66 piętro

HIT THE ROAD

66 piętro

Co warto zobaczyć w Łodzi?

SISTERS92

Co warto zobaczyć w Łodzi?

Pierwsze smaki Sri Lanki

Glob Blog Team

Pierwsze smaki Sri Lanki

PKP – jak podróżować taniej ?

Zastrzyk Inspiracji

PKP – jak podróżować taniej ?

Konkurs: Moje najbardziej niezapomniane zdjęcie z podróży

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Konkurs: Moje najbardziej niezapomniane zdjęcie z podróży

Tatry Wysokie dla narciarzy

Zastrzyk Inspiracji

Tatry Wysokie dla narciarzy

Sprzęt: kuchenka alkoholowa na bazie kawiarki [wideo]

Fizyk w podróży

Sprzęt: kuchenka alkoholowa na bazie kawiarki [wideo]

Inspiracje – Kirgiskie skarby z filcu

Ale piękny świat

Inspiracje – Kirgiskie skarby z filcu

Tenis na śniegu, czyli na rakietach na Turbacz!

OTWARTY HORYZONT

Tenis na śniegu, czyli na rakietach na Turbacz!

,,Nalewka zapomnienia” Kasia Bulicz-Kasprzak

SISTERS92

,,Nalewka zapomnienia” Kasia Bulicz-Kasprzak

WHERE IS JULI+SAM

Jak podróżować we dwoje i… się nie pozabijać

Podroży we dwoje tak, jak życia we dwoje trzeba się nauczyć. Ta nauka trwa wiecznie.   Jak podróżować we dwoje i się nie pozabijać? Jeśli ktokolwiek próbuje ci wmówić, ze podróże z partnerem to czysta przyjemność – kłamie. Z podróżowaniem we dwoje jest, jak z życiem we dwoje, tylko trochę gorzej… Bo w domu możesz […] The post Jak podróżować we dwoje i… się nie pozabijać appeared first on Where is Juli + Sam.

