M.Zuiko Digital ED 300 1:4 PRO

Dobas

M.Zuiko Digital ED 300 1:4 PRO

idziemy dalej

Gdzie warto zjeść w Peru?

Zgodnie z obietnicą przedstawiamy subiektywny wybór restauracji, które zachwyciły nasze podniebienia podczas podróży po Peru. La 73 (Lima) – to restauracja położona w modnej dzielnicy Barranco. Jej nazwa pochodzi od numeru linii autobusu o tym samym numerze, a wnętrze przypomina popularne w całym kraju mercado. Szef kuchni mocno nawiązuje do najlepszych tradycji kulinarnych Peru serwując klasyki w nowoczesnej i dopracowanej wizualnie odsłonie. Wśród przystawek jest więc w karcie zarówno kukurydza z serem, causa czy ceviche, a wśród dań głównych mięsa, ryby i owoce morza. Oprócz tego jest do wyboru kilka dań z krótkiej karty sezonowej. Deserem słynnym na całą Limę są tutejsze churros – nadziewane dulce de leche i podawane z gorącą gorzką czekoladą do maczania. Porcja jest PRZEOGROMNA. Polecamy zarówno na szybki lunch jak i wieczorną kolację. Papacho’s (Lima) – zachęceni słynnym nazwiskiem (bo właścicielem restauracji jest Gaston Acurio, jeden z najlepszych peruwiańskich szefów kuchni) odwiedziliśmy Papacho’s w porze sobotniego lunchu. Restauracja była wypełniona po brzegi, a to zawsze dobry znak. Miejsce słynie z burgerów, ale w karcie są też makarony, risotto czy kanapki. Warto jednak skusić się na flagowe danie, bo prawie każdy burger wzbogacony jest jakimś charakterystycznym peruwiańskim składnikiem reprezentującym określony region kraju. I tak w Criolla Burger znajdziemy cebulę, sos z ostrych papryczek aji, avocado i papas al hilo (drobno posiekane, pieczone ziemniaki), w Huachacana Burger – sos z papryki rocoto, jajko sadzone i ziemniaki; Gaucha Burger – argentyński sos chimichurri, karmelizowaną cebulę, ser provolone i awokado. Burger szefa kuchni (Papacha Burger) to kanapka z ketchupem z czarnego bzu, bekonem, krążkami cebuli i serem pleśniowym, a Pobre, którego spórbowałam zawierał smażonego banana warzywnego i sadzone jajko. Trawiłam go dobrych kilka godzin, ale wielbiciele burgerów i peruwiańskich smaków będą zadowoleni. La Lucha (Lima) – do knajpy trafiliśmy przypadkiem już pierwszego dnia, bo znajduje się tuż przy parku Kennedy’ego do którego prędzej czy później każdy turysta dotrze. Dopiero później okazało się, że zjedliśmy kultowe peruwiańskie kanapki w nie mniej kultowej knajpie! Świeżym, chrupiącym bułeczkom z mięsem (od szynki, przez boczek, kurczaka i wołowinę) i przeróżnymi dodatkami naprawdę trudno się oprzeć. Minusem są stosunkowo wysokie ceny, ale mimo wszystko warto się skusić. Zig Zag Restaurant (Arequipa) – miejsce dla mięsożerców, bo na uwagę zasługuje przede wszystkim selekcja mięs podawana na wulkanicznym nagrzanym kamieniu, na którym samodzielnie wysmażamy je do stanu dla nas idealnego. Do spróbowania również różnego rodzaju ryby (także serwowane na kamieniu). Ale są też dania dla wegetarian – na przykład gnocchi z ziemniaków i quinoa z amazońskim pesto lub makaron z sosem grzybowym. Warto skusić się na jedno z menu degustacyjnych, w ramach którego dostaniemy przystawkę, danie główne oraz deser i na pewno nie wyjdziemy z restauracji głodni. Cafe Buho (Puno) – za tą restauracją stoi romantyczna historia, bo właścicielem jest Niemiec który w trakcie podróży do Peru zakochał się i dla swojej wybranki przeprowadził do kraju Inków. Niech nie zraża Was fakt, że jest to restauracja hotelowa, bo zjecie tu pyszne zupy, kanapki, burgery i pizze, a popijecie je jeszcze pyszniejszymi koktajlami ze świeżych, egzotycznych owoców. Porcje takie, że nie sprosta im nawet najbardziej wygłodniały turysta. Ceny za to bardzo przystępne. The Tree House (Aguas Calientes) – w Aguas Calientes, które żyje wyłącznie z turystyki warto zejść z głównego szlaku, nie dać się wszechobecnym naganiaczom i odnaleźć restaurację The Tree House. Warto też wspiąć się po tych kilkunastu schodach, bo na górze czeka nas naprawdę duża nagroda – bardzo przytulna i zaskakująca jak na tę miejscowość restauracja. W menu znajdują się tradycyjne dania z domieszką kuchni włoskiej (ręcznie robione makarony) czy tajskiej. Sami o sobie piszą: „Peruwian- fusion food, international dishes fused with local ingredients”. Typowo peruwiańskie składniki przemycane są bowiem w dobrze znanych potrawach, dlatego zamiast risotto znajdziemy quinotto, w sashimi obok awokado pojawi się pstrąg, we wspomnianym makaronie – pasta z ostrej papryki aji, a w puree ze słodkich ziemniaków zaskoczy nas posmak marakui. Nadzienie z batatów odnajdziemy za to w ravioli. Również w deserach nie brakuje kucharzom fantazji: lucuma martini, czyli mus z lucumy z kawałkami brownie, sernik z marakui, ciasto czekoladowe z owocami nasączonymi w pisco, oraz brownie z lodami z lucumy. Dla smakoszy.  

