhaskim porcie w 1913 roku. Posąg stał się symbolem miasta.Co ciekawe, prestiżowy przewodnik "UCityGuides" umieścił syrenkę na pierwszym miejscu najbardziej przecenianych atrakcji turystycznych na świecie. I coś w tym rzeczywiście jest. Den Lille Havfrue znajduje się w niezbyt atrakcyjnej okolicy. Sama forma również nie zachwyca. Ludzie przychodzą tu masowo, ustawiają się w kolejce do zdjęcia traktując syrenkę jak Statuę Wolności. Fenomenu tego nie rozumiem, lecz płynąc z nurtem udałem się tam i zrobiłem kilka zdjęć. Ujęcie kadru bez zbędnych postaci drugoplanowych graniczyło z cudem, ale udało się!Inną ciekawostką są akty wandalizmu dokonane na pomniku. Wielokrotnie syrenkę oblewano farbą, malowano, odcinano jej nawet ręce czy głowę, i to nie raz. W 2003 roku strącono nawet posąg z cokołu za pomocą materiałów wybuchowych. Cóż, takie uroki sławy...Posąg Małej Syrenki w KopenhadzePosąg Małej Syrenki w Kopenhadze♦ To wszystko, co udało mi się w Kopenhadze zobaczyć. Jak widać - miasto spokojnie można zwiedzić w całości od świtu do zmierzchu. Oczywiście zwolennicy muzeów potrzebować będą więcej czasu. Ja i mój kumpel byliśmy usatysfakcjonowani dwudniowym pobytem w Danii, który kosztował nas nieco ponad 200 zł - wliczając w to bilety lotnicze.♦ Spanie na lotnisku Kopenhaga-Kastrup.Wraz z przyjacielem noc przeczekałem na lotnisku w Kopenhadze. Port lotniczy jest ogromny i praktycznie funkcjonuje całą dobę. Ostatnie samoloty lądują o 3 w nocy, o 6 nad ranem zaczynają się pierwsze odloty. Panuje tu niesamowity gwar, dlatego na noc warto poszukać cichego miejsca. My takowe znaleźliśmy na czymś w rodzaju klatek schodowych w okolicy biur linii lotniczych. Nikt tam nie chodzi, panuje całkowita cisza, więc można w spokoju zdrzemnąć się i doczekać następnego dnia. Na terenie lotniska jest mnóstwo gniazdek elektrycznych. Można także skorzystać z bezpłatnego dostępu do internetu przez WiFi.♦ Taka oto jest Kopenhaga. Typowe miasto na spacer, z zabytkami znajdującymi się w zasięgu centrum. Dla wielu stolica Danii jest zupełnie niewarta uwagi. Ja uważam moją podróż do Danii za kolejne ciekawe doświadczenie i przy okazji dobry materiał na bloga. Po raz kolejny udowodniłem sobie i wszystkim wokół, że podróżowanie po Europie wcale nie musi być drogie![Mateusz]

Muzeum Zabawek Kudowa-Zdrój

SISTERS92

Muzeum Zabawek Kudowa-Zdrój

Beskid Śląski dla dzieci. Leśny Park Niespodzianek w Ustroniu

wszedobylscy

Beskid Śląski dla dzieci. Leśny Park Niespodzianek w Ustroniu

Park, po którym zwierzęta swobodnie się poruszają, plac zabaw oraz bajkowa aleja, przy której mieszkają bohaterowie z ulubionych bajek – czego więcej potrzeba, żeby spędzić wspaniały dzień z dziećmi? Śląskie Travel zabrało nas tym razem do Ustronia, gdzie odwiedziliśmy Leśny Park Niespodzianek. Do Ustronia przyjeżdżałam na rodzinne wakacje kiedy byłam jeszcze dzieckiem – pamiętam charakterystyczne budynki hoteli, stare wyciągi krzesełkowe oraz kąpiel w zimnej rzece. Z przyjemnością więc wróciłam tutaj po latach, by sprawdzić, że słynne ustrońskie piramidy dalej stoją na miejscu i zobaczyć, jakie atrakcje dla dzieci znajdują się w okolicy. Razem z podróżującymi rodzinkami-blogerami: ATE Trips, Kasai oraz 8 stóp wybraliśmy się do Leśnego Parku Niespodzianek. Największą atrakcją parku są zwierzęta, w szczególności daniele oraz muflony, które swobodnie przemieszczają się po terenie całego parku. Kupując bilety przy wejściu warto od razu zaopatrzyć się w paczkę karmy, bo zwierzęta można karmić z ręki. Oprócz tego w zagrodach zobaczyć możemy również dziki, żubry czy jelenie. Na terenie parku znajdują się także sowiarnia oraz sokolarnia – ptaki możemy podziwiać nie tylko w klatkach, ale też podczas specjalnych pokazów, podczas których sokolnicy pokazują widowni, jak te wspaniałe sokoły oraz sowy zachowują się podczas lotu. Możliwość karmienia zwierząt oczywiście plasuje się na samym szczycie ulubionych zajęć dzieci, ale cóż to za wycieczka bez możliwości zabawy na placu zabaw. W Leśnym Parku Niespodzianek dzieci mogą poskakać na trampolinach, pozjeżdżać na tyrolce, pohuśtać się czy poszaleć w basenie z piłeczkami. Mogę mieć jedynie zastrzeżenia, że plac zabaw został umieszczony tak blisko wejścia, jeszcze przed większością innych atrakcji w parku – trudno potem wyciągnąć dzieci z placu. W Leśnym Parku Niespodzianek możemy również spotkać bohaterów z popularnych bajek. Wystarczy przejść się Aleją Bajkową, wzdłuż której umieszczonych zostało 11 ruchomych ekspozycji – zobaczyć możemy tu m.in. Bolka i Lolka, Czerwonego Kapturka czy Kota w Butach. Leśny Park Niespodzianek to świetny pomysł na wspólną rodzinną wycieczkę, która spokojnie może zająć nam nawet pół dnia. Park otwarty jest przez cały rok, latem między drzewami możemy schronić się przed doskwierającym upałem. Dla nieco starszych dzieci dodatkową atrakcją może być ścieżka edukacyjna ze specjalnie przygotowanymi planszami oraz Centrum Przyrodniczo Leśne z eksponatami i multimedialnym wyposażeniem. Przeczytaj równieżBeskid Śląski dla dzieci. Dawna wieś w pigułceŚląsk dla dzieci. Gdzie warto się wybrać?Zanim ruszysz w podróż z dzieckiem…Z krótką wizytą w Warszawie. Z dzieckiem i w niepogodzie Post Beskid Śląski dla dzieci. Leśny Park Niespodzianek w Ustroniu pojawił się poraz pierwszy w Wszędobylscy.

