WHERE IS JULI+SAM

Dlaczego samotne podróże są do bani?

Tak, to prawda, że samotne podróże uczą wiele, ale… wcale nie są takie super, jak mówią. Dlaczego samotne podróże są beznadziejne 1. Bo nawet do kibla musisz iść z plecakiem Na lotnisku, na stacji, w knajpie – gdziekolwiek jesteście, ty i twój dobytek, nie ma mowy o rozstaniu nawet na sekundę. Szczególnie wkurzające jest to wtedy, […] The post Dlaczego samotne podróże są do bani? appeared first on Where is Juli + Sam.

Festiwal mocnych wrażeń w Piekarach Śląskich – 26.02-29.02.2016

Obserwatorium kultury i świata podróży

Festiwal mocnych wrażeń w Piekarach Śląskich – 26.02-29.02.2016

W najbliższy weekend czekają nas wspaniałe występy podróżnicze w Piekarach Śląskich, gdzie nikomu nie zabraknie adrenaliny! Serdecznie zapraszam Was na pokazy podróżnicze i spotkania z wspaniałymi ludźmi. Miło mi, że zostałam zaproszona jako prelegent i z przyjemnością opowiem w piątek 26.02.2016 o Sri Lance, godz. 17:00.   Kategoria: Kultura Tagged: festiwal podróżniczy, sri lanka irzeńska

