Sistersowe polecajki #32

SISTERS92

Sistersowe polecajki #32

Przeminęło z wichrem

URLOP NA ETACIE

Przeminęło z wichrem

Travnik, Jajce, Banja Luka i Podmilačje, czyli bardzo zimowe zwiedzanie

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Travnik, Jajce, Banja Luka i Podmilačje, czyli bardzo zimowe zwiedzanie

Smaki Malty. Co warto spróbować?

wszedobylscy

Smaki Malty. Co warto spróbować?

Flagstaff – duchy Arizony

SZWEDACZ

Flagstaff – duchy Arizony

Mała Fatra: Kilka ładnych widoczków i nic poza tym, czyli czego szukam w górach

With love

Mała Fatra: Kilka ładnych widoczków i nic poza tym, czyli czego szukam w górach

ATE-TRIPS

Narty w Gruzji- poradnik subiektywny

Kiedy w Austrii zaczyna brakować coraz bardziej śniegu, na Kaukazie jest go wystarczająco dużo, że szusować można praktycznie do końca kwietnia. Gruzję pokochaliśmy podczas naszego pierwszego wielkiego wypadu w czerwcu 2015, więc pomysł by przyjechać tutaj na narty gdzieś tam zaczął w nas kiełkować, aż do momentu znalezienia tanich lotów z Wizzair relacji Warszawa do Kutaisi za 74zł od osoby

[66] Angielski humor na angielską pogodę.

STOPEM PO PRZYGODE

[66] Angielski humor na angielską pogodę.

Czekałam na ten wyjazd długo i ze szczególną radością – przede wszystkim dlatego, że w Manchesterze na naszą wizytę czekała Zuza z Patrykiem. A że przy okazji zwiedziłyśmy kilka miejsc to tylko efekt uboczny :)Niestety (lub stety) trafiłyśmy na typowo angielską pogodę: deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz. Do tego trochę przeszywającego wiatru, mnóstwo kałuż i ołowiane niebo, a w efekcie kilka pubów (i jedna świetna mordownia!), sporo leniuchowania przy dobrej muzyce i… muzeów. Raczej rzadko odwiedzam takie miejsca podczas wszelkich podróży, ale tym razem aura poniekąd nas do tego zmusiła. Szczególnie podczas zwiedzania Liverpoolu: wiatr zginał nas wpół, deszcz bił po twarzy, a dłonie co chwilę kostniały z zimna; w związku z tym średnio co kilkaset metrów robiłyśmy przerwę na jakieś muzeum bądź galerię sztuki. Większość takich miejsc jest w Anglii darmowa dla zwiedzających, co było dużą kartą przetargową. Tym sposobem zobaczyłyśmy m.in. wystawę prac Matisse’a, muzeum Liverpoolu czy ogromną galerię sztuki zaczynając od dalekiego średniowiecza na sztuce współczesnej kończąc.W Liverpoolu śledziłam też uważnie wszechobecny angielski humor. Jak daje się czasami zaobserwować, jestem wielką fanką wszelkich nieśmiesznych żartów, abstrakcyjnych sucharów, ironicznych półsłówek. Wszystko to znalazłam w Anglii. Wszechobecne żarciki-kosmonauciki wypisywane na koszulkach, kubkach, podkładkach pod kubki, pocztówkach, ścianach. Wszędzie. Istny raj.Bez klasyka gatunku nie mogło się obejść :) China Town w Manchester - wieczór przed Chińskim Nowym Rokiem A poranki mieliśmy takie! faces everywhere muzeum Beatlesów szukałyśmy Teletubisiów, ale bez skutku :< czy to na pewno zwykły obraz?nie, to obraz z cukierków! what the...?w Fish&Chipsie też się trzeba było zagrzać ;) To chyba najdziwniejsze zdjęcie jakie kiedykolwiek zrobiłam.Pęknięte szkiełko telefonowego aparatu miało wszystko zepsuć,ale jednak lampy mu wyszły ciekawe.e?

,,Szczęściarz” Nicholas Sparks

SISTERS92

,,Szczęściarz” Nicholas Sparks

KOŁEM SIĘ TOCZY

Spacery po Limassol i starożytnym mieście Kurion

Kto powiedział, że musi być chronologicznie? Było Pafos, była Nikozja, a teraz czas na Limassol leżące pomiędzy! Właściwie to Limassol i okolice, bo faktycznie sporo ciekawy miejsc jest nieopodal tego wielkiego, przepełnionego drogimi restauracjami, hotelami i palmami miasta. Przedostatnim busem z Nikozji, bardzo szybko dojechałem na południe, do Limassol. Miasto – kurort, z jakimi ja The post Spacery po Limassol i starożytnym mieście Kurion appeared first on Kołem Się Toczy.

24h w Szczecinie

qbk blog … photoblog

24h w Szczecinie

TROPIMY PRZYGODY

7 rzeczy, które powinieneś zrobić w Mince

Na północy Kolumbii, w górach Sierra Nevada de Santa Marta leży sobie małe miasteczko o nic nie mówiącej nazwie Minca. Do niedawna niewiele się tutaj działo, ale od jakiegoś czasu turystyka (w dobrym tego słowa znaczeniu) się rozwija i przyjeżdża... Artykuł 7 rzeczy, które powinieneś zrobić w Mince pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Który kraj zachwycił mnie najbardziej?

OOPS!SIDEDOWN

Który kraj zachwycił mnie najbardziej?