Takie rzeczy dzieją się w Borach Tucholskich

loswiaheros

Takie rzeczy dzieją się w Borach Tucholskich

Dolina Zamków i Ujgurzy – w Kanionie Szaryńskim

SZWEDACZ

Dolina Zamków i Ujgurzy – w Kanionie Szaryńskim

Kraków

Zastrzyk Inspiracji

Kraków

Bitwa na miasta: Brodnica&Poznań

SISTERS92

Bitwa na miasta: Brodnica&Poznań

Bielsko-Biała. Bajkowa podróż dla dzieci

wszedobylscy

Bielsko-Biała. Bajkowa podróż dla dzieci

Opuszczamy Śląsk i kierujemy się na południe, w stronę Beskidu Śląskiego. Wraz ze Śląskie.Travel oraz ATE Trips, Kasai oraz 8 Stóp dalej będziemy odkrywać miejsca, które warto odwiedzić wybierając się tutaj w podróż z dziećmi. Tym razem będzie bardzo bajkowo! Udajemy się do Bielsko-Białej – miasta rodzinnego tak znanych osobistości jak Bolek i Lolek czy Reksio. To właśnie tutaj, w Studio Filmów Rysunkowych urodzili się słynni bohaterowie kreskówek, m.in. Smok Wawelski, kucharz Bartolini, łowca zwierząt Pampalini i wielu wielu innych. Samo Studio powstało w 1947 roku i od tamtej pory zrealizowano w nim ponad 1000 filmów, zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. Studio dostępne jest dla zwiedzających, dzięki czemu możemy dowiedzieć się, jak krok po kroku powstawały kiedyś filmy rysunkowe z naszymi ulubionymi bohaterami. A było to nie lada przedsięwzięcie! Wiele miesięcy pracy, kilka tysięcy rysunków, zdjęć i godziny nagrywania różnych dźwięków – wszystko po to, żeby powstał jeden krótki odcinek naszej ulubionej bajki. Podczas zwiedzania Studio dzieci mogą zobaczyć na własne oczy, jak wyglądały kolejne etapy powstawania bajki, dowiedzieć się, ile ciekawych zastosowań podczas nagrywania ścieżki dźwiękowej może mieć zwykły stary wieszak na płaszcze oraz przytulić się do Bolka i Lolka. Po ciekawej (również dla rodziców, którzy w końcu też wychowali się na tych kreskówkach!) wizycie w Studio Filmów Rysunków ruszamy do miasta szukać… bajkowych bohaterów! Bo w Bielsko-Białej znajdują się rzeźby najsławniejszych postaci polskich animacji dla dzieci: Bolka i Lolka oraz Reksia. Rzeźbę Reksia znajdziemy przy fontannie obok mostu nad rzeką Białą, grzecznie stoi i fotografuje się ze wszystkimi chętnymi. Rzeźbę Bolka i Lolka znajdziemy przy galerii handlowej Sfera, chłopcy aż zapraszają do zabawy inne dzieci! Sama Bielsko-Biała jest naprawdę uroczym miastem – warto wybrać się tutaj na Rynek Starego Miasta. Rodzice mogą podziwiać piękną architekturę z jednej z licznych kawiarni, dzieci będą zachwycone przestrzenią do biegania oraz fontannami. Przy okazji na rynku spotkałyśmy naszego znajomego, Neptuna, który chyba również wybrał się w podróż z Trójmiasta do Bielsko-Białej. Bielsko-Biała słynie jeszcze z jednego produktu – kiedyś produkowano tutaj popularnego Fiata 126! Jeśli chcecie powspominać nieco stare czasy, to koniecznie zajrzyjcie do Cafe Maluch, gdzie właściciel urządził całe muzeum poświęcone Maluchowi. Napijcie się kawy siedząc na tylnej kanapie Malucha, przy stoliku zrobionym z części samochodowych.  Bielsko-Biała to świetny wybór na jednodniową rodzinną wycieczkę, atrakcji dla najmłodszych nie brakuje, a dzieci na pewno będą zachwycone możliwością spotkania z bajkowymi bohaterami. Przeczytaj równieżŚląsk dla dzieci. Gdzie warto się wybrać?Z krótką wizytą w Warszawie. Z dzieckiem i w niepogodzieDo Warszawy z dzieckiem – samolotem czy pociągiem?Zanim ruszysz w podróż z dzieckiem… Post Bielsko-Biała. Bajkowa podróż dla dzieci pojawił się poraz pierwszy w Wszędobylscy.

Włochy by Obserwatore

10 błędów popełnianych po zamieszkaniu we Włoszech

By http://obserwatore.euWłochy mają znakomity PR. Cudowna melodia języka włoskiego pieści uszy, wyśmienita kuchnia włoska zaspokaja najbardziej wykwintne podniebienia, a włoskie panoramy, zabytki, słońce, morze, góry i generalnie wszystko jest harmonią cudownych przeżyć. Planując wyjazd do Włoch widzimy Włochy w różowych kolorach i spodziewamy się, że  oto zaczynają się wakacje przez 365 dni w roku! Trzeba  jednak […]Czytaj oryginalny wpis: http://obserwatore.eu.

Ełk – niedoceniana perła Mazur

Italia poza szlakiem

Ełk – niedoceniana perła Mazur

Palmiarnia Wałbrzych

SISTERS92

Palmiarnia Wałbrzych

Rumunia i coś jeszcze - Prolog

dwa kółka i spółka

Rumunia i coś jeszcze - Prolog

Do iluśtam razy sztuka. W Rumunii był już chyba "każdy", tylko nie ja. Co prawda miałam być w zeszłym roku, mniej więcej o tej porze, ale "nie wyszło". W końcu nadarza się okazja. Motoszkoła organizuje tam zlot dla absolwentów, a ja odbyłam już wystarczającą ilość szkoleń, żeby się zaliczać do tego zacnego grona.Plan jest prosty - w trzy dni "zaliczyć" to co w Rumunii jest obowiązkowe. Po to, żeby wiedzieć, że trzeba tu wrócić na dłużej ;)Po tych trzech dniach mam jeszcze tydzień wolnego więc pewnie wyklarują się jakieś opcje. Może jeszcze pokręcę się po Rumunii? Może skoczę na Bałkany? W końcu w tym roku jeszcze tam nie byłam, a tradycja zobowiązuje ;) Korsykę, o której myślałam całkiem niedawno, tym razem odpuszczę - i dopiszę do listy kolejnych planów na najbliższe lata.Olivier stoi na przeglądzie w serwisie - poza standardowymi procedurami dla przebiegu 60 tys. km jest sprawdzane co mogło być przyczyną jego dwukrotnego zdławienia się na zeszłotygodniowej bieszczadzkiej pojeżdżawce. Oby to nie było nic poważnego.Wyjazdu nie mogę się doczekać z co najmniej trzech powodów. Mam nadzieję, że będzie fajnie :)Trzeba się wyrwać...