POJECHANA

Wątpliwe uroki drogi, względne odległości i czas

Rajskie plaże, tropikalne owoce, ośnieżone szczyty, krystalicznie czyste jeziora, delifny, żółwie morskie, przepiękne wodospady, uśmiechnięci ludzie – na to wszystko można szczęśliwie trafić w podróży, ale jedyne co jest pewne, to droga. A droga bywa różna, a w drodze względnie płynie czas. Hostel w Luang Prabang, wtorek, godz. 7:30 Podczas gdy prowadzę w łazience nierówną walkę z podgrzewaczem wody, który oblewa mnie na zmianę lodowatym strumieniem i wrzątkiem, ktoś puka do drzwi. – Tuk tuk czeka! – słyszę po chwili. Już?! Przecież miał być o 8:00! Ubieramy się w pośpiechu, wrzucając „wolną ręką” nasz podróżniczy dobytek do plecaków. Wybiegamy z pokoju, rozglądamy się nerwowo. Nie ma. Przesłyszało nam się? Tuk tuk podjeżdża po raz drugi po dziesięciu minutach. Jest pełny. Siadamy na tylnim progu tej po azjatycku przystosowanej do przewozu osób furgonetki, szary asfalt przewija się pod naszymi stopami. Mówiłam, że tuk tuk był pełny? Tylko mi się wydawało. W drodze na dworzec autobusowy dosiadają się jeszcze trzy osoby z bagażami. Kierowca ciągle krzyczy coś do telefonu, zatrzymuje się, znika za drzwiami kolejnych posesji, przynosi paczki, torby, koperty. Paczki, torby, koperty. Paczki, torby, koperty… Dworzec autobusowy w Luang Prabang, wtorek, godz. 8:30 Po prawie godzinie jazdy, docieramy na dworzec oddalony od naszego hostelu o niesłychanie długie 4 kilometry. Nowy kierowca z niedopałkiem papierosa przyklejonym do dolnej wargi, układa bagaże na dachu mini vana. Zajmujemy miejsca. Znając azjatycką punktualność, postanawiam pobiec do pobliskiego straganu z bagietkami i kupić nam po kanapce na śniadanie. Krzyczę do kierowcy na dachu, że zaraz wracam, a on na to, że bus jest pełny więc już odjeżdżamy. Błagalnym tonem rzucam „tylko 5 minut!”, ale on tylko nerwowo wskazuje na zegarek i powtarza „now, now”. Zostaję. Ja i mój pusty brzuch. Siadam na swoje miejsce w vanie. Van stoi w miejscu przez następne 20 minut. Droga do Vang Vieng, wtorek, godz. 12:00 Naszym celem jest Bangkok skąd lecimy dalej- ja do Indii (z noclegiem na lotnisku na Sri Lance), a Adrien do Francji, ale że gapy zapomnieliśmy w Vang Vieng naszego… prania (w tym kilku części garderoby, z którymi bardzo nie chcę się żegnać na zawsze), musimy się tam zatrzymać, wystarczy nam 15 minut. No cóż, gapowe się płaci, a my z gapiostwa mamy dyplomy. Plan optymistyczny zakładał, że jeśli ruszymy z Luang Prabang punktualnie o 8:30 i droga zajmie dokładnie tyle ile powinna (i w ile już raz ją pokonaliśmy), czyli 4 godziny, jest spora szansa, że złapiemy bezpośredni autobus do Bangkoku, który odjeżdza z Vang Vieng o 13:30. Cieszyliśmy się jak głupi do sera, gdy koło południa zaczęliśmy rozpoznawać krajobrazy. Jesteśmy już blisko! Jakieś 30, może 40 minut od miasteczka. Radość trwała jednak krótko, chwilę później nasz busik zatrzymał się koło przydrożnego baru i kierowca oznajmił pół godziny przerwy na lunch. A przecież byliśmy już prawie u celu! Ruszyliśmy ponownie po 45 minutach, o 13:30 wjechaliśmy do Van Vieng, ale kierowca… nie zatrzymał się. Krzyknęłam do niego: „Czemu nie stajemy? Przecież jesteśmy na miejscu!”. „Bus station, bus station” usłyszałam w odpowiedzi. Bus station, na której jakimś cudem nie byliśmy mimo, że do Van Vieng zdążyliśmy już raz przyjechać i wyjechać. Wszystkie busy zatrzymują sie w centrum, ale nie ten. Ten przejechał przez całe miasteczko i zatrzymał się na dworcu w szczerym polu, gdzie czekał na nas już kierowca tuk tuka z wygórowaną ceną podwózki z powrotem do centrum, które właśnie minęliśmy (w końcu trzeba się dolą podzielić z kolegą z busa, więc stawka musi być odpowiednio wysoka). Ktoś tam się jeszcze wykłucał, ktoś protestował. My, bardzo zmęczeni laotańskim skubaniem nas z kasy na każdym kroku, zarzuciliśmy plecaki na plecy i poczłapaliśmy do centrum z buta. Wszak nasz autobus do Bangkoku już uciekł. Vang Vieng, wtorek, godz. 14:00 Zrzuciliśmy plecaki u znajomej pani od kanapek i pobiegliśmy odebrać zapomniane pranie i kupić bilet na dalszą drogę. Zależało nam by jak najszybciej znaleźć się w Bangkoku, więc postanowiliśmy podjechać do Vientiane, leżącego przy granicy z Tajlandią- coś tam musi przecież wieczorem jeździć przez granicę. O 14:30 siedzieliśmy już w mini vanie, który według zapewnien pracownika biura turystycznego, miał nas wysadzić w centrum miasta o 17:30. Nie chciało nam się wierzyć w tą zawrotną prędkość (mimo, że to tylko 160 km), gdyż poprzednim razem droga zajęła nam 6 godzin, ale… nie mieliśmy wyjścia. Kręta i wyboista droga przyprawiała o mdłości, klimatyzacja była zapsuta więc pociliśmy się jak szczury, ale o dziwo nie było niespodziewanych postojów. O 18:30 wjechaliśmy na rogatki miasta (czyli jedynie godzinę później niż w rozkładzie jazdy). I na tym nasz podróż się skończyła, bo kierowca zatrzymał busika na dworcu na przedmieściach. Pasażerowie zaczęli się buntować, że kupili specjalnie droższe bilety do „downtown”, my nauczeni przykrym doświadczeniem, że nic nie wskóramy i w trosce o nasze nerwy, zaoszczędzoną na awanturze energię zainwestowaliśmy w negocjacje ceny tuk tuka do miasta- całkiem nieźle nam poszło, bo zbiliśmy o połowę. Vientiane, wtorek, godz. 19:00 Chodzimy od drzwi jednej agencji turystycznej do drugiej i pytamy o nocny autobus do Bangkoku. Na informację, że chcemy jechać dziś, otrzymujemy pobłażliwe spojrzenie lub zatroskane kiwanie głową. Wszystkie już odjechały. Pytamy o pierwszy poranny autobus. Nie ma. Pierwszy odjeżdża jutro późnym popołudniem. Pytam o taksówkę do granicy (przecież to kilka kilometrów), jestem pewna, że po tajskiej stronie znajdę transport, ale wszyscy tylko kiwają głowami i tłumaczą, że autobus jest jutro. Zmęczeni i znużeni 12 godzinami w drodze (wyboistej i krętej) poddajemy się i kupujemy bilet na jutro na 17:00. Meldujemy się w pierwszym lepszym hotelu, nawet nie sprawdzamy przed zapłatą pokoju. Jest nam wszystko jedno. Gdy otwieramy drzwi do naszej zatęchłej celi przekonujemy się, że jednak nie do końca… Zrzucamy plecaki i włamujemy się na dach (to taki nasz zwyczaj). Siedząc na krawędzi eternitowych dachówek patrzymy z góry na miasto, w którym nie chcemy już być. Marzymy o Phad Thaiu i lodach kokosowych z Khao San Road. Vientiane, środa, godz. 17:00 Na drugi dzień punktualnie o 17:00 stawiamy się w biurze turystycznym skąd mamy zostać podrzuceni na dworzec, z którego o 17:30 ma odjechać nasz autobus. O 17:30 w dalszym ciągu siedzimy w biurze turystycznym, którego pracownik próbuje studzić nasze nerwy monotonnym „samochód jest już w drodze”. O 18:00 mój umysł zaczyna uruchamiać czarnowidztwo, na szczęście wkrótce zjawia się tajemniczy mężczyzna pokrzykujący „Bangkok, Bangkok!”. Pokazuje żeby iść za nim. Idziemy więc całym wężykiem zdezorientowanych turystów aż do następnego skrzyżowania, gdzie nie wiedzieć czemu, nasz kierowca zaparkował mini busa. Ku naszemu zdziwieniu nie jesteśmy wiezieni na dworzec, a… na granicę. Granica Laosu z Tajlandią, środa, godz. 18:30 Kierowca wyładowuje nasze bagaże i uspokaja zaniepokojonych Koreańczyków, że ktoś na nas będzie czekał po drugiej stronie granicy. Przechodzimy przed pierwszą odprawę paszportową i stajemy przed automatycznymi bramkami. Podchodzę do strażnika siedzącego przy bramce, pamiętając, że przy wjeździe do Laosu, po prostu mi tą bramkę otworzył, ale mężczyzna wskazuje na pobliskie okienka kasowe. Nie rozumiem za co mam płacić, kasjerka wyjaśnia mi, że za „over time”. „Over stay?” – myślę sobie. Przecież wiza nam się jeszcze nie skończyła. „Over time” powtarza kobieta i wskazuje na tabliczkę z informacją, że za przejście przez granicę po 16:00 należy uiścić opłatę- 11000 w lokalnej walucie od osoby. No tak, logiczne, przecież pan przy bramce nie będzie jej otwierał za darmo „po godzinach”… Płacimy, chcemy juz wyjechać z kraju, w którym trzeba za coś płacić co pięć minut. Po przejściu przez bramki jesteśmy kierowani do autobusu. Uspokajam przerażonych Koreańczyków, że to nie jest nocny autobus do Bangkoku, że tym rozklekotanym rzęchem przejedziemy tylko przez Most Przyjaźni do kontroli granicznej Tajlandii. Mam rację. Celnik burknięciem upomina jednego z moich nowych koreańskich kolegó by zdjął słomiany kapelusz. „Gangam style” – cedzi pogardliwie przez zęby. Po tajskiej stronie nie czeka na nas żaden autobus, a młoda dziewczyna. Mamy iść za nią. Po 10 minutach marszu docieramy do biura turystycznego. Zrezygnowani zrzucamy plecaki, gdy dowiadujemy się, że autobus przyjedzie o 20:50. To za prawie dwie godziny! Nong Khai (granica Tajlandii) środa, godz. 21:00 O 21 autobusu wciąż nie ma. Siedzimy na chodniku przed 7/11 i zagryzamy tosty żelkami. Ile można czekać? Przez ostatnie 4 godziny pokonaliśmy w porywach 10 km, przez ostatnie 38 godzin zawrotne 360 km, a teoretycznie cały ten czas jesteśmy w drodze! O 21:15 w końcu podjeżdża nasz autobus, dostajemy najlepsze siedzenia na górnym piętrze w pierwszym rzędzie. Jest nawet wi-fi! „Nareszcie cywilizacja”- myślę sobie. Mój entuzjazm szybko studzą stada karaluchów wypełzających z mojego podłokietnika. Internet nie działa. Bangkok czwartek, godz. 6:00 Ledwo żywi, wygięci w chińskie s, totalnie niewyspani (bo zamiast spać zabawialiśmy karaluchy), wysiadamy na dworcu w Bangkoku. Nareszcie! Momentalnie oblepia nas krwiożerczy tłum taksówkarzy i tuk tukarzy: „dokąd jedziecie?”, „hotel, hotel?”. Zręcznie ich wymijamy i już po chwili stoimy w kolejce do oficjalnych taksówek z taksometrem. Pokazujemy adres kobiecie pilnującej porządku w kolejce, pokazujemy adres mężczyźnie przydzielającemu konkretnym pasażerom konkretną taksówkę, pokazujemy adres kierowcy taksówki. Jedziemy. Kilkaset metrów za bramą dworca taksówkarz zwalnia i prosi żebym jeszcze raz pokazała mu adres. Wpatruje się w niego z niedowierzaniem jakby był napisany po hebrajsku i nagle żąda od nas mapy. „Mapa? Ja nie mam mapy, to ty jesteś taksówkarzem a nie ja!” odpowiadam zaskoczona. Okazuje się, że nasz kierowca nie ma pojęcia gdzie jechać, każemy mu więc zawrócić na dworzec, ale jedzie dalej i wykręca się, że tu nie ma jak zawrócić. W końcu zatrzymuje się w zatoczce na trasie szybkiego ruchu. Protestujemy, że tu nie wysiądziemy (przecież będziemy tu czekać wieczność na kolejną taksówkę), żądamy by zawiózł nas z powrotem na dworzec. Nie mam już ani cierpliwości, ani siły. Szczęśliwie Adrien znajduje rozwiązanie: „Zawieź nas na Khao San Road”- mówi. Ale zdenerwowany taksówkarz już nas nie słucha, automatycznie odpowiada, że nie wie gdzie to jest, a przecież nie ma backpackera ani taksówkarza w tym mieście, który nieznałby tej ulicy. „Khao San Road” – powtarza Adrien. „Ok, ok” – słyszy w końcu w odpowiedzi. Bangkok czwartek, godz. 7:00 Wysiadamy na Khao San i próbujemy złapać kolejną taksówkę. Pierwsze zatrzymane miejscowym zwyczajem nie zgadzają się jechać na licznik i rzucają zawrotną jak na odległość do pokonania kwotę 200 bht- do hotelu mamy zaledwie 1,5 km i gdybyśmy tylko wiedzieli w którym to kierunku (lub złapali gdzieś internet żeby to sprawdzić) to poszlibyśmy piechotą. W końcu jedziemy. Serdecznie uśmiechnięty kierowca powtarza „Shantila, shantila”. „Shanti Lodge” poprawiam go zaniepokojona i po raz kolejny pokazuję adres. W odpowiedzi dostaję zapewnienie, że wie gdzie jedzie. Gdy na liczniku wybijają 4 km przestaje mi się to podobać, ale kierowca wciąż zapewnia, że to niedaleko, powtarza prawidłową nazwę ulicy. Postanawiam w duchu dać mu ostatnie dwie minuty. Gdy upływają, samochód zatrzymuje się pod… szkołą podstawową. Szkoła nazywa się Shantila. Nie mogę uwierzyć własnym oczom. My chcemy do hotelu, nie do szkoły! Wysiadamy, nie chcemy z nim już nigdzie jechać. Płacimy połowę kwoty wybitej przez licznik i siadamy zrezygnowani na krawężniku. Czy to się kiedyś skończy? Bangkok czwartek, godz. 8:00 W końcu zgarnia nas tuk tuk, którego kierowca wie gdzie jechać. O 8:00 stajemy w drzwiach naszego hotelu (przeuroczego na szczęście, już więcej niewygód bym tego dnia nie zniosła). Pokój będzie gotowy… za dwie godziny. Dwie godziny? Co to dla nas. My tu jechaliśmy dwa dni! Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Wątpliwe uroki drogi, względne odległości i czas pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Działam - Pokaz w Klubokawiarni Jaś & Małgosia

Ale piękny świat

Działam - Pokaz w Klubokawiarni Jaś & Małgosia

Kami and the rest of the world

Chisinau, Moldova – the most boring capital in Europe, yet still worth a visit

I’m not ashamed to admit that I do count countries that I visit, it makes me so proud and excited when I see how much I’ve achieved and (literally) how far I got only with my hard work. Moldova was second to last country I yet had to visit in Europe but it didn’t look […] Post Chisinau, Moldova – the most boring capital in Europe, yet still worth a visit pojawił się poraz pierwszy w Kami and the Rest of the World.