Najpiękniejsze plaże w Tajlandii

JULEK W PODRÓŻY

Najpiękniejsze plaże w Tajlandii

Najpiękniejsze plaże w Tajlandii – Railay Beach Najpiękniejsze plaże w Tajlandii. Można długo debatować i spierać się o tą najważniejszą. Każdy, kto przyjedzie tutaj choć raz, na pewno odkryje własną. Ja zafundowałem sobie całodniową wycieczkę, po wyspach nieopodal Krabi. Mówi się, że jedna piękniejsza od drugiej. Tylko gdzie te najpiękniejsze plaże są?? Ale po kolei. Wycieczka rozpoczyna się o już o 8.00 rano i to nas boli, bo dopiero co mieliśmy jeden dzień na nic nie robienie. Czytaj ładowanie baterii po dwóch tygodniach intensywnego zwiedzania. Jest piękna, słoneczna pogoda, więc zapowiada się pyszna atrakcja dla wszystkich. Pierwszy rejs taką łodzią Dla mnie osobiście największą chyba, będzie pierwszy raz w życiu rejs speedboat -em!!!! Od razu wyrywam się na dziób, nie wiedząc co mnie czeka. Zawsze chciałem popłynąć prywatną, szybką łodzią Generalnie jest to wycieczka zorganizowana przez lokalne biuro podróży. Ok, ok też czasami korzystam z lokalnych pomocnych biur. Szkoda mi marnować czas na organizowanie na własną rękę takiej wycieczki. Z resztą w Tajlandii przemysł turystyczny jest już tak zaawansowany, że prawdopodobnie więcej bym zapłacił za wynajęcie łódki na własną rękę niż poprzez biuro. Speed Boat najszybszy środek transportu do odkrycia najpiękniejszych plaż Wchodzę do biura, gdzie wiecznie uśmiechnięta, sympatyczna pani podejmuje się sprzedać nam tą wycieczkę na najpiękniejsze plaże w Tajlandii. Czy to jest ostateczna cena? – pytam – widząc 1500 THB (ok. 150 PLN) od osoby Mogę odrobinę obniżyć, ale nie za wiele – odpowiada Mój budżet na 6 osób wynosi 8000 THB wraz ze wszystkimi opłatami – informuję ją – choć i tak uważam, że to mega przegięcie i dość drogo. Nie mogę się na to zgodzić – odpowiada nadal się uśmiechając – 1500 THB to minimalna cena. Ale rozumiem, że zawiera wszystkie opłaty? – upewniam się, bo tutaj nigdy nie wiadomo kiedy cena się zmienia i dlaczego. Niestety w tej cenie nie ma wejścia do Parku Narodowego, to trzeba opłacić na miejscu samemu a bilet kosztuje 400 THB od osoby (czyli jakieś 40 PLN) Jedna z ukrytych lagun A jednak czułem, że coś jest na rzeczy!!! Ale w ulotce jest informacja, że cena zawiera wszystkie opłaty – stwierdzam Tak, ale to stara ulotka, sprzed roku – odpowiada nadal uśmiechnięta pani Ok, skoro tak to moja cena za 6 osób wynosi 6000 THB – odpowiadam Nie, nie mogę sir za taką cenę, bo jeszcze biuro pobiera opłatę – mówi. Acha, mam ją!!!! Najpiękniejsze plaże mają być, ale najpierw najpiękniejsze negocjacje ocierające się o wyssane z palca bujdy. Dam radę, bo to nie pierwszy raz przecież próbują mnie naciągnąć. Ok, ok – mówię uśmiechając się najszczerzej jak tylko potrafię – kawa na ławę – czaruję jak tylko mogę. Jakie są opłaty wasze, biura i ile ty dziewczynko z tego masz?? – pytam To ją tak zaskoczyło, nadal się uśmiecham, że śmiejąc się i szczebiocąc, podaje mi procenty z kwoty dla każdej ze stron. najpiękniejsze plaże w Tajlandii – Bamboo Island Wychodzi na to, że finalnie z całościowej kwoty – 13% bierze biuro za pośrednictwo, czyli jakieś 900 THB a z tej kwoty, dziewczynka siedząca przede mną otrzyma 20% czyli jakieś 180 THB!!!!!!! 20 PLN od sprzedanej wycieczki to chyba niewiele? Cóż biznes is biznes. Finalnie zatrzymujemy się na kwocie 6900 THB za 6 osób. Pan dostaje swoje 200 THB. Wycieczka zakupiona i można zwiedzać najpiękniejsze plaże w Tajlandii. Teraz jest już 8.30 rano i jedziemy pick upem na pier, gdzie rozpocznie się nasza wycieczka. Mimo poranka humor dopisuje Ryk silników kojarzy mi się z wyciem turbośmigłowego samolotu. Wszyscy uczestnicy wycieczki, siedzą grzecznie w kapokach. Fale spod łodzi unoszą się wyżej i wyżej i nagle przyspieszenie wbijające mnie w oparcie. Co wyższa fala powoduje podskakiwanie łodzi do góry ponad taflę wody i gwałtowne uderzenie spadając w dół. Łup o wodę! Czuję się jak w wesołym miasteczku. Wydaje mi się, że może być to świetna rozrywka zarówno dla dorosłych jak i dla dzieci. Ponieważ wypływamy pierwsi, jako numer 1 pojawiamy się na Bamboo Island. najpiękniejsze plaże w Tajlandii – Bamboo Island Piękny piasek, czysta woda, cisza, spokój i poza nami zero turystów. Tylko my. Spacer nadbrzeżem jest czystą przyjemnością, ale tylko do momentu, gdy zaczynają nadpływać kolejne łodzie. Właśnie łodzie motorowe!! Tak jak na floating market pod Bangkokiem tak i tutaj nastąpiły spore zmiany. Kiedy byłem w tych rejonach 8 lat temu, takie łodzie były zarezerwowane dla tych majętnych turystów. I było ich śladowe ilości. Ja pomiędzy wyspami podróżowałem noso dziobową  łódką. najpiękniejsze plaże w Tajlandii – Bamboo Island Teraz jest to środek transportu do krótkich odcinków podróży. Po 45 minutach pobytu, czas na kolejną atrakcję – jaskinię piratów w których odkryto malowidła naścienne Jaskinia piratów oraz Maya Bay – czyli słynna, rajska plaża, niebiańska plaża (drugie miejsce będące parkiem narodowym). W której odkryto malowidła naścienne Czuję jak narastają we mnie emocje podniecenia. 8 lat temu to właśnie miejsce zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Wyłania się powoli i pierwsze co widzę to ………. Maya Bay – najpiękniejsze plaże w Tajlandii – raj utracony …….. kilkanaście łodzi motorowych na tafli wody wlewającej się do zatoki i drugie tyle przy brzegu. Plaży praktycznie nie widać bo w całości zapełniona jest przez turystów. Widok w pierwszym momencie sprawia mi ucisk w okolicy serca. Maya Bay – najpiękniejsze plaże w Tajlandii – raj utracony To tylko 8 lat!!!  W tym miejscu widać jak duży krok w turystyce poczyniła Tajlandia. 8 lat temu były tutaj tylko Long Tail boats, które teraz praktycznie zniknęły z tego pejzażu. Maya Bay – kiedyś cicha i spokojna, piękna plaża Dla Polaków  ten kierunek także stał się bardzo popularny, jak kiedyś Egipt. W zasadzie nie ma dnia, godziny abym nie spotykał rodaków. Wracając do łodzi. Kolejny szybki wyścig po falach zatoki i jesteśmy w pierwszym miejscu do snoorklowania. Koniecznie będąc tutaj polecam wskoczyć do morza i odkrywać liczne rafy i kolorowe rybki. Można snoorklować UWAGA! KARMIĄC RYBKI UWAŻAJCIE GDZIE RZUCACIE CHLEB. ŁAWICE SĄ TAK OGROMNE, ŻE RZUCENIE POŻYWIENIA BLISKO LUDZI MOŻE WYRZĄDZIĆ KRZYWDĘ PŁYWAJĄCYM UWAGA 2!! PŁYWAJĄC MOŻNA SIĘ NIEŹLE SPALIĆ W SŁOŃCU. REKOMENDUJĘ PŁYWAĆ W PODKOSZULKU Kierujemy się do Phi Phi Dong. Phi Phi Dong – kolejne rozczarowanie Kolejnego miejsca, gdzie 8 lat temu rozpoczęła się moja przygoda z dalekimi podróżami. To właśnie z tego miejsca w 2004 roku fala tsunami przelała się, zniszczyła i zabrała wszystko co spotkała na swojej drodze. Tak groźny kataklizm jaki dotknął ten rejon, pochłonął łącznie ponad 250.000 istnień w tym wielu turystów. Gdy ja byłem tutaj w 2008 roku, nie było śladu po niszczycielskim żywiole. Teraz nie ma śladu po Phi Phi Dong jakie pamiętałem. Phi Phi Dong – kolejne rozczarowanie Rozbudowało się bardzo, stało się wielkim, nieciekawym kurortem. Czy nauczka sprzed 10 lat, wysłana przez naturę, niczego Tajów nie nauczyła?? Po lunchu (w cenie), płyniemy jeszcze na jedno snoorklowanie i potem kończymy rejs. Siedzę na dziobie z koleżanką i podziwiamy widoki ze skaczącej łodzi. Góra i dół, góra i dół. Spoglądam z niepokojem na słup utworzony przez chmury na horyzoncie, nie wróży nic dobrego. Pogoda zaczyna się psuć a było tak pięknie przez cały dzień. Nagle czujemy, że pojedyncze kropelki zacinają nam po twarzach, ale jeszcze nie jest to bardzo uciążliwe. Niestety w chwili gdy o tym pomyślałem, rozpoczyna się regularna ulewa. Pasażerowie w łodzi nie są nawet tego świadomi a my siedząc na dziobie nie mamy nawet czym się zabezpieczyć. Sąsiedzi siedzący na przeciwko mieli chociaż ręczniki. Wtem uzmysławiam sobie, że mam przecież kapok i niewiele myśląc narzucam go na siebie. Uratowani przez kapok Efekt zabiegu jest taki, że chociaż jesteśmy troszkę mniej mokrzy. Dopływamy do naszego Pier. Jest odpływ. Powrót podczas odpływu, z zatoki niewiele pozostało Ogólnie zauważam, że odpływy w tej części Krabi są niesamowicie spektakularne. Setki kilometrów odsłoniętego nadbrzeża, zaprasza poszukiwaczy muszli. Widok jest niestety przerażająco piękny. Najpiękniejsze plaże w Tajlandii – Ao Nang podczas odpływu Reasumując poszukiwania. Najpiękniejsze plaże w Krabi to chyba jednak po pierwsze ta na której się zatrzymaliśmy na nocleg, czyli Railay Beach. Railay Beach Codziennie witała nas turkusem wody i promieniami słońca o wschodzie i zachodzie. Spektakularne były zwłaszcza zachody przy towarzyszącym im odpływom. Railay Beach – najpiękniejszy zachód słońca Tajlandia jaką odkryłem 8 lat temu pozostanie na długo w mojej pamięci, Tajlandia ta obecna już mnie tak nie pociąga. Railay Beach – najpiękniejszy zachód słońca podczas odpływu Zostawię ją licznym odwiedzającym, którzy decydują się od niej rozpocząć swoje dalekie podróże. Jest idealna na początek, dla turystów, którzy nie do końca czują się odważni, aby podróżować na własną rękę. Railay Beach – hotel nad brzegiem morza, raj na ziemi Artykuł Najpiękniejsze plaże w Tajlandii pochodzi z serwisu Julek w podróży.

Staromiejska 13 w Katowicach

SISTERS92

Staromiejska 13 w Katowicach

WHERE IS JULI+SAM

12 najlepszych zdjęć z Instagramu, 2015

Niebieskie góry, dziki ocean i wybrzeże, które się nie kończy. Czasem uroczy koala, albo kolorowa papuga. Najlepsze zdjęcia z Instagramu Tak, tak, wiemy, że już luty, ale jakoś wcześniej nie było okazji. Czas na mały przegląd naszych ulubionych i najbardziej popularnych instagramowych zdjęć z 2015 roku, a przy okazji – podsumowanie cudownych momentów. Okazuje się, […] The post 12 najlepszych zdjęć z Instagramu, 2015 appeared first on Where is Juli + Sam.

Dom Rowerzysty w Medellin

Fizyk w podróży

Dom Rowerzysty w Medellin

Casa del Ciclista czyli Dom Rowerzysty w Medellin. W ciągu pięciu lat działalności przenocował przeszło pół tysiąca wariatów kursujących po kontynencie amerykańskim na dwóch kółkach. Dom RowerzystyW zasadzie nie mieści się w samym Medellin, a w San Antonio de Prado, niewielkim miasteczku pod stolicą departamentu Antioquia. Właściciele dobytku - Marta i Manuel - prowadzą sklep rowerowy Ciclo Campeon przecznicę od głównego placu miejscowości. W swoim czasie też jeździli na długie trasy i wiedzą co to znaczy kilka dni spokojnego odpoczynku po długim pedałowaniu.I w zasadzie nawet nie w San Antonio de Prado, tylko cztery kilometry od miasteczka: w otoczeniu krów, pagórów i świętego spokoju. Dom dla cyklistów, w dużej mierze rękami cyklistów budowany. I chociaż miał swoją inaugurację w 2010 roku, to zatrzymując się w lutym 2016 roku też miałem okazje uczestniczyć w konstrukcji: wspólnie z Francuzem Alainem zbijaliśmy taras Casa del Ciclista (i testowaliśmy go, ma się rozumieć, przy pomocy grilla).Jest kuchnia, łazienka, zimna woda, łóżko, hamak, parę materacy. Na ścianach dziesiątki pocztówek, naklejek czy ozdób z łańcuchów rowerowych i starych obręczy. A nawet całe rowery. Idealne miejsce, by odetchnąć, gotować, spać i wymieniać doświadczenia z przejeżdżającymi rowerzystami.Chwała, cześć i podziękowania Marcie i Manuelowi za inicjatywę i gościnność!563 turystów rowerowych odwiedziło Dom RowerzystyWejścieKuchniaNasi tu byliOzdobyZnowu zapomniałeś umyć kuchenkę!ŁożeOzdoby IITeż coś zostawiłemWidok z tarasuBudowa tarasuManuel przy robocieBliżej końcaFaza testówFaza testów IIPrzed odjazdemPrzed odjazdem IIPrzed odjazdem III