idziemy dalej

Gdzie byliśmy i gdzie Idziemy Dalej

Końcówka roku to już nic innego jak czas na wspomnienia. Chociaż nie jesteśmy fanami podsumowań ani podejmowania zobowiązań do wdrożenia od 1 stycznia po raz pierwszy pokusimy się o napisanie kilku słów o mijającym roku i o planach na kolejne podróże. Bo to był dla nas wyjątkowo dobry rok. Udało nam się wyjechać na trzy krótkie city breaki: do Budapesztu, Pragi i mojej ukochanej Kopenhagi oraz spędzić aż trzy tygodnie w Peru. W między czasie odwiedziliśmy też przepiękne Bieszczady i Biebrzański Park Narodowy. W sumie byliśmy w podróży 47 dni i odbyliśmy 10 lotów. Zdobyliśmy nowe doświadczenia, a ja nauczyłam się cieszyć nie tylko z wyjazdów, ale i z powrotów do ukochanej Warszawy. Nie bylibyśmy jednak sobą gdybyśmy nie snuli już planów na nadchodzący rok. Sprawę uprościł tegoroczny Mikołaj, który przyniósł bilety do Longyearbyen. Lecimy w sierpniu i spędzimy tam 5 dni. Wyprawa na Spitsbergen od dawna była marzeniem Krzysia dlatego gdy zobaczyłam promocję na przelot z Gdańska nie zastanawiałam się zbyt długo. Choć moje myśli nie krążyły w okolicach zimnych, północnych kierunków muszę przyznać, że planując tę niespodziankę nabrałam ogromnej ochoty na ten wyjazd. To musi być magiczne miejsce. Pozostałe cele pozostają na razie w sferze marzeń. Od dawna planuję wyjazd do Lizbony, a najchętniej przemierzyłabym autem cały kraj wzdłuż i wszerz. Nie do końca wiem z czego to przekonanie wynika, ale wydaje mi się, że zakocham się w tym miejscu. Na liście stolic do odwiedzenia w ramach city break jest również Sztokholm – po latach chciałabym zobaczyć to skandynawskie miasto i przekonać się czy zachwyci mnie tak samo jak Kopenhaga. I jeszcze Barcelona, bo z tym miastem wiążą się pewne zobowiązania wobec mojego siostrzeńca (mecz FC Barcelona), więc kto wie – może w tym roku uda się ten plan zrealizować? Krzyś, gdy zapytałam go marzenia na 2016 bez namysłu odpowiedział: Sofia i Tirana. Kierunki nieodkryte, mniej dostępne, nieoczywiste. To jest w naszych oczach zawsze duży plus, bo oboje nie lubimy zatłoczonych miejsc, a atrakcje turystyczne do których ustawiają się kolejki są naszym najgorszym koszmarem. Jeśli chodzi o cele dalsze – w sensie odległości – jesteśmy całkiem zgodni. Ja nabrałam już chyba odwagi i ochoty by odwiedzić Afrykę – kontynent na który Krzyś chciał zaciągnąć mnie od zawsze. Odświeżyłam niedawno kontakt ze znajomą, która pochodzi z Botswany i która po kilku latach spędzonych w Europie wróciła do korzeni. Jak się okazało pracuje w branży turystycznej i bardzo namawia nas na przyjazd w swoje okolice. Na razie wymieniamy maile i informacje, badamy grunt. Na liście od dawna jest również Islandia, a niedawno dołączyła do niej Australia. Musimy przyznać, że niezmiennie ciągnie nas też w kierunku Ameryki Południowej – jeśli poniesie nas w tamtą stronę będzie to na pewno Chile. Plan: przejechać kraj z góry na dół. Ale to oczywiście tylko marzenia. Jako że decyzje często podejmujemy bardzo spontanicznie i nie bez znaczenia są ceny biletów lotniczych być może wylądujemy w zupełnie innym miejscu. Tak czy siak mamy nadzieję, że nadchodzący rok będzie co najmniej tak dobry jak ten, a może nawet jeszcze lepszy, czego sobie i Wam życzymy!

proofy – srufy

Dobas

proofy – srufy

Zależna w podróży

Zamiast podsumowania: Teksty na blogu, które chcieliście olać (ale ja wam nie dam!)

Zdaje się, że trzeba się z tym pogodzić. Rok dobiega końca. Gdy czytacie te słowa pakuję się właśnie na swój ostatni tegoroczny wyjazd – do Czech. To był bardzo, bardzo dobry rok!   Rok w liczbach 151 dni w podróży – no i po co ja płacę czynsz za mieszkanie?...

Zależna w podróży

Szalone restauracje we Lwowie, czyli gdzie zjeść, by nie umrzeć z nudów

Dlaczego Lwów cieszy bardziej niż Paryż? Bo w Paryżu, Londynie czy w Rzymie, by zjeść obiad muszę przełknąć głośno ślinę i zainwestować tyle, ile w Polsce starcza mi na 3 dni. W konsekwencji moja wystawna kolacja to curry lub hamburger z budki na ulicy. Tymczasem we Lwowie sprawa wygląda inaczej....

Zależna w podróży

Maroko: 9 miejsc, w które chciałabym wrócić

Gdy jechałam do Maroka, moje oczekiwania wobec tego kraju były bardzo wysokie. Północna Afryka, kraj pustynny, jedne z najważniejszych miast świata, jeśli chodzi o historię kultury. Do tego mit backpackerskiej wolności, wspaniałe góry i setki kilometrów wybrzeża. Niestety, zawiodłam się – słynna berberska gościnność okazała się sprzedana w imię komercji...

idziemy dalej

Nie tylko ziemniaki i kukurydza

Kuchnia peruwiańska od pewnego czasu zyskuje coraz większe uznanie na świecie. Już trzykrotnie Peru wygrało w konkursie „World Travel Awards“ w kategorii „najlepszy cel gastronomiczny na świecie“. Kuchnia ta łączy w sobie wpływy afrykańskie, chińskie i kreolskie z tradycjami kuchni miejscowej, dzięki czemu jest szalenie różnorodna. Ogromne zasługi w promowaniu narodowych smaków Peru przypisuje się znakomitemu szefowi kuchni – Gastonowi Acurio, który jest ambasadorem kuchni peruwiańskiej na świecie i sprawił, że gastronomia ta przebudziła się niemal po 500 latach. Gaston Acurio szacuje, że za około 25 lat kuchnia peruwiańska osiągnie ten sam status co kuchnia włoska. Już teraz mówi się, że jest to najlepsza kuchnia w całej Ameryce Południowej. Najsłynniejsze dania Peru to jedzenie biednych. Tak jak pisałam w pierwszej notce – jednym z najważniejszych składników potraw są ziemniaki. W Andach uprawia się według różnych źródeł od kilkuset do nawet 3000 odmian tego warzywa. Najbardziej znane to ziemniaki żółte (papa amarilla) i słodkie (camote). Innym ważnym elementem jest kukurydza, która przywędrowała do Peru z Ameryki Środkowej. Szczególnie popularna jest odmiana choclo. Gotowane kolby z dodatkiem sera i sosu picante sprzedawane są na każdej ulicy. Nie byłoby też kuchni peruwiańskiej bez komosy ryżowej, która liczy sobie już 5000 lat. To bardzo wartościowe ziarno dla ludzkiego organizmu: zawiera aminokwasy i mnóstwo protein, a ponadto fosfor, magnez i żelazo. Nie zawiera glutenu. Jej popularność na świecie niestety niekorzystnie odbija się na mieszkańcach Peru – do niedawna quinoa stanowiła bowiem podstawę ich diety, teraz bardziej opłacalny jest jej eksport. W Limie i na wybrzeżu serwuje się ryby i owoce morza, a flagowym daniem jest ceviche. Na stołach bardzo często gości kurczak w przeróżnych odsłonach, a także jagnięcina i koźlina. Spożywa się również mięso lam. Peru jest rajem dla osób lubiących ostre smaki. Papryka chili, zwana aji, pojawia się w wielu potrawach. Żadne peruwiańskie miasto nie może obejść się bez „picanteria“, czyli knajpek, których nazwa pochodzi od hiszpańskiego słowa oznaczającego „ostrość“. Podobno nawet w McDonald’s serwuje się frytki z pikantnym sosem z żółtej aji. W 1814 roku Friedrich von Humboldt napisał esej polityczny na temat Królestwa Nowej Hiszpanii, w którym stwierdził, że „chili pełni tak ważną rolę w kuchni Peru, jak sól pośród białej nacji“. Wystarczy raz zanurzyć czubek widelca w tym ostrym sosie, który często podawany jest jako dodatek do potraw (lub jako przystawka, z pieczywem), żeby przekonać się, że to nie na europejskie podniebienia. Ciekawostką są duże wpływy kuchni chińskiej, bo mało kto wie, że w Peru mniejszość chińska jest dość liczna. Bardzo często widać w miastach szyldy z napisem „chifa“ – to nic innego jak restauracje serwujące chińszczyznę. Chifa powstała z potrzeby zaadaptowania chińskich przepisów do produktów dostępnych w Peru. Słowo pochodzi od czasownika „chi-fan“ oznaczającego „jeść ryż“. Zjeść dobrze w Peru można naprawdę w wielu miejscach: od ulicznych budek, przez niepozorne knajpki w których stołują się miejscowi, po wykwintne restauracje znajdujące się przede wszystkim w Limie i większych miastach. Menu del dia to wydatek rzędu 10-20 soli (sałatka, zupa, II danie i deser lub coś do picia). Porcje są ogromne, czasem jeden zestaw spokojnie wystarczy dla dwóch osób. Warto spróbować zarówno tańszych opcji, a jeśli ma się taką możliwość – wybrać się do restauracji z wyższej półki, bo kuchnia peruwiańska dostarcza naprawdę wspaniałych wrażeń smakowych. W kolejnej notce podrzucimy kilka inspiracji i rekomendacji!