Valletta. 5 pomysłów na zwiedzanie

wszedobylscy

Valletta. 5 pomysłów na zwiedzanie

WOJAŻER

Walentynki w Krakowie, to ja Moi Drodzy, mam codziennie

Do Koścoła? To Wielki Post przecież – nieszczęśni ci, co radują się w czasie Wielkiego Postu! – grzmiałby głos krakowskiej konserwy. Post nie obowiązuje jednak w niedzielę, dzień Pański, a to w niedzielę właśnie przypada jedno z najdziwniejszych „świąt” w roku. W niedzielę można wszystko, czego odmawia sobie człowiek w dni powszednie. Na chwałę Pana – jak mawiał ksiądz tłumaczący postną arytmetykę – nie jesz mięsa? W niedzielę zjedz stek. Nie pijesz? Napij się wina. Nie uprawiasz seksu? Zatańcz z żoną, zaproś ją na kolację, kup kwiaty, później już wiadomo. Z żoną oczywiście, bo po katolicku tylko z żoną, a Kraków przecież wierzący, bogobojny, od wieków konserwatywny. Współcześnie jednak, zupełnie normalny. Jak każde innego miasto. Najbardziej romantyczny weekend w roku – grzmią lokalne portale, które prześcigają się w publikacji list nabijających klikalność. Przeskakując z obrazka na obrazek wyrusza czytelnik do wszelkich pijalni czekolady, koniecznie spacerując od jednej do drugiej przez bulwary wiślane z różą w ręku i partnerką w objęciach. Powrót do kolejnej pijalni, absolutnie i koniecznie, przez ulicę Kanoniczą, najbardziej romantyczną, tak przynajmniej mówią, tajemniczą, ogołoconą z reklam, wymuskaną …

Gems of Eastern Poland: the Holy Mount of Grabarka

Picking the Pictures

Gems of Eastern Poland: the Holy Mount of Grabarka

Grabarka is a tiny village close to Siemiatycze, Poland. Well, you probably haven’t heard of Siemiatycze either. They aren’t too touristy, but there certainly are numerous reasons why you should memorize these names. Firstly, because Podlasie region is the best place to discover diversity in Polish history, culture, and society; Secondly, because Grabarka is home to a Holy Mount, a very important Orthodox pilgrimage centre. I’m not a religious person by any means, but I find sacred spaces fascinating. The power of faith mesmerizes me, even if I only observe it from far away. As you might know, over 90% of inhabitants of my birth country are Roman Catholics. Many of them are religious and regularly practicing. Churches are full on Sundays, you can spot religious symbols in public places, and we have (catholic) religion classes at school. Church officials are influencers. Catholicism is still to be one of core values of Polish national identity. Some people say in public that a real Pole must be a Catholic. As you might guess, I’m not a big fan of this discourse. Everyone has a right to believe in something. I believe in dialogue. The fact that there are successful political parties that exclude religious minorities from public debate on all levels disgusts me.With the current right-wing government, pluralism is often described by pro-government media as something negative, a tendency that puts Polish nation at risk. I couldn’t disagree more. Writing about minority culture is my personal protest. Poland has a rich history of ethnic and faith diversity. This is what we should remember and cultivate. That’s why I love eastern Poland. It is one of the few regions where Poles still speak dialects, and where people of different faith are neighbours. While visiting Poland for Christmas with my partner and family, I had a chance to revisit Grabarka. It was a gloomy winter day. Everything was gray. After taking a few pictures I couldn’t feel my fingers. I wasn’t sure if any of this material will be good enough to be published. I loved it anyway. A visit to the hill of votive crosses left there by pilgrims is always a spiritual experience. A photogenic one, by the way. Traditionally pilgrims bring the crosses on August 18th and 19th to celebrate The Feast of the Transfiguration of Jesus. The tradition was established over 300 years ago. It is estimated that the number of crosses that you can see at the top of the hill today exceeds 10 000. The temple was set on fire several years ago, but fortunately part of the votive crosses has survived the attack.I loved photographing them. Each and every one of them is different. Many have inscriptions left by pilgrims. It is such an unique sight. I was freezing, but happy.Then I came back home and discovered that Grabarka doesn’t even have a Wikipedia page in English. It barely exists outside of Polish internet. So, here is a little gallery honoring this incredible place and Orthodox minority in Poland. Have you ever heard of this place? Would you like to go there?P.S. I'd like to invite you to a new FB group I've created together with my friend Kami from the blog Kami and the rest of the world. It will be all about travels to Eastern Europe, the Balkans and former USSR - areas I enjoy the most! You're free to ask any travel questions there, look for advice or share your pictures and stories from these amazing yet often overlooked regions! Are you planning any trips to these areas sometimes soon?

KOŁEM SIĘ TOCZY

Podróże codzienne. Rok na etacie, czyli o trudnym łączeniu pracy z blogowaniem

Katowice centrum – godzina 6.30. Właśnie wsiadam do autobusu, który przez najbliższe 30 minut będzie wiózł mnie do pracy. Rozsiadam się wygodnie, wyciągam tablet, odpalam wifi i działam. To tutaj przez wiele godzin miesięcznie ogarniam bloga i wiele rzeczy z nim związanych. Jak tydzień długi, przez godzinę dziennie bus ten staje się moim mobilnym biurem na kółkach, miejscem, w The post Podróże codzienne. Rok na etacie, czyli o trudnym łączeniu pracy z blogowaniem appeared first on Kołem Się Toczy.