Fizyk w podróży

Wenezuela: kontrrewolucja w składzie porcelany

Noc z szóstego na siódmy grudnia rozrywa euforyczny krzyk radości: wenezuelska komisja wyborcza wstępnie ogłasza przygniatające zwycięstwo opozycji, pierwsze od siedemnastu lat. Dwa dni później staje się jasne, że koalicja antyrządowa MUD w nowym parlamencie będzie dysponować większością kwalifikowaną 2/3 głosów. Czy można było prosić o więcej?[ten tekst napisany w grudniu 2015 roku miał się ukazać gdzie indziej, ale się nie ukazał, więc się ukazuje tutaj]    „Wenezuelo, oto początek zmiany! Mamy powody, by świętować: kraj prosił o zmianę i ta zmiana zaczyna się dzisiaj. […] Głos wyborcy zwyciężył demokratycznie z rządem, który demokratyczny nie jest” - cieszył się Jesus „Chuo” Torrealba, sekretarz MUD, w powyborczą noc. Rzeczywiście wydarzenie jest niecodzienne: od 1999 roku, kiedy funkcję prezydenta Wenezueli i szefa rządu objął Hugo Chavez, opozycja właściwie nie miała istotnego wpływu na sytuację polityczną (nie licząc próby zamachu stanu z 2002 roku). Projekt Rewolucji Boliwariańskiej i Socjalizmu XXI wieku zawładnął krajem w całości, ujawniając z czasem coraz wyraźniejsze praktyki autorytarne. Po piątym stycznia 2016 roku, kiedy jednoizbowy parlament w dwóch trzecich zapełni się przedstawicielami opozycji, to ma się zmienić. Położenie MUD nie jest jednak tak dogodne, jakby się wydawało.    Półtora dekady rządów populistów doprowadziły finanse państwa do ruiny. A chodzi o czasy, kiedy cena ropy naftowej biła historyczne rekordy. W 2008 roku za baryłkę płacono przeszło sto czterdzieści dolarów, podczas gdy jeszcze dziesięć lat wcześniej było to zaledwie dziesięć dolarów. Astronomiczne zyski rozeszły się jednak tak łatwo, jak się pojawiły. Od 2003 roku rząd rozpoczął festiwal programów społecznych, rozdawnictwa i bezsensownych wywłaszczeń przedsiębiorstw prywatnych. Szybko okazało się, że znacjonalizowane zakłady nie produkują, a zobowiązania socjalne pożerają znacznie więcej środków, niż dawał eksport czarnego złota. Szacuje się, że  84% zysków z ropy między 2003 a 2012 rokiem - sięgających przeszło pięćset miliardów dolarów - zostało zwyczajnie przejedzonych. Mało tego: za socjalistycznych rządów dług publiczny wzrósł przeszło dziesięciokrotnie. Pomysł na państwo rozdawnicze mógł się utrzymywać dzięki stałej hossie, ale w połowie 2014 roku stało się coś, o czym nikt zdaje się nie pomyślał. Cena ropy zaczęła gwałtownie spadać: z przeszło stu dolarów za baryłkę jeszcze kilkanaście miesięcy temu do nieco ponad trzydziestu w ostatnich tygodniach.     El Comandante umarł jednak rok wcześniej i teraz nie musi patrzeć na konsekwencje własnych działań. Namaszczony na następce wodza rewolucji Nicolas Maduro zebrał za niego cały bukiet oskarżeń o spowodowanie kryzysu w kraju, podczas gdy tak naprawdę powody ruiny gospodarczej Wenezueli znane są od lat trzydziestych XX wieku, kiedy wenezuelski pisarz i publicysta Arturo Uslar Pietri jako pierwszy zaczął mówić o idei „siembra del petroleo”, rozsiewaniu ropy, czyli inwestowaniu zysków z surowca w produkcję nienaftową. Od zakończenia dyktatorskich rządów Marcosa Pereza Jimeneza w 1958 roku i nie licząc inwestycji w przemysł ciężki z lat siedemdziesiątych, właściwie żaden z przywódców kraju nie przejął się słowami Pietriego. Ten zaś punktował bezlitośnie: jeśli dojdzie do nagłej obniżki cen ropy, w Wenezueli „Czerwony Krzyż będzie musiał rozdawać zupę na rogach ulic”. Jeszcze nie rozdaje, ale wydaje się, że to tylko kwestia czasu. Nominalnie socjalistyczny kraj importuje nawet produkty tak elementarne dla lokalnej diety jak kukurydza, ryż, fasola, kawa i drób. I może to robić, ale tylko dopóki zyski z ropy są odpowiednio wysokie.     Pensje pracowników na etatach spadły do równowartości kilkunastu dolarów miesięcznie: za dzienny zarobek można kupić co najwyżej kilo cebuli, i to jeśli się ją znajdzie po okazyjnej cenie. Państwowe sklepy sprzedają co prawda subsydiowaną żywność i produkty higieny, ale przy takich zakupach należy się liczyć z kilkugodzinną czy wręcz całonocną kolejką. Jak to się stało, że niedawny as regionu, cel emigracji zarobkowej całego kontynentu, nagle nie ma czym nakarmić własnych mieszkańców? Czemu w sklepach brakuje podstawowych produktów: mąki, fasoli, margaryny, mydła, szamponu, proszku do prania czy sławnego już papieru toaletowego? Nieprzypadkowo są to te same produkty, których ceny są regulowane, i przy okazji: najczęściej niższe niż koszty produkcji. Rząd co prawda oferuje przedsiębiorcom subsydia, ale tylko częściowe. Przykładowo: właścicielowi hodowli kurczaków pozwala się na zakup paszy po cenach preferencyjnych, ale nie bierze się zupełnie pod uwagę chociażby kosztów transportu. Od dłuższego czasu w Wenezueli nie sposób dostać opon czy akumulatorów do samochodów, a na czarnym rynku ich ceny pogalopowały razem z trzycyfrową inflacją. Firmy wytwarzające dobra o cenach regulowanych bankrutują lub minimalizują ich produkcję, balansując straty niewspółmiernym podwyższaniem cen dóbr nieregulowanych. Rynek regulowany praktycznie stracił kontakt z rzeczywistością, i tak na przykład podczas gdy bilet na metro w Caracas kosztuje cztery boliwary, kilo fasoli dochodzi do dwóch tysięcy pięciuset; bak benzyny napełnia się za równowartość trzech polskich groszy, ale na tanie buty trzeba pracować przez dwa miesiące.    Drugą z najistotniejszych przeszkód dla prowadzenia biznesu w Wenezueli jest kontrola wymiany walut. Oficjalna stawka to 6.30 boliwarów (Bs.F) za dolara: mają do niej dostęp importerzy wybranych dóbr, m.in. żywności i leków. Stawka SICAD 13.50 Bs.F obowiązuje m.in. wyjeżdżających za granicę (maksymalnie 2000$ rocznie), a SIMADI, wahającą się między 199 a 200 Bs.F, oferuje się pozostałym zainteresowanym. Problem w tym, że uzyskanie środków przez oficjalny system wymiany nie jest łatwe, a dolarów nigdy nie starcza dla wszystkich chętnych. Tworzy to podatny grunt dla bujnego rozwoju czarnego rynku, na którym cena dolara w grudniu 2015 przekroczyła 900 Bs.F.     Prowadzenie przedsiębiorstwa w takich warunkach to prawdziwe piekło. Przyjrzyjmy się przykładowi producenta leków: potrzebujemy sprowadzić z zagranicy substancję czynną. Składamy w odpowiednim urzędzie podanie o przyznanie dolarów po cenie 6.30 Bs.F. Bywa, że wniosek zostanie odrzucony, albo zaaprobowana zostanie tylko część potrzebnej nam kwoty. Jej wypłacenie też nie będzie natychmiastowe: obecnie ten proces trwa blisko sześć miesięcy, chociaż zdarzają się zaległości sięgające dwóch lat. Załóżmy, że udaje nam się przejść ten etap. Ale trzeba pamiętać, że pozostałych producentów w kraju też dotyka problem braku dewiz, i może się okazać, że produkcja znowu staje, bo zabrakło substancji pomocniczej, opakowań czy nawet tuszu, którym drukuje się na nich obowiązkową informację o cenie i dacie ważności. Za tą kłodą pod nogi leci następna: nie można dostać akumulatora do ciężarówki i wyprodukowanych leków nie ma jak wywieźć z fabryki.     Ograniczenie dostępu do walut i zaniżone ceny regulowane to tylko niektóre z całego szeregu zaostrzeń i kontroli, które praktycznie uniemożliwiają normalne funkcjonowanie przedsiębiorstw. Pozostałe to m.in. prawo pracy dosłownie uniemożliwiające zwolnienie pracownika, bogaty wachlarz podatków, arbitralne wywłaszczenia czy chociażby konieczność rejestrowania każdego transportu żywności w państwowym systemie informatycznym, który – niespodzianka – lubi nie działać, a wówczas transport zostaje magazynie i żywność się psuje. W przygotowanym w 2014 roku przez Bank Światowy liście krajów uszeregowanych według łatwości prowadzenia biznesu, Wenezuela zajmuje miejsce 182 na 189 możliwych, wyprzedzając jedynie Afganistan i sześć republik afrykańskich. Skutek? Tradycyjna zależność Wenezueli od zysków z ropy naftowej nie jest co prawda niczym nowym, ale rządy socjalistów doprowadziły ją do skrajności. W 1998 roku, czyli na chwilę przed dojściem do władzy ekipy Hugo Chaveza, udział ropy naftowej w zyskach z eksportu wyniósł 79,5%, podczas gdy w roku 2012 (po tej dacie Bank Centralny Wenezueli przestał publikować raporty ekonomiczne) aż 96,1%. Jeśli więc praktycznie całość dewiz wpływających do kraju pochodzi ze sprzedaży surowca, którego cena w ostatnich latach dwóch spada trzykrotnie, chyba nie powinno nikogo dziwić, że w systemie kontroli walut brakuje środków dla importerów, a półki w sklepach pustoszeją. Mało tego: dolary wypływają z kraju także przez gigantyczną korupcję. Kontrola wymiany stała się najlepszym biznesem wenezuelskiego przedsiębiorcy: cóż łatwiejszego niż zapłacić komu trzeba, kupić dolary za 6.30 Bs.F, by potem ulokować je za granicą, lub sprzedać na czarnym rynku za 900 Bs.F, sto pięćdziesiąt razy drożej? Ocenia się, że w taki sposób z systemu wycieka nawet jedna ósma środków.     Wyjście z tej sytuacji musi kosztować, tymczasem rząd prezydenta Maduro idzie w ślepy zaułek. Wzbraniając się przed jakąkolwiek zmianą polityki wobec przedsiębiorców, trwoni państwowe oszczędności na podtrzymanie dziesiątków programów społecznych: rozdawanie mieszkań, subsydiowanie żywności czy sprzętu RTV. W trzy lata rezerwy międzynarodowe Wenezueli spadły o połowę i niedługo po prostu się skończą. Właściwie wygrana opozycji spadła rządzącym jak z nieba: to im zostawią brudną robotę niezbędnych cięć wydatków, bez których kraj zbankrutowałby bardzo szybko.    MUD ma przed sobą arcytrudne zadanie: musi wprowadzać trudne reformy w społeczeństwie zupełnie na to nieprzygotowanym. Wyborów z szóstego grudnia nie można w żadnym wypadku porównywać z polskim czerwcem 1989, kiedy naród głosował niemal wyłącznie na kandydatów opozycji, jednogłośnie sprzeciwiając się reżimowi. W przypadku Wenezueli przy socjalizmie opowiada się wciąż nieco ponad 40% wyborców. I jasne, że kampania była skrajnie nierówna, że władza kupowała głosy rozdawnictwem, że dochodziło do bezpośrednich nacisków na beneficjentów programów społecznych, by głosowali na Zjednoczoną Partię Socjalistyczną Wenezueli (PSUV), ale to nie wyjaśnia całości masowego poparcia dla chavistów. Istnieje cały ogromna część społeczeństwa szczerze popierająca Rewolucję Boliwariańską, wierząca w propagandowe opowieści o „wojnie ekonomicznej”, o przedsiębiorcach ukrywających towar po magazynach i kontrrewolucyjnych zdrajcach ojczyzny zwanych opozycją. Wśród nich znajdują się członkowie kolektywów: lojalnych władzom motocyklistów od ponad dziesięciu lat rozpędzających antyrządowe manifestacje z bronią w ręku. Mało tego: dwa miliony wyborców PSUV, którzy szóstego grudnia zagłosowali na MUD, to elektorat w pewnym sensie „pożyczony”. Ci ludzie nie oddali głosu poparcia dla opozycji, a raczej głos krytyki w stosunku do władz: przy najdrobniejszym niezadowoleniu z nowych porządków te osoby bez natychmiast wrócą pod skrzydła Nicolasa Maduro i spółki. I to jeszcze nie wszystko, bo nawet tradycyjnie opozycyjni wyborcy do bezbarwnego MUD odnoszą się z dystansem: zagłosowali na nich, bo nie było nikogo więcej. Zmęczeni kolejkami po podstawowe produkty, rekordową przestępczością, bezkarnością, arogancją władzy, korupcją czy ograniczeniami wolności słowa wybrali tych, którzy obiecywali zmianę, chociaż tamci nie powiedzieli wcale jak do tej zmiany doprowadzą. I w końcu: społeczeństwo jest podzielone, ale nade wszystko łączy je wspólna historia stu lat naftowej republiki, a to jest to historia dopłat, subsydiów, preferencyjnych kredytów i przytłaczającej roli państwa w gospodarce.    Zmiany są konieczne, ale łatwo nie będzie. MUD bierze parlament, ale PSUV na najbliższe trzy lata zostaje z prezydentem, rządem i całą jego machiną medialną i propagandową. Czy opozycja zdecyduje się na referendum odwoławcze i pozbędzie się Nicolasa Maduro? Do szóstego grudnia mówiło się o tym jak o oczywistości, teraz ton wypowiedzi liderów nowego parlamentu wyraźnie złagodniał. Paradoksalnie MUD i PSUV potrzebują się nawzajem. Jeśli MUD zostałby sam, kto uspokoi lud żądny rozdawnictwa i programów socjalnych? W tym sensie zostawienie chavistów przy prezydencji byłoby ceną za względny spokój społeczny, za nie wzywanie ludzi do aktywnej obrony rewolucji. Właśnie w takim tonie wypowiadał się Maduro przed wyborami: że jeśli dojdzie do zwycięstwa adwersarzy, wyjdzie ze swym wiernym ludem na ulicę. Ale nie zrobił tego. Jeśli zaś PSUV wróci do pełnej władzy, kto uratuje kraj pędzący w kierunku bankructwa? Dwaj wielcy gracze muszą dojść do porozumienia, inaczej obaj spadną ze sceny. Mimo całej wrogości między prawą i lewą stroną sceny politycznej, przyjdzie wspólnie wypracować delikatne i bardzo powolne reformy. Przykładowo: przy obecnym poziomie zarobków nie można z dnia na dzień wrócić do rynkowych cen żywności, bo połowa społeczeństwa fizycznie tego nie przeżyje. Konieczne będzie raczej stopniowe wycofywanie się z niektórych subsydiów, ożywiając przy tym krajową produkcję i czekając na wzrost zarobków. Na ten czas potrzebne będą kredyty – chyba że dojdzie do niespodziewanej zwyżki cen ropy. Wchodzące w kryzys Chiny, którym Wenezuela winna jest około siedemdziesięciu miliardów dolarów, raczej nie będą chętne na dalsze pożyczki. Międzynarodowy Fundusz Walutowy natomiast narzuci ostre cięcia, po których wykształceni w propagandzie wojny i konfrontacji wychowankowie Chaveza wyjdą na ulicę masowo, a wielu z nich - z bronią.    Nowy parlament, pomimo miażdżącej przewagi opozycji nad chavizmem, będzie pracować z nożem na gardle, ze stałym widmem rewolty „rewolucyjnych” mas. Wygrana w wyborach pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi: czy uda się dojść do porozumienia z rządem? A jeśli tak, to czy będzie można liczyć, że ten dotrzyma umowy i nie wyprowadzi ludzi na ulicę by w najmniej oczekiwanym momencie usiłować z powrotem przejąć pełnię kontroli nad krajem? Gdyby jednak okazało się konieczne referendum odwoławcze wobec prezydenta, czy uda się bez jego pomocy przekonać społeczeństwo do konieczności reform? Jeśli z tej sytuacji w ogóle istnieje jakieś wyjście, MUD musi go szukać z daleko idącą ostrożnością i rozwaga. Kontrrewolucja nie może się zachować jak słoń w składzie porcelany, inaczej nadzieje na prawdziwą zmianę roztrzaskają się z hukiem jak kolorowe filiżanki.