Zależna w podróży

Luftlmalerei: Bawarski street art

Wychodzę z pociągu na stacji Garmisch-Partenkirchen i chwiejnym krokiem idę tam, gdzie wydaje mi się, że powinno być centrum. Plecak na plecach ciąży bardziej niż zwykle, w głowie szumi od niewyspania. Jeszcze kilkanaście godzin temu byłam w Krakowie. W międzyczasie zaliczyłam: autobus do Katowic, autobus do Wiednia, pociąg do Monachium...

Ogrody Tivoli w Kopenhadze

Zastrzyk Inspiracji

Ogrody Tivoli w Kopenhadze

idziemy dalej

Napadają, porywają, gwałcą i mordują

Przed wyjazdem na wakacje mieliśmy dużo obaw dotyczących bezpieczeństwa w Peru. Asia czytała wiele artykułów i blogów w których ludzie ostrzegali jak bardzo niebezpiecznie jest w tej części Ameryki Południowej. Nawet w przewodnikach znaleźliśmy porady i przestrogi na temat bezpieczeństwa. Począwszy od zwykłego złodziejstwa, przez napady rabunkowe, po porwania dla okupu. To robi wrażenie. Musimy przyznać, że mimo iż mamy trochę doświadczenia w różnego rodzaju turystyce, te ostrzeżenia podziałały nawet na naszą wyobraźnię. Długo toczyliśmy dyskusję czy brać na tę wyprawę aparat który mamy, czy nie lepiej kupić tanią „małpę” by mieć jakieś zdjęcia, ale w razie kradzieży nie stracić wartościowego sprzętu. Zastanawialiśmy się też gdzie chować pieniądze, co robić z paszportem i dokumentami, bo niektóre przewodniki sugerowały by zostawić wszystko w ambasadzie RP w Limie (pisząc jednocześnie w rozdziale obok, że oryginał paszportu jest niezbędny by wejść na Machu Picchu). Ostatecznie mimo wahania zabraliśmy nasz normalny aparat, ale dodatkowo go ubezpieczyliśmy, a dokumenty i pieniądze jak zwykle nosiliśmy zawsze przy sobie. Na wszelki wypadek przygotowaliśmy jednak „fałszywe” portfele w których mieliśmy trochę gotówki i karty płatnicze do pustych kont. Na szczęście wszystkie te zabezpieczenia okazały się dmuchaniem na zimne, ale trzeba przyznać że początki były niepewne. Pierwszy dzień w Limie był dziwny. Baliśmy się wyjąć aparat z plecaka nawet w najbardziej ekskluzywnej dzielnicy miasta! Z czasem strach ustępował i powoli zaczęliśmy się zachowywać jak na każdym wyjeździe. Tym bardziej, że w turystycznych miejscach widzieliśmy wiele patroli policyjnych, co daje zawsze spore poczucie bezpieczeństwa. Jeśli się jest rozsądnym, nie prowokuje, nie szpanuje i nie chodzi z portfelem w tylnej kieszeni spodni, to nie powinno się przytrafić się nic nieoczekiwanego. W jednej kwestii pewnie warto słuchać się przewodników i nie zapuszczać w biedniejsze i mniej bezpieczne dzielnice po zmroku, bo to że nie przytrafiła nam się żadna przygoda nie oznacza, że Peruwiańczycy nie mają problemów z przestępczością – owszem mają i to duże. Peru to bardzo biedny kraj. Blisko 1/3 społeczeństwa stanowią młodzi ludzie, często bez pracy i perspektyw. To niestety sprzyja łamaniu prawa. Wystarczy przyjrzeć się stolicy kraju – Limie. Niemal w każdym dużym sklepie są ochroniarze. Płoty posesji w mieście są bardzo wysokie, zwykle zakończone kolcami lub drutem pod napięciem; na wsi szczyt ogrodzenia zdobią porozbijane butelki lub porastają kaktusy. Coś zatem musi być na rzeczy, bo nie pełnią one raczej funkcji ozdobnej. Ale gdy po powrocie do Warszawy rozmawialiśmy ze znajomymi o naszych wrażeniach i odnosiliśmy się do przeczytanych wcześniej ostrzeżeń, okazało się, że przewodniki i blogu o Brazylii czy Kolumbii oferują dokładnie ten sam zestaw niebezpieczeństw. Czy zatem w Peru jest bezpiecznie? Na pewno nie warto tego kraju demonizować. Podczas naszego wyjazdu nic nie zwróciło naszej szczególnej uwagi. Jak zawsze trzeba mieć oczy szeroko otwarte, przestrzegać pewnych zasad i słuchać miejscowych – wtedy wszystko powinno być dobrze. A jak się ma pecha to i w centrum Warszawy w środku dnia można zostać okradzionym, więc nie warto się nadmiernie stresować i zamartwiać, bo Peru to piękny kraj, pełen serdecznych i pomocnych ludzi.

Zależna w podróży

16 rzeczy, które musisz wiedzieć, zanim pojedziesz na jarmark w Dreźnie

Wczoraj, 13 grudnia, wielbiciele podróżowania dostali wspaniały przedwigilijny prezent. Wróciły, zawieszone w marcu 2015 roku, bezpośrednie połączenia kolejowe pomiędzy Wrocławiem i Dreznem. Podczas gdy ja, jeszcze tydzień temu, pokonywałam tę trasę w 5 godzin i w międzyczasie przesiadałam się cztery razy, teraz można wygodnie wsiąść w stolicy Dolnego Śląska i...