Ucieczka od chaosu – Kerala

Złap Trop

Ucieczka od chaosu – Kerala

Hej hej! Jesteście tam jeszcze? Ostatnio pochłonęły nas rodzinne obowiązki – no w końcu przybyła nam dodatkowa podróżniczka! Ale już szybciutko się mobilizujemy i tym razem przekażemy Wam nasze wspomnienia z Indii. Wspomnienia ciepłe i wciąż żywe, chociaż minęło już trochę czasu od naszej ostatniej wizyty w tym kraju. Nasza wędrówka po Indiach miała swój początek przy granicy z Nepalem, później zawitaliśmy do Waranasi, Khajuraho, Orchy, Mumbaju, Hampi, Mysore, by na sam koniec trafić na słoneczną Keralę. Z każdym przebytym kilometrem kierując się na południe mieliśmy wrażenie, że wszystko dookoła się zmienia i to diametralnie pomimo tego, że nadal byliśmy w tym samym kraju. Nasz pierwszy dzień w Indiach w przygranicznym Goraphur był chyba najgorszym dniem spędzonym w tym kraju. Bród, smród i jedna wielka ohyda, jaka przywitała nas na miejscu, nie wróżyła nam niczego dobrego. Jednak im dalej na południe tym ten smutny krajobraz zanikał i jakoś nawet tego brudu tak nie było widać, ani smrodu tak czuć. Aż w końcu dojechaliśmy na samiutkie południe. Ta część Indii różniła się diametralnie od tego co widzieliśmy wcześniej. Wielkie domy, wręcz wille, zadbane chodniczki i trawniki, czyste miasta, kosze na śmieci! Jednym słowem WOW! Tego się nie spodziewaliśmy. Dlatego jak ktoś pyta czy to prawda, że Indie są takie brudne i śmierdzące – odpowiadamy NIE, znaczy nie wszędzie. I jeżeli ktoś bardzooo by chciał do tych Indii pojechać a obawia się nie wiadomo czego to zdecydowanie powinien udać się właśnie na południe! Tak aby się oswoić. Takie właśnie są południowe Indie – Indie w wersji soft. Safari w Indiach!? Z naszego ukochanego Hampi (dlaczego ukochane? przeczytaj tutaj – klik) kierowaliśmy się na południe zahaczając o dziwaczne Mysor (więcej o Mysor znajdziesz tutaj – klik) lądując ostatecznie  w okolicach parku Wayanad. Znaleźliśmy się tu nie bez przypadku. Podkusiło nas coś by udać się w końcu na …SAFARI! Jako, że w Afryce środkowej nigdy nie byliśmy, a safari to taka egzotyczna rzecz, stwierdziliśmy, że w Indiach też to może się udać. Oczami wyobraźni widzieliśmy dzikie tygrysy, słonie i inne dzikie zwierzęta obiegające nasze jeepa. Zdjęcia i foldery zapowiadały niezłą przygodę! Wstaliśmy o 5 rano by w zimnie (tak, tak w Indiach potrafi być zimno!) dotelepać się miejscowym autobusem do wejścia  Muthanga Wildlife Sanctuary. Wraz z 4 innymi turystami usadowiliśmy się w samochodzie, każdy podekscytowany wymieniał się informacjami co możemy dziś zobaczyć. Ruszyliśmy! Jedziemy, jedziemy…wokół nas cisza i las, każdy skupiony, wytęża oko by jako pierwszy móc zobaczyć i krzyknąć nazwę jakiegoś egzotycznego zwierza. Z każdym przejechanym kilometrem napięcie rosło niczym na planie u Hitchcocka. Nagle poderwały się wszystkie tyłki z foteli! SĄ, SĄ!! I to nie byle co, tylko słonie! Migawki aparatów pstrykają, każdy w amoku próbuje zrobić jak najlepsze zdjęcie i nagle, w jednej sekundzie, czar pryska! Okazuje się, że słonie mają na nogach łańcuchy!!Nie są to wolne zwierzęta a wręcz odwrotnie! Error jaki nam się pojawił na twarzach pewnie był nie do opisania! Przecież to miało być safari a nie zoo czy inny cyrk! Po tym wstępie odechciało nam się już dalszego zwiedzania. I może dobrze, że oprócz egzotycznej kuropatwy i miejsca gdzie powinny być tygrysy nie zobaczyliśmy nic więcej! Nie chcielibyśmy oglądać kolejnych umęczonych kajdanami zwierząt! W nadzwyczaj słabych humorach wróciliśmy do hotelu po plecaki i ruszyliśmy dalej w kierunku Morza Arabskiego. Bo tam przecież musi być lepiej! Słońce + piasek + woda = zawsze udane wakacje! Hmmm…a czy będzie tak tym razem? Nasze „wymarzone” safari :] I gdzie te dzikie zwierzęta? Nieszczęśliwe słonie na uwięzi :( Tam gdzie turyści zawracają Chyba jak każdy turysta (bądź podróżnik, wybierz co Ci bardziej pasuje :)) chcieliśmy odwiedzić miejsce mniej oblegane przez innych odwiedzających, gdzie odpoczniemy od indyjskiego chaosu. Po długiej drodze, kilku przesiadkach, podróży autobusem, pociągiem i rikszą trafiliśmy do małej nadmorskiej miejscowości Bekal. Ta niewielka mieścina położona jest na samej północy Kerali a jedną z tutejszych atrakcji jest fort.  Jak szybko się okazało turystów było tu niewielu. Trochę nas to zdziwiło! Tak jak i zdziwiły nas ceny w hotelach! Znaleźć tu tani nocleg graniczy tu z cudem…no ale po długich negocjacjach ostatecznie nocowaliśmy w 3*** hotelu za bagatela 60 zł! Idąc plażą w stronę fortu można zobaczyć same ekskluzywne hotele i resorty. Plaża w tych miejscach jest czysta a piaseczek mięciutki i żółciutki. Niestety inaczej wygląda to już poza obrębem hotelowym. Tuż przed samym fortem znajduję się mała wioska rybacka gdzie ciężko było postawić bosą stopę by w coś nie wdepnąć. Miejsce na relaks i wakacje na odludziu – dobre. Jednak mało tu knajpek i jakichkolwiek innych atrakcji, oprócz plaży, by zostać tu na dłużej. Nam nudziło się już po dwóch dniach. Chcieliśmy odosobnienia to je dostaliśmy, tylko okazało się to całkowicie nie dla nas… Plaża w Bekal. Czysta i żółciutka bo blisko kurortów. Ta sama plaża, kilkanaście metrów za strefą kurortów. Bekal – niedaleko fortu Podobno to co najlepsze na Kerali, znajduje się właśnie tutaj Kerala to taki dziwny stan, który trochę nie pasuje do pozostałej części Indii. Gdy przeczytaliśmy, że jest to jeden z najgęściej zaludnionych regionów w kraju trochę się przeraziliśmy. Niemożliwe było dla nas większe zagęszczenie niż w Mumbaju czy w Waransi. Na szczęście nawet jeżeli rzeczywiście jest tu tak tłoczno, to my tego nie odczuliśmy. Jak już wspomnieliśmy wcześniej rejon Kerali wyróżnia się na tle innych. Jest tu czysto, mieszkańcy są