Wenezuela z północy na południe po skarby Gran Sabany

Fizyk w podróży

Wenezuela z północy na południe po skarby Gran Sabany

Zobaczymy wszystko. Wyruszymy z Caracas, najniebezpieczniejszej stolicy świata. Zjedziemy w kakaowe plantacje i spokojne miasteczka regionu Barlovento i wzdłuż plaż Morza Karaibskiego pomkniemy aż do Cumana. Wdychając zapach szczypiorku będziemy wspinać się na górską twierdzę Cocollar tylko po to, by zaraz runąć na równe jak stół połacie stanu Monagas, gdzie dzień i noc pracują naftowe pompy. Jadąc do industrialnego Puerto Ordaz przetniemy nawet sztuczny, egzotyczny tutaj las sosnowy, a następnie egzotyczną dla nas rzekę Orinoko, a potem pagórkowate pastwiska północnej części stanu Bolivar. Krajobraz, klimat, roślinność, dialekty i ludzie wirować będą szalenie, zmieniać całkowicie co sto kilometrów. To by wystarczyło za powód do przejechania Wenezueli z północy na południe. Ale tam, na końcu, już przy  granicy z Brazylią, czeka nas coś jeszcze, czeka kres i powód zarazem, czeka raj rowerzysty i raj w ogóle. Zielone pagóry pocięte czerwonymi korytami krystalicznie czystych rzek, pustkowia bez końca – marzenie naszego namiotu, wodospad lub rzeka za każdym zakrętem, potężne góry na horyzoncie i idealny asfalt, do tego rześkie noce jako odpoczynek od wenezuelskiego upału, a wszystko to pod nazwą: Gran Sabana. [tekst ukazał się w magazynie RowerTour, numer ze stycznia 2016 pod tytułem Jakby co, my tu zawsze do usług] Quebrada Jaspe P { margin-bottom: 0.21cm; }A:link { } Aby wejść do mieszkania Adriany należy po pierwsze otworzyć bramę od podwórza. Wieczorem człowiek dobiega do niej jak do mety maratonu, szczęśliwy że to już: drżącymi rękami szuka klucza, przystawia do magnetycznego zamka, uchyla kratę, wślizguje się do środka, błyskawicznie zatrzaskuje i wtedy dopiero oddycha spokojnie. Bo udało się dotrzeć. Bez napadu, bez kradzieży. Potem przecina się podwórko, na które z opustoszałych wieczorem ulic przeniosło się życie Caracas. Następnie brama do klatki schodowej, znowu klucz magnetyczny, schody na pierwsze piętro, stalowa krata na jeden, drewniane drzwi na trzy zamki i wreszcie rodzinne ciepło czterech ścian. Wyjście z mieszkania jest równie skomplikowane, więc gdy po trzech tygodniach wreszcie udało mi się podjąć decyzję o opuszczeniu niebezpiecznej i kuszącej zarazem stolicy, miasta-państwa, miasta-świata samego w sobie, Adriana towarzyszy mi aż do ostatniej bramy. „Powodzenia! I jakby co, to my tu zawsze do usług!” To prawda, że ulice Caracas nie należą do najspokojniejszych, ale na szerokich alejach łatwo zmieścić się z obładowanym rowerem i przy zachowaniu niezbędnej ostrożności opuścić miasto bez problemów. Na co dzień do przecinania skrzyżowań najlepiej używać gwizdka. Europejski dzwonek nie działa: w Ameryce dzwonków używają uliczni sprzedawcy lodów i nikt nie zwraca na ten dźwięk uwagi. Zresztą: czymże jest delikatny brzęk dzwonka przy wszechobecnym huku klaksonów? A gwizdek, no, to jak policja. Wielu daje się nabrać. Nauczyłem się tego numeru w Maracaibo od skromnej, może trzydziestoosobowej grupy cyklistów miejskich, którzy zgodnie ze światowym trendem co miesiąc przemierzają wspólnie ulice naftowej metropolii. Wylotówka na Higuerote wije się najpierw u stóp Petare, podobno największej dzielnicy biedy na kontynencie, wspina się na brzegi kotliny, w której leży miasto, a następnie lagodnie opada, aż do morza. Ta okolica niegdyś znajdowała się pod wodą: na obrzeżach autostrady, w miejscach gdzie w imię jej płaskości przerąbano jakiś pagórek czy skarpę, leżą tony skamieniałych muszli. PetareWylotówka na Higuerote (Andy Warhol+George Orwell)Aldo Również tam, tj. nad morzem, następuje cudowne rozmnożenie dróg i pod wieczór już nie bardzo wiedząc którędy jadę, usiłuję dotrzeć na wybrzeże, rozwiesić hamak na plaży i wypłukać w słonej wodzie zmęczone ciało. Jest już ciemnawo, gdy przejeżdżam przez Tacariguę i wtedy z podróży wychodzi cała jej wenezuelskość. To znaczy, że ktoś mnie rabuje, morduje, albo siłą zapisuje do Zjednoczonej Patrii Socjalistycznej Wenezueli? No nie. Ten kraj to dla mnie troche jak amerykański odpowiednik Iranu: w mediach malowany jest wyłącznie w czarnych barwach, kolejni prezydenci Stanów Zjednoczonych z chęcią zaliczaliby go do Osi Zła czy czegoś podobnego, podczas gdy rzeczywistość zaskakiwać zwykła w sposób pozytywny. Mijający mnie samochód zwalnia, otwiera się okno, radosna gęba pyta: cześć, skąd jesteś? Masz gdzie spać? Nie? Chcesz spać u mnie?   Z Tacariguy wydostałem się dopiero pod dwóch nocach, bo nie tak łatwo jest wydostać się z gościnnych domów. Dalej droga meandruje to oddalając się, to zbliżając do wybrzeża. Upał daje się we znaki, ale morska bryza łagodzi jego skutki. Za tą bryzą zatęsknię parę miesięcy później, przecinając równiny centralnej części kraju. W miasteczku Boca de Uchire odnowiono – w czynie społecznym, ma się rozumieć – obiekt plażowy. Pod tą nazwą rozumiem informację turystyczną, restauracyjkę, daszki, leżaczki, boisko do siatkówki, prysznice ze słodką wodą, a nawet stanowiska do grillowania – moi rodacy byliby zachwyceni! Z frontowego budynku na parking spoglądają szkice twarzy Hugo Chaveza i Nicolasa Maduro (w Iranie, idąc śladem podobieństwa obu krajów, byłby to Chomeini i Chomenei... no i nie byłaby to plaża). Obiekt właśnie zamykano: potężny, czarnoskóry strażnik pokazał mi którą płytę chodnikową podważyć i który kranik przekręcić, żeby z niebiesko kafelkowanej ściany poleciała na mnie słodka woda. „I jakby co, to my tu zawsze do usług!” - zapewnił na dobranoc. Czwarty dzień drogi to trochę kontynuacja trzeciego: płasko, morze niedaleko, upał okropny. Nocleg wypadł mi na Lecherias, gdzie miałem przespać się w mieszkaniu sąsiada znajomej poznanej w Caracas. By dotrzeć na miejsce zabrakło mi dnia: zrobiło się już całkiem ciemno, musiałem odbyć nocny kurs zawracania na czteropasmowej autostradzie ze zmianą pasu ze skrajnego na skrajny w komplecie, a gdy już zawędrowałem, gdzie miałem zawędrować, okazało się, że sąsiad wyjechał do rodziny w Maturinie, bo od trzech dni nie ma prądu. Bo w Wenezueli często czegoś nie ma, z tych podstawowych rzeczy, bo hiszpańskie oliwki nadziewane wędzonym łososiem dostaniemy bez problemu. Doczłapałem się do jakiejś plaży, usiadłem, zapatrzyłem się. Za plecami wyrastają mi szklane apartamentowce, po ulicach spaceruje dobrze ubrana młodzież, która właśnie wyszła z Pizza Hut czy innej nie najtańszej sieciówki, i w ogóle wszystko kłócioło się z tą wizją Wenezueli sromotnie pogrążonej w nastraszniejszym z kryzysów. Wenezueli, która – jak powiedział pan inżynier z Puerto Ordaz – jest obecnie na poziomie „najgorszych krajów Afryki”. Dlaczego? Jego córka: „ten rząd jest tak nieudolny, że z czterech basenów na naszym osiedlu funkcjonują tylko dwa”. Siedziałem i myślałem o tym. Kryzys jest realny, ale ten kraj to nie biedak przymierający głodem. Kryzys wenezuelski to problem bogatego, który żył świetnie, a teraz tylko w miarę dobrze. Bo co to znaczy, że masa ludzi nie może znaleźć części zamiennych do swoich samochodów? Do swoich toyot, chryslerów i mitsubishi z podwyższonym zawieszeniem i alufelgami? Po drugie, to oznacza, że jest problem z importem, ale po pierwsze, że ludzie te samochody w ogóle mają. Postanowiłem problem noclegu rozwiązać – jak to mówię od czasu autostopowych wycieczek na Zakaukazie - po gruzińsku. Metoda gruzińska mówi: nie usiłuj rozwiązywać problemów noclegowych. One zwykły rozwiązywać się same. Zajmą się tymi nasiludzie: w końcu ktoś do ciebie podejdzie i zapyta, czy nie chcesz przypadkowo przespać się w jego domu. Przewaga Wenezueli nad Gruzją jest taka, że tą osobę nie koniecznie musi być wąsaty pan z brzuszkiem i resztką chinkalina brodzie, ale ktoś taki jak Lucia, czyli nadzwyczaj urodziwa (albo, w standardach wenezuelskich, piękna jak zawsze) córka włoskiego imigranta i matki-Wenezuelki, którzy wpisując się w standardy lokalnej kultury rozwiedli się już bardzo dawno temu. Wskazała mi hamak na patio, nakarmiła wieczorem, nakarmiła rano, zostawiła numer telefonu - „jakby co, my tu zawsze do usług” - i tak jak wielu innych Wenezuelczyków z pełną naturalności włączyła w grono swoich znajomych. Boca de UchirePlaya COlorada między Puerto La Cruz i CumanaTeż w tamtych okolicachOdpoczynekLuciaDalej, w kierunku Cumana, droga zwęża się i nie daje spokoju: z żelazną regularnością powtarza się cykl podjazd – zakręt w prawo – zjazd. Brzmi nieco wstrętnie, ale w rzeczywistości jest wybornie, bo nagrodą za podjazd jest widok na turkusowe morze usłane bezludnymi wyspami, natomiast zjazdom nieodłącznie towarzyszy plaża, obecna w każdej zatoczce tego fragmentu wybrzeża. Jazda jest więc trudna: co chwile człowiek zatrzymuje się... na kąpiel.   Za Cumana żegnam się z Morzem Karaibskim, które odwiedzałem co jakiś czas przez całą drogę z Meksyku. Teraz na dobre zagłębię się w interior. Między wybrzeżem stanu Sucre a nizinami stanu Monagas wyrasta dość pokaźne pasmo gór. Plażowy piasek przechodzi stopniowo w pola trzciny cukrowej, a w miarę podjazdu uprawia się coraz bardziej „egzotyczne” gatunki roślin, takie jak szczypiorek czy czosnek. Klimat tu przyjemny, na przełęczy mile pieści chłodna bryza. Miasteczka są spokojne i ciche, ludzie życzliwi jak zawsze. A nawet bardziej: wschód kraju znany jest z nasilonej skłonności do typowej w dla Kolumbii i Wenezueli serdeczności. Człowiek zwyczajnie idzie do piekarni i słyszy: „Czego sobie życzysz, mój książę?”. Chleb, zwykły taki. „Proszę bardzo, kochanie!”