Food Lab Studio i Jedz odpowiedzialne

Zastrzyk Inspiracji

Food Lab Studio i Jedz odpowiedzialne

Włochy by Obserwatore

Włoskie reguły i rytuały

By http://obserwatore.euCzy Włosi są wyluzowanymi indywidualistami? Tak ich kojarzymy – bez kompleksów, roześmiani, otwarci, podchodzą do życia bez stresu. W większości tacy są, a przynajmniej tak się prezentują. Tym bardziej zaskoczyło mnie w Kampanii to, jak są przy tym homogeniczni! Luz owszem ale jednocześnie bardzo mocne jest przywiązanie do tradycji, reguł, rytuałów, rytmiczność i poruszanie się w […]Czytaj oryginalny wpis: http://obserwatore.eu.

Zależna w podróży

Sycylia: noclegi. Hotele, agroturystyki, hostele, pensjonaty

Najczęstsze maile, które od was dostaję, to pytania o polecane przeze mnie noclegi na Sycylii. Sumiennie staram się na nie odpowiadać, ale czasem nie mam czasu, czasem wam się nie chce napisać. Niepotrzebnie otwieramy maile, skoro wszystkie sprawdzone przeze mnie hotele, pensjonaty, apartamenty i hostele mogę zgromadzić w jednym miejscu....

idziemy dalej

Miejska dżungla, czyli czego trąbisz

Przepisy drogowe w Peru istnieją chyba tylko w teorii. Zwłaszcza w miastach daje się odczuć bardzo swobodną interpretację kodeksu drogowego. Generalnie panuje jedna zasada, czyli: kto szybszy/większy/odważniejszy, ten jedzie. Nie dotyczy to jednak tutejszych tuk-tuków, które nie są ani szybkie, ani duże, ale pchają się i wymuszają pierwszeństwo gdzie tylko się da. Jeśli chodzi o skrzyżowania, to szczególnie interesujące wydają się ronda, które w europejskich krajach buduje się dla zwiększenia bezpieczeństwa i usprawnienia ruchu. Tutaj trudno wskazać ich funkcję, ale z naszych obserwacji wynika, że mogą być przydatne raczej dla samobójców. Do tej pory nie udało nam się rozpracować jakie zasady na nich panują, więc prawdopodobnie żadne. Wyznaczone pasy ruchu też są bardzo umowne, skręcanie z prawego pasa w lewo lub z lewego w prawo nie robi na nikim najmniejszego wrażenia. Pieszy na każdym kroku musi walczyć o przetrwanie. Nawet jeśli jest już w połowie pasów, a pojawi się na nich akurat jakieś auto, będzie musiał ustąpić mu pierwszeństwa. Co ciekawe przez 3 tygodnie podróży nie widzieliśmy żadnego wypadku, ani żadnej stłuczki, choć po ulicach jeździ mnóstwo poobijanych aut. Być może peruwiańscy kierowcy po prostu zachowują pewien rodzaj szczególnej ostrożności, bo nigdy nie wiadomo czym zaskoczy ich inny uczestnik ruchu drogowego – taka jest nasza teoria. Plus dodatkowo, żeby sobie w tej miejskiej dżungli poradzić, wypracowano tu system sygnalizacji manewrów na drogach. Jest to system dźwiękowy potocznie zwany trąbieniem. Dźwięk klaksonu słychać wszędzie – nieważne czy to 10-cio milionowa Lima czy 5-cio tysięczne Paracas. W tym drugim mieszkaliśmy stosunkowo blisko głównej drogi i czasem czuliśmy się jakby za oknem była Marszałkowska. Kiedy trąbić? Po pierwsze trąbi się chcąc zasygnalizować: „jadę”. Czy to na skrzyżowaniu równorzędnym, na rondzie czy przy włączaniu się do ruchu lub zmianie pasa (często wymuszonym). Po drugie trąbi się „ostrzegawczo” – na pieszych czy dzieci przy drodze, by na nią nie wtargnęły; na kierowców chcących włączyć się do ruchu. Po trzecie – trąbi się „zaczepnie”. Gdy widzi się „znajomych”, albo chce się kogoś pozdrowić. Taksówkarze trąbią też na wszystko co się rusza, co oznacza – czy przypadkiem nie potrzebujecie podwózki? Mimo że w danym momencie nie wykazujesz najmniejszego zainteresowania tą formą transportu zawsze warto trąbnąć. Po czwarte – trąbi się ze zniecierpliwienia. Na autobusy, które wysadzają i zabierają pasażerów i „blokują” na chwile ruch, na wszelkie „przeszkody” na drodze, na „ospałych” kierowców, którzy nie ruszają ze skrzyżowania, choć sygnalizacja wskazuje, że jeszcze przez dobrych kilka sekund będzie czerwone. Co ciekawe przewodniki ostrzegają przed wynajęciem auta i zwracają uwagę na tereny poza miastami. Nasze doświadczenia są zupełnie odwrotne. Im większe miasto tym większe wyzwanie. Raz, że kultura jazdy, a dwa – układ ulic, bo wiele z nich jest jednokierunkowych. W jednym z przewodników przeczytałam, że jak ktoś potrafi jeździć w Limie to poradzi sobie na całym świecie. Zdecydowanie coś w tym jest, bo już wycieczka do Sacred Valley, a w zasadzie jazda po Cuzco było dla nas nie lada wyzwaniem. W Limie raczej nie odważylibyśmy się prowadzić auta.

Zależna w podróży

9 miejsc w Polsce, gdzie warto schować się przed światem

Grudzień na dobre rozsiadł się na progu mojej kamienicy. Z przechyloną na bok czapką Mikołaja, chwiejącą się panną pod pachą i z papierosem w ustach, przygarbił się wygodnie, rozkładając przy tym nogi na boki. Klnąc po angielsku, otworzył ruskiego szampana, po czym odpalił petardę i rzucił pod nogi, akurat przechodzącej...