TROPIMY PRZYGODY

Atrakcje Krakowa, które Cię zauroczą

Lubię Kraków. Byłam w nim już tyle razy, że przestałam go traktować jak miasto, które się zwiedza. Stolica Małopolski zawsze ściąga mnie do siebie w konkretnym celu. Nie inaczej było tym razem. Tylko, że tym razem cel był inny: turystyczny.... Artykuł Atrakcje Krakowa, które Cię zauroczą pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Migawki z Wałbrzycha

SISTERS92

Migawki z Wałbrzycha

Biebrza river - polish jungle

coffe in the wood

Biebrza river - polish jungle

Biebrza river - polish jungle ;)

B jak Bornholm

dwa kółka i spółka

B jak Bornholm

10-12 lipca 2015 (piątek-niedziela)Kto wpadł na pomysł, żeby znowu jechać tak daleko? Na jakąś małą, duńską wysepkę  "na środku Bałtyku"? A..  wiem, ja wpadłam na ten pomysł, bezczelnie podłączając się pod forumowy temat "Szczecińskich ustawek". I tak powstał plan.Jako, że mam najdalej, to podróż musiałam rozpocząć odpowiednio wcześnie. Wyjechałam kilka dni wcześniej, zabierając ze sobą pracę (tj. laptopa) i zahaczając o wielkopolskie miasto na P, gdzie udało się połączyć przyjemne z pożytecznym. Urlop miałam dopiero na piątek, więc w tym dniu ruszyłam nad morze...Po drodze odwiedzam Pszema. Jest trochę chłodno, a ja nie wzięłam sobie żadnego polarka, więc namawiam Pszema, żebyśmy pojechali do Decathlonu do Koszalina, gdzie zanabędę brakujący ekwipunek. Jedziemy, robię niezbędne zakupy i... psuje mi się kask. A konkretnie zapięcie. Co tu zrobić? Jazda w niezapiętym kasku to gorszy pomysł niż jazda bez kasku. Odwiedzamy kilka sklepów motocyklowych, ale w żadnym nie wiedza jak pomóc. Nie uśmiecha mi się kupowanie nowego kasku "na szybko", więc ze słowami "jakoś to będzie" postanawiam, że wydoktoryzuję się z tematu podczas rejsu promem. Będę miała na to parę godzin.Jedziemy do Kołobrzegu. Wbijamy się w pobliże głównego deptaku, chyba nawet lekko za zakaz ruchu, ale tylko chyba. Tam wsuwamy dorsza z frytkami i surówkami. Dobra rybka nie jest zła.Mamy jeszcze sporo czasu, więc Pszemo zabiera mnie w jakieś magiczne miejsce. Nad morze. Na plażę. Wjeżdżamy w boczną drogę i zostawiamy tam motocykle. Mocno wieje, jak tak dalej pójdzie, to możemy jutro nie wypłynąć. Zresztą, przez ostatnie dni prom nie kursował... Nawet jak wiatr zelżeje, to morze wciąż będzie zafalowane. No trudno, najwyżej będziemy rzygać ;)Polskie morze ma w sobie niesamowity urok. jest zimne i ma paskudny kolor, ale jest w nim jakaś magia.Do dwudziestej, o której w porcie jestem umówiona z resztą ekipy jest coraz bliżej, więc powoli się zbieramy. Gry podchodzimy do motocykli, widzimy, jak główną droga przejeżdża Straż Miejska. Oho, widzieli ans na pewno, a dróżka oczywiście nie jest ogólnodostępna, więc ciekawe czy wrócą... Wracają, skręcają w nasza dróżkę. No to będzie mandacik, chyba, że Pszemo coś wymyśli, bo ja nie umiem się migać :( Dwóch panów z SM pyta nas czy oczywiście wepchnęliśmy tu motocykle, bo wjeżdżać nie wolno. Potwierdzamy, no bo oczywiście tak było. No to jak tak, to dobrze. I gadka-szmatka. O motocyklach, o wyjazdach. Jeden z SM mówi, że podziwia takich, co to wsiadają i jadą. O tak do Austrii na przykład. Albo na Węgry. uśmiecham się lekko pod nosem. Widzę, jak Pszemo nie może powstrzymać śmiechu i wskazując na mnie poważnym tonem i satysfakcją w głosie oznajmia strażnikom, że "to maleństwo właśnie tak robi"... Panowie robią wielkie oczy, a ja jak zwykle w takich sytuacjach czuję się niezręcznie, bo nie wiem co mam powiedzieć. I czy cokolwiek mam mówić. Panowie wypalają po fajku i miło się z nami żegnają. Teraz już naprawdę czas na nas, bo jeszcze chcę zatankować....Zajeżdżamy pod prom,a  ekipy szczecińskiej dalej nie ma. Wyhacza mnie załoga katamaranu Jantar, którym mamy płynąć. Lekko się niecierpliwią, bo chcieliby zapakować już nasze motocykle. Żartuję, ze ekipa już jedzie, ale że mają daleko, bo ze Szczecina, to przyjadą na styk, a ja miałam blisko, bo z Krakowa, to już jestem :) Pakujemy Oliviera na rufę katamaranu. Powinno mu się tu podobać.W końcu przyjeżdżają: Kropka, MotoTroter i Northwest z Agą. Ich motki też lądują na rufie. Kaski zamykamy w jednym z jachtowych schowków, podręczne bagaże do sali restauracyjnej, gdzie będziemy spać. Tak, tak! Armator pozwolił nam przenocować na katamaranie. Dzięki temu nie musieliśmy szukać hotelu czy innych noclegów "na mieście". Extra sprawa!No to jesteśmy w komplecie. Pszemo robi nam pamiątkową fotkę "Tylu ich było na początku" i wraca do siebie. A my ruszamy "w miasto" - trzeba coś zjeść.Niestety wszystko jest pozamykane na cztery spusty z wyjątkiem... greckiej knajpy "U szalonego Greka". Dobra, mają tam kryzys, więc będzie tanio i może to ostatnia okazja na coś greckiego ;)Zamawiamy danie "all inclusive" dla czterech osób - powinno wystarczyć dla naszej piątki. Knajpka prowadzona jest przez Greków. Jest autentycznie. Swojsko-grecko. Jedzenie bardzo dobre, w ogromnych ilościach. I też prawdziwie-greckie, a nie spolszczone. Jedynie piwo pijemy z lokalnego browaru. W końcu przychodzi do nas właściciel - Grek, coś tam mówi po Polsku, trochę po angielsku, trochę w języku