bardziej wyedukowani i podobno występuje tu najwyższy wskaźnik rozwoju społecznego w całych Indiach. Dodatkowo obok siebie mieszkają zarówno hinduiści, muzułmanie, chrześcijanie jak i żydzi. Życie toczy się tu w harmonii, wyznawcy różnych religii zapraszają swoich sąsiadów na „swoje” święta – normalnie czysta sielanka! Atmosfera jest wręcz nie indyjska. Człowiek czuje się jakiś bardziej zrelaksowany i spokojny. Może to zasługa otoczenia? Wszędzie widoczna soczysta zieleń  – zielone palmy, plantacje herbaty…podobno kolor zielony działa odprężająco i wyciszająco. Może jest w tym część prawdy? Keralska zieleń W końcu zjeżdżają się tu ludzie  z całego świata by zażyć trochę relaksu na jednej z boathouse. Łodzie mieszkalne, które są wizytówką regionu można spotkać na licznych kanałach Kerali. Backwaters to sieć około 1500 kilometrów wodnych kanałów, rzek i jeziorek, które tworzą jedyny w swoim rodzaju ekosystem. Tak więc jest po czym pływać. Rejsy takimi „domkami” do tanich przyjemności nie należą. Średnio za dzień na boathouse (z wyżywaniem i noclegiem) trzeba zapłacić około 450 zł/osobę. Oczywiście są wersje mniej lub bardziej ekskluzywne, jednak dla nas te kwoty i tak były zaporowe. By jednak posmakować keralskich backwaters wybraliśmy się w rejs statkiem, z tym, że lokalnym i kosztującym 15 rupii (niecała złotówka!). Z miejscowości Kottayam do Alleppy płynęliśmy jakieś 2 godziny i w zupełności starczył nam ten czas, by rozkoszować się widokiem (zresztą tym samym, jaki mieli wszyscy podróżujący na boathouse). Rejs był całkiem przyjemny, oprócz nas na pokładzie była para turystów z Danii i sami lokalni mieszkańcy. Może spodziewaliśmy się czegoś więcej po keralskich kanałach, więcej dzikości i lokalnego kolorytu? Było miło, zrelaksowaliśmy się  i o to chyba w tym wszystkim chodziło! A na koniec naszego pobytu w Indiach zostawiliśmy sobie nic innego jak kolonialne Koczin. Nasza łajba :) Trochę droższa wersja – houseboat Płyniesz i obserwujesz :) koza w Alleppy :) Idealne zakończenie No zrobiło się smutno – bo Koczin było ostatnim miejscem na Indyjskiej mapie, które zobaczyliśmy podczas tej podróży. Jednak żeby nie było tak negatywnie, było to zakończenie wprost idealne. Koczin urzekło nas na całego, a kolonialny duch miasta dało się wyczuć na każdym kroku. Do tego powiew morskiej bryzy, piękne zachody słońca (zwłaszcza przy chińskich sieciach rybackich) i ogrom owoców morza, którymi zajadaliśmy się strasznie. O kolonialnych perełkach, architekturze i historii pisać nie będziemy, świetnie zrobiły to Wędrowne Motyle (przeczytaj tutaj – klik) – nam nie zostało już nic do dodania :). Chińskie sieci o zachodzie słońca Połów ryb za pomocą chińskich sieci – robota dla kilku osób By kulturalnie i lokalnie zakończyć nasz pobyt w Indiach wybraliśmy się na spektakl o pięknej nazwie Kathakali. Jest to klasyczny taniec, którego początki sięgają XVII wieku a słynie on z olśniewających i bogatych kostiumów oraz kolorowych makijaży, których zrobienie zajmuje nawet kilka godzin! Dla chętnych, godzinę przed występem artyści otwierają drzwi i można przyglądać się powstawaniu makijażu (każda postać ma inny) i przygotowaniom do spektaklu. To co widzieliśmy na scenie było dla nas w dużej mierze niezrozumiałe. Owszem dostaliśmy przy wejściu karteczki z wytłumaczeniem co będziemy oglądać, trochę o historii Kathakali oraz symbolice. Bo to właśnie ona jest niezmiernie ważna by w pełni zrozumieć o czym jest mowa. Pomimo tego zagmatwania występ oglądało się całkiem przyjemnie. Zawsze to inne doświadczenie niż to, co widzimy na deskach naszych europejskich teatrów. Pokaz odbywał się w Kerala Kathakali Centre, koszt biletu to 300 rupii/osobę. Po 2 godzinach spektaklu (zgodnie z tradycją powinien trwać on całą noc!) można zgłodnieć :). Tuż obok Kerala Kathakali Centre znajduję się fajna tybetańska knajpka z przepysznymi pierożkami momo! Przygotowania do występu Malowanie twarzy Malowanie w transie Podczas występu   PRAKTYCZNIE Safari w Wayanad Santctaury (dokładnie Muthanga) można odbyć na dwa sposoby, pieszo (nam się nie udało niestety) oraz jeżdżąc dżipem. Bilet wstępu dla cudzoziemców kosztuje 10.000 rupii (około 6 zł). Przejażdżka dżipem (przy pełnym obłożeniu) to koszt około 30 zł/osobę. Do wejścia do parku można dojechać miejscowym autobusem (za 12 rupii), autobus zatrzymywał się na kiwnięcie ręką, nie widzieliśmy przystanków, więc przy wejściu mówiliśmy gdzie chcemy wysiąść. Więcej informacji o parku i safari znajdziecie na stronie – klik Prom z Kottayam do Alleppy kosztuje 15 rupii a płynie się 2 godziny. Nasz prom wypływał o godzinie 12 i z tego co wiemy jest to rejs regularny. By dostać się na statek trzeba pokonać 10 km z dworca autobusowego (koszt to około 100 rupii rikszą). Przystań skąd wypływa się na rejs mieści się przy szkole, gdzie jest też sklepik w którym można kupić coś na drogę :). Nocleg w Alleppy – 3 Palms Guesthouse, cena 500 rupi za pokój z łazienką (z ciepłą wodą!) wi-fi i kolacją w cenie. Do dyspozycji gości kuchnia (był nawet blender! pyyszne szejki z egzotycznych owoców za grosze all day :)) weranda i wesoły właściciel grający na gitarze. Miło i sympatycznie – polecamy! Autobus z Alleppy do Kochi jedzie około 1,5 godziny i startuje z dworca w Alleppy średnio co pół godziny. Cena biletu około 40 rupii/osobę. Nocleg w Kochin –  Spices Holiday Homestay, 500 rupii za pokój z łazienką i wifi. Hostel w miłej dzielnicy, niedaleko portu, blisko sklepów i restauracji. Prom z Kochi do Ernakulum – bilet w jedną stronę kosztuje, bagatela, 4 rupie/osobę. Chyba szybciej pokonuje się tę trasę promem niż autobusem. I przy okazji widoki lepsze. The post Ucieczka od chaosu – Kerala appeared first on Złap Trop.