idziemy dalej

SkyKitchen, czyli gotowanie w Peru

Kuchnia peruwiańska mnie zachwyciła. Dlatego gdy tylko znalazłam kurs gotowania, uznałam, że to doskonały pomysł na zakończenie naszych wakacji w Peru. Zajęcia prowadzone są w Limie przez firmę SkyKitchen. W trakcie kursu „Peruvian Classics“ nauczyłam się przygotowywać cztery popularne dania: causa, ceviche, lomo saltado i picarones. Oczywiście wszystko od razu zjadaliśmy, więc jeśli się na taki kurs wybierzecie, nie wyjdziecie z niego głodni. Jakie potrawy kryją się za powyższymi nazwami? Causa to popularna przystawka, której podstawą jest puree z ziemniaków z dodatkiem pasty z papryki aji (amarillo). Inne składniki to awkoado i kurczak z majonezem lub ryba, na przykład łosoś, które układa się warstwowo. Według legendy causa została stworzona jako danie sycące i tanie. A że ziemniaków w Peru nigdy nie brakowało, powstała ziemniaczana causa, którą karmiono żołnierzy podczas wojny peruwiańsko-chilijskiej (XIX wiek). Causa pochodzi od kausay (j.keczua), co dosłownie oznacza życie (w przenośni „to co żywi/karmi“). O ceviche już kiedyś wspomniałam. To surowa ryba bardzo krótko marynowana w sosie z limonki, soli, chile i kolendry. W Peru danie to serwowane jest w restauracjach przed południem, co gwarantuje, że ryba jest świeża. Nie będzie to moje ulubione danie, choć muszę przyznać, że ceviche przygotowane w trakcie kursu było najlepsze spośród wszystkich, które spróbowałam. Lomo saltado to propozycja, która chyba nigdy nie skojarzyłaby mi się z kuchnią peruwiańską. W dosłownym tłumaczeniu oznacza skaczącą (skakaną) polędwiczkę. Widać tu ogromne wpływy kuchni chińskiej, bo lomo saltado to nic innego jak stir fry – z wołowiną, cebulą, pomidorami, czosnkiem i kolendrą. Serwuje się je z ryżem i frytkami. To bardzo popularne zestawienie – ryż i frytki. Może Peruwiańczycy traktują frytki jako sałatkę?:) W końcu ziemniaki to warzywo! Kurs zakończyliśmy smażeniem popularnych tutaj, zwłaszcza na ulicznych straganach, „pączków“ zwanych picarones. Co ciekawe do ich przygotowania również używa się ziemniaków (puree) i dyni. Smaży się je na głębokim tłuszczu i serwuje z melasą. Bardzo słodkie. Do Polski wróciłam z pysznymi wspomnieniami i książką kucharską z przepisami kuchni peruwiańskiej Martina Moralesa „Ceviche“. Kurs serdecznie wszystkim polecam, bo to świetna forma spędzenia czasu, zwłaszcza jeśli – tak jak my – nie jest się fanem miast. Nie są konieczne wysokie umiejętności kulinarne.

Zależna w podróży

Fragmenty z kazachskich dróg II

Wycieczka autobusowa Pierwsza w nocy, ciasny autobus trzęsie się na prawo i lewo. Prędkościomierz na komórce pokazuje trzydzieści kilometrów na godzinę, momentami zwalnia do dwudziestu. Droga albo jest w remoncie, albo jej nie ma wcale. Ciemno. Żadnych lamp czy latarni. Wysilam wzrok, by przekonać się, że jestem na pustyni. 15...

idziemy dalej

Egzotyczne owoce – dzięki nim posmakujesz w Peru

Peru to kraj, w którym przez cały rok dostępne są nieznane w innych częściach świata, owoce. Stoiska ze świeżymi produktami na lokalnych targach zachwycają mnogością gatunków i ferią barw. Są przepiękne. Peruwiańczycy są słodkim narodem i owoce spożywają znacznie chętniej i częściej niż warzywa – na przykład w postaci koktajli i świeżych soków, które są nieodłącznym elementem śniadania. Będąc w Cusco na San Pedro Market postanowiliśmy kupić wszystkie egzotyczne owoce, które wpadną nam w ręce. Uzbierało się ich trochę, a to i tak niewielka część tego, co można spotkać w Peru. Nieznajomość języka sprawiła nam też „śmierdzącą“ niespodziankę, ale dzięki temu wiemy już (i tą wiedzą się podzielimy!) czego kupować i czego jeść nie należy. Cocona – owoc na soki i napoje orzeźwiające. Kwaśna (z posmakiem zgnilizny – mówi Krzysiek).   Pepinio – odmiana melona o bardzo intensywnym zapachu. Soczysty i słodki, bogaty w witaminę C.   Aguaymanto – wiśnia peruwiańska lub jagoda inkaska. Spożywa się na surowo, ale można też ususzyć. W smaku przypominała nam agrest.   Lucuma – owoc o orzechowym aromacie, konsystencja miąższu przypomina ugotowane żółtko. Podobno w Peru smak lukumy jest bardziej popularny od smaku truskawek, wanilii czy czekolady. Szeroko stosowany w przygotowaniu deserów (musów, lodów, kremów). Pyszny!   Granadilla – inaczej męczennica (ciekawe skąd ta niewdzięczna nazwa?). Gatunek marakui. W środku zawiera galaretowatą słodką substancję i pestki. Nasz zdecydowany faworyt.   Chirimoya – próbowaliśmy jej już w Hiszpanii, to podobno najlepszy owoc na świecie. Jej smak ma przypominać budyń lub truskawki ze śmietaną. Nie podzielamy tych zachwytów, ale owoc jest bardzo dobry.   Tuna – ma skórkę pokrytą małymi kolcami, dlatego sprzedawcy często oferują jej obranie (warto z tej oferty skorzystać). Zjada się cały środek wraz z pestkami. Smakuje podobnie jak arbuz.   Carambola (Oskomian pospolity) – można ją spożywać na surowo, choć służy głównie do wyrobu soków skutecznie gaszących pragnienie. Trudno delektować się owocem, który smakuje jak cytryna.   A śmierdząca niespodzianka o której wspomniałam to noni. Trzymajcie się od tego owocu z daleka. Gdy dojrzeje wydziela bardzo nieprzyjemny, intensywny zapach. W Peru spożywany jest powszechnie w postaci soków. Ma właściwości przeciwzapalne oraz przeciwbólowe i pomaga w zwalczaniu wielu chorób. Nasz egzemplarz wylądował w koszu, a mamy nadzieję nigdy więcej się z tym owocem nie zetkniemy.   Mimo to bardzo polecamy takie owocowe szaleństwo. W Limie można wybrać się na targ z przewodnikiem. Wycieczki organizuje firma Skykitchen. Cena ok. 40 dolarów obejmuje zakupy na targu i degustację ok. 30 różnych owoców.