. W gre wchodzi jeszcze „król”, „moje życie”, „moje niebo” albo „serduszko”. W takim środowisku po prostu nie da się wpaść w depresję: inteligentny naród. Jest dwudziesty drugi grudnia, to znaczy: dwa dni do Wigilii. To znaczy: po wioskach wszyscy malują domy, to znaczy: przynajmniej frontowe ściany. Ci, którzy już pomalowali, siedzą rozparci na swoich plastikowych krzesłach i mierzą wzrokiem tych, którzy jeszcze malują. Od dawna mają już wolne, więc nudza się jak mopsy. Jesli już pomalowali, ma się rozumieć. Wówczas rozrywką bywa picie w ogródku z kolegami i krzyczenie do rowerzystów (panowie) lub grupowe malowanie paznokci po werandach (panie). Rzadziej: gra w chińczyka (panie, panowie i dzieci) i jeszcze rzadziej: zbieranie śmieci z przestrzeni między domem a ulicą (tylko dzieci). Dojeżdżam do Maturin dwudziestego trzeciego grudnia. Przy rowerze, jak zawsze, powiewa polska flaga. Przed miastem najpierw pan od hot-dogów zwierza mi się, że dziadek był z Warszawy, ale on po naszemu zna tylko jedno słowo: kapusta. Na wjeździe zatrzymuje się kierowca ciężarówki no i on to po polsku też już nie pamięta, ale jego babcia ma się rozumieć tak, tylko się umarło babinie kilka lat temu. Może podwieźć, gdzie trzeba? A dziękuję, już dojadę. Dojechałem do domu Efraula i Elizy, od której dostałem wiadomość noc przed wyjazdem z Caracas. Miałem jechać zupełnie inaczej, przez Valle de Pascua i El Tigre, ale jeśli ktoś po ponad roku na obczyźnie zaprasza mnie na żurek (!) to ja mogę nadrobić ile tam kilometrów trzeba i jechać przez Maturin. Eliza trafiła do Maturinu dość przypadkowo i dość niedawno, i już tam poznała panią Danutę, lat 89, która z Polski trafiła do Wenezueli po II Wojnie Światowej, tak jak polscy dziadkowie i babcie ludzi spotkanych w okolicach Maturinu, a także w kilku innych miejscach Wenezueli. I to właśnie u naszej seniorki spędziliśmy Wigilię. Pani Danuta niewiele już pamięta z rodzimego języka: w końcu nie mówi w nim od prawie siedemdziesięciu lat, bo do Ameryki trafiła sama jak palec. Ale jak zaśpiewaliśmy „Wśród nocnej ciszy” na starej, zmęczonej twarzy pojawił się promienny uśmiech. Włączyła się w kolędowanie i okazało się, że zna wszystkie zwrotki. Na południe od CumanaGóryMaturinObóz Dzień Świętego Szczepana Męczennika istotnie był naznaczony męczeństwem. Do Puerto Ordaz, gdzie spędziłem Nowy Rok, zostało jedynie 170km płaskiego jak stół, doskonałego asfaltu. Przy dobrym pedałowani można sprawę załatwić w jeden dzień. Ale gdy przebija się dętkę i dziury nie idzie załatać bo wielka, potem nowa dętka zagadkowo pęka po piętnastu minutach, a następnie (bo się jest dobrze przygotowanym i się ma kolejną dętkę) po kilkudziesięciu kilometrach rower zaczyna chrzęścić zagadkowo, to już wiadomo, że nie, że to się, mianowicie, nie uda. Zaczęło padać. W bezkresie pastwisk na jedynym w okolicy skrzyżowaniu stoi niewielka restauracyjko-rzeźnia (na wenezuelskich równinach obiad składa się z ćwierć kilo pieczonego mięsa i kropka). Z daszkiem. Napiłem się kawy. A pod tym daszkiem to ja sobie mogę rower rozkręcić? A rozkręcaj pan co tam chcesz. Czwórka klientów radośnie dołączyła się do operacji: tzn. dołączył się konstruktywnie ten, który był w stanie, reszta była w stanie jedynie usiąść naokoło sącząc resztki piwa. I doradzać. Nie, nie, spróbuj w druga stronę, to ma lewy gwint. No zobacz, że to, nie, no nie da się, nie masz części zamiennych? No nie. Konusy były zmielone, kulki pogniecione, bieżnie dziurawe. Słowem: po przeszło dziesięciu tysiącach kilometrów w trasie tylne koło, jeśli się jeszcze kręciło, to chyba cudem. Dostałem nocleg w rzeźni na hamaku. Przez tutejszą plantację sosen przejechałem małą ciężarówką: rano pan rzeźnik złapał mi stopa aż do portu promów do San Felix (jakieś sto kilometrów), które razem z Puerto Ordaz tworzy Ciudad Guayana. A że prom jakoś nie nadpływał, to z kierowcą błękitnego pick-upa, którego poznałem oczekując na przeprawę, załadowaliśmy rower na pakę i przejechaliśmy drogą okrężną przez most nad Orinoko, na rogatki Puerto Ordaz. Tam już zajęła się mna policja, tzn. zawiozła mnie pod wskazany adres. Kochane chłopaki: jeśli akurat nie strzelają do studentów w Caracas czy San Cristobal to bywają całkiem przyjemni. W Wenezueli między Bożym Narodzeniem i Sylwestrem kraj stoi. Wszystko jest zamknięte, a ja potrzebowałem części zamiennych. Ale poznać jednego Wenezuelczyka to jak taki łańcuszek szczęścia: bo w San Fernando żyje moja ciotka, to ona ci pomoże jakby co, mój kuzyn mieszka w Ciudad Bolivar, u niego masz nocleg pewny, a w Puerto Ordaz jakbyś czegoś potrzebował, to dzwoń śmiało do Gabriela. „Jakby co, to on zawsze do usług”. Gabriel zna wszystkie sklepy rowerowe w Puerto Ordaz, ale co z tego, skoro wszystkie są zamknięte. Na koniec objazdu miasta dobre rady spotykanych ludzi powiodły nas na jakiś zupełny koniec nienajlepszej dzielnicy na peryferiach, gdzie sprawę mojego koła rozwiązano w dwie minuty. Pięćset boliwarów, czyli jakieś dziesięć złotych, dziękuję, do widzenia. Potem mogłem już zrelaksować się, zobaczyć sławny park La Llovizna, który łączy elektrownie wodną z zupełnie estetycznym miejscem na odpoczynek czy spacer, no i przywitać nowy rok dwa tysięce piętnasty. Park Cachamay, Puerto OrdazPark La Llovizna, Puerto OrdazLa Llovizna IILa Llovizna IIILa Llovizna IV Na południe od Puerto Ordaz nie ma jak się zgubić: sześćset kilometrów drogi do granicy z Brazylią, po drodze może z trzy skrzyżowania. Ruszam pierwszego stycznia: świat uśpiony, droga jeszcze spokojna. Ciarki łażą po plecach: no bo już niedługo jązobaczę, tę, o której wszyscy mówią, że to ona to ta największa piękność Wenezueli: Gran Sabana.   Zanim jednak to najlepsze, trzeba się pomęczyć z takim sobie. Pierwsze czterysta z tych sześciuset kilometrów to pagórki. Całymi dniami w górę i w dół, i w górę, i w dół, i ledwie człowiek doczłapuje się na szczyt jednego, już widzi następny. A po lewej i prawej tylko pastwiska i krowy, ewentualnie las. Po drodze kilka „złotych miasteczek”: stan Bolivar jest niezwykle bogaty w złoża mineralne, zwłaszcza zaś w złoto, którego wszyscy w okolicy szukają. Przy obecnym kryzysie boliwara (wenezuelskiej waluty) gram znalezionego złota ma wartość miesięcznej pensji przeciętnego pracownika. Ceny w okolicy są średnio dwa razy wyższe niż w innych częściach kraju, a osady to jeden chaos, bałagan i, można powiedzieć wprost, burdel, bo przyjezdni z całego kraju wydają łatwe złote pieniądze na dziewczyny i alkohol. Mimo pagórów pozostajemy na wysokości nisko-nad-poziomem-morza, aż dojedziemy do miasteczka Las Claritas. Następnie czeka nas czterdzieści kilometrów podjazdu: sto metrów pod górę, ciasny zakręt i znowu, i tak przez cały dzień. Dookoła najpierw las tropikalny, potem las mglisty, powietrze przesycone wilgocią i dusznym zapachem dżungli. Pojawiają się pierwsze wodospady, a po dwudziestu kilometrach na chwilę wyjeżdżamy z lasu i z drogi zawieszonej nad skarpą rozpościera się przed nami widok wilgotnego lasu spływającego z gigantycznej, płaskiej bryły skalnej: i to jest właśnie Gran Sabana. Już przy szczycie, jeśli mamy szczęście, na policyjnym punkcie kontrolnym karmią nas zapiekanką z tuńczykiem, dalej jeszcze kilka kilometrów - pojawiają się pierwsze proste i niewielkie zjazdy – i wreszcie zupełnie nagle, nieoczekiwanie i niezapowiedzianie znika las, znika podjazd, a przed nami rozpościera się po horyzont trawiasta wyżyna i gdzieś tam na końcu, daleko daleko stąd, majaczą płaskie tepui, czyli gór o płaskich szczytach, charakterystycznych dla tej, geologicznie może najstarszej części świata, bo uformowanej jakieś dwa miliardy lat temu. Rozbiłem namiot właśnie tam, 1440m n.p.m., początek Gran Sabany. Usiadłem i patrzyłem jak chmury, które wspięły się z nizin po leśnych zboczach sabany, wślizgują się wślad za mną na górę. I już na początku ta wenezuelska piękność zadziwiła mnie tak, że zaniemówiłem: zobaczyłem tęczę. Może nie byłoby w tym nic dziwnego jakby nie to, że zdarzyło się to w nocy. ObózInny obózPrzed Gran SabanąI teraz zaburzymy chronologię opowieści. Gran Sabanę przejechałem dwa razy, znaczy się tam i z powrotem. Zjeżdżając na południe spieszyłem się, by zdążyć wyjechać do Brazylii przed upływem trzymiesięcznego pozwolenia na pobyt w Wenezueli. Wracałem już spokojnie, odwiedzając każdy wodospad i kąpiąc się w każdej rzece. Gran Sabana to po pierwsze przestrzeń. I trzy kontrastowe kolory. Zielone trawy ciągnące się po horyzont, porżnięte rzekami i strumieniami o czerwonych korytach a nad tym wszystkim ciemny błękit nieba. Te koryta są zresztą zwykle dość szerokie w stosunku do ilości wody: pełźnie ona cienką warstewką po wielkich, karmazynowych płytach. Jak się nad tym zastanowić, to to naprawdę wygląda na jakiś żart, że cały świat wymalowano tu tylko trzema barwami. Taki jaskrawy minimalizm. Przynajmniej, gdy świeci słońce, bo gdy pada, ten świat szarzeje w wilgoci, przypomina księżycowy krajobraz Islandii. A pogoda potrafi zmieniać się tutaj błyskawicznie i na bardzo niewielkiej przestrzeni: nad naturalną skalną zjeżdżalnią wodną Sorerek świeci słońce, podczas gdy pięć kilometrow dalej miasteczko San Francisco stoi w słupie wody. Jest wyraźny, dotykalny, o jaskrawo zarysowanych granicach: wyobrażam sobie, że we wsi dwie osoby mogą ze sobą rozmawiać, i na jedna spada ulewa, a na druga świeci słońce. Trzy koloryMówią o niej paraiso terrenal, ziemski raj, raj na ziemi. By oglądać spektakularne wodospady czy lustra krystalicznie czystych jeziorek i rzek nie trzeba nawet ruszać się z drogi: to wszystko leży przed nami, dostępne na wyciągnięcie ręki. Jechać jest więc trudno, bo nie można się powstrzymać, by co kilometr, co dwa, jeśli nie nurzać się w wodzie, to chociaż robić zdjęcia spektakularnym krajobrazom, z których typowy, ten gransabański klasyk, to zielone pustkowie ukoronowane płaskimi pasmami tepui. Uroda tego miejsca jest zwyczajnie nachalna, po prostu bezczelna. Jesteśmy przyzwyczajeni, że w regionie może być powiedzmy jeden wodospad czy rzeka, które przyciągają uwagę, które mogłyby być jakimś kresem, jakimś celem podróży, gdzie siadamy po wielu dniach drogi, i kontemplujemy godzinami. Tu takie atrakcje są na każdym kroku, jak w gabinecie figur woskowych: Marylin Monroe, Charlie Chaplin, Elvis Preslay, wszystkie gwiazdy zebrane w jednym miejscu. Te tutejsze nazywają się Quebrada Jaspe, Quebrada Pacheco, Sorerek, Salto Kama i wiele, wiele innych, nazwanych i nienazwanych, tych oznaczonych jako atrakcje turystyczne niebieskimi znakami drogowymi, i tych zwyczajnie leżących sobie ot przy drodze rzek czy oczek wodnych, nie mniej pięknych, niż te pierwsze. Idyllę psują tylko muszki zwane puri-puri. Amatorom mazurskich przygód przychodzą pewnie teraz na myśl komary: jeziora nasze byłyby tak cudne, jakby nie te krwiożercze skurczybyki! No tak, ale komary są na tyle sympatyczne, że mają swój ograniczony czas pracy, który ogranicza się zasadniczo do późnego popołudnia w miejscach ocienionych i wieczora wszędzie indziej. Muszki jednak pracuja od rana do nocy, i nie straszne im ani słońce, ani chłód, ani upał. A krew naszą wcinają równie chętnie. Ratunkiem pozostaje wiatr, taki w miarę solidny: warto to brać pod uwagę przy namiotowaniu i rozbijać się w miejscach nie osłoniętych, bo inaczej cały ten raj na ziemi szlag trafi. Wracając ze świeżym stemplem wjazdowym do Wenezueli zatrzymywałem się czasem niby to na chwilę, a zostawałem na noc czy dwie. Te miejsca przyciągają i nie chcą puścić. Człowiek staje i gapi się w ciszy, nie ma słów. Tak jak gdy rozbiłem namiot w tubylczej osadzie przy Quebrada Jaspe. Nad wodospadem na rzece o krwistoczerwonym dnie, zamkniętym koronami intensywnie zielonych drzew spędziłem całe popołudnie, brodząc po kostki w wodzie, zażywając wodospadowych masaży czy robiąc zdjęcia jak opętany. Po tych wszystkich wrażeniach noc w namiocie upłynęła mi błyskawicznie, a rano, gdy tylko zrobiło się jasno, zszedłem ze wsi w las i krótka ścieżką znów nad wodę, by przekonać się, że to, co widziałem dzień wcześniej, to nie był sen, że Quebrada Jaspe ciągle tam jest. I rzeczywiście była.Droga w dalDom sztuk jedenKryształTepujePo stronie brazylijskiejJedna z czerwonych rzekJeden z tak wielu wodospadówPrzestrzeńKawaWodospad KamaJak wyżej, tylko że wyżejWieczórKoniec Gran Sabany - betonowy pomnik z siedemdziesiątego trzeciego