Kocie miasto bez kotów

Na Wschodzie

Kocie miasto bez kotów

Izrael czyli 26 godzin Julka na rzęsach

JULEK W PODRÓŻY

Izrael czyli 26 godzin Julka na rzęsach

Izrael, Tel Aviv w końcu dotarłem Zaczynam pierwszą w tym roku podróż, kierunek Izrael. Kierunek z tych tzw. „odkurzonych”. Ostatnio wyciągam z półki miejsca, które były kiedyś już prawie dopięte, ale jakoś do realizacji nie doszły. Tak było pół roku temu, gdy odkurzyłem Sycylię i dotarłem tam po trzech latach a teraz czas na Izrael. Lecę do Izrael a LOT-em, w niedzielę o 22.50. Startujemy z Okęcia. Ten lot będzie męczący. Ani się wyspać, bo za krótki, ani odpocząć, bo stary boeing z niewygodnymi fotelami. Izrael, Tel Aviv z nocnego lotu ptaka O 3.30 rano lądujemy. Izrael wita mnie kontrolą na dzień dobry. Czytałem o tym na blogach podróżniczych, pamiętam z moich poprzednich wizyt w tym kraju, że kontrole są dość dokładne, ale to!!! Łapie mnie pan z kontroli bezpieczeństwa tuż przy wyjściu z samolotu: Jaki jest cel Twojej wizyty? Czy podróżujesz sam? Czy  pracujesz? Gdzie pracujesz? Czy możesz pokazać wizytówkę lub identyfikator? Na jak długo odwiedzasz Izrael? Gdzie będziesz mieszkał? Czy masz tu rodzinę, znajomych? Pytania lecą jak z karabinu, ale z uśmiechem i spokojem, pomimo zarwanej nocy i jak na mnie, odpowiadam. Trzeba to trzeba. Taki mają klimat. Potem jest już z górki. Schody, korytarze, nikt więcej nas nie zatrzymuje. Jeszcze tylko kontrola paszportowa (zero pytań) i witamy w Izraelu. Nie wbijają pieczątek do paszportu jak kiedyś, tylko dają specjalną kartkę na wjazd i wyjazd. Więc nie musicie się obawiać, że odwiedzając Izrael, będziecie musieli potem wymieniać paszport. Aby wjechać, wyjechać z Izraela trzeba dostać taki ticket – na szczęście już bez pieczątki w paszporcie W hali przylotów miał czekać David z karteczką, nasz kierowca. Izrael powitał nas opóźnieniem!!! Nie ma Davida!!! Co robimy? – pada pytanie – czekamy? Po 15 minutach (czas wykorzystamy na bankomat), pojawia się kierowca i zabiera nas do apartamentu:  Jaffa Apartment Breathtaking view of Jaffa and beyond przy Salsala Street, Ajami Quarter, Izrael Telefon do Ezawa, naszego punktu kontaktowego, który ma nam przekazać klucze do mieszkania z informacją, że będziemy za około 25 minut. Przemieszczamy się gdzieś ulicami starej Jaffy, dzielnicy Tel Avivu. Tradycyjna blacha zdobyta Już wiemy dzięki kierowcy, gdzie jest najlepszy humus w mieście i dlaczego nie jeść go na noc!!! Docieramy w ciemności do ulicy Salsala i czekamy na Ezawa, który zresztą po chwili się pojawia i wprowadza nas do cudownego apartamentu. Piękny salon w naszym apartamencie Mnie osobiście oczy wychodzą na orbity przysłowiowe. To jest jedna z najlepszych miejscówek jakościowych jak i cenowych z jakich podczas moich licznych podróżny korzystałem!!! Całości szczęścia dopełnia wielki taras z którego podziwiamy pierwszy w Tel Avivie i Izrael u wschód słońca – bajka. Best view ever Na prawo miasto, na lewo morze. Mimo tych widoków, dochodzimy do wniosku, że trzeba się przespać choć chwilkę i potem można ruszać w miasto. Ponieważ nie mamy jeszcze rozeznania w terenie zaczynamy od Old Jaffa. Kierujemy się powoli (bardzo powoli) do Elea Market. Jest to miejsce, gdzie odbywa się pchli targ, ale tez skupisko sklepów, boutique, rzemieślników. Zanim to jednak nastąpi, już mamy pierwszy koloryt tego miasta. Kościół chrześcijański a obok meczet. Kościół a obok minaret Centrum Old Jaffa No właśnie – jak to jest możliwe? Skoro jest to państwo nieuznawane  przez wszystkie kraje świata (w tym część państw arabskich), bardzo zmilitaryzowane (obowiązkowy stosunek służby wojskowej dotyczy zarówno kobiet na 2 lata i mężczyzn na 3 lata) w ciągłych konfliktach zbrojnych. Codzienny widok – nikogo tutaj nie dziwi A tutaj proszę – pełna symbioza religijna a może to tylko pozory? Piekarnia prowadzona przez Araba tradycyjny piec do wypiekania pieczywa Wielkie rogale z różnym farszem. Płacę za sztukę 6 INS (szekli)  czyli jakieś 6 zł. Tanio nie jest jak na rogala, ale plus jest taki, że można się nim najeść. Izrael odsłonił pierwszy smak kulinarny. Tuczące ale pożywne Bocznymi uliczkami, tak jest najlepiej odkrywać miasto, kierujemy się do portu w Old Jaffa. Super pomysł na wykorzystanie starych doków Oprócz pięknej zabudowy mieszkalnej, odkrywamy hangary zaanektowane na galerie, w jednej z galerii Inny Izrael restauracje, jeszcze jedna propozycja kawiarnie i puby. Welcome to Old Jaffa. Old Jaffa – jedna z piękniejszych dzielnic Tel Avivu Stara, wręcz  średniowieczna zabudowa miasteczka portowego (przynajmniej na taką wygląda), uliczki ze schodami w dół i w górę, liczne zakamarki kryjące swoje piękno i tajemnice. Old Jaffa – jedna z piękniejszych dzielnic Tel Avivu I żeby było jasne – choć nie wyglądają, są współczesne!! Old Jaffa – jedna z piękniejszych dzielnic Tel Avivu Docieramy do parku na wzgórzu. Już na wzgórzu Park z tajemniczym, wiszącym mostem spełnionych życzeń. Tylko gdzie ten most?? A miał być mostek z życzeniem Znowu mój umysł wznosi się na wysokie obroty, bo legenda mówi, żeby życzenie się spełniło, należy przechodząc przez most, wypowiedzieć życzenie patrząc się w morze. poradziłem sobie Szkoda, że nie można przez ten most przejść. Ale mi to nie przeszkodziło w wypowiedzeniu życzenia. Już na kolejnym pagórku widać Muzeum Starożytności i jego pozostałości. Część archeologiczna Najpiękniejszy jest widok ze wzgórza na Tel Aviv. Dla tego widoku warto tutaj przyjść. I kolejny piękny widok W tym momencie rozlega się kakofonia nawoływań muezinów z minaretów na kolejną modlitwę. Właśnie dlatego dla mnie Tel Aviv, Izrael jest niesamowitym miejscem, które jest regularną, pokojową bądź w trakcie konfliktu zbrojnego, zlepioną kulturalnie mieszanką. Ze wzgórza kierujemy się do placu zegarowego – niekwestionowanego centrum Jaffy i granicy z Tel vivem. W tym właśnie miejscu znajdują się liczne restauracje, sklepy, jarmarki oraz fontanna Sabil, która na fontannę mi nie wygląda. Fontanna Sabil Ale ujmuje pięknem i oryginalnością. Podążamy ciasnymi, targowymi uliczkami. Czy to już jest prawdziwy Izrael? Można kupić tutaj wszystko – przysłowiowe mydło i powidło też. Ale to co najpiękniejsze, to liczne butiki izraelskich projektantów. Polski akcent Ciuchy, meble, lampy a wśród nich kawiarnie, restauracje i puby. Życie lekko bohemy, ale i bananowej młodzieży. Old Jaffa stragany UWAGA!!!! Można popłynąć finansowo. Zarówno podczas zakupów jak i spożywania wykwintnej kuchni. Zmęczenie bierze górę i kierujemy się do domu. Jest niedaleko, więc po drodze kupujemy pity, pomidory, humus i colę – to nasza pierwsza kolacja w Izrael u. bardzo dobrze oznakowane miasto Prysznice, suszarki, woda ogrzewana bojlerem, dodatkowo jest dość zimno bo tylko 13 stopni (w Polsce -16), ale i tak włączamy klimatyzatory, żeby ogrzać olbrzymi apartament. Wtem Łup !!!! W całym domu gaśnie światło. I co teraz? pytamy siebie nawzajem Trzeba sprawdzić o co chodzi. – stwierdzamy Rozglądamy się z tarasu i wygląda, że światło jest wszędzie tylko nie u nas. Szukamy korków i po dłuższej chwili lokalizujemy 3 skrzynki. Sprawdzamy po kolei i wszystko jest ok. Co robimy? – pytają koleżanki Dzwonię do Ezawa – stwierdzam Nie dodzwaniam się jednak i dostaję ataku śmiechu. Nie mamy świeczek, jest ciemno i z minuty na minutę robi się coraz zimniej. Jedyne co nas ratuje to wódka z colą. Ale to i tak na nic się zdaje. Z jednej strony jeden z 15 najbogatszych krajów świata a z drugiej… Dzwonię do właściciela, który podejmuje od razu akcję ratunkową, w tym czasie oddzwania Ezaw i pyta: Co się dzieje?? Sprawdziliście korki?? Tak Robiliście reset – kolejne polecenie Ok, zrobione i nic – odpowiadam Czuję powoli zmęczenie, bo jest to już 26 godzina na nogach, nie licząc 2 godzinnej drzemki o poranku. Robi się zimniej. Czekamy na elektryka i odliczamy czas podziwiając panoramę Tel Avivu. Plus tego miejsca to magiczny widok. Odlatuję powoli tracąc nadzieję na ratunek i właśnie wtedy pojawia się elektryk. W kilka minut naprawia awarię. Była 4 skrzynka z korkami!!!!   PS. Dzięki uprzejmości i opiece Guya – właściciela, otrzymaliśmy wiele cennych porad na temat miasta. Poniżej załączam gotowy mini przewodnik do pobrania,  przygotowany przez niego: 55 Things Final – 1 Artykuł Izrael czyli 26 godzin Julka na rzęsach pochodzi z serwisu Julek w podróży.

Zależna w podróży

Kaprun Zell am See: Zjeżdżaj powoli!

Uważny czytelnik wie, że od małego dziecka jeżdżę na nartach. Kiedy pierwszy raz założono mi te diabelskie patyki na stopy, miałam pewnie z 5 lat. W wieku lat 6 namiętnie na stoku płakałam. W wieku lat 8 nienawidziłam rodziców za to, że mnie wiozą do Austrii. W wieku lat 15...

Tajniki pracy blogera: Niezbędnik blogera

SISTERS92

Tajniki pracy blogera: Niezbędnik blogera

WHERE IS JULI+SAM

Wielka plażowa przejażdżka

Musieliśmy zafundować gościom jakieś wspomnienia. Wybraliśmy się na przejażdżkę autem po plaży i na Fraser Island. Great Beach Drive – z rodzinką Zapakowaliśmy się po sufit, a dużo miejsca na bagaże nie było, bo samochód był pełny ludzi. Bylo nas… sześcioro: moja siostra z mężem, dzieciaki, Sam i ja. Nie chodziło jednak o wygodę, tylko o […] The post Wielka plażowa przejażdżka appeared first on Where is Juli + Sam.