uniwersalno-międzynarodowym. Pyta, czy jesteśmy w żałobie, bo dziwnym trafem wszyscy jesteśmy ubrani na czarno ;) Potem co rusz donoszą nam kolejne elementy dania, które zamówiliśmy. Ta ilość jest naprawdę nie do przejedzenia. i potem jeszcze arbuz - ale tylko dla kobiet ;). Jesteśmy jedynymi gośćmi i naprawdę świetnie się bawimy. W końcu Szalony Grek, za nasza namową, odpala stojącą w rogu katarynę i... wtedy się zaczyna - tańce, hulanki swawole. Nawet mnie udaje się przekonać do tańca ;)Jest już późno, wracamy więc na łajbę, po drodze zanabywając kilka piwek dla nocnej wahty. Niech ma coś od życia.Motocykle są na swoim miejscu. Dobrze :)Na Jantarze oczywiście nie kładziemy się jeszcze spać - przy butelce wina, kilu piwach i jakimś mocniejszym procencie dyskutujemy o batonikach Bounty (które też leżą na stole) i całowaniu i całej masie innych super-hiper istotnych tematów. W końcu jednak zarządzamy ciszę nocną - jutro wczesna pobudka - koło piątej, bo potem przychodzi załoga i zaczynają się pakować pasażerowie, więc nie możemy ich podjąć w gaciach.Nawet się wysypiam. Poranek jest rześki, ale nie ma śladu po wczorajszym wietrze i zafalowaniu. Będzie dobrze. Powoli schodzi się załoga i pojawiają na pokładzie pierwsze rowery, a potem pasażerowie. My też gdzieś mamy się udać z biletami ;) mimo, że tu już jesteśmy od kilkunastu godzin.W końcu wypływamy. Mijamy główki portu. Przed nami 4,5 godziny żeglugi...Motocykle zabezpieczone, żeby słona bryza zrobiła jak najmniejsze szkody :) A ja opracowuję nowe ulepszone zapięcie do kasku. powinno działać... bardziej psychologicznie, ale przynajmniej kask się sam nie rozpina :)Pod koniec podróży zwijamy pokrowce.Duńska bandera - jest!My oczywiście wchodzimy jak do siebie ;)W końcu dopływamy do Nexo. W momencie gdy wysiadamy, nasze motocykle już czekają na nas na nabrzeżu. Jako VIPy mamy priorytet :) Ubieramy się, wsiadamy i... ruszamy po przygodę!Punkt pierwszy - kościół w Nylars. Bardzo sympatyczny, robi wrażenie. To typowy obiekt tego typu na Bornholmie.Punkt drugi - Ronne. Włóczymy się motocyklami po wąskich i krętych brukowanych uliczkach. Skupienie w manewrach jest pełne. Obowiązkowym punktem programu jest opisywany we wszystkich przewodnikach najmniejszy dom.Punkt trzeci - Hasle. i wędzarnie ryb. Postanawiamy, że lunchyk zjemy w innym miejscu, więc tu tylko zwiedzamy. Trzeba przyznać, że jest klimatycznie.Punkt czwarty - Hammershus. Są tu ruiny zamku, ale nie mamy czasu, żeby je eksplorować. Tylko oglądamy z daleka.  Punkt piąty - Hammeren Fyr. urocza latarnia morska, do której prowadzi stromy i krety podjazd. Widać stąd Szwecję :)Punkt szósty - Svaneke. I zasłużona przerwa na lokalne jedzenie. Znowu bierzemy talerz wszystkego. i "specjalitedelamezą" czyli śledzik :)Posileni, otoczeni pięknymi okolicznościami przyrody, mamy w głowie różne figle :)Niestety nasz czas na wyspie powoli dobiega końca - nie możemy spóźnić się na prom. Wracamy do Naxo, a tam już jest spora kolejka ludzi. Głównie tych, którzy utknęli tu na kilka dni z powodu sztormu. Aga, jako, że nie ma do zdania motocykla wcina się gdzieś na początek kolejki, żeby zająć "nasze" miejsca w części restauracyjnej. Udaje jej się to i my spokojnie do niej dołączamy po odstaniu swojego w kolejce.Po Bornholmie zrobiliśmy nieco ponad 100 km ;)Przed nami kolejne 4,5 godziny rejsu. Warunki do żeglugi bardzo się poprawiły, więc prawie wcale nie buja. Nie przykrywamy nawet motocykli, bo nie ma fali i nie są narażone na działanie morskiej wody.W pewnym momencie dostajemy wezwanie... od kapitana - mamy się stawić na mostku. Uuuu, ale fajnie!Z zaciekawieniem słuchamy opowieści i wyjaśnień.Spędzamy tam dobre kilkadziesiąt minut. Ach ci motocykliści - wszędzie się wkręcą!A nawiasem - Pan Kapitan tez jest motocyklistą :)Jeszcze tylko pamiątkowy wpis do księgi...Ostatnie pogaduchy...I podroż dobiega końca.Wpływamy do portu, większość pasażerów jest standardowo "w drzwiach" gotowa do wysiadki, więc nasze  "apartamenty" są puste. z głośników leci Bee Gees... Ha, to jest piosenka tego wyjazdu! Od tego się zaczęło (leciało w plażowej knajpce w mieście na P...) i tym się kończy :)Jest późno, a przed nami jeszcze kawał drogi - jedziemy do Szczecina. Czas i kilometry dłużą się niemiłosiernie. Kilkadziesiąt kilometrów przed celem dostaję takiego kryzysu, że zaraz zasnę. Zaczynam mieć omamy i nie trzymam kierunku jazdy. Wyprzedzam kolumnę i zarządzam zjazd na najbliższą stację. Rozprostowanie nóg, kilka oddechów pozakaskowym powietrzem i RedBull z limitowanej letnie serii stawiają mnie na nogi i pozwalają dokończyć podróż.Rano Kropka i MotoTroter wyprawiają mnie w podróż do domu, którą robię beż żadnych przygód.Ale było fajnie!Przejechane: 1736 kmA filmowe podsumowanie wyjazdu zrobił MotoTorter :)PS. Chciałam bardzo serdecznie podziękować w imieniu swoim i całej grupy ekipie z katamaranu Jantar - Bardzo miłej załodze, na wszystkich szczeblach, a zwłaszcza Kapitanowi - za wielką gościnę, możliwość noclegu, zaproszenie na mostek i ciekawe opowieści! A wszystkim, którzy chcieliby komfortowo dostać się na Bornholm, polecam rejs Jantarem :)