Rozrywkowa seria podróżnicza Beaty Pawlikowskiej

Obserwatorium kultury i świata podróży

Rozrywkowa seria podróżnicza Beaty Pawlikowskiej

Nigeria

RAINBOW TRACK

Nigeria

            Jest ciemno i zimno, temperatura spadnie w nocy do szesnastu stopni Celsjusza. Siedzimy w małej glinianej kuchni. Jedynym światłem jest mała latarka i rozżarzone kawałki drewna. Czuć zapach chleba. Ester krząta się po kuchni. Wyciąga malutkie bochenki z wielkiego garnka, służącego za piec, po czym wkłada kolejne, małe, zalane ciastem foremki. Rano sprzeda wszystko. Francis opowiada o życiu, o wierze, o jego poszukiwaniach prawdy i uzasadnionej niechęci do kościoła. Opowiada o marzeniach, o planach i o utraconej szansie wyjazdu do Europy. Ich mała córeczka śpi, ma latarkę przy sobie, jak się zbudzi nie będzie się bała. Idziemy do chaty obok. To bar, z którego bije jedyne światło w ciemnej, otoczonej górami okolicy. W środku jest ciepło. Wiele zgromadzonych wewnątrz osób rozgrzewa zmarznięte chłodnym wiatrem mury. Po jednej stronie sali siedzą kobiety.  Ester dołącza do nich. Na stole stoi jedyna butelka mocnego trunku. Szklanka z jego zawartością co jakiś czas krąży wśród zgromadzonych dookoła ludzi. My siadamy w gronie mężczyzn. Tutaj podaje się palmowe wino. Podchodzimy do Patricka. Składamy mu najszczersze wyrazy współczucia. Widzę jak ociera lecącą z kącika oka łzę. Jest mi tak bardzo przykro. Zebrani przyjaciele i członkowie rodziny pozostaną tutaj przez całą noc. Nie opuszczą Patricka. To czas opłakiwania i żałoby. Dzisiaj zmarł jego ojciec.…            Kilka tygodni wcześniej szykujemy się do wyjazdu. Przyjaciel pomaga nam rozmienić pieniądze. Przywozi grube pliki nigeryjskiej waluty. Najwięcej banknotów to tych z niskim nominałem. Dwieście naira, równowartość dolara, powinna załatwić sprawę na wszystkich drogowych blokadach. Rozstawiają kolczatki, bez łapówki nie przejedziecie. Nawet nie dyskutujcie. W Nigerii trzeba płacić. Są nerwowi, mają broń lub długie kije, którymi walą w auta. Miesiąc wcześniej para polskich podróżników przejeżdża przez nigeryjskie „piekło”. „Było strasznie… najgorzej…”, czytamy w ich relacji. Z drugiej strony tysiące osób każdego dnia przemierza nigeryjskie drogi i żyje. Nie wszystkich zabijają, okradają czy porywają. A łapówki? To tylko pieniądze… Jeśli nie będzie wyjścia, będziemy płacić, mimo że do tej pory tego nie robiliśmy.  „Damy radę…”, uspokajam Michała. „Nie czytaj więcej przepełnionych strachem opowieści, to nic nie daje”. Mądra żona to skarb. Tak słyszałam.             Nigeryjska granica nie jest oczywista. Gdyby nie wskazówki benińskich policjantów, nie od razu wpadlibyśmy na to jak tam trafić. Nie wiem nawet gdzie dokładnie rozpoczęła się nigeryjska ziemia. Już z pieczątkami opuszczenia Republiki Beninu jedziemy przez piaskową, dziurawą, osiedlową dróżkę. Taką typowo afrykańską, spotykaną w większości małych miasteczek. Nagle pojawia się pan policjant przypominający meksykańskiego bohatera filmu. Nie ma szlabanu, nie ma nic. „Welcome to Nigeria” (tłum. Witajcie w Nigerii), słyszymy. Bierze paszporty, sprawdza i wskazuje gdzie jechać dalej. Docieramy do budynku z wielkim pustym pokojem. Na środku biurko i pan urzędnik. „Witajcie w Nigerii”, słyszymy z uśmiechniętych ust urzędnika. Nie ma nikogo oprócz nas. Spokój i cisza. Wypełniamy co trzeba, gawędzimy miło z panem. Załatwione, dziękujemy. „To najspokojniejsze, najmilsze przejście graniczne jakie widziałam”, myślę. Okazuje się, że nie tylko myślę, ale również wypowiadam na głos, robiąc tym samym przyjemność miłemu panu. Ostatnia część to samochód. Jedziemy do odprawy celnej. Droga pusta, nic się nie dzieje. Jakby całe miasto zasnęło. Jakbym znalazła się na pustyni. Przed budynkiem biurko. Kilku panów. „Witamy w Nigerii”, po raz trzeci. Składamy dokumenty. Pada pytanie czy mamy Carnet De Passage, przydatny dokument, który przysporzył nam wielu problemów w Ghanie. Nie mamy. „Każdy podróżujący z Europy zawsze ma ten dokument”, mówi celnik. My nie mamy.  „To dajcie co macie”, słyszymy. By ułatwić sprawę, dajemy kopie dowodu rejestracyjnego i prawa jazdy. „Miłego pobytu w Nigerii”, pada na pożegnanie. Szybko, miło i przyjemnie. Oczy otwierają mi się coraz szerzej. Już nie mogę powstrzymać uśmiechu.             Od pierwszej chwili czuć wielkość tego kraju. Prócz ogromnych przestrzeni i rozległych terenów jest coś jeszcze… nie wiem co… jakiś niewypowiedziany pokój i radość, wbrew temu co zapowiadano.            Zaczynają się kontrole i blokady na drodze. Spotykamy pięć różnych grup. Policję, żołnierzy, celników, oficerów z biura imigracyjnego oraz służby medyczne. Do każdego trzeba wyjść, dokumenty, gadka szmatka, spisywanie naszych danych. Wszędzie słyszymy miłe słowa, powitania, opowiadamy naszą historię. Pierwszego dnia nie pada żadna łapówka. Nikt jej nie chce. W zamian za to spędzamy kontrole na rozmowach, śmiechu i fotkach z policjantami którzy bardzo chcą mieć pamiątkę z „dziwnymi” ludźmi,  podróżującymi samochodem z Polski. Cały dzień siedzę na pliku banknotów, przygotowana by interweniować w nigeryjskim piekle. Nie trzeba. Mijają dni, w których spotykamy najsympatyczniejszych policjantów, żołnierzy i celników podczas całej naszej wyprawy. Nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy tylu powitań, tylu dobrych słów i pozdrowień na drodze. Kilka razy słyszymy pytania: „Co macie dla nas?”. Dla mnie, ta żartobliwa próba otrzymania czegoś od kierowcy nie oznacza nic groźnego. Przez ostatnie półtora roku przyzwyczailiśmy się do tych pytań. Ostrzegano nas jednak, że w Nigerii nie ma odmowy. Nasza odpowiedź jest zawsze ta sama: „Błogosławieństwo mamy”. Te słowa wzbudzają autentyczną radość i entuzjastyczne: „Amen!”. „Niech Was Bóg błogosławi! Jedźcie spokojnie”, odpowiadają zadowoleni policjanci.            Niewielkie miasteczko Jebba. Przy bramie katolickiego kościoła siedzą mężczyźni. Muzułmanie i katolicy, sąsiedzi i przyjaciele od dziecka. Siadamy na ławeczce obok i opowiadamy. Są bardzo ciekawi naszej historii. Zadają wiele pytań. Oglądają samochód. Chcą wiedzieć jak wygląda Europa. Jak tu dotarliśmy. Jak żyją ludzie w Polsce. Jaka jest tam pogoda. Mówią też o sobie. Jeden, najbardziej gadatliwy, ma cztery żony i dwudziestu ośmiu potomków. Drugi jest stróżem dziennym w kościele katolickim. Pozostali to mieszkańcy okolicznych domów. Czas mija… nagle słychać nawoływania z pobliskiego meczetu. Nasz nowy znajomy oddala się, by móc oddać się modlitwie. Za chwilę rozpocznie się wieczorna msza dla katolików. Jedna ulica… dwie religie… meczet i kościół.  A między nimi? Pokój i przyjaźń. Bracia, przyjaciele, sąsiedzi. Nie widać nienawiści. Nie widać kłótni. Nie widać wrogości. Nie widać religijnej wojny… Parkujemy przy kościele i udajemy się w poszukiwaniu pożywienia. W afrykańskich miastach i miasteczkach to niezwykle proste zadanie.  