MAGNES Z PODRÓŻY

Pielgrzymka do Częstochowy - każdy ma swojego Szymona Cyrenejczyka

Już tak mam, że najlepiej wspominam wyjazdy, kiedy wyruszałam w nie po jakichś tragicznych wydarzeniach. Z pełnią smutku w sercu i na duszy ruszałam naprzód, aby uzyskać radość, odzyskać szczęście. Są takie trzy daty, które zamykały w tragiczny sposób pewne drzwi mojego życia, ale otwierały też inne, nowe, często lepsze. I jedną z nich wyznacza właśnie piesza pielgrzymka do Częstochowy. Kto śledzi już jakiś czas bloga i fanpage ten wie, że można o mnie powiedzieć, iż lubię, ciekawi mnie i niesamowicie interesuje temat religii świata. Muszę, po prostu muszę na każdym wyjeździe pozwiedzać kościoły, cmentarze, popatrzeć na przydrożne kapliczki, zajrzeć przez dziurkę od płota na cmentarz żydowski, który zamknięty był dla zwiedzających. Taka maniaczka. I jak tu nie iść na pielgrzymkę?? Przyznaję strach był, bo kilometrów bardzo dużo, a ja miałam problemy ze stopą. Przenosimy się ponad dziesięć lat wstecz i wyruszamy. Jesteś ciekaw, jak to naprawdę na pielgrzymkach jest? Opowiem wszystko. Przedstawię wszystkich. Pokaże krew, łzy, cierpienie, nawrócenie, radość, obłudę, grzeszników i pątników. Będzie inaczej. Czarno na białym.Wyruszamy w słoneczny, sierpniowy dzień z jarocińskiej parafii. Strój pielgrzyma to strój pt. "pożal się Boże": skarpety do sandałów (koniecznie bawełniane) i broń Boże (to pielgrzymka, Boga będę często wzywać) białe, za pięć minut kurz zrobi swoje. Koszulka bawełniana, zasłaniająca ramiona, spodenki za kolano, też z bawełny i chustka lub czapka na głowę. Ogólnie wyglądasz niemodnie, wygodnie, bawełniano. Mały plecak na plecy z najpotrzebniejszymi rzeczami: plaster, woda, chusteczki. Na szyję dostajesz swój krzyż. I wyruszasz w tym upale ze śpiewem na ustach, radość, wszyscy machają, żegnają cię spod kościoła, wiwatują, życzą szczęścia. Ksiądz biega w śmiesznej czapce na głowie, pielgrzymkowi weterani witają się i wspominają, co to przez rok się zmieniło w ich życiu. Jest oczywiście zakochana para, która planuje ślub w Częstochowie po dotarciu na miejsce, są strażnicy porządku, którzy moi zdaniem z samych czeluści Piekła przybyli, ale o nich później, są "lalunie", które ów bawełniany zestawik w kolorze różu dostały, jest najpopularniejsza gwiazda pielgrzymki niczym z amerykańskiego filmu.Na pielgrzymce MUSISZ mieć kryzys. Nie da się pokonać 300 km i go nie mieć. Jedni odpadają po dosłownie kilku kilometrach. Inni raz po raz korzystają z możliwości podwiezienia przez auto. Jeszcze inni idą twardo, ale wyglądają przy tym jakby plan filmu Mumia opuścili - plastry, bandaże na każdej rance. Pielgrzymka to nie tylko ksiądz i jego owieczki maszerujące do cudownego obrazu, to także pielęgniarki, lekarz, kucharze. Skupmy się na medycynie. Jest ona nierozerwalna z wspomnianym wyżej kryzysem. Mój kryzys przyszedł bardzo szybko. Praktycznie to chyba pobiłam rekord pielgrzymkowy. Padłam na drugim etapie. Powód? U mnie stary jak świat i taki sam zawsze na każdej wyprawie. Obtarły mnie adidasy. Tak, tak, nie szłam w sandałach na pierwszym etapie. Stwierdziłam, że lepsze adidaski. Nowe. I tutaj zapamiętajcie, zapiszcie, wyryjcie na ścianie: nigdy, ale to nigdy nie brać nowych butów, jak zasuwasz dziennie po 30 km!!! Idę. Ból nie do zniesienia. Mam wrażenie, że stopy zaraz mi wybuchną. Zaciskam zęby i cedzę piosenkę wraz ze wszystkimi, która już na zawsze w mojej głowie została:"Jak dobrze być barankiem i budzić się porankiem. Wybiegać na polankę i śpiewać tak, jak ja: be be be kopytka niosą mnie, be be be kopytka niosą mnie." Tylko moje kopytka padły ofiarą chińskiej myśli obuwniczej. Ogólnie to będzie to trochę post obuwniczy, bo 90% mojej pielgrzymkowej przygody kręciło się wokół butów. Siadamy na polance ściągam buty i ... krew!!! Stopy jak u słonia. Krew leci z pięty, z boku, z palca. Boże, co za ból! Aż wszystko pulsuje. Ale ja, jak to ja nie pójdę za Boga do pielęgniarki. I tutaj wkracza mój kolega - mój Szymon Cyrenejczyk. On się zna. Bierze w jego mniemaniu wodę utlenioną i polewa rany. Słyszeliście kiedyś, jak się drze kot nadepnięty na ogon? Pomnóżcie sobie to przez tysiąc. Woda utleniona okazała się spirytusem salicylowym. Alkohol na gołą, otwartą ranę. W tym momencie zostałam oczyszczona chyba ze wszystkich grzechów. Ponoć jak opalona byłam, tak stałam się blada. Na pielgrzymce szła siostra (nie ma pani i pana, jest siostra i brat) Tereska - niepełnosprawna intelektualnie, ale naprawdę cudowne, szczera i kochana osoba - która ochoczo w tym momencie stwierdziła, że diabeł ze mnie wyszedł. Moi Drodzy, takie cuda tylko na pielgrzymce. I tak bez diabła i adidasków w laczuszkach pomykałam do Ostrowa Wlkp. - kolejnego przystanku z noclegiem. Nie mogłam wyciągnąć sandałów, bo były w walizce na przyczepie. I nikt nie będzie ci szukał walizki, jak są ich tam setki, a twoja pewnie na samym spodzie. Miałam w podręcznym plecaku takie piankowe, basenowe laczki, to w nich maszerowałam. Wiecie jak moje stopy wyglądały po przejściu 20 paru km przez głównie polne drogi, w kurzu, upale około 30 st.? Nie wiem, czy Wasza wyobraźnia jest w stanie to ogarnąć, a nocleg w Ostrowie załatwili nam rodzice mojego kolegi "lekarza stóp" (ogólnie oni większość noclegów załatwili, co niesamowicie nam życie ułatwiało), ale ten w Ostrwie to tzw. full wypas. I teraz wchodzisz do chaty niczym pałacu sułtana w tym bawełnianym t-shircie z białymi plamami od potu (sól z człowieka wychodzi i tworzy "urocze" malowidła na odzieży) i twoje stópki w tych już pourywanych laczkach, zaschnięte od krwi, brudu - obraz nędzy i rozpaczy. Jak szłam pod prysznic po marmurowych kafelkach to beczałam jak ten baranek na łące i sama nie wiem, czy bardziej z bólu, rozpaczy, czy tego, że tak nabrudziłam, że do północy będę sprzątać! O świcie idziemy dalej. O dziwo pomysł kolegi ze spirytusem okazała się strzałem w 10, gdyż rana szybko się zasuszyła, ale opuchnięte stopy za nic w świecie dały się wcisnąć w sandały (przeklęte adidasy i ledwie trzymające się kupy laczki leżały na dnie plecaka) i tutaj znów kolegi geniusz wyszedł na wierzch i powcinał mi sandały tak, aby nie dotykały tych części stóp, które były obtarte czy z odciskiem. Koleżanki leżały ze śmiechu, jak to robił, a ja ustanowiłam nowy krzyk mody. Skarpetki plus powycinane sandały. Tu dziurka, tam dziurka, ale szłam i ani na chwilę nie miałam myśli, aby wsiąść do auta. Nowo stworzone obuwie, niezliczona ilość ran, odcisków i obtarć na pierwszych etapach marszu nagle zamieniły mnie w gwiazdę pielgrzymki!Większość pielgrzymów miała kryzys na podejściu do Kotłowa. Idzie się tam mocno pod górkę, niektórym dają się we znaki zmiany ciśnienia niczym w górach, dodajcie wysoką temperaturę, uczulenie na rozgrzany od słońca asfalt i przepis na kryzys gotowy. Kotłów to ogólnie było specyficzne miejsce, bo tutaj zmęczenie sięgało apogeum i wychodził nie jeden diabeł spod skóry miłej starszej pani, która nie tylko swój drewniany krzyż niosła na szyi, ale i srebrny, i z medalikiem, i różaniec... Zgryźliwości i złośliwości w powietrzu latały niczym cherubiny wokół zakochanych, a to wszystko pod dachem domu Bożego. Cóż, taki klimat Kotłowa na tym etapie pielgrzymki. Prawda jest taka, że jednak nie można wymagać od idących po kilkadziesiąt kilometrów ludzi, którzy są mieszanką charakter i osobowości, iż nagle będę aniołami. Ludzie, nawet jeśli idą z modlitwą na ustach, to tylko ludzie  z krwi i kości,  z zaletami i wadami.Gorzej było z ekipą porządkową. Na pewno słyszeliście historie jak to się pije i imprezuje na pielgrzymkach. Otóż główne źródło tych historii to właśnie porządkowi - bynajmniej w przypadku mojej pielgrzymki. Wyżelowani i wystylizowani niczym Cristiano Ronaldo czekali tylko do wieczora,  aby podrywać dziewczyny - może zabrzmię stereotypowo, ale głównie te od różowych wdzianek - wyskoczyć po piwko, poszaleć,  bo w końcu to oni stanowili pielgrzymkowe prawo i porządek. Prawda jest taka, że jeśli idziesz naprawdę z intencją,  prawdziwy krzyż niesiesz, maszerujesz pokonując ból to robisz to z sercem, miłością,  walczysz ze sobą samym i czujesz się mocniejszy duchowo i ostatnią rzeczą po tych kilometrach znoju jest myśl o imprezie i balandze. Tylko trzeba to czuć całym sobą... C.D.N.

