United States of America-lovers
Ameryka we Wrocławiu
Chociaż w moim prywatnym rankingu ukochanych miejsc do życia Chicago i Warszawa plasują się ex aequo na pierwszym miejscu, zaraz za nimi jest Madryt (a właściwie okolice stadionu Realu Madryt), są takie dni w roku, kiedy marzę o przeprowadzce do Wrocławia. Te dni właśnie nadeszły, bo we Wrocławiu trwa American Film Festival. I wiecie co? Jadę tam! To już szósta edycja festiwalu. Jej celem, jak każdej poprzedniej, jest „odczarowanie” amerykańskiego kina, o którym często mówi się, że jest mało ambitne, napompowane, przewidywalne… Że efekty specjalne biorą górę nad treścią, że nie ma tam miejsca na dobre dialogi i emocjonalnych bohaterów… Prawda, jak zwykle, leży pośrodku. Bo rzeczywiście, kino amerykańskie to wielkie i drogie produkcje, gwiazdy Hollywood i Oscarowa gala. Ale są też ambitne filmy z głębokim przesłaniem, doskonałe dokumenty i ciekawi artyści, którzy na czerwonym dywanie raczej się nie pojawiają. A na ich twórczość zdecydowanie warto zwrócić uwagę! – Choć w polskich kinach dominuje kino amerykańskie, są to przede wszystkim komercyjne filmy produkowane i dystrybuowane globalnie przez duże filmowe studia. Natomiast wiele dobrych i uniwersalnych, ale mniej komercyjnych filmów, w ogóle do Polski nie trafia – mówią organizatorzy American Film Festival. – Festiwal chce odkrywać dla polskiej publiczności nowe nazwiska i zjawiska w kinie amerykańskim. Nowy Jork współcześnie, Nowy Jork w latach 50., neurotyczni politycy i szalona babcia – czyli na jakie filmy się wybiorę Zacznę od „Mistress America”, filmu, którego nie mogę się doczekać. Greta Gerwig zagrała w nim główną rolę nieco zagubionej dziewczyny, poszukującej… no właśnie, czego? Czegoś nieuchwytnego i trudnego do sprecyzowania. Tego, co większość z nas określa mianem „sensu życia”. Bohaterka pełna niespożytej energii imponuje młodszej koleżance, wkraczającej dopiero w wielkomiejskie życie – i to nie byle gdzie, bo w Nowym Jorku. Ze swoim narcyzmem i brakiem życiowego celu stanowią parę millenialsów jakby stworzoną do socjologicznych badań, co nie odbiera im ani trochę uroku. Film celnie wyłapuje nowojorskie realia, gdzie standardem jest niepewna sytuacja mieszkaniowa, a do otwarcia własnej restauracji konieczne jest posiadanie małej fortuny – można przeczytać w opisie producenta. Film niby o niczym konkretnym, a jednak dotyka czułego punktu – tęsknoty każdego człowieka. Zamierzam zobaczyć też „Carol” Todda Haynesa, historię dojrzałej, zamożnej mężatki Carol Aird (w tej roli Cate Blanchett) i 20-letniej singielki Therese Belivet (Rooney Mara), które spotykają się przypadkiem i, jak to w życiu bywa, nic nie jest później takie samo. Fascynacja przeradza się w tak silne uczucie, że momentami robi się przerażająco, choć wszystko w granicach smaku. Dodam, że całośc osadzona jest w latach 50., a akcja dzieje się w Nowym Jorku. Przypomnijcie sobie eleganckie kostiumy, żakieciki, nakrycia głowy – i savoir-vivre, który dziś jest prehistorią. Chociaż „Carol” jest ekranizacją książki poruszającej wątki homoseksualne i feministyczne, na ekranie całość prezentuje się bardziej uniwersalnie. I szykownie! Może zabrzmi to banalnie, ale coś czuję, że na ten film mogłabym pójść nawet wyłącznie ze względu na kostiumy… Kolejny hit (mam szczęście, że udało mi się kupić bilety!) to „Kryzys to nasz pomysł”, o lekko neurotycznej i samotnej specjalistce od strategii kampanii politycznych (gra ją Sandra Bullock, ponoć najpiękniejsza kobieta na świecie anno domini 2014). Film będę oglądać na dzień przed wyborami parlamentarnymi w Polsce, więc tym chętniej zobaczę, jak to się robi w Ameryce. Tak, wiem, zderzenie z rzeczywistością może być bolesne. ;) Co ciekawe, główną rolę miał początkowo zagrać… George Clooney. Do Sandry Bullock nijak niepodobny. I akcent komediowy na koniec – niedzielny poranek zacznę od filmu „Grandma”. To opowieść o trzech pokoleniach kobiet: o tym, jak bardzo się od siebie różnią, i o tym, że dzielą te same bolączki, a tytułowa babcia jest tyle ciepła i urocza, co nietuzinkowa i odbiegająca od wszelkich stereotypów. The coolest festival Oczywiście ja nie jestem obiektywna, bo kocham Amerykę, więc i American Film Festival. Ale specjaliści przyznają mi rację – AFF to jeden z najciekawszych i najfajniejszych („coolest”) festiwali na świecie! Amerykański magazyn filmowy „MovieMaker” w swoim dorocznym rankingu zaliczył wrocławski American Film Festival do 25 najfajniejszych (coolest) festiwali filmowych na świecie. Obok AFF wymieniono tak uznane imprezy jak MFF w Berlinie, South by Southwest w Austin i wiele mniejszych, oryginalnych przedsięwzięć filmowych. Wyboru dokonało grono dziewięciu ekspertów, bywalców międzynarodowych festiwali, m.in.: Dan Mirvish – reżyser, producent i współtwórca Slamdance Film Festival, czy Leah Meyerhoff – reżyserka, inicjatorka powstania międzynarodowej społeczności kobiet filmowczyń „Film Fatales”. W American Film Festival jurorzy docenili wiele zalet – od sal projekcyjnych, po „modną, młodą publiczność” i atrakcyjne otoczenie, nazywając go festiwalem, który „nie tylko prezentuje niezależne kino amerykańskie, ale także je kształtuje”. Obecność na tej prestiżowej liście to kolejny wyraz uznania środowiska filmowego dla festiwalu – możemy przeczytać w materiałach prasowych AFF.Do zobaczenia w kinie Nowe Horyzonty we Wrocławiu! Informacje oraz bilety znajdziecie na www.americanfilmfestival.pl.