Zaglądamy do jednej chatki. Wewnątrz siedzi muzułmanin i jego niemuzułmański, lekko podpity kolega. Obaj sączą piwko i zajadają ładnie pachnącą zupę. Mamka wita nas przyjaźnie i zaprasza do wspólnego stołu. Wewnątrz izby siedzą dzieciaki. Starsza córka, wyjątkowo bystre i śmiałe dziewczę, zręcznie dzierga połyskującą biżuterię. W kotle bulgocze zupa z ostrych papryczek i ryby. Mamka nakłada Michałowi, dzieciak biegnie po kulę wymieszanej z wodą mąki z kassawy. Ja zwykle unikam konsumpcji ryb, ale tym razem nie udaje mi się odmówić. Porcja zupy ląduje pod moim nosem. Jest pyszna. Jest tylko jedno „ale”… Jak większość afrykańskich dań, jest wyjątkowo ostra. Ostra w innym wymiarze niż myślimy. Ostra tak, że z oczu lecą łzy i kapie woda z nosa. „Bez ryżu czy kassawy nie zjesz tej zupy”, mówi Michał. Zjadłam. Czy jeszcze kiedyś zjem paprykową zupę? Muszę się dokładnie zastanowić. Ale im dłużej tu jestem, tym odporność na ostre afrykańskie przysmaki wzrasta, więc… tak. Przyjmę raz jeszcze paprykowe, palące wyzwanie.            Nieplanowany bieg naszej podróży zaskakuje nas i tym razem. Jedziemy do Abudży. Nie… tak nie miało być… skąd ten pomysł? Już sama nie wiem. Odwiedzamy polską ambasadę, gdzie mamy przyjemność poznać byłego ambasadora Nigerii, pracującego niegdyś w Polsce, oraz naszego pana konsula. Ci dwaj dżentelmeni bardzo nam pomogli. Dobrze jest uściskać im dłonie i osobiście podziękować za to, że zrobili dużo więcej niż musieli. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu spacerujemy po czystych ulicach i – co najważniejsze – po chodnikach. Nie ma walających się śmieci, śmierdzących kanałów czy gigantycznych rozmiarów dziur. Stolica Nigerii nie odbiega od Europejskich standardów. Widać piękne budynki, drogie samochody i elegancko ubranych ludzi. Gdyby nie kolor skóry ludzi dookoła, pomyślałabym, że przeniesiono mnie na inny kontynent.  Znikają uliczne straganiki, nie ma wykrzykujących handlarzy i przemykających między samochodami sprzedawców. Nie ma zgiełku, krzyku… nie ma afrykańskiego życia, do którego zdążyliśmy już przywyknąć. Po niewielkim dochodzeniu udaje nam się znaleźć afrykańską kuchnię. Na pierwszy rzut oka są niewidoczne, poukrywane w cieniu eleganckiego świata. Obnośna garkuchnia z pewnością nie dodałyby uroku czystym, „europejskim” ulicom. W zakamarkach bogactwa i drogich restauracji czai się afrykański misz-masz z całym swoim bałaganem, dobrodziejstwem i cenami dla każdego. Znajdujemy ostry ryż, puree z inyamów, kassawę, smażone kotleciki z fasoli, plantainy, pyszne sosy i inne smakołyki czarnego lądu. Oprócz beztroskich spacerów naprawiamy naszego busa. Znajdujemy niezbędne części i na zielonym, zadrzewionym parkingu największego i najbogatszego kościoła w okolicy operujemy Rainbowtrucka. W międzyczasie odwiedzamy kolejną ambasadę, w której pozbywamy się dwustu czterdziestu dolarów. Mamy wizy, nasza podróż trwa dalej. Jedziemy Do Kamerunu.…            Pan Godwin wpada na herbatkę i ciastko. Po wcześniejszej naprawie radia i telewizora, przynosi sprzęt swojego sąsiada. Tego jednak nie można już wskrzesić. „Jak telewizor? Działa?”, pyta Michał. „Jeszcze nie było prądu. Jak tylko będzie to któreś z dzieci was zawoła”, odpowiada pan Godwin. Za chwilę zjawia się dyrektor pobliskiej szkoły. Przynosi popsuty telewizor i niedziałający szkolny zegar. Michał niczym chirurg ogląda kolejno przyniesione sprzęty. Telewizor naprawiony, zegar niestety do wymiany.             Idziemy do położonej w zasięgu naszego wzroku wioseczki. Razem z miłym panem w garniturze siadamy na ławeczce pod niewielką glinianą izbą. Sączymy palmowe wino. Co kilka dni przywozi dwadzieścia litrów. Rozchodzi się w oka mgnieniu. Zostawia nam dwie małe buteleczki. Dzielimy je między siebie, pana w garniturze i jego siostrę. Gawędzimy o dawnych czasach. O czasach, kiedy zarządzał tu biały człowiek. O czasach świetności tego miejsca. O ludziach i życiu. Po godzinie czy dwóch idziemy na drugi koniec wioski. Tam pani gotuje mięso z buszu. Michał zawsze chętny na kawałek. Ja skuszę się może na pączka. Dania bezmięsne są u niej rzadkością. Nic nie szkodzi, lubię po porostu przesiadywać na jej małym ganeczku z widokiem na rozciągające się w oddali góry. Dookoła biega wiele psów. Nie, nie w roli towarzysza przygód. To mięso. Dobre i drogie. Przygotowując psa, należy go zabić z dala od ludzi i upewnić się czy wszystkie niepotrzebne części zostały starannie zakopane. Przesąd mówi, że kobieta w ciąży na widok uciętej głowy czworonoga traci swoje nienarodzone jeszcze dziecko. Nie ma wyjątków. „Jak to możliwe?”, pytam. „Tak wierzą i tak się dzieje”.             Poznajemy Petera i jego przyjaciół. Zaprasza nas do siebie na obiad. Zjawiamy się następnego dnia o 18-stej. Miało być po południu, ale wyszło po afrykańsku. Zalegamy z resztą rodziny na wygodnych kanapach gapiąc się w nigeryjskie seriale i od czasu do czasu wymieniając ogólnoświatowe informacje. Około 21-szej zasiadamy do piekielnie ostrego ryżu. Peter mieszka w luksusowym domu z wielkimi kanapami i ogromnym lustrem na frontowej ścianie salonu. Telewizor jest większy niż u przeciętnej polskiej rodziny. Dom otwarty. Ktoś wpada, ktoś wypada… Afryka to kontynent kontrastów.  Za chwilę będziemy u jego sąsiada. Mieszka w domku z gliny. Bez prądu, telewizora i kuchenki. Na drewnie piecze z żoną kilka malutkich bochenków chleba, by następnego dnia sprzedać każdy za równowartość jednej złotówki. Pierwszego dnia naszej znajomości Francis przynosi nam ciepłe bochenki. Jest już bardzo późno, ale tym gestem chce nas powitać i zrobić przyjemność. Zrobił, i to bardzo wielką. Zapach świeżego chleba unosi się w tęczowym busie jeszcze wiele godzin po jego przybyciu…            Obudu Cattle Ranch to nasza przystań i wisienka na nigeryjskim torcie. To malownicza kraina kilku wiosek, położona na wysokości 1600 m n.p.m., otoczona nigeryjsko-kameruńskimi górami. Rozbijamy się na starym polu golfowym. Ogromny, pokryty wzniesieniami teren – cały dla nas. Najczęściej widujemy tu kozy, owce, barany i krowy, które szczęśliwie wyjadają zostawione przez nas warzywno-owocowe resztki. Właśnie zawitały dwie małe świnki. Często odwiedza nas niziutki pan Godwin. Sympatyczny starszy pan z pokaźnym garbem na wąskich, powykręcanych chorobą plecach. Po raz pierwszy odwiedzamy jego domostwo tuż po przyjeździe. Pomagamy mu zanieść drewno do małego, ale licznego w rodzinę domku. Jest tutaj tyle dzieci, że nie mogę dojść do ładu, czyje są czyje. Z naszego pola widać góry, okoliczne wioski i pasące się w oddali konie. Po raz pierwszy w Afryce doświadczamy zimna. Miłe uczucie móc opatulić się kocem, założyć grube skarpety i popijać ciepłą herbatę, słuchając szumu porywistego wiatru. Niespełna dwa tygodnie a czujemy się jak u siebie. Gdyby nie nadchodzący nieubłaganie koniec ważności naszych wiz, zostalibyśmy tutaj znacznie dłużej.            Nigdy nie zapomnimy… pana z palmowym winem, Francisa i Ester, rozmów nocą w ciemnej, glinianej kuchni oraz zapachu ich świeżo upieczonego chleba, Patricka z baru, pani ze sklepiku oraz innych wspaniałych osób, z którymi zetknęliśmy się w tej cudownej nigeryjskiej krainie…Nigerio, dziękujemy za wspaniały czas. Jesteś największym zaskoczeniem podczas całej podróży. Przez grupę złych ludzi świat tak wiele traci, świat się Ciebie boi, a Ty masz tak dużo do zaoferowania. Ruszamy dalej, to co najlepsze zachowamy głęboko w sercu.            Pozdrawiamy Was serdecznie i do usłyszenia z Kamerunu.(Korekta: Katarzyna Wolska)   POZDRAWIAMY