Zastrzyk Inspiracji

Główna Osobowa

Główna Osobowa to nowe miejsce na gastronomicznej mapie Gdyni. Jest tam przestronne, przytulne i przede wszystkim pyszne! Gdynia to zdecydowanie jedno z najpiękniejszych polskich miast. Z jednej strony to tętniąca życiem nowoczesna metropolia,  zaś z drugiej  to przepiękna spokojna nadmorska miejscowość. Całkiem niedawno na terenie Gdyni powstało genialne miejsce, w które po prostu trzeba odwiedzić. Świetny design, pyszna kawa i genialna kuchnia sprawią, że zakochacie się w Głównej Osobowej bez pamięci! Dotarłam do Głównej Osobowej w Walentynki, jestem jednak przekonana, że pozytywne wrażenia z wizyty  wcale nie jest odpowiedzialny walentynkowy nastrój. To jedno z tych  miejsc, w których  od przekroczenia progu czuje się domową atmosferę. Jeśli do tego dodamy kawę i przepyszne śniadanie we wspaniałym towarzystwie wcale nie ma się ochoty stamtąd wychodzić. Czytaj także: Orłowska plaża Główna Osobowa coraz bardziej modna Nazwa Główna Osobowa nawiązuje do dawnej stacji kolejowej. Lokal został stworzony przez grupę znajomych, którzy wychowali się w centrum Gdyni i właśnie z myślą o mieszkańcach miasta wykreowali  to niesamowite miejsce. Jednak i turystów tam nie brakuje. O Głównej Osobowej powstało już całkiem sporo materiałów prasowych. Pisali i chwalili także blogerzy. Wnętrze Osobowej to odzwierciedlenie wyglądu dawnego dworca. Surowe wnętrze, tablica przypominająca rozkład pociągów. Drewno, metal i dużo szarości - jak dla mnie strzał w dziesiątkę. Nowoczesne menu Trudno nazwać to miejsce klasyczną restauracją. Jednak wybornych dań tam nie brakuje. Zjecie tam śniadanie, obiad i kolację, a wieczorem wypijecie nietypowego drinka. Menu Głównej Osobowej składa się przede wszystkim z sezonowych produktów i zmienia się kilka razy w roku. Śniadania to nie tylko standardowa jajecznica, ale także jajka zapiekane w sosie śmietanowym, czy owsiane racuchy. Sandacz z kruszonką z boczku, czy pierogi z jeleniem na obiad mogą wprawić was w kulinarny zawrót głowy, a na deser bajeczne naleśniki z sosem karmelowym i orzechówką. To miejsce słynie także z nietypowych drinków, które zmieniają się wraz z kartą dań. Są do nich specjalnie dobrane. Jednak dla barmana z Głównej Osobowej nie ma żadnych granic. Możecie go poprosić o skomponowanie napoju specjalnie dla Was! Przyjemna atmosfera W porównaniu do typowych warszawskich miejsc lansu Główna Osobowa wypada bardzo dobrze. Po pierwsze ceny są bardzo przystępne - adekwatne do produktów i samego wykonania (ceny dań głównych zaczynają się od 22 złotych), a i sama atmosfera jest bardzo sympatyczna. Można tam bardzo przyjemnie spędzić czas bez zbędnego nadęcia. Wpadnijcie tam koniecznie! Jeśli planujecie wyjazd do Gdyni macie do tego kolejny powód :)    Artykuł Główna Osobowa pochodzi z serwisu zastrzykinspiracji.pl.

lumpiata w drodze

256. Jednak sam Tajwan

Dawno nie miałam tak intensywnego weekendu. W czwartek koncert młodzieży osobistej na festiwalu licealnym, później wieczór autorski w śródmieściu i koncert przyjaciółki na ochocie, w piątek urodziny koleżanki na mokotowie i czterdziestka kumpla w śródmieściu. W sobotę moje własne urodziny, więc wyprawa na strzelnicę do Sulejówka, a potem szwendanie się po mieście ze znajomymi i świetny koncert

Czy warto wykupować ubezpieczenie podróżne?