idziemy dalej

Egzotyczne owoce – dzięki nim posmakujesz Peru

Peru to kraj, w którym przez cały rok dostępne są nieznane w innych częściach świata, owoce. Stoiska ze świeżymi produktami na lokalnych targach zachwycają mnogością gatunków i ferią barw. Są przepiękne. Peruwiańczycy są słodkim narodem i owoce spożywają znacznie chętniej i częściej niż warzywa – na przykład w postaci koktajli i świeżych soków, które są nieodłącznym elementem śniadania. Będąc w Cusco na San Pedro Market postanowiliśmy kupić wszystkie egzotyczne owoce, które wpadną nam w ręce. Uzbierało się ich trochę, a to i tak niewielka część tego, co można spotkać w Peru. Nieznajomość języka sprawiła nam też „śmierdzącą“ niespodziankę, ale dzięki temu wiemy już (i tą wiedzą się podzielimy!) czego kupować i czego jeść nie należy. Cocona – owoc na soki i napoje orzeźwiające. Kwaśna (z posmakiem zgnilizny – mówi Krzyś).   Pepinio – odmiana melona o bardzo intensywnym zapachu. Soczysty i słodki, bogaty w witaminę C.   Aguaymanto – wiśnia peruwiańska lub jagoda inkaska. Spożywa się na surowo, ale można też ususzyć. W smaku przypominała nam agrest.   Lucuma – owoc o orzechowym aromacie, konsystencja miąższu przypomina ugotowane żółtko. Podobno w Peru smak lukumy jest bardziej popularny od smaku truskawek, wanilii czy czekolady. Szeroko stosowany w przygotowaniu deserów (musów, lodów, kremów). Pyszny!   Granadilla – inaczej męczennica (ciekawe skąd ta niewdzięczna nazwa?). Gatunek marakui. W środku zawiera galaretowatą słodką substancję i pestki. Nasz zdecydowany faworyt.   Chirimoya – próbowaliśmy jej już w Hiszpanii, to podobno najlepszy owoc na świecie. Jej smak ma przypominać budyń lub truskawki ze śmietaną. Nie podzielamy tych zachwytów, ale owoc jest bardzo dobry.   Tuna – ma skórkę pokrytą małymi kolcami, dlatego sprzedawcy często oferują jej obranie (warto z tej oferty skorzystać). Zjada się cały środek wraz z pestkami. Smakuje podobnie jak arbuz.   Carambola (Oskomian pospolity) – można ją spożywać na surowo, choć służy głównie do wyrobu soków skutecznie gaszących pragnienie. Trudno delektować się owocem, który smakuje jak cytryna.   A śmierdząca niespodzianka o której wspomniałam to noni. Trzymajcie się od tego owocu z daleka. Gdy dojrzeje wydziela bardzo nieprzyjemny, intensywny zapach. W Peru spożywany jest powszechnie w postaci soków. Ma właściwości przeciwzapalne oraz przeciwbólowe i pomaga w zwalczaniu wielu chorób. Nasz egzemplarz wylądował w koszu i mamy, nadzieję że już nigdy więcej się z tym śmierdzielem nie zetkniemy.   Mimo to bardzo polecamy takie owocowe szaleństwo. W Limie można wybrać się na targ z przewodnikiem. Wycieczki organizuje firma Skykitchen. Cena ok. 40 dolarów obejmuje zakupy na targu i degustację ok. 30 różnych owoców.

Włochy by Obserwatore

P jak Polki mieszkające we Włoszech czyli rzymskie spotkanie.

By http://obserwatore.euGdzie najlepiej zorganizować spotkanie Polek mieszkających we Włoszech? Tam gdzie wszystkie mają najdalej!

Zależna w podróży

Jadą w podróż poślubną dookoła świata! Dzisiaj!

Rok temu przeczytałam w internecie artykuł o tym, że para blogerów wybiera się w podróż poślubną dookoła świata. Zainteresowało mnie to głównie z jednego powodu – tydzień wcześniej napisali świetny tekst o zaręczynach w Bolonii, czyli – dobrze to wiecie – w moim ukochanym mieście. Dwa miesiące później się poznaliśmy...

Włochy by Obserwatore

Otwarcie granic czyli pytania o imigrantów we Włoszech

By http://obserwatore.euW rejonie Caserty koło Neapolu Polacy przez długie lata stanowili większość wśród imigrantów. Przyjeżdżali do pracy. Kiedy poszerzyły się granice Unii i napływać zaczęli Rumuni i Bułgarzy, stawki zaczęły się obniżać. W międzyczasie przyszedł kryzys, bardzo mocno odczuwalny we Włoszech, i mocno urosła grupa imigrantów z krajów afrykańskich. Polacy wyjechali bo przestało być opłacalne pracowanie […]Czytaj oryginalny wpis: http://obserwatore.eu.

idziemy dalej

Machu Picchu – naprawdę warto!