Gdzie wyjechać

Witajcie w Kuala Lumpur! Dziwnej metropolii

Witajcie w Kuala Lumpur! Dziwnej metropolii Kuala Lumpur to dość dziwne miasto. Tak samo jak jego nazwa, która określa błotniste ujście rzeki. Ale KL już dawno nie jest portem, morze oddaliło się o 30 km. Miastu brak bryzy, jest duszne, dość zabetonowane, ale dla wielu jest synonimem miasta poukładanego. Naszym zdaniem raczej dążącego do tego stanu. Powoli, ale chyba skutecznie. KL […]

Madryt na weekend – podróż

JULEK W PODRÓŻY

Madryt na weekend – podróż

Zamek Książ Wałbrzych

SISTERS92

Zamek Książ Wałbrzych

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Naddniestrze, czyli jak w kilka godzin stracić cierpliwość, prawo jazdy (prawie) i całą gotówkę (której na szczęście mieliśmy mało)

Jeśli koniecznie chcecie jechać do Naddniestrza, to raczej nie samochodem. Na granicy czeka was dość długi przymusowy postój i dziwne opłaty, a jeśli celnicy nie ograbią was do cna, zrobi to naddniestrzańska drogówka, która być może – tak jak nam – zechce wam zabrać prawo jazdy za wyimaginowane przekroczenie prędkości o 10 km/h. Wbrew pozorom nas wcale nie ciągnie w najbardziej niebezpieczne rejony Europy. Fakt, byliśmy z naszą trzymiesięczną pociechą w Kosowie, a teraz dopiero co wróciliśmy z Ukrainy, ale w obu krajach nie spotkało nas nic złego. No, prawie, ale przedziurawionych oponach i korzystaniu z ukraińskich warsztatów samochodowych napiszemy następnym razem. W zasadzie w każdym z tych „niespokojnych” krajów było nad wyraz spokojnie, więc z takimi samymi nadziejami jechaliśmy do Naddniestrza. Chociaż jakoś wcale nie paliliśmy się do tej wyprawy – to miał być krótki, kilkugodzinny postój po drodze z Mołdawii na Ukrainę, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg w Odessie. Bo też Naddniestrze jest być może miejscem ciekawym, ale z całą pewnością nie w turystycznym znaczeniu. Dla przypomnienia – to samozwańcza republika, która w 1990 roku wydzieliła się z Mołdawii i ogłosiła niepodległość. Niestety, nikt nie uznał jej jako państwa (a nie, sorry, uznały ją także nieuznawane przez nikogo Abchazja i Osetia Południowa), ale jednak faktów nie oszukasz: Mołdawia nie ma żadnej kontroli nad tym terytorium, które od ćwierć wieku rządzi się własnymi prawami. A prawa to rządy twardej ręki i przymykanie oka na nepotyzm, korupcję i zorganizowaną przestępczość – Naddniestrze jest rajem dla przemytników. I mimo międzynarodowych nacisków (wiecie, to słynne „wyrażanie zaniepokojenia niepokojącą eskalacją blabla”) status Naddniestrza raczej się nie zmieni, a powód jest prosty – kraj ten jest nieodmiennie związany z Rosją, która od lat wspiera Tyraspol finansowo i domaga się jego uznania. A gdyby mogła, najchętniej włączyłaby samozwańców w skład Federacji Rosyjskiej. I wydaje się, że sami naddniestrzańcy nie mieliby nic przeciwko – w 2014 r. tuż po włączeniu Krymu do Rosji, parlament Naddniestrza zwrócił się z taką samą prośbą do Dumy. A o nastawieniu tutejszych mieszkańców najlepiej świadczy herb republiki z wybijającymi się na pierwszy plan sierpem i młotem. Godło Naddniestrza na przejściu granicznym z Mołdawią Dla Rosji obecny stan jest zresztą dość wygodny, bo kontrolując Naddniestrze trzyma w szachu mającą europejskie ambicje Mołdawię. Witamy w Naddniestrzu? Not so fast, amigo! Ile kosztuje wjazd do postsowieckiej republiki? Nic, jeśli jedziecie marszrutką, których pełno odjeżdża z Kiszyniowa i przygranicznych miejscowości. Wystarczy tylko zadeklarować pogranicznikowi cel podróży i czas przebywania w kraju, po czym dostajemy specjalny kwitek. Data wyjazdu ma kluczowe znaczenie: jeśli po jej upłynięciu dalej będziemy w Naddniestrzu, możemy zapłacić sowity mandat. Ale jeśli marzy ci się wjazd autem, to przygotuj się na szereg komplikacji. Oprócz uzyskania wszelkich zgód od pograniczników, konieczne jest wykupienie winietki, ubezpieczenia i specjalnej wizy wjazdowej. W tym celu należy wypełnić szereg formularzy, w czym na szczęście pomaga tzw. broker, czyli urocza panienka z okienka. Oczywiście, nie za darmo. W sumie za przyjemność przekroczenia granicy zapłaciliśmy 25 euro (kwota była liczona na oko, więc nie zdziwiłbym się, gdyby jakieś lepsze auta płaciły więcej), a w bonusie dostałem całkowicie zszargane nerwy. Czemu? Pamiętacie „12 prac Asterixa”? Tam jest taka fenomenalna scena, w której Galowie muszą iść do urzędu i zdobyć jakieś zaświadczenie. Zadanie okazało się dość karkołomne i, na Teutatesa, podobnie było na przejściu granicznym. Z tą różnicą, że ja krążyłem między trzema okienkami obok siebie i robiłem za pośrednikiem między brokerką, celnikiem i jakimś innym panem urzędasem na granicy. O, tak to wygląda: Ostatecznie formalności zajmują nam jakieś półtora godziny, w tym pół godziny oczekiwania na trzylinijkowy świstek papieru – to rzekome ubezpieczenie. Trochę długo, zważywszy na to, że byliśmy jedynymi zagraniczniakami na granicy. Trochę zmęczeni staniem na granicy rezygnujemy z planowanego wypadu na zamek w Benderach – potem okazuje się zresztą, że niewiele straciliśmy, bo okoliczny teren jest wojskowy i obowiązuje tam kategoryczny zakaz fotografowania (jak zresztą chyba na 3/4 terytorium Naddniestrza) – i od razu kierujemy się na Tyraspol. Z krótkiej drogi do stolicy zapamiętałem tylko billboard reklamowy jakiejś restauracji, ale dość osobliwy. Na zdjęciu