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Czy warto wykupować ubezpieczenie podróżne?

Rynek w Katowicach

SISTERS92

Rynek w Katowicach

RUSZ W PODRÓŻ

Górna Austria – region narciarski jakiego nie znałeś

Górna Austria. To tędy narciarze z północy Europy przejeżdżają do znanych austriackich kurortów narciarskich – Kaiser – Brixental, Saalbach Hinterglemm Leogang Fieberbrunn, czy też Ischgl (Tyrol). Przejeżdżają i nie wiedzą co tracą. Bo choć w Górnej Austrii nie ma 270 km tras jak w Kaiser i szczyty nie sięgają 3000 metrów, to nie ma tu też tłumów. W Górnej […] Brak podobnych wpisów.

Malaysia - truly Asia

Na Wschodzie

Malaysia - truly Asia

KOŁEM SIĘ TOCZY

10 świetnych kierunków na wiosnę. Ciepło i tanio!

Cześć i czołem. Mam przyjemność zaprezentować Wam kolejny odcinek Przeglądu Tanich Lotów. Przegląd wyjątkowy, któremu właśnie stuknęło 25 wydanie i z tej okazji jeden, jedyny raz został on przeniesiony z newslettera bezpośrednio na bloga. Nie jest to jednak jedyna przyczyna tegoż posunięcia! Dodatkowo z tej okazji mam dla Was jeszcze małą niespodziankę, dzięki której zaoszczędzicie od 40 zł The post 10 świetnych kierunków na wiosnę. Ciepło i tanio! appeared first on Kołem Się Toczy.

Travelery – Zostałam nominowana!

Ale piękny świat

Travelery – Zostałam nominowana!

Polskie miasta zimą – podsumowanie

SISTERS92

Polskie miasta zimą – podsumowanie

Rosarium w Katowicach

SISTERS92

Rosarium w Katowicach

Zastrzyk Inspiracji

Prokurator. Kobieta, która się nie bała

Małgorzata Ronc w rozmowie z Joanna Podgórską w książce „Prokurator” opowiada o kulisach śledztw, które poruszyły polską opinią publiczną! Morderstwa, gwałty, narkotyki, wypadki – to codzienność pracy prokuratora. Choć większość z nas jest świadoma na czym polega wypełnianie obowiązków należących do prokuratora, to jednak nie do końca zdajemy sobie sprawę z tego jak to wszystko w rzeczywistości wygląda. Jeśli ktokolwiek sądzi, że prokurator jedynie przesłuchuje świadków, wypełnia dokumenty i spędza czas na sali sądowej jest w wielkim błędzie. To ciężka i wyczerpująca psychicznie praca! O czym najlepiej wie Małgorzata Ronc, która kulisy męskiego, przestępczego świata zna jak mało kto! "Prokurator" - wywiad rzeka Sądziła Marusza Trynkiewicza, seryjnego mordercę Henryka Norusia, prowadziła śledztwo związane ze śmiercią prezesa NIK-u, badała sprawy łapówek przyjmowanych przez lekarzy. Przyjeżdżała na miejsca wypadków i morderstw, oglądała ciała, rozmawiała z mordercami, świadkami i rodzinami ofiar. Zawsze w gotowości. Zjawiała się na miejscach przestępstw o każdej porze dnia i nocy. Swoją karierę zaczynała jako młodziutka dziewczyna, w wieku 28 lat stanęła przed wyzwaniem przeprowadzenia głośnej sprawy Mariusza Trynkieiwicza. W pracy towarzyszyli jej niemal sami mężczyźni. Jak radzi sobie w męskim świecie? Czy w przestępczym świecie nie ma już dla niej niespodzianek? „Prokurator” to opowieść o prawdziwym życiu, emocjach, radzeniu sobie ze stresem, wykonywaniu nieprzyjemnych obowiązków, nieugiętości i ludzkiej uczciwości. To książka łatwa w odbiorze. Choć traktuje o rozwiązywaniu spraw morderstw czyta się ją bardzo sprawnie, niejednokrotnie z wypiekami na twarzy. To kryminalna opowieść ze sporą  dawką psychologii. Spróbujcie – naprawdę warto! Prokurator. Kobieta, która się nie bała  Joanna Podgórska, Małgorzata Ronc Wydawnictwo ZnakArtykuł Prokurator. Kobieta, która się nie bała pochodzi z serwisu zastrzykinspiracji.pl.

Pierwsze kilometry Kerala Blog Express

POJECHANA

Pierwsze kilometry Kerala Blog Express

lumpiata w drodze

255. Lecę na Tajwan!

Czasami podróż potrafi totalnie zaskoczyć człowieka. Pojawia się znikąd, najpierw z lekkim znakiem zapytania, a potem już wszystko trzeba naraz załatwiać, bo czasu mało, a decyzja dopiero przed chwilą się podjęła. Tak jest tym razem. Podróż służbowa na targi rowerowe i spotkania biznesowe. Lecę na Tajwan! Za dosłownie parę dni. I na dosłownie parę dni. Nigdy nie byłam w Azji, ale niestety nie

Migawki z Katowic

SISTERS92

Migawki z Katowic

Italia poza szlakiem

Jak zostać Master Chef kuchni włoskiej?