Sistersowe polecajki #31

SISTERS92

Sistersowe polecajki #31

Neapol / Naples – Włochy / Italy

KANOKLIK

Neapol / Naples – Włochy / Italy

Italia poza szlakiem

Walentynki lsaajckhsdkahkvhsdk.

A więc … ma być wyjątkowo? Będzie. W końcu, to Twoja opowieść. Lubię Ci oddać głos. Tak, Tobie. Ile mogę gadać w kółko tylko ja?   To Ty widziałeś taki kawał Włoch, ja za Tobą nie nadążam. Próbuję, ale jest Ciebie zbyt dużo, zwyczajnie nie dam rady. Dlatego dzisiaj to właśnie Ty opowiesz, gdzie zabierzesz swoją drugą połówkę na Walentynki. Nie mów, że nie obchodzisz. Hej! Jesteś w Italii, jednym z najbardziej romantycznych miejsc na świecie, więc wysil się choć na odrobinę romantyzmu. Masz do dyspozycji 20 regionów, tysiące miasteczek, kiczowate zachody słońca nad morzem i górskie wspinaczki, leniwe parki i gadatliwe knajpki, co wybierasz? Już chyba wiem. Odkrywamy karty?   Małgosia Jankowska i … Asyż „Święto Zakochanych – Dzień Świętego Walentego dzieli ludzi na tych, którzy są jego zwolennikami, ale także tych, którzy nie odnotowują tego wydarzenia w swoim kalendarzu. Wolny wybór jest oznaką dojrzałości, zdecydowania i uświadomienia sobie własnych potrzeb. Dla mnie to jedynie pretekst, by nieco głębiej i pełniej pomyśleć o drugiej połowie, by dać ukochanej osobie odczuć, jak jest ważna. Cudownie byłoby ten czas spędzić w miejscu, które wprawi nas w wyjątkowy nastrój, a zabiegany umysł uwolni od pośpiechu i spraw przyziemnych. Jako zapalona miłośniczka Italii,  polecę na tę okazję Asyż. Dla większości z nas w pierwszym skojarzeniu przywołamy pamięć Św. Franciszka. I słusznie. Ów święty za życia zdecydował o swoim ubóstwie, oddaniu sprawom wyższym – duchowym, wyzbyciu się dóbr doczesnych. Ale sposób, w jaki żył, jak myślał i postępował to prawdy uniwersalne, które mogą łączyć osoby wierzące, jak i niewierzące. Mistycyzm tego miejsca jest wszechobecny. Nie ma tłumów, które są standardem w większych i popularniejszych miastach. Turyści, którzy odwiedzają Asyż, szanują jego magię, wyciszenie. Mnóstwo tu uroczych i zadbanych uliczek oraz zakamarków. Warto zatrzymać się w Asyżu i poczuć dobre wibracje tego miejsca, pokontemplować bycie razem i wypić pyszną, włoską kawę…….”   Danusia Indyk i jej … Toskania Zakochać się w…Toskanii. Nie potrzebuję ani chwili zastanowienia, aby odpowiedzieć na pytanie, które znane mi miejsce uważam za najbardziej romantyczne. To Toskania, a zwłaszcza jej dolina Val d’Orcia! I to nie dlatego, że tutaj od kilku lat mieszkam, bo nawet gdybym przeprowadziła się na drugi koniec świata, moje serce zostało by w Toskanii! Biorąc pod uwagę tutejsze zapierające dech w piersiach widoki, które są obowiązkowo zamieszczane na najpiękniejszych pocztówkach, kalendarzach czy obrazach i stają się logiem Toskanii, może mój wybór jest dość oczywisty i banalny. Ale jak tu nie zakochać się od pierwszego wejrzenia w pejzażu, który jest po prostu stworzony do zachwytu, malowniczy i urokliwy o każdej porze roku? Romantyczność doliny jest bezdyskusyjna! Polecam podróż Walentynkową, która na pewno nie będzie ostatnią wizytą w tym zakątku Toskanii. Ja tutaj zostałam.     Alicja Ćwieczkowska i miejsce, gdzie … urodził się św. Walenty, Umbria Chyba nie ma odpowiedniejszego miejsca na spędzenie Walentynek, niż miasteczko, z którego wywodził się sam św. Walenty. Nie wszyscy wiedzą, że ów święty pochodził właśnie z Włoch, a dokładniej z Terni w regionie Umbria. Przyznam szczerze, że miasto samo w sobie nie jest najbardziej urokliwym miejscem w Italii, ale za to Umbrię nie bez powodu nazywa się „zielonym sercem Włoch”. Polecam Wam szczególnie położony 10 km od Terni jeden z najwyższych wodospadów w Europie, Cascata delle Marmore. Miejsce naprawdę warte zobaczenia, zarówno za dnia, jak i wieczorem, kiedy podświetlony wodospad gwarantuje romantyczną atmosferę. Zdjęcie ©Rafał Wojczal  Justyna Karolina i … lombardzkie Bergamo W tym niezwykle urokliwym mieście większość turystów odwiedza tylko lotnisko w drodze do Mediolanu. A szkoda, bo Bergamo ma wiele do zaoferowania dla każdego, a już na pewno dla zakochanych w dniu ich święta. Dużo słońca, malownicze krajobrazy, labirynt czarujących uliczek Starego Miasta, ludzie garściami czerpiący z życia i barwni artyści uliczni, których można słuchać godzinami. Dodając do tego wyborne cappuccino, prawdziwą włoską pizzę i orzeźwiający Aperol, otrzymamy przepis na idealną walentynkową randkę. A jeśli tylko zarezerwujemy lot o świcie, rozpocznie się ona już w chmurach – zapierającym dech w piersiach widokiem wschodu słońca nad Dolomitami.

Italia poza szlakiem

5 romantycznych miejsc we Włoszech na Walentynki

A więc … ma być wyjątkowo? Będzie. W końcu, to Twoja opowieść. Lubię Ci oddać głos. Tak, Tobie. Ile mogę gadać w kółko tylko ja? To Ty widziałeś taki kawał Włoch, ja za Tobą nie nadążam. Próbuję, ale jest Ciebie zbyt dużo, zwyczajnie nie dam rady. Dlatego dzisiaj to właśnie Ty opowiesz, gdzie zabierzesz swoją drugą połówkę na Walentynki. Nie mów, że nie obchodzisz. Hej! Jesteś w Italii, jednym z najbardziej romantycznych miejsc na świecie, więc wysil się choć na odrobinę romantyzmu. Masz do dyspozycji 20 regionów, tysiące miasteczek, kiczowate zachody słońca nad morzem i górskie wspinaczki, leniwe parki i gadatliwe knajpki, co wybierasz?   W zeszłym roku to ja zaproponowałam 10 miast idealnych na Walentynki we Włoszech. W tym roku Twoja kolej:). Oto 5 romantycznych miejsc, polecanych przez Czytelników Italia poza szlakiem na włoskie Walentynki!   Małgosia Jankowska i … Asyż, Umbria „Święto Zakochanych – Dzień Świętego Walentego dzieli ludzi na tych, którzy są jego zwolennikami, ale także tych, którzy nie odnotowują tego wydarzenia w swoim kalendarzu. Wolny wybór jest oznaką dojrzałości, zdecydowania i uświadomienia sobie własnych potrzeb. Dla mnie to jedynie pretekst, by nieco głębiej i pełniej pomyśleć o drugiej połowie, by dać ukochanej osobie odczuć, jak jest ważna. Cudownie byłoby ten czas spędzić w miejscu, które wprawi nas w wyjątkowy nastrój, a zabiegany umysł uwolni od pośpiechu i spraw przyziemnych. Jako zapalona miłośniczka Italii, polecam na tę okazję Asyż. Dla większości z nas w pierwszym skojarzeniu przywołamy pamięć Św. Franciszka. I słusznie. Ów święty za życia zdecydował o swoim ubóstwie, oddaniu sprawom wyższym – duchowym, wyzbyciu się dóbr doczesnych. Ale sposób, w jaki żył, jak myślał i postępował to prawdy uniwersalne, które mogą łączyć osoby wierzące, jak i niewierzące. Mistycyzm tego miejsca jest wszechobecny. Nie ma tłumów, które są standardem w większych i popularniejszych miastach. Turyści, którzy odwiedzają Asyż, szanują jego magię, wyciszenie. Mnóstwo tu uroczych i zadbanych uliczek oraz zakamarków. Warto zatrzymać się w Asyżu i poczuć dobre wibracje tego miejsca, pokontemplować bycie razem i wypić pyszną, włoską kawę…….” Danusia Indyk i jej … Toskania „Zakochać się w…Toskanii. Nie potrzebuję ani chwili zastanowienia, aby odpowiedzieć na pytanie, które znane mi miejsce uważam za najbardziej romantyczne. To Toskania, a zwłaszcza jej dolina Val d’Orcia! I to nie dlatego, że tutaj od kilku lat mieszkam, bo nawet gdybym przeprowadziła się na drugi koniec świata, moje serce zostało by w Toskanii! Biorąc pod uwagę tutejsze zapierające dech w piersiach widoki, które są obowiązkowo zamieszczane na najpiękniejszych pocztówkach, kalendarzach czy obrazach i stają się logiem Toskanii, może mój wybór jest dość oczywisty i banalny. Ale jak tu nie zakochać się od pierwszego wejrzenia w pejzażu, który jest po prostu stworzony do zachwytu, malowniczy i urokliwy o każdej porze roku? Romantyczność doliny jest bezdyskusyjna! Polecam podróż Walentynkową, która na pewno nie będzie ostatnią wizytą w tym zakątku Toskanii. Ja tutaj zostałam.” Wywiad z Danusią możecie przeczytać tutaj: W Toskanii jest wszystko, co kocham. Alicja Ćwieczkowska i miejsce, gdzie … urodził się św. Walenty, Umbria „Chyba nie ma odpowiedniejszego miejsca na spędzenie Walentynek, niż miasteczko, z którego wywodził się sam św. Walenty. Nie wszyscy wiedzą, że ów święty pochodził właśnie z Włoch, a dokładniej z Terni w regionie Umbria. Przyznam szczerze, że miasto samo w sobie nie jest najbardziej urokliwym miejscem w Italii, ale za to Umbrię nie bez powodu nazywa się „zielonym sercem Włoch”. Polecam Wam szczególnie położony 10 km od Terni jeden z najwyższych wodospadów w Europie, Cascata delle Marmore. Miejsce naprawdę warte zobaczenia, zarówno za dnia, jak i wieczorem, kiedy podświetlony wodospad gwarantuje romantyczną atmosferę.” Zdjęcie ©Rafał Wojczal  Justyna Karolina i … Bergamo, Lombardia „W tym niezwykle urokliwym mieście większość turystów odwiedza tylko lotnisko w drodze do Mediolanu. A szkoda, bo Bergamo ma wiele do zaoferowania dla każdego, a już na pewno dla zakochanych w dniu ich święta. Dużo słońca, malownicze krajobrazy, labirynt czarujących uliczek Starego Miasta, ludzie garściami czerpiący z życia i barwni artyści uliczni, których można słuchać godzinami. Dodając do tego wyborne cappuccino, prawdziwą włoską pizzę i orzeźwiający Aperol, otrzymamy przepis na idealną walentynkową randkę. A jeśli tylko zarezerwujemy lot o świcie, rozpocznie się ona już w chmurach – zapierającym dech w piersiach widokiem wschodu słońca nad Dolomitami.” Gosia Płaczkiewicz i … Polignano a Mare, Apulia „Choć takich miejsc godnych poleceni we Włoszech jest wiele – mój ukochany Rzym, Asyż z cudownymi uliczkami, Florencja, niesamowite Alberobello czy słynna Wenecja  - pewnie mogłabym tak długo wymieniać. Ale tak naprawdę dla mnie osobiście (nie tylko ze względów sentymentalnych) to Polignano a Mare i Monopoli a Mare w Apulii ze swoimi romantycznymi restauracjami w skałach i pięknymi widokami ze skalnych klifów. To miejsca nie tylko na świętowanie Walentynek, miłośnicy „włoskich klimatów” powinni je odwiedzić. Choć tak naprawdę trudna to sprawa polecić jakieś miejsce, jak kocha się Włochy w całości miłością bezwzględną. To samo dotyczy wyboru zdjęć – trudne bo jest ich za dużo:-).”   A Ty? Co byś dodał do tej listy? Może … napisz w komentarzu, proszę. Jestem niezwykle zaciekawiona, gdzie Ty zabrałbyś swoją drugą połówkę we Włoszech. Uściski, Magda