RUSZ W PODRÓŻ

Genewa krok po kroku

Genewa nie jest najbardziej popularną destynacją turystyczną i zapewne także Tobie nie przyszła do głowy jako pierwsza, gdy zadałeś sobie pytanie „gdzie jechać na weekend?”. Jest to natomiast miasto, które dla wielu staje się celem podróży służbowej. Znajduje się tu ponad 200 międzynarodowych firm, instytucji rządowych i pozarządowych (NGO). Turystycznie więc czy nie, warto wiedzieć co […] Zobacz również: Bazylea – niedoceniona perełka Europy Czy warto jechać do Genewy? Citybreak: Berlin – co warto zobaczyć przez dwa dni w Berlinie, cz. II

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Sarajewo na filmowo

Sarajewo do tej pory pokazywaliśmy Wam głównie za pomocą zdjęć oraz staraliśmy się zobrazować klimat tego miasta w kolejnych wpisach na jego temat.  Teraz przyszła kolej na ujęcie bardziej dynamiczne, bo filmowe. Zapraszamy Was zatem na wspólny spacer po tamtejszych uliczkach. Zabierzemy Was również na popularne punkty widokowe. Pójdziemy na zakupy. Polatamy chwilę dronem. To wszystko, a nawet jeszcze więcej znajdziecie w naszym filmowym spojrzeniu na Sarajewo. Bośniacka stolica stanowi jednak niewyczerpane źródło inspiracji, stąd pewnie jeszcze nie raz, nie dwa będziemy tam wracać. Ponieważ ciągle uczymy się filmować i montować, stąd może za jakiś czas nasze filmy będą nieco lepsza, inne, może zaczniemy inaczej spoglądać na otaczającą nas rzeczywistość. Ale póki co życzymy Wam miłego oglądania i spacerowania wraz z nami po Sarajewie!   Post Sarajewo na filmowo pojawił się poraz pierwszy w Bałkany Rudej.