Jeśli jakieś miejsce w Peru można uznać za prawdziwą wizytówkę tego kraju, to zdecydowanie będzie to Machu Picchu. Chyba większość turystów, którym pokaże się zdjęcie ruin, charakterystycznie położonych u zbocza dwóch gór, bezbłędnie nazwie to miejsce. Gdy wylądowaliśmy prawie 3 tygodnie temu w Limie, pierwszym plakatem jaki przywitał nas na lotnisku, było oczywiście zdjęcie Machu Picchu. Od tamtej pory widzieliśmy te ruiny wszędzie – na autobusach, produktach spożywczych, pamiątkach, bilbordach, itd. Gdy trwało głosowanie na siedem współczesnych cudów świata, peruwiańskie władze ustawiały na rynkach miast specjalne terminale, by mieszkańcy mogli zagłosować na swój największy skarb. Akcja się udała i Machu Picchu znalazło się wsród wyróżnionych. Oczywiście popularność ma też negatywne strony. W sezonie Machu Picchu jest tak chętnie odwiedzane, że w obawie o zabytek władze wprowadziły dzienne limity turystów, którzy mogą wejść na jego teren. Ale nie to jest dla turystów najwieksza bolączką. Od dawna wiadomo, że jak coś jest popularne, to może być drogie… Jednak ceny wstępu wyprawy na Machu Picchu są jak na warunki peruwiańskie zupełnie poza wszelkiemu kategoriami. Większość turystów zaczyna swoją wyprawę z Cuzco, oddalonego od najważniejszych peruwiańskich ruin o ponad 70 kilometrów. Jeśli masz gruby porfel możesz odrazu pojechać pociągiem niemal pod same ruiny, do miejscowości Aguas Calientes. Będzie to kosztować w zależności od warunków jazdy od 75 do prawie 400 dolarów w jedna stronę. Oczywiście można oszczędzać. Połowę drogi można pokonać lokalnym busikiem – powinno się to udać za jakieś 10 dolarów w jedna stronę. Ale to tylko połowa drogi – drugą musisz pokonać pociągiem, bo drogi nikomu nie opłaca się budować. Z Ollantaytambo do Aguas Calientes za 1,5 godziny jazdy pociągiem zapłacisz minimum 50 dolarów… w jedną stronę! Jeśli znowu nie masz pieniędzy, za to masz czas i dobrą kondycję, możesz dojść do Aguas Calientes niejako od drugiej strony, wzdłuż torów, przez dżunglę. Jest to opcja najtańsza, ale i najtrudniejsza i tym samym najmniej popularna. Pomyślicie może, że w sumie 120 dolarów w wersji ekonomicznej, to nie tak dużo żeby się dostać do jednego z cudów świata. Jasne, ale to nie koniec wydatków. Aguas Calientes to tylko baza wypadowa na Machu Picchu. Małe hotelowo-restauracyjne miasteczko położone w dolinie rzeki Urubamba, z którego do Inkaskiej twierdzy jest już niby tylko parę kroków, ale za to jakże trudnych do zrobienia. Opcje są dwie… Pieszo – dwukilometrową wspinaczką pod bardzo strome zbocze. Przy dobrej pogodzie (nie leje, i nie ma tropikalnego upału) wprawnemu wspinaczowi zajmie to około 1,5 godziny. Busem – 12 dolarów w jedną stronę i już prawie jesteśmy. Jeszcze tylko 40 dolarów opłaty za wstęp i zdobyliśmy Machu Picchu. Trzeba jeszcze wziąć pod uwagę, że najprawdopodobniej będziecie zmuszeni do noclegu w Aguas Calientes (choć niektórym udaje się tego uniknąć), a to kolejne powiedzmy 20 dolarów. Oczywiście trzeba jeszcze,coś jeść i pić, a ceny – jak na Peru – są stosunkowo wysokie. Podsumowując przeciętny turysta wyda na zdobycie Machu Picchu około 250 dolarów. Co w skali wydatków na inne peruwiańskie atrakcje jest wielkością nieporównywalna z niczym innym. No dobrze, ale gdy już zdecydujemy się na wyprawę do Machu Picchu, to czy będziemy usatysfakcjonowani tym co zobaczymy? Czy turystyczny charakter miejsca i jego komercjalizacja nie sprawią, że uznamy wydane pieniądze i przeznaczony czas za stracone? Naszym zdaniem zdecydowanie warto, a to co zobaczycie jest jednym z najbardziej niesamowitych miejsc na świecie. Nasza dwudniowa wycieczka do Machu Picchu, rozpoczęła się w Cuzco, z którego busikiem, przez góry, dojechaliśmy do Ollantaytambo. Tu wsiedliśmy w IncaRail do Aguas Calientes. Całą drogę tory wiodą doliną, wzdłuż rzeki Urubamba. Początkowo krajobraz jest typowo peruwiański. Surowe zbocza gór z rzadka porośnięte trawami, krzewami i kaktusami. Od czasu do czasu pola uprawne, krowy i osły. Ale z biegiem rzeki, krajobraz dość niespodziewanie zmienia się. Roślinność staje się coraz bardziej bujna, a zbocza gór zielone, pełne drzew. Nawet nie wiemy w którym momencie zaszła ta zmiana – jedziemy przez prawdziwą dżunglę. Dolina robi się coraz węższa, a strome zbocza gór znikają w chmurach i zdają się nie mieć końca. Po półtoragodzinnej podróży docieramy do Aguas Calientes, zwanego czasem Machu Picchu Pueblo. To małe miasteczko wciśnięte w dolinę, miedzy rzekę a potężne góry. Tu w jednym z dziesiątek hoteli zostaniemy na noc, by zgodnie z planem z samego rana (pierwsze busy ruszają już po 5:00) pojechać do inkaskiej twierdzy. Dziwny traf, a może ręka inkaskiego Boga sprawia, że zamiast wstać po 4:00, budzimy się przed 6:00. Szybkie śniadanie, krótki marsz do busa, 25 minut niesamowitej wspinaczki wąskimi serpentynami i jesteśmy na szczycie. Przechodzimy przez bramę, kontrola biletów i już… naszym oczom ukazuje się… no właśnie nic się nie ukazuje. Jesteśmy w środku chmur. Blisko nas widać jakieś kamienie stanowiące zapewne zabytkowe zabudowania. Ale poza tym nic, zupełnie nic. Wkoło same chmury. Widoczność ma jakieś 20 metrów. Aparat nie jest w stanie na niczym złapać ostrości. Pytamy schodzących z góry francuskich turystów, którzy zapewne nie zaspali tak jak my, czy coś widzieli. Zupełnie nic. Są tu juz 1,5 godziny i widzieli tylko chmury. Zaczynamy w myślach przeklinać i zastanawiać się czy jest jakakolwiek szansa na poprawę pogody. Jest kilka minut po 7:00. Mamy czas. Będziemy czekać. Jeden z przewodników, próbuje pocieszać rozczarowanych turystów, że tak Machu Picchu jest jeszcze bardziej tajemnicze. Nadzieja przychodzi od wschodu, po około 30 minutach. Chmury powoli się rozchodzą, a my możemy podziwiać niesamowity spektakl. Natura postanowiła dawkować nam ten widok. Najpierw z wolna odsłaniają się zabudowania, następnie bardzo nieśmiało naszym oczom ukazuje się lewy (niższy) szczyt. Całość miasta Inków i wszystkie szczyty stają w pełnym słońcu koło 9:00. Dobrze, że nie stawiliśmy się tu z samego rana – na wschód słońca. Przybyliśmy w najbardziej odpowiednim momencie. Przewodnik miał rację – Machu Picchu wyłaniające się z chmur jest naprawdę tajemnicze. Obejście całego terenu wraz z przewodnikiem zajmuje 2-3 godziny. My zachwyceni widokami, chcąc jak najlepiej poczuć magię tego miejsca , nie mogliśmy rozstać się z Machu Picchu. Spędziliśmy w ruinach ponad 7 godzin. Nie żałujemy nawet jednego dolara który wydaliśmy, by tu się dostać. A obraz Machu Picchu wyłaniającego się z chmur zostanie w naszej pamięci do końca życia.

Zależna w podróży

Fragmenty z kazachskich dróg: autostop

I. Z rodzinką do kanionu Po przebudzeniu na pustyni zwijamy namiot. Wkładamy na plecy swoje kilkanaście kilo i zdeterminowani idziemy przed siebie. Co kilkaset metrów oglądamy się na główną drogę. Niech ktoś w końcu pojedzie! Jak pojedzie, to na pewno podwiezie, przecież nie byłby taki. Nadjeżdża samochód, którego nie powstydziłby...

Zależna w podróży

Fragmenty z kazachskiej drogi: autostop

I. Autostop do kanionu Po przebudzeniu na pustyni zwijamy namiot, wkładamy na plecy swoje kilkanaście kilo i zdeterminowani idziemy przed siebie. Co kilkaset metrów oglądamy się na główną drogę. Niech ktoś w końcu pojedzie! Jak pojedzie, to na pewno podwiezie, przecież nie byłby taki. Nadjeżdża samochód, którego nie powstydziłby się...