POJECHANA

​ Chcesz poznać przepis na sukces?

Miałam przygotowaną zgrabną historyjkę w ramach wstępu, ale założę się, że już przebierasz nogami z ekscytacji (może bardziej zacierasz dłonie?) na myśl o tym, że za chwilę poznasz przepis na sukces. Nie będę więc przeciągać i od razu przejdę do sedna. Niezależnie od tego, czego chcesz, czy marzy Ci się willa z basenem, wysportowana sylwetka, sława czy promienna cera, przepis na sukces jest ten sam. Chcesz go poznać? To zaparz zieloną herbatę lub otwórz butelkę wina i usiądź wygodnie. Nie, niepotrzebna karta i długopis, nie musisz robić notatek. Nie musisz, bo doskonale znasz przepis na sukces. Ja znam, i on zna, i ta pani z drugiego piętra też zna. Nie ma tu żadnej Ameryki do odkrycia, niepotrzebne są żadne magiczne moce ani wiedza tajemna. Skoro więc wszyscy znają przepis na sukces, to czemu nie wszystkim się udaje go osiągnąć? Bo jest cholernie nudny – żadnego brokatu, żadnych fajerwerków – i zamyka się w czterech znienawidzonych przez wszystkich słowach: cierpliwość, systematyczność, wytrwałość i konsekwencja. „Sukces to nic innego, jak kilka prostych zasad dyscypliny, praktykowanych każdego dnia.” Jim Ron Niezależnie od tego czy chcesz mieć płaski brzuch, czy napisać książkę- to się samo nie zrobi. Nie zrobi się w jeden dzień, ani w tydzień. Robiąc pięć pompek lub pisząc pięć słów raz na jakiś czas, kiedy Ci się akurat przypomni, nic nie zdziałasz, przykro mi. Nowy obcy język do głowy sam nie wskoczy, biznes się sam nie rozkręci, trądzik się sam nie wyleczy. Niezależnie od tego jak bardzo chcesz, jak długo o tym rozmyślasz i zaklinasz cały świat. Bo droga do sukcesu jest tylko jedna- trzeba na niego zapracować, wytrwale i konsekwentnie, małymi kroczkami posuwając się do przodu, z dnia na dzień. Nie poddając się, nawet gdy wszystkie wysiłki wydają się na marne (cierpliwości, nie są!), nawet gdy w głowie pustka, mięśnie bolą, skóra obłazi, klientów nie ma, słówka się plączą, dostawca nie odpisuje, kości łamie grypa (lub kac morderca), chce się płakać, albo nie chce się zupełnie nic. Tylko jak się do tej cierpliwości, systematyczności, wytrwałości i konsekwencji zmusić? Zacznij jeszcze dziś Każdy dzień jest tak samo dobry, by zacząć pracować na swój sukces (czymkolwiek on dla Ciebie jest) o ile jest to dziś. Jutro jest zdecydowanie za późno- niezależnie kiedy wypada. Nie wierzysz? Pomyśl, co byś już osiągnął/miał/umiał, gdybyś zaczął na to pracować, gdy tylko zacząłeś bardzo tego chcieć. Kiedy to było? Pół roku temu? Rok? Dwa lata? No właśnie. Wystarczająco dużo czasu straciłeś. Do roboty. Przygotuj się merytorycznie Z własnego doświadczenia wiem, że największym zabójcą wszelkich przedsięwzięć jest brak rezulatatów z zainwestowanego czasu i pracy. Rozczarowanie potrafi wyssać wszelką energię i porzucić nas smutnych i zawiedzonych, skulonych w kąciku przekonania o własnym nieudacznictwie. Brak rezultatów natomiast, często wynika z nieodpowiedniego przygotowania, złego podejścia do tematu. Twoim celem są uniesione pośladki i biegasz codzinnie 5 kilometrów? Nie to żebym była przeciwna bieganiu, ale są lepsze, bardziej wydajne ćwiczenia na tę partię ciała, a w dobie internetu możesz do nich dotrzeć w kilka sekund. A co z dietą? Pamiętaj, że kompleksowe podejście do tematu znacznie skróci Twoją drogę do celu. Chcesz mieć gładką skórę bez wyprysków więc wystawiasz buzię na słońce, bo tak mówiła mama? A przecież kilka kliknięć dzieli Cię od profesjonalnej wiedzy na temat pielęgnacji cery z problemami. Czytaj, pytaj, interesuj się, ułóż plan i działaj. Postaw sobie konkretne i krótkoterminowe cele Mierz wysoko, ale wyznaczaj sobie cele, których realizacja jest w zasięgu Twoich rąk. Łatwo zgubić z pola widzenia cel, od którego realizacji dzielą nas lata świetlne. Łatwo się zniechęcić do pracy nad książką, gdy nie napisało się jeszcze ani jednego zdania. Ale napisać jeden rozdział w jeden miesiąc, albo lepiej, jedną stronę w jeden dzień już nie brzmi tak strasznie, prawda? Chcesz zostać mistrzynią pole dance, ale od lat nie uprawiasz sportów? To umówmy się, że za miesiąc dotkniesz całymi dłońmi podłogi przy złączonych i wyprostowanych nogach, a za pół roku zrobisz szpagat. Może być? Więcej na ten temat pisałam w tekście 5 prostych sposobów jak realizować postanowienia. Jasno określ korzyści, jakie przyniesie Ci osiągnięcie celu Twoje własne korzyści, Twoje małe radości. Te, które są dla Ciebie naprawdę ważne, nawet gdy z perspektywy kogoś innego mogą wydawać się banalne. One są Twoje, własne, prywatne i przed nikim nie musisz się z nich tłumaczyć. Nawet jeśli chcesz się nauczyć hiszpańskiego, nie po to by czytać literaturę latynoamerykańską w oryginalne, a by umówić się z tym przystojniakiem z Hiszpanii, którego poznałaś na wakacjach. Nawet, gdy chcesz mieć sześciopak na brzuchu nie dla siebie, a by przytrzeć nosa tej wysportowanej pindzie co się tak wdzięczyła do Twojego chłopaka (nie, nie oceniam, każdy z nas ma ciemniejsze zakamarki duszy). Ułóż listę korzyści jakie da Ci osiągnięcie celu i przypominaj o nich sobie, gdy dopadnie Cię (a dopadnie) chwila słabości. Znajdź osoby, którym się udało Rozejrzyj się wokół siebie, może znasz kogoś kto nauczył się trzeciego języka obcego, kogoś kto przemienił swoją pasję w biznes, przebiegł maraton (mimo, że w szkole zawsze wykręcał się zwolnieniami lekarskimi z lekcji w-fu)? Kogoś kto zrealizował Twoje marzenie, osiagnął swój- Twój cel? Jeśli nie wsród znajomych (oj, założę się, że kogoś takiego znasz) to może ktoś kogo możesz znaleźć za pośrednictwem internetu (my- blogerzy lubimy chwalić się swoimi osiągnięciami i jest nas całe zatrzęsienie!). Masz? Super. To teraz przyjrzyj się uważnie tej osobie. Czy chowa za pazuchą płaszcz superbohatera? Nie, to taka sama Ania czy Alek jak Ty. Ona dała radę, to i Ty dasz! Zapoznaj się z jej historią, poproś o wskazówki jeśli czegoś nie wiesz, czegoś się boisz. Zauważ ile szczęścia i satysfakcji przyniosło jej dotarcie do celu. Czy to nie wystarczająca zachęta? Powodzenia! Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post ​ Chcesz poznać przepis na sukces? pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Z wizytą u konika polnego – Pomnik Przyrody Skakavac