znajdowała się naga, leżąca na brzuchu baba, która na plecach miała jakieś wędliny, ser i winogrona. Otaczało ją trzech obleśnych kolesi, którzy zapamiętale konsumowali te wiktuały – mniam! Sam Tyraspol to miasto bez fajerwerków – oczywiście, wygląda trochę tak, jakby czas zatrzymał się tu 30 lat temu. Monumentalne socrealistyczne pałace, pomniki Lenina i innych wodzów rewolucji. Z tego komunistycznego krajobrazu wyróżnia się tylko widoczna prawie wszędzie nazwa „Sheriff” – największy koncern w kraju założony przez byłych członków bezpieki, którzy uwłaszczyli się przy okazji upadku ZSRR i teraz trzęsą całym krajem. W Tyraspolu „Sheriff” jest obecny wszędzie – do firmy należą supermarkety, stacje benzynowe, piekarnie, jedyna sieć komórkowa w kraju stacja telewizyjna, gazety, salony samochodowe, a nawet firma budująca mieszkania. Wisienką na torcie jest Sheriff Tyraspol, czyli największy klub sportowy w kraju, grający na nowoczesnym stadionie, którego nie powstydziłoby się pół Europy. Ot, taki mały monopolik. Po szybkim rekonesansie stwierdzamy, że nic tu po nas i ruszamy w stronę granicy z Ukrainą. Jedziemy wolno, słusznie zakładając, że w dzikim kraju wolimy nie mieć nieprzyjemności z miejscową drogówką. Niestety, i to nam nie pomogło – na rogatkach stolicy, gdzie jedziemy z przepisową prędkością 50 na godzinę zatrzymuje nas patrol policji. – Zdrastwujcie, trochę za szybko jechaliście – zagaja uśmiechnięty policjant. – Ale jak to? Przecież jest ograniczenie do 50 i jechaliśmy 50? – Nie, tutaj można jechać maksymalnie 40 na godzinę, a wy jechaliście za szybko. Dokumenty, proszę – policjant wciąż się uśmiecha, a my się poddajemy. Oczywiście, o żadnym fotoradarze nie ma mowy, a raczej wróć – fotoradar to dzielny stróż prawa ma w oku. Co poradzić – idziemy z policjantami na ich prowizoryczny posterunek, gdzie zaczynają spisywać jakiś protokół. Standardowe pytania – skąd, dokąd, po co, dlaczego i po 10 minutach protokół jest gotowy. – Będzie ticket – mówi policjant i dalej coś tam wygaduje po dziwnemu. Ponieważ ni w ząb nie rozumiemy, policjant rzuca krótko. – Gawari pa ruski? – Niet – odpowiadamy pewnie, bo to jedno z niewielu słów po rosyjsku, jakie znamy. – Polsza e nie gawarit pa ruski? – dziwi się policjant i sekundę zastanawia się, co z nami zrobić. Z pomocą przychodzi drugi policjant, który wyciąga zza pazuchy swojego złotego iPhone’a 6 (przez chwilę naiwnie zazdroszczę, że budżetówka w Naddniestrzu ma takie przychody) i zaczyna na nim stukać. Po chwili pokazuje nam ekran translatora, na którym zgrabnie przetłumaczono na polski lakoniczny komunikat: „Za szybko. Mandat”. – No, trudno. To ile? – dopytujemy, a policjant uśmiecha się złośliwie i moszcząc się w fotelu udaje, że liczy. W końcu jego fotoradar w oku jest mega precyzyjny. W końcu zadowolony z siebie rzuca kwotę 30 euro. – Ile? – dopytujemy z niedowierzaniem. -30 euro – spokojnie odpowiada policjant. – No dobra. To proszę nam podać numer konta bankowego albo blankiet. Podjedziemy szybko na pocztę i zrobimy przelew – jeszcze sobie nie zdaję z tego sprawy, ale to najbardziej bezsensowne zdanie, jakie wypowiedziałem w czasie tego wyjazdu. – Szto? – policjant zgadza się, że zdanie raczej bez sensu. – Bank numer, konto… – próbuję desperacko, włączając w moją wypowiedź mowę ciała. – No, no bank. Only cash – policjant znów szeroko się uśmiecha. – Ok, but there is a problem. We have no cash – mówię zupełnie szczerze. No, bo na cholerę nam ichnie inflacyjne pieniążki. A jako posiadacze karty z darmowymi wypłatami z bankomatów nie musimy wozić ze sobą reklamówek wypełnionych plikami banknotów ;) – No cash? – policjant nagle pochmurnieje i znowu rzuca coś po ichniemu. A gdy ponownie trafia na ścianę niezrozumienia, znów w sukurs naszemu Tubbsowi rusza jego partner Sonny Crocket. Kilka kliknięć w dotykowy ekran i znów widzimy koślawo przetłumaczony komunikat, który jednak tym razem brzmi dużo groźniej: „Za szybka jazda auto. Zabieramy prawo jazdy”. – Ale jak to? – teraz już jesteśmy poważnie zdziwieni, na co policjant odgrywa krótką scenkę wkładając prawo jazdy Izy (ona prowadziła) do kieszonki w swojej koszuli. Zaczynamy więc negocjować. Że może pojedziemy do banku – na co policjant odpowiada, że banki już zamknięte. To może bankomat? – No, może. – Ale musicie nam oddać prawo jazdy. – A, co to nie – znów uśmiecha się policjant. Swoją drogą, nieczułe sukinkoty, których nie wzruszyło nasze dziecko, zwykle bez pudła działające jako detanor wszystkich trudnych sytuacji w drodze. W akcie desperacji pokazuję portfel, w którym mam jakieś drobniaki – 5 euro, trochę hrywien i… – O, mam 50 złotych. Bardzo dobra waluta! Good polish money – wymachuję pięćdziesiątką. No dobra, pośmialiśmy się. W końcu policjanci dają za wygraną i decydują, że tym razem skończy się na pouczeniu. Ale mamy uważać, bo tu jest naprawdę 40 na godzinę. – Akurat – odpowiadam, ale na szczęście nie zrozumieli i już bardziej oficjalnie dziękuję. Po chwili jesteśmy już w samochodzie i zapieprzamy te 40 na godzinę ku granicy, by jak najszybciej wyjechać z tego popieprzonego kraju. Swoją drogą – to chyba pierwszy raz od dawna, gdy kogokolwiek tak samo jak nas ucieszył ponowny wjazd na ukraińską ziemię. Też trochę niecywilizowaną, ale jednak w porównaniu do Naddniestrza jawiącą się co najmniej jak Waszyngton, DC.