idziemy dalej

Święta Dolina Inków – ruiny, sól i znowu świnka

Jeśli Cuzco było dla Inków „pępkiem świata”, to Sacred Valley (Święta Dolina) musiało być prawdziwym sercem ich Imperium. To właśnie w tych rejonach, po dziś dzień, można podziwiać ruiny wielu miast i twierdz z czasów świetności Inków. Podobno, by zapoznać się dokładnie ze wszystkimi zabytkowymi miejscami w tym rejonie, trzeba by spędzić tu ponad rok. Niestety my z braku czasu musieliśmy ograniczyć się tylko do tych najbardziej popularnych i najłatwiej dostępnych. Mimo tego, lista odwiedzonych przez nas, w ciagu dwóch dni, miejsc jest dość długa. Cześć z nich zobaczyliśmy w ramach zorganizowanej wycieczki, inne na własną rękę – podróżując wypożyczonym samochodem. Sacsayhuamán – ruszając z Cuzco w stronę miejscowości Pisac, gdzie właściwie zaczyna się Święta Dolina, mija się kilka bardzo ciekawych inkaskich kompleksów. Sacsayhuamán (by ułatwić turystom wymowę, przewodnicy tłumaczą by po prostu mówić ‚sexy woman’) to twierdza, której kształt z lotu ptaka, wraz z położonym w dole Cuzco, miał przypominać kształt pumy. Najwyraźniej widać to podobieństwo obserwując charakterystyczny kształt murów obronnych – to zęby drapieżnika. Q’enqo – zaledwie kilka kilometrów od Sacsayhuamán odnajdujemy ruiny jednej z najwiekszych świątyni w regionie – Q’enqo czyli Zygzak. Tutaj odprawiano różne rytuały religijne, często związane z ofiarami ze zwierząt – najcześciej lam. Ciekawostkę stanowi olbrzymi głaz, który podobno o określonej porze rzuca cień w kształcie pumy. Pucapucara (Czerwona Twierdza) i Tambomachay – kolejne kilka kilometrów drogą w stronę Pisac i przejeżdżamy koło następnych kompleksów ruin. Typowo obronnych w Pucapucara i wyjątkowych, pełniacych niegdyś rolę wodnej świątyni lub łaźni w Tambomachay (do dziś po kamiennych tarasach i kanałach płynie tędy woda z gór). Pisac – krętą, górską drogą docieramy w końcu do doliny rzeki Urubamba, czyli do Świętej Doliny Inków. Miejscowość Pisac słynie z dwóch rzeczy. Inkaskich ruin położonych wysoko w górach nad współczesnym miastem i największego w regionie niedzielnego targu, na którym można kupić niemal wszystko. Cuy – nie znajdziecie na mapie miejscowości, ani twierdzy o takiej nazwie. Cuy to po hiszpańsku świnka morska (czyli od niedawna oficjalnie kawia domowa). A czemu znowu piszemy o śwince i to w takim towarzystwie? Bo jest takie miejsce w Świętej Dolinie w którym rządzi świnka morska… przynajmniej na talerzu. Gdzieś pośrodku drogi miedzy Pisac, a Urubambą po obu stronach jezdni nagle wyrastają rzędy restauracji, przed którymi stoją miłe panie z długimi kijami. A na kijach, jak już pewnie się domyślacie dumnie spoczywają pieczone świnki morskie. Widok jest naprawdę imponujący. Kilkanaście restauracji i przed każda pani, kije i świnki! I to właściwie cała miejscowość. Tym razem ograniczyliśmy się tylko do zdjeć… Ollantaytambo – jadąc dalej wzdłuż doliny rzeki Urubamba docieramy do malutkiego miasteczka, które dla turystów jest ważne z dwóch powodów. Po pierwsze tutaj wielu z ich wsiada w pociąg w kierunku Machu Picchu. Po drugie, ważniejsze, to tutaj właściwie w środku współczesnego miasteczka wyrasta kompleks inkaskich ruin ze Świątynia Słońca na samym szczycie. Moray – by tu dotrzeć trzeba odbić z doliny Urubamby w kierunku Chinchero. To wyglądające jak lądowisko statków kosmicznych miejsce w rzeczywistości było najprawdopodobniej wielkim laboratorium rolniczym w którym Inkowie badali wpływ klimatu na wzrost roślin uprawnych. Różnica wysokości pomiędzy najwyższym i najniższym tarasem wynosi 30 metrów, co sprawia że średnie roczne temperatury różnią się tu o 15°C. Woda dostarczana jest na poszczególne poziomy tarasów za pomocą skomplikowanego systemu nawadniającego. Salineras de Maras – jedno z naszych ulubionych miejsc w całej Świętej Dolinie Inków. Ukryty miedzy szczytami gór kompleks ponad 3000 salin. Słona woda spływa tutaj kanałami z naturalnego źrodła do niewielkich, prostokątnych basenów. Tam woda odparowuje na słońcu i umożliwia pozyskanie soli. Pierwsze saliny zostały wybudowane w tym miejscu za czasów Inków. Praktyczna uwaga dla chcących podziwiać Salineras de Maras w pełnej krasie – jeśli przyjedziecie tu w godzinach popołudniowych, to kompleks będzie niestety zacieniony… oczywiście można uznać to za zaletę, bo będzie chłodniej. My jednak narzekaliśmy pod kątem efektu na zdjęciach. Chinchero – naszą dwudniową wędrówkę po Dolinie Inków zakończyliśmy w Chinchero. Tu można podziwiać zarówno inkaskie mury w centrum miasta, tarasowe pola (na których do dzisiaj miejscowi uprawiają ziemie), jak i okazały kościół wzniesiony przez Hiszpanów pod koniec XVI wieku. Niestety na odwiedzenie innych miejsc w Dolinie Inków nie wystarczyło już czasu. Oczywiście przed nami ciagle pozostaje perła w inkaskiej koronie – Machu Picchu.

idziemy dalej

Cuzco – pępek świata

Naszym kolejnym, nieco dłuższym przystankiem w podróży jest Cuzco – co w języku keczua oznacza „pępek świata”. Uważane za główne miasto okolicy, niekwestionowaną turystyczną stolicę kraju. Region oferuje wspaniałe pejzaże, ciekawą kulturę i jedne z najbardziej znanych stanowisk archeologicznych w Peru. Atrakcji i możliwości jest tyle, że można by tu spędzić kilka miesięcy i nie zobaczyć wszystkiego. Zanim jednak ruszymy do Sacred Valley czy Machu Picchu warto poświęcić choć jeden dzień na zobaczenie miasta. Zachwyca w nim mieszanka wpływów inkaskich i hiszpańskich. Kolonialne kościoły (których jest tu mnóstwo) sąsiadują z murami z idealnie dopasowanych głazów. Oczywiście idziemy zobaczyć ten najbardziej znany – dwunastokątny, przy ulicy Hatunrumiyoc. Uważa się że liczba kątów mogła symbolizować kalendarz. Odwiedzamy najważniejsze place i podziwiamy piękną zabudowę wokół nich. Wspinamy się też do słynnej dzielnicy San Blas, która jest zupełnie inna niż pozostała część Cusco. Wąskie uliczki pną się ostro w górę, a ruch samochodowy właściwie zanika. Z placu obok kościoła św. Krzysztofa rozciąga się przepiękna panorama na rozpościerające się po okolicznych szczytach miasto. Przewodniki ostrzegają przed spacerami po zmroku, i faktycznie pewnie akurat w tym przypadku jest to słuszna uwaga, bo miejsce wydaje się być nieco wyludnione.  Udajemy się również na jeden z najsłynniejszych targów San Pedro Market, na którym kupujemy wszystkie egzotyczne owoce, jakie wpadną nam w ręce. Im poświęcimy osobny wpis. Wizyta w Cuzco nie może obejść się bez drobnych zakupów – pełno tu warsztatów rzemieślniczych, artystycznych pracowni i targów rękodzieła. Wizyta w Cuzco to dla nas tak naprawdę moment na odpoczynek i zlapanie oddechu, bo wysokości jednak trochę dają się we znaki. Przed nami Sacred Valley i „gwóźdź programu”, czyli Machu Picchcu.

Książka, już prawie…

Dobas

Książka, już prawie…