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Z wizytą u konika polnego – Pomnik Przyrody Skakavac

Snapchat praktyczny przewodnik

Zastrzyk Inspiracji

Snapchat praktyczny przewodnik

Ludzie: pan od owocowej pulpy

Fizyk w podróży

Ludzie: pan od owocowej pulpy

P { margin-bottom: 0.21cm; }A:link { } O szóstej rano przejaśnia się, a on siada na ganku. Patrzy w dal, w dolinę, gdzie San Rafael i droga na Puerto Nare. Przekrawa na pół lekkie, żółte owoce marakui o grubych skórkach i rzuca do wiadra: „więcej roboty, niż jedzenia”.Pan od owocowej pulpy i jeden rowerzystaZaczynał od domowego miksera i lodówki w wynajmowanym domu. Wcześniej pracował w gospodarstwach rolnych jako stróż. Po roku czy dwóch zawsze trzeba było się wynosić z cała rodziną ze służbowej klitki i szukać szczęścia gdzie indziej. Ma dwadzieścia osiem lat, żonę i dziesięcioletnią córkę. Zdecydował się na pulpę owocową i sprzedaż od drzwi do drzwi. Owoce kupuje w oddalonym o przeszło czterdzieści kilometrów Rionegro. Przywozi je skrzynkami na motorze. To są najczęściej nocne kursy: wyjeżdża z domu o czwartej rano. Teren jest górzysty, dużo zakrętów, a o świcie trzeba być w miasteczku. Owoce są doskonałe i drogie. Złociste, wręcz pomarańczowe ananasy, dorodne guajawy, ogromne mango. „Tańszych nie ma sensu kupować: to widać po kolorze, ludzie innych nie wezmą”. Sprzedaje plastikowe torebki ciasno wypełnione owocową masą. Tanie mango - nie dość, że często robaczywe – jest ciemnawe, brunatne. Mango wysokogatunkowe po zmiksowaniu przypomina miód. Gdy przejeżdżałem koło domu, nie było go. Dochodziła szósta. Jednostajny podjazd z San Rafael do Gatape wciąż jeszcze nie chciał się zakończyć. Po ogrodzie chodziła jego córka wysysając resztki owocu z mangowej pestki. Zawołała matkę. Zgodziła się, bym został na noc. Rozbiłem namiot przed domem. On wrócił po ósmej. Rozwoził pulpę po okolicznych miasteczkach. Znają go, ma stałych klientów, w tym jedną restauracyjkę w San Rafael. Z pulpy robi się soki do obiadów: zupa z warzyw, na drugie ryż, kawałek smażonej wołowiny, surówka – kawałek pomidora – do tego fasola. No i napój: woda, cukier, owocowa pulpa.  Zaprosili mnie do stołu. „Skromnie, ale od serca!”. Nie jedzą tak, jak w bistrach w San Rafael. Jest pełna miska ryżu, plasterek boczku i kawałek smażonego banana. „Za skrzynkę owoców płacę 40 tysięcy pesos [50zł]. Za pulpę z tej skrzynki dostaję przynajmniej 60 tysięcy [75zł], czasem trochę więcej”. Za te 25zł zarobku musi kupić plastikowe torebki, benzynę do motoru, opłacić rachunki, no i coś zjeść. Za dom nie płaci: pilnuje pary koni właściciela budynku i ten pozwala mu spać za darmo. Chciałby mieć własny dom. Póki co udało się kupić zamrażarkę na pulpę, wielki mikser na piętnaście litrów owoców i motor. Powoli, ale do przodu, „dzięki Bogu”. Za każdym razem dziękuje Bogu. O szóstej rano przejaśnia się, a on siada na ganku. Patrzy w dal, w dolinę, gdzie San Rafael i droga na Puerto Nare. Pracuje od rana do nocy, czasem i w noc. Lubi niezależność. „Pracuję nie kiedy mi powiedzą, a kiedy chcę”. W praktyce: prawie całą dobę. Przekrawa na pół lekkie, żółte owoce marakui i rzuca do wiadra. Marakuja ma duże, ciemne nasiona otoczone słodką masą. Niewiele tego więc pulpy z marakui są najdroższe. Pakuje mi do sakwy jedno z tych ogromnych mango. Czeka mnie końcówka podjazdu do Guatape. Jego – obieranie marakui: „więcej roboty, niż jedzenia”.Okolica IOkolica IIOkolica III

POSZLI-POJECHALI

Pizza – wszystko, co musicie o niej wiedzieć

Pizza – jeden z najstarszych przysmaków świata. I pisząc o „najstarszych” naprawdę to mam na myśli. 9 lutego jest obchodzony Międzynarodowy Dzień Pizzy i należy jej się szacunek, sława światowa i uznanie wszystkich amatorów dobrego jedzenia.     Historia pizzy W różnych źródłach spierają się Artykuł Pizza – wszystko, co musicie o niej wiedzieć pochodzi z serwisu Poszli-Pojechali.

Rodzynki Sułtańskie

Jak nauczyłam się (?) tureckiego. Nauka w domu a kurs + jak oswoić się z językiem obcym na emigracji

Długo zwlekałam z tym wpisem. Już dawno chciałam zebrać wszystkie rady, popełniane błędy w nauce, wskazówki, motywację. Ale…czy mogę pochwalić się, że mówię po turecku? Oficjalnie mój poziom to C1. Mam certyfikat, studiuję po turecku. Czytam po turecku... Podobne wpisy: TURECKI NA WTOREK: ZACZYNAMY NOWY CYKL NA BLOGU! DLACZEGO JESZCZE NIE ZNASZ JĘZYKÓW OBCYCH? (JEDYNE!) 3 POWODY. TURECKI: Z CZYM TO SIĘ JE? CZYLI OGÓLNIE O JĘZYKU. WITAJ W MOIM NOWYM DOMU, CZYLI PRZEPROWADZKA… PO TURECKU