BANITA

Gorlice – biegowe impresje

Tekst powstał w trakcie jazdy dookoła Polski, tuż po wizycie u rodziców. Opublikowany miał być w trakcie mojego pobytu na Islandii. Losy tak się jednak potoczyły, że nie byłam w stanie myśleć o blogu. Może i dobrze, że nie opublikowałam tego tekstu wcześniej. W tych impresjach dużo myślałam o moim dzieciństwie i rodzicach. I myślę, że idealnie nadaje się,  by go opublikować teraz, w tym najtrudniejszym, w dotychczasowym moim życiu, czasie, czasie żałoby. O Gorlicach, o dzieciństwie, o mamie i o tacie, którego już nie ma. Zwykle zaczynam zaznajamianie się z jakimś miejscem od porannego biegu. Oswajam się w ten sposób z nową przestrzenią, zaprzyjaźniam, z tą starą kiedyś już poznaną również. Potem mogę zwiedzać ją już na wiele innych sposobów. Pierwszy kilometr Wybiegam z klatki i nie do końca wiem, w którą biec stronę. Tyle lat minęło od momentu kiedy wyprowadziłam się stąd. Najlepiej w kierunku ulicy Kochanowskiego, a potem Sękowej, radzi mama. Wprawdzie ona nie biega, ale wie, gdzie w mieście można liczyć na bezruch i spokój ulicy. Ja nie wiem. Nie mieszkam tu od 14 lat i rzadko bywam. Ostatni raz biegałam tu chyba, gdy byłam w ósmej klasie szkoły podstawowej. Taki krótki epizod sportowy. Ale co to było za bieganie. Wybiegałyśmy we dwie z przyjaciółką, robiłyśmy jedno lub dwa okrążenia wokół parku (pewnie nie więcej niż trzy kilometry), a potem siadałyśmy na naszym „kamieniu dumania” i starałyśmy się zadośćuczynić nazwie głazu. Biegnę ulicą, którą tyle razy wracałam ze szkoły, a potem mijam stary dom, w którym spędziłam część dzieciństwa po przeprowadzce z Gdyni i dalej drogą, którą jako siedmiolatka przemierzałam rowerem w te i we w te. Od czasu do czasu tylko mama pozwalała wyjechać mi poza jej obręb. Na jej końcu znajduje się górka, z której razem z tatą zjeżdżałam na sankach. Na tej ulicy kończył się wówczas mój świat Drugi kilometr Dziś ten świat poszerzam. Mijam dom przyjaciółki z dzieciństwa, z którą jako dzieciaki robiłyśmy mnóstwo psikusów. Szpital i przychodnię, do której często chodziłam, by wycyganić zwolnienie, które miało uchronić mnie przed pójściem na lekcje. Na wagary chodzić nie mogłam. Należałam do grona „pechowców”, które uczyły się w tej samej szkole, w której pracował jeden z rodziców. Trzeci kilometr Droga zaskakuje mnie. Wiem, że wszystko szybko się zmienia, ale w tym miejscu, gdy byłam tu po raz ostatni, nie było asfaltu. A tam dalej nie było w ogóle domów i wydawało się, że po horyzont rozciągają się pola. Teraz przemykałam przez zabudowaną przestrzeń, która we wspomnieniach wyglądała zupełnie inaczej. Przypomniałam sobie jak jeździłam tą drogą rowerem. Mieliśmy takie rodzinno-przyjacielskie miejsce, w którym spotykaliśmy się z przyjaciółmi rodziców i ich dziećmi nad rzeką Sękówką. Czasem jechałam tam sama i uśmiechnęłam się do siebie na myśl jaka ta droga wydawała mi się wówczas długa. Wtedy rowerem w jedną i drugą stronę to była wyprawa. Dziś nią biegnę i wydaje mi się taka krótka. Przestrzeń i odległość zawężają się wprost proporcjonalnie do lat i do kilometrów, które udało nam się przebyć. Czwarty kilometr Jest i drewniany kościółek św. Filipa i Jakuba w Sękowej, do którego jako dziecko przyjeżdżałam z rodzicami, jeszcze nim znalazł się na liście UNESCO. Lubiłam to miejsce. Fascynowała mnie drewniana zabudowa. Lubiłam wpatrywać się w wieżyczki i opierać o drewniany, lekko spróchniały płot. Potrafiłam przez całą mszę wypatrywać obecności korników albo gapić się w zieloną, krótko ściętą trawę wokół kościółka. Nie do końca pamiętam jego wnętrze. Próbuję sobie przypomnieć, ale jedynie jestem w stanie sięgnąć pamięcią do słów innych, którzy wspominali jak mocno wnętrze zostało zdewastowane w czasie słynnej Bitwy pod Gorlicami w czasie I wojny światowej. Mijam go w pewnej odległości, ale widzę, że od czasów mojego dzieciństwa nic się tu nie zmieniło. Całe szczęście pewne rzeczy pozostają przez lata takie same. Piąty kilometr Już niedaleko. Mam wrażenie, że słyszę szum rzeki i małego wodospadu, nad którym spędziłam tyle godzin i dni. Tu, w wakacje był mój mały świat. Przed oczami przemykają teraz obrazy i widzę siebie wchodzącą z kołem ratunkowym do wody, a potem skaczącą z kamienia „na deskę” albo polującą na skaczące przy wodospadzie rybki. Próbowaliśmy je łapać rękami, prześcigając się w zwinności i szybkości. Nigdy jednak nie robiliśmy im krzywdy. Prawie czuję zapach świeżych zielonych ogórków i pomidorów, które rodzice zawsze przygotowywali na przekąskę do kanapek, gdy jechaliśmy na cały dzieńm by powylegiwać się nad rzeką. Niemal czuję ich zapach. Dziś już takich prawie nie ma. Nie pamiętałam wówczas morza i nie tęskniłam za nim tak, jak w późniejszych latach. Przypominają mi się też zdjęcia powklejane w albumie mamy. Ja, kilkulatka pozująca do zdjęć na kocu nad rzeką niczym mała modelka. Dziadek nazywał mnie wtedy Miss Sękówki. Szósty kilometr Dociera do mnie jak często niewiele wiemy o miejscu, w którym mieszkamy i o jego okolicach. Jako dzieciaki i nastolatki z reguły interesuje nas coś zupełnie innego. Na tym szóstym kilometrze zorientowałam się, że nigdy do tego miejsca nie dotarłam. Wieś Sękowa kończyła się dla mnie przy moście nad rzeką. Dalej nigdy nie pojechałam. Nie mogę się nadziwić teraz, że nie ciekawiło mnie, co jest za mostem, bo przecież nawet tam, rzeka mogła wyglądać inaczej. Siódmy kilometr Po lewej stronie mijam miejsce znajdujące się na trasie Karpacko-Galicyjskiego Szlaku Naftowego. O tym, że Gorlice były kolebką przemysłu naftowego i że to właśnie w Gorlicach zabłysnęła pierwsza uliczna lampa naftowa wiedziałam od dziecka. Wówczas jednak turystyczny szlak naftowy nie istniał i nie miałam pojęcia, że w tak wielu miejscach można trafić na stare szyby naftowe czy miejsca pierwszych tzw. kopanek. Teraz mijam tablicę pamiątkową i ładnie zagospodarowany fragment zieleni, na którym stoi. Dobiegam do drewnianego mostku wciąż nie mogąc się nadziwić, że przez tyle lat mieszkania w Gorlicach, nigdy tu nie dotarłam. Zresztą nie tylko tu, ale i w wiele innych miejsc z niezwykle ciekawą historią. W końcu zaawróciłam. Nie tylko w drogę powrotną do domu, ale i w kolejne wspomnienia z dzieciństwa i w rozmyślania o tym jak często niewiele wiemy o miejscu, w którym mieszkamy. Po raz pierwszy od wielu lat poczułam się tu jak w domu, czułam się znów jak dziecko i byłam szczęśliwa. Obiecałam sobie, że wrócę w odwiedziny do rodziców najszybciej jak się da i że będę przyjeżdżać w Beskid Niski znacznie częściej niż do tej pory. Pamięci Taty The post Gorlice – biegowe impresje appeared first on B*Anita Blog.