Zależna w podróży

10 miejsc na wakacje w Polsce wg polskich blogerów

Minęło już trochę czasu, od kiedy pokazałam wam 10 miejsc za granicą, gdzie w 2015 roku jeździli polscy blogerzy. Obiecałam wtedy, że w niedługim czasie pojawi się edycja polska – 10 miejsc na naszym podwórku, które zostały w ubiegłym roku świetnie opisane w polskiej podróżniczej blogosferze. Trochę się ociągałam –...

Muzeum Kinematografii w Łodzi

SISTERS92

Muzeum Kinematografii w Łodzi

Rodzynki Sułtańskie

Pomiędzy osmańską kuchnią a sypialnią: afrodyzjaki godne sułtana

  Kiedy sułtan Sulejman zamykał się z Hürrem w swojej komnacie, mieli podobno nie wychodzić z niej przez kilka dni. Służący donosili tylko słodycze, figi i słodkie szerbety. Wyobrażenia sułtańskiej sypialni były zapewne wyolbrzymione i nadmiernie podsycane tajemnicą... Podobne wpisy: TURECKA KUCHNIA: ŚWIAT SMAKÓW I AROMATÓW. PRZYPRAWY TURECKIE SUPERFOOD: KASZA BULGUR [kuchnia turecka] Kawa inaczej: menengiç kahvesi, czyli napar z dzikich pistacji KUMPIR: TURECKI STREET FOOD W TWOIM DOMU. PYSZNY „SPRZĄTACZ LODÓWKI” Haremowe ars amandi, odaliski i łzy eunucha

Bezpieczeństwo w górach: Jak wezwać pomoc + Aplikacja Ratunek

With love

Bezpieczeństwo w górach: Jak wezwać pomoc + Aplikacja Ratunek

Ratownicy Bieszczadzkiej Grupy GOPR w 2015 r. uczestniczyli w 247 wyprawach, akcjach i interwencjach, pomagając 279 osobom. Wypadki zdarzają się nie tylko na szlakach, ale także na stokach narciarskich, zwłaszcza tych, po których poruszają się początkujący. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie nam ratować siebie lub drugiego człowieka, dlatego tak bardzo ważne jest, by wiedzieć, jak szybko wezwać pomoc – czasami minuty decydują o życiu i śmierci. Najczęstsze przyczyny wypadków w górach Odpowiednie zaplanowanie wyprawy w góry i przygotowanie się do niej jest podstawą bezpiecznego przemierzania szlaków. Dopasowanie trasy do własnych możliwości, pory roku i warunków atmosferycznych wydaje się być oczywiste, prawda? Niestety, nie jest. Jan Krzysztof, Naczelnik TOPR, podkreśla, że to właśnie błędy popełniane na tym etapie są najczęstszą przyczyną wypadków w górach. Analiza zdarzeń, które doprowadziły do wielu niebezpiecznych sytuacji, pokazała, że największym problemem turystów jest brak wiedzy i doświadczenia. Zbyt pewni siebie miłośnicy górskich wrażeń bardzo często nie respektują potencjalnych niebezpieczeństw i ignorują zmieniające się warunki pogodowe, albo pakują się w przerastający ich umiejętności teren („Ja nie dam rady?!”), a wtedy o nieszczęście nietrudno. Zdarzają się również wypadki losowe – skręcenia i złamania kończyn to chleb powszedni ratowników. Podobnie jak zabłądzenia i zaginięcia. Niestety bardzo często turyści sami nie wiedzą, gdzie są lub wydaje im się, że są w zupełnie innym miejscu, niż są w rzeczywistości. Orientacja w terenie jest bardzo ważna. Przydaje się nie tylko wtedy, kiedy chcemy dotrzeć do zamierzonego celu, ale także po to, by w razie wypadku przyspieszyć akcję ratowniczą. Jak wezwać pomoc w górach? Numery alarmowe Jeżeli w górach wydarzy się wypadek, który wymaga interwencji służb ratunkowych, niezwłocznie należy zadzwonić do GOPR-u lub TOPR-u i wezwać pomoc. Numery ratunkowe działające w polskich górach to 985 lub 601 100 300 – warto na stałe wpisać je w książkę kontaktów w telefonie. Uwaga! Nie dzwoń na numery telefonów alarmowych bez uzasadnionej przyczyny! Wydaje się to dość oczywiste, ale przypadki ludzi, którzy traktują helikopter służb ratowniczych jak taksówkę, zdarzają się na tyle często, że warto o tym przypomnieć. Gdy uległeś wypadkowi Swoje wezwania pomocy kieruj w stronę prawdopodobnego przejścia szlaku lub trasy. W razie usłyszenia głosów lub zauważenia świateł ponów wołanie o pomoc lub wykorzystaj sygnalizację świetlną. Gdy jesteś w terenie eksponowanym postaraj się ulokować w miejscu dającym bezpieczne schronienie, np. na półce skalnej, osłoniętej przed spadającymi kamieniami i czekaj na nadejście pomocy. W przypadku, gdy znajdujesz się na trasie narciarskiej lub szlaku, poproś turystę lub narciarza o przekazanie informacji o wypadku ratownikowi TOPR / GOPR lub osobie z obsługi schroniska, kolejki, wyciągu czy żołnierzowi straży granicznej. Wzywanie pomocy za pomocą światła i dźwięku Międzynarodowy system wzywania pomocy na obszarze górskim polega na tym, że wysyłamy 6 sygnałów dźwiękowych lub świetlnych na minutę (czyli co 10 sekund), potem następuje minuta przerwy i cykl się powtarza. Warto pamiętać, że plecaki niektórych firm posiadają klamrę pasa piersiowego ze zintegrowanym gwizdkiem. Odpowiedź powinna wyglądać następująco: 3 sygnały na minutę (czyli co 20 sekund), następnie minuta przerwy. Ten sposób wzywania pomocy należy stosować w tych partiach górskich, z których będzie widoczny i słyszalny: Tatry, Babia Góra, Bieszczady, Karkonosze. W partiach zalesionych sygnały optyczne nie będą widoczne, a sygnały akustyczne mogą być tłumione przez drzewa. Osobiste powiadomienie o wypadku Może zdarzyć się również tak, że podczas górskiej wędrówki usłyszysz wołanie o pomoc. Co w takim wypadku zrobić? Gdy odebrałeś sygnał wzywania pomocy to: » postaraj się określić miejsce, z którego dochodzi sygnał, » odnieś swoją pozycję do otoczenia, aby wskazać to miejsce ponownie lub bez problemów w nie trafić, » postaraj się zapamiętać możliwie dużo szczegółów dotyczących miejsca wypadku i w miarę możliwości samego poszkodowanego, » jeśli jest was kilkoro, zostaw kogoś na miejscu wypadku z poszkodowanym i możliwie szybko wezwij pomoc (nie zostawiaj grupy oraz samego poszkodowanego bez opieki!), » zależnie od sytuacji zawiadom ratownika TOPR / GOPR, osobę z obsługi schroniska, kolejki, wyciągu czy żołnierza straży granicznej. Innym sposobem wezwania pomocy jest wysłanie posłańca, a najlepiej dwóch osób, które informacje o zaistniałym wypadku, miejscu i ilości poszkodowanych będą miały zapisane na kartce. Ważne informacje, które należy przekazać ratownikowi TOPR / GOPR Ratownicy TOPR i GOPR, aby wyruszyć z pomocą w góry do osób jej potrzebujących, muszą otrzymać zawiadomienie o zaistniałym wypadku lub zaginięciu. Przy zgłaszaniu wypadku na numer alarmowy ratownicy przyjmujący zgłoszenie na pewno będą wypytywać o szczegóły dotyczące lokalizacji miejsca wypadku. Nie jest to przejaw „biurokracji”, lecz czynność niezbędna do sprawnego i dokładnego dotarcia na miejsce wypadku. Gdy odebrałeś sygnał wzywania pomocy, postaraj się zapamiętać możliwie najwięcej szczegółów dotyczących miejsca i zastanej sytuacji. Dokładne i istotne informacje dotyczące wypadku, bądź zaginięcia dają duże prawdopodobieństwo skuteczniejszej akcji ratunkowej. Przekazując wiadomość o wypadku ratownikowi dyżurnemu (985 lub 601 100 300): » przedstaw się, » postaraj się w miarę dokładnie określić miejsce, w którym jesteś, » zamelduj, co się stało, » opisz ile osób jest z tobą, ile osób jest poszkodowanych, czy są to osoby przytomne i czy został już udzielony jakikolwiek rodzaj pomocy, » powiedz, czy w tej chwili nadal jesteś w bezpośrednim zagrożeniu życia, » pamiętaj, że rozmowę zawsze kończy przyjmujący zgłoszenie ratownik. W przypadku słabego zasięgu watro spróbować wysłać SMS na numer 601 100 300 z wyżej wymienionymi informacjami. Sygnały dla pilota śmigłowca W momencie kiedy nadlatuje śmigłowiec należy potwierdzić swoją potrzebę otrzymania pomocy: » „Tak, potrzebuję pomocy” – sylwetka na kształt litery Y (Yes) z obiema rękami uniesionymi do góry. » „Nie, nie potrzebuję pomocy” – sylwetka w kształcie litery N (No) czyli jedna ręka opuszczona, druga w górze (w zasadzie obojętnie, która). Aplikacja Ratunek Z doświadczenia Górskich Służb Ratowniczych wynika, że bardzo często osoba zgłaszająca potrzebę pomocy nie potrafi dokładnie określić miejsca, w którym się znajduje. Tak opisuje sytuacje, z którymi na co dzień mają do czynienia ratownicy, Mariusz Zaród, naczelnik Grupy Podhalańskiej GOPR: Często tracimy sporo czasu na ustalenie domniemanego miejsca wypadku. Jeżeli to się nie uda, ratownicy muszą rozpocząć akcję ratunkową od znalezienia osoby poszkodowanej. Im poważniejszy wypadek, większe zagrożenie zdrowia i życia, tym potrzeba szybszego dotarcia ratowników. Jeżeli ratownicy wiedzą, gdzie znajduje się osoba poszkodowana, zmierzają wprost do niej i nie muszą wcześniej prowadzić akcji poszukiwawczej. Rozwiązaniem jest aplikacja Ratunek, która pozwala na wzywanie pomocy poprzez automatyczne połączenie telefoniczne ze Służbą Ratowniczą oraz przesłanie przy pomocy SMS w trakcie rozmowy, informacji o dokładnej lokalizacji (do 3 metrów) osoby poszkodowanej. Dodatkowo, użytkownik ma możliwość uzupełnienia Książeczki Medycznej o najważniejsze informacje o swoim aktualnym stanie zdrowia oraz podanie numeru telefonu do osoby, którą chce powiadomić w razie wypadku. Dzięki tym funkcjom aplikacji, ratownicy od razu będą wiedzieć, gdzie należy udać się z pomocą, będą dysponować większą wiedzą i możliwością kontaktu z poszkodowanym. Pozwoli to na udzielenie adekwatnej pomocy, znacznie szybciej a przez to skuteczniej! Dodatkowo w sytuacjach, w których turysta zabłądził, ratownik przyjmujący zgłoszenie, znając jego położenie, będzie mógł mu powiedzieć gdzie ma bezpiecznie dojść. Pozwoli to uniknąć akcji poszukiwawczej. Co daje aplikacja Ratunek? Najważniejsze funkcje aplikacji Ratunek: » Wzywanie pomocy – w przypadku zagrożenia życia lub zdrowia, poprzez kontakt telefoniczny ze Służbami Ratowniczymi działającymi w Polsce, w regionach górskich, czyli GOPR i TOPR i na obszarach wodnych, czyli WOPR i MOPR. W trakcie wzywania pomocy aplikacja automatycznie wybiera zintegrowany z nią numer ratunkowy w górach 601 100 300 lub numer ratunkowy nad wodą 601 100 100, udostępniony przez operatora telefonii komórkowej Plus i łączy się z właściwą Służbą Ratowniczą. » Lokalizacja osoby potrzebującej pomocy – automatyczne wysłanie informacji z dokładną lokalizacją (do 3 metrów) osoby dzwoniącej do wybranej Służby Ratowniczej. Wysłanie lokalizacji następuje poprzez SMS w trakcie rozmowy telefonicznej. » Książeczka Medyczna – pozwala na umieszczenie najważniejszych informacji o aktualnym stanie zdrowia, które mogą być bardzo pomocne dla Służb Ratowniczych lub medycznych w trakcie akcji ratunkowej. Umożliwia również podanie kontaktu do osoby, którą należy powiadomić w razie wypadku. Aplikacja Ratunek jest jedyną zaaprobowaną i dołączoną do systemu powiadamiania o zgłoszeniu wypadku używanego przez Ochotnicze Służby Ratownicze. Jak to działa? W sytuacji zagrożenia życia lub zdrowia, która wymaga kontaktu ze Służbą Ratowniczą w górach, czyli GOPR lub TOPR lub na obszarach wodnych, czyli WOPR i MOPR należy uruchomić aplikację na telefonie. W momencie uruchamiania aplikacji na telefonie, na którym nie jest włączona lokalizacja GPS pojawia się komunikat do użytkownika: „Do działania aplikacji konieczne jest włączenie lokalizacji GPS. Zrób to teraz” i przycisk „Rozumiem”, który przenosi do ustawień. Jeśli użytkownik nie włączy GPS, to nie będzie mógł uruchomić aplikacji. Po uruchomieniu GPS, lub jeśli jest on włączony w telefonie, od razu pojawi się komunikat: WARUNKIEM PRZYJĘCIA ZGŁOSZENIA WYPADKU JEST NAWIĄZANIE ROZMOWY TELEFONICZNEJ Z RATOWNIKIEM DYŻURNYM GOPR/TOPR/WOPR/MOPR I przycisk „Akceptuję”, który pozwala na uruchomienie aplikacji. Na ekranie komórki pojawią się wtedy dwa przyciski z niebieskim krzyżem i symbolem wody oraz gór podpisane odpowiednio „Woda” i „Góry”. Należy wybrać właściwy przycisk „Woda” lub „Góry” i dotknąć go – pod nim pojawi się komunikat „Dotknij 3 razy, aby wezwać pomoc”. Wymóg trzykrotnego dotknięcia przycisku ma zabezpieczyć przed przypadkowym wezwaniem pomocy. W trakcie wzywania pomocy aplikacja automatycznie wybiera zintegrowany z nią numer ratunkowy w górach 601 100 300 lub numer ratunkowy nad wodą 601 100 100, udostępniony przez operatora telefonii komórkowej Plus i łączy się z właściwą Służbą Ratowniczą. Pozwala to na bezpośredni kontakt telefoniczny osoby potrzebującej pomocy z ratownikiem przyjmującym zgłoszenie. W trakcie ustalania lokalizacji osoby wzywającej pomoc, pod przyciskiem pojawia się komunikat „Ustalanie Twojej pozycji…”. Jak pomoc zostanie wezwana, czyli wtedy, gdy nastąpi połączenie telefoniczne z ratownikiem dyżurnym oraz wysłanie informacji SMS z lokalizacją osoby dzwoniącej do Służby Ratowniczej, kolor półokręgu zmienia się na czerwony, a pod przyciskiem pojawia się komunikat „Pozycja wysłana do ratowników!”. Wzywanie pomocy przy ograniczonym zasięgu telefonii komórkowej Działanie aplikacji w warunkach optymalnych pozwala na wezwanie pomocy poprzez połączenie telefoniczne z właściwą dla danej lokalizacji użytkownika Służbą Ratowniczą oraz na wysłanie wiadomości SMS z informacją o jego lokalizacji. W sytuacji ograniczonego zasięgu telefonii komórkowej aplikacja próbuje połączyć się telefonicznie ze Służbą Ratowniczą, jeśli to okaże się niemożliwe, to dąży do wysłania informacji z lokalizacją osoby dzwoniącej. W takiej sytuacji, po wysłaniu wiadomości SMS, na ekranie aplikacji pojawia się komunikat „Pozycja wysłana do ratowników!”. Należy pamiętać, że zgodnie z regulaminem WARUNKIEM PRZYJĘCIA ZGŁOSZENIA WYPADKU JEST NAWIĄZANIE ROZMOWY TELEFONICZNEJ Z RATOWNIKIEM DYŻURNYM GOPR / TOPR. Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Wam bezpiecznych wędrówek po górach! — Na podstawie: Materiały GOPR i Aplikacja Ratunek Post Bezpieczeństwo w górach: Jak wezwać pomoc + Aplikacja Ratunek pojawił się poraz pierwszy w With Love.

Hala Miziowa – Zawoja.

Wandzia w podróży

Hala Miziowa – Zawoja.

Pechowa podróż

SISTERS92

Pechowa podróż

Inspiracje – Moda z uzbeckich wybiegów!

Ale piękny świat

Inspiracje – Moda z uzbeckich wybiegów!

Italia poza szlakiem

Tiramisù – unieś mnie w górę. Przepis na szczęście

Dolce San Valentino a tutti! Dzisiaj gościnnie występuje u mnie Danusia Indyk z Toskanii, która chce podziewać się z Wami swoim wspaniałych przepisem na Tiramisù. Idealny deser, aby zaimponować drugiej połówce na Walentynki! Oddaję jej głos:). Słodkie Walentynki i włoskie Tiramisù, czyli dosłownie unieś mnie w górę:). Moje kremowe Tiramisù zostało okrzyknięte nie tylko przez gości w agroturystyce, ale i przez Włochów, którzy mieli okazję je skosztować, mianem idealnego! Zasmakowało mi bardzo Tiramisù mojej włoskiej szwagierki na jednej z rodzinnych kolacji urodzinowych i zapytałam, jak je robi. Kosztując ten deser w wykonaniu drugiej szwagierki, wyciągnęłam średnią i doszłam do przepisu idealnego! Jedna na pół kg mascarpone daje 5 jajek, druga twierdzi że deser jest zbyt jajeczny i przyrządza go z 3 i jest krytykowana przez tą pierwszą, że jest mało kremowe, generalnie siostry nie przepadają za sobą! Ja więc do mojego dodaję 4 jajka, a amaretto zamieniłam na białe martini i kakao na gorzką czekoladę. Wcześniej nie dodawałam w ogóle czekolady do środka, a tylko posypywałam wierzch dla dekoracji, ale od czasu, jak przygotowywałam kolację dla grupy tenisistów z Sieny, jeden z nich, czterdziestopięcioletni singiel mieszkający z rodzicami – tak zwany bamboccione, czyli duży synek mieszkający nadal z mamusią, notabene dość popularne zjawisko we Włoszech – powiedział mi: „pyszne, ale moja mama robi lepsze, bo dodaje jeszcze gorzkiej czekolady”. I tak oto poznałam sekret perfekcyjnego Tiramisù! Mamy zawsze mają rację! Tiramisù alla Daiana 500 g serka mascarpone 4 jajka 4 łyżki cukru biszkopty pavesini (cieniutkie chrupiące biszkopciki), można również savoiardi przekroić na pół wzdłuż aby były cieńsze ok. 100 ml dobrego espresso ok. 50 ml białego martini 150 g gorzkiej czekolady   Białka ubić z odrobiną soli na sztywną pianę, stopniowo dodawać cukier i jeszcze chwilę ubijać na wolniejszych obrotach miksera. Żółtka wymieszać z serkiem mascarpone i dodawać po trochę ubitych z cukrem białek delikatnie mieszając całość do powstania jednolitej masy. Biszkopty maczać w kawie wymieszanej z martini i kolejno układać warstwami w pucharkach lub dużym niewysokim naczyniu: masa  – biszkopty, masa – biszkopty. Warstwy posypywać drobno pokrojoną czekoladą według uznania. Wierzch posypać utartą czekoladą i schłodzić w lodówce przynajmniej 2 godziny przed podaniem. Czasami deser, jeśli nie jest dobrze schłodzony lub zbyt kremowy, źle się kroi. Ja nakładam go po prostu łyżką. Raz zdarzyło mi się jak podawałam tiramisu na talerzykach, że porcje nakładane łyżką nie były idealne, wręcz jedna z Pań zwróciła mi uwagę, że ona nigdy by tak swoim gościom nie podała deseru kremowego bo wygląda po prostu brzydko! Ale potem prosząc o dokładkę i przepis stwierdziła z uśmiechem, że to dobry pomysł i szybsze wykonanie, skoro nie trzeba nakładać do pucharków, a deser jest i tak przepyszny!   Przepis i zdjęcia tiramusu – Danusia.   Mam nadzieję, że wykorzystacie jej przepis nie jeden raz:). Udanych Walentynek!!! Magda

WHERE IS JULI+SAM

W Limie jest wszystko to, co kocham (prawie)

Z Limą jest tak – kochaj, albo rzuć. Czy warto tam jechać na dłużej, czy może trzeba szybko uciekać? Czy warto jechać do Limy? Wszyscy na nią psioczą i… trochę się jej boją (albo nie wiedzą czy się bać czy nie, więc profilaktycznie wybierają tą wersję ze strachem). Teksty w stylu „Z Limy uciekaj po […] The post W Limie jest wszystko to, co kocham (prawie) appeared first on Where is Juli + Sam.