Winnica w najmniej sprzyjającym winorośli części Polski. Witajcie na Mazurach!

Italia poza szlakiem

Winnica w najmniej sprzyjającym winorośli części Polski. Witajcie na Mazurach!

Bycza Buła Gniezno

SISTERS92

Bycza Buła Gniezno

Co warto zobaczyć w Pradze, czyli czym zachwyca stolica Czech

Podróżniczo

Co warto zobaczyć w Pradze, czyli czym zachwyca stolica Czech

Rynek Gniezno

SISTERS92

Rynek Gniezno

Obserwatorium kultury i świata podróży

Camden Town czyli alternatywna strona Londynu

Londyn sam w sobie jest miastem kontrowersyjnym. Tu nie ma tabu. Masz różowe włosy, tunele w uszach widoczne z daleka czy jesteś cały w tatuażach? Ok, kogo to obchodzi? Tu nikogo. Możesz być w Londynie kim chcesz. Ubierać się jak chcesz. Zachowywać się jak chcesz. Możesz wszystko. Na Camden Town, możesz podwójnie :) Jak przyleciałam do Anglii w planie była Walia i Lake District. Na sam Londyn miałam 3 dni, a jestem tu już 3 raz i ciągle jest tyle miejsc jakich nie zwiedziłam. Jola dostała jasny przekaz – Nie interesuje mnie nic, muszę zwiedzić Greenwich, Camden Town i Angel inaczej stąd nie wyjadę. Joli by pasowało bym została, ale zgodziła się na wszystkie dzielnice, a sama na Camden i Angel nie była więc i dla niej była to atrakcja. Camden Town czyli Punks Not Dead Dojazd z centrum Londynu na Camden Town zajmuje z dobre 45 minut – mowa o czerwonym autobusie. Gdy czytałam o Londynie, kiedyś wpadłam na artykuł o tej dzielnicy. Jak chcesz spotkać różne subkultury, zrobić tatuaż na środku ulicy, kupić ciuchy dla gotów, płyty winylowe, jedzenie dla wegan i tysiące innych dziwactw zrobić to przyjedź na Camden. Dzielnica od razu rzuca się w oczy. Z budynków odstają przykładowo wielkie trampki, skorpion czy krzesło. Kupicie tu wszystko co kojarzy się z innością. Zrobicie sobie kolczyk na ciele, tatuaż. Kupicie płyty i gadżety muzyczne. Camden Town to świat koszulek, szczególnie z dziedziny muzyki, ale także tych kontrowersyjnych czy niebanalnych. Dziwna biżuteria, torby, ciuchy. Nigdy nie widziałam tylu dziwnych ubrań w jednym miejscu. Od abstrakcyjnych ubrań dla gotów po rockowe ciężkie buty. Da się odczuć na każdym kroku tą inność. Podobali mi się tutaj Ci wszyscy kolorowi ludzie, mający wszystko gdzieś. Co prawda ćpunów i podejrzanych typów też było od groma, ale nadawali temu miejsca klimatu. Targowisko na Camden Town Ten targ to raj dla miłośników kuchni a także biżuterii. Z daleka zapach zachęca do odwiedzin. W części jadalnej okaząło się, że swoje stanowiska mają ludzie z różnych stron świata. I tak można było kupić polską kiełbasę, azjatyckie smakołyki, brazylijskie koktajle czy nawet przysmaki z Afryki. W pozostałej części są ciuchy i biżuteria. Ale się obkupiłam! Wyszłam z afrykańskimi kolczykami i świetną bluzką Floyd-ów. Udało mi się nawet potargować. To miejsce to raj dla tych, co lubią wyglądać inaczej. Jola kupiła kurtkę. Jest tak inna, że po pierwszej nikt takiej nie będzie miał a po drugie wyglądała jak milion dolarów. Uważajcie na torebki i dokumenty. Na Camden Town jest tyle ludzi, że ciężko skupić myśli i trzeba się czasem przebijać przez tłumy. Szczerze tego nie cierpię, ale tam jakoś zniosłam ten ból. Camden Town to miejsce rozrywki i szaleństw. Dzieje się tu zawsze wiele. Organizowane są koncerty i imprezy – szczególnie z dziedziny alternatywnej. Tu każdy robi co chce, gdzie chce i jak chce. Spotkacie po drodze tatuażystę tworzącego dzieło na czyimś ciele, zaraz obok ktoś będzie malował sprayem po ulicy, kilka kroków dalej znajdziecie sklep z perwersyjnymi seksualnymi gadżetami. Potem sklepy muzyczne, gotyckie ciuchy, rockowe akcesoria i muzyka. Dalej ludzie wyglądający jak wampiry siedzący na ulicy pijący piwo, chwilę dalej para namiętnie całując się wchodzi sobie do gardeł. Takie jest Camden Town. Alternatywne. Bez wstydu i bólu. Dzikie, ocieka perwersją i seksem. Innością. W tym całym chaosie subkultur muszę przyznać, że to moja ulubiona dzielnica, bo naprawdę możesz być sobie tu kim chcesz. Przyjść jako szara myszka i wrócić już jako wydziarana i wykolczykowana niegrzeczna dziewczynka. Albo możesz zachwycić się muzyką, zrobić kolczyk w uchu i uznać, że właśnie to było ci potrzebne. Kategoria: Wycieczki Tagged: alternative london, camden town market, damden town london

Odczepcie się! Nigdzie nie jadę!

Zależna w podróży

Odczepcie się! Nigdzie nie jadę!

Muzeum Początków Państwa Polskiego Gniezno

SISTERS92

Muzeum Początków Państwa Polskiego Gniezno

Szkoła ekoturystyki. Lekcja pierwsza – nocleg ekologiczny

Zależna w podróży

Szkoła ekoturystyki. Lekcja pierwsza – nocleg ekologiczny