Kiedy poznaję takie dziewczyny, jak Agnieszka, rozpiera mnie duma! Bo można! Można wyjść poza schemat, czerpać z życia garściami, a przy tym mieć kochającą rodzinę i być szczęśliwą. Agnieszka to ambitna bestia. Wie, że dla chcącego te góry do zdobycia wcale nie są aż takie wysokie, małymi krokami można zdobyć ten szczyt. To nie jest dziewczyna, która brnie do celu po trupach. Jest Polką mieszkającą we Włoszech, z definicji ma utrudnione zadanie, ale nie daje sobie wmówić, że nie można. Prawdę mówiąc, dawno nie spotkałam kogoś, kto ma tyle pomysłów na życie, na siebie, na to, co mógłby robić, jak się rozwijać, w którą stronę iść, ale ma także mnóstwo pokory i potrafi przyznać się do błędów. To mi się spodobało. Bardzo cenię, gdy w człowieku pozostaje ta krzta skromności, dystansu do samego siebie i to, że nie zawsze musi mieć ostatnie słowo. Agnieszka, tak trzymaj! No właśnie, przedstawiam Agnieszkę, która przez kilka dni pokazywała mi Piemont i jego największe skarby. Oto ona!     Agnieszka Liwińska – dyplomowana sommelier AIS, na co dzień pracuje we Włoskim Instytucie Kulinarnym dla Obcokrajowców ICIF (Italian Culinary Institute For Foreigners), jako ICIF referent for Poland. Przewodnik turystyczny i nauczycielka języka angielskiego. Wspaniale gotuje i jest świetną znawczynią kuchni piemonckiej, o czym przekonałam się wielokrotnie. Miłośniczka jazdy na motocyklach, zawsze uśmiechnięta i otwarta na ludzi. Po włosku mówi, jak rodowita Włoszka. Mama dwójki dzieci. Jeśli ktoś szuka polskiego speca od piemonckiej kuchni i win – nie mogliście trafić lepiej! Agnieszka mieszka w Piemoncie od 10 lat i zna świetnie swój region! Jej specjalnością są (nie tylko) wycieczki enograstronomiczne i to w samym sercu Piemontu. Kontakt: poland@icif.com Jej specjalność to:   „Odtwarzać obraz cudzego życia z poszlak i ułamkowych fragmentów.” Gustaw Herling Grudziński   Dzisiaj opowiem Wam o ICIF. W końcu po to tam pojechałam:).   Szkoła w murach średniowiecznego zamku ICIF – Instytut Kuchni, Kultury i Enologii Włoski Regionów założono w 1991 roku jako stowarzyszenie non-profit, aby promowało włoskie tradycje enokulinarne oraz lokalne produkty spożywcze poza granicami Włoch poprzez organizację szkoleń i imprez promocyjnych. W 1997 roku Instytut zainaugurował „nową”, jakże prestiżową siedzibę główną, średniowieczny zamek Castello di Costiglione d’Asti, położony w niewielkim miasteczku Costiglione d’Asti na wzgórzach Monferrato, słynnych z produkcji win Barbera i Moscato. Dzięki współpracy Unii Europejskiej i Regionu Piemont udało się szkolę wyposażyć w nowoczesny sprzęt i ułożyć najlepszy program kulinarny.   Castello di Costiglione d’Asti został uwieczniony w logo szkoły. Od tamtej pory ICIF bardzo się rozwinął, co wymusiło rozbudowę o położony nieopodal nowoczesny pawilon z licznymi udogodnieniami. Teraz to on jest głównym miejscem funkcjonowania szkoły. W zamku, który jest częściowo prywatny, nadal ICIF ma wiele pomieszczeń, w których się pracuje, uczy i przyjmuje gości. Tam także znajdują się sale, które mnie najbardziej przypadły do gustu, cudownie zaaranżowane zamkowe piwnice, których znajdziemy wystawę oliwy i wina, salkę, w której dojrzewają sery i miejsce, gdzie robi się czekoladowe cuda! Najważniejsza jest jedna sala do nauki o winach i oliwie, profesjonalnie wyposażona, a ilości butelek z zawartością na półkach, regałach, w skrzyniach robi piorunujące wrażenie! Najlepsi włoscy producenci wina i oliwy zabiegają, aby studenci ICIF-u mogli „trenować” na ich produktach.   Jeśli marzysz, aby skończyć profesjonalną szkołą kuchni włoskiej, czytasz o właściwym miejscu!    Widok na fragment Costiglione d’Asti. Zamek, w którym mieści się szkoła widać po prawej stronie.   Nauka w zamkowych piwnicach Teraz będzie o sali do nauki o winach i oliwie. WINO Enologia (ojnologia lub winoznawstwo) to nauka zajmująca się szeregiem dziedzin związanych z produkcją wina, jak uprawa winorośli, sposoby określania składu poszczególnych gatunków wina, produkcja, sposoby przechowywania, zasady degustacji. Tu studenci skupiają się na poznaniu włoskich win i umiejętności łączenia ich z odpowiednimi potrawami. Dzięki specjalnie podświetlanym stołom można dostrzec nawet najbardziej subtelną różnicę w barwie wina. OLIWA W nauce degustacji oliwy jej kolor, w odróżnieniu od koloru wina, nie stanowi przedmiotu profesjonalnej analizy dlatego degustacji dokonuje się w szklaneczkach z ciemnoniebieskiego szkła. Ja nie jestem profesjonalistą, więc zwykle degustuję w maleńkich plastikowych kieliszkach, ale tu studenci uczą się z pełnym profesjonalizmem, oceniając jej wygląd, zapach, smak, pikantność, kwasowość. Degustowanie oliwy jest fascynujące i polecam Wam w czasie pobytu we Włoszech wizytę u jakiegoś producenta, który zapewne umożliwi Wam degustację swoich produktów, abyście mogli wybrać dla siebie tę najlepszą. (Kulinarna) Wieża Babel  Po drugiej (nowszej) części szkoły oprowadzała mnie szefowa, kobieta pełna wiary w misję szkoły, Ilaria Scalet. Tutaj uczniowie muszą być bardzo zdyscyplinowali, ponieważ to, co zobaczyłam to istna Wieża Babel! Gdy Chef uczy – gotuje i jednoczenie opowiada o kolejnych stopniach wtajemniczenia, studenci notują, nagrywają komórkami lub pilnie słuchają zapisując obrazy w swoich głowach. Chef mówi po włosku, uczniowie są z różnych zakątków globu, stąd też każda grupa językowa ma swojego tłumacza. Tłumacze dwoją się i troją, aby właściwie przetłumaczyć słowa mistrza, a ten jest wyjątkowo wesołym człowiekiem, więc i wrzuca co chwilkę jakąś ciekawostkę. Agnieszka także pełni rolę tłumacza, gdy pojawiają się polscy studenci (niestety nie było ich zbyt wiele, jak dotąd). Dla mnie to dość niecodzienny widok, tymczasem studenci traktują to najzupełniej ze spokojem i widać, że się w tym świetnie odnajdują. W swojej pracy też muszą mieć podzielną uwagę, więc chyba nie powinnam się temu dziwić. Chef to ten pan w okularach z pomarańczowo-niebieskimi oprawkami. Bardzo żywiołowa postać. A teraz spytacie, jakie kursy oferuje szkoła Uff. No to już mówię:).   KURSY PROFESJONALNE Kurs Master - najbardziej kompleksowy kurs, to 180 dni intensywnych zająć w szkole + profesjonalne szkolenie we włoskich restauracjach starannie wyselekcjonowanych przez ICIF na terenie Włoch. Zakres kursu jest bardzo szeroki – od ogólnej wiedzy na temat włoskich tradycji kulinarnych w poszczególnych regionach, przez technologie gotowania i innowacyjne techniki, przygotowywanie ciast i włoskich deserów, chleba, foccacci, pizzy, produkcja lodów i sorbetów oraz 14 lekcji poświęconych wyłącznie włoskim winom, obejmując degustację oraz naukę parowania wina do jedzenia. Dodatkowo nauka obejmuje wiedzę na temat funkcjonowania we Włoszech restauracji i ich zarządzaniem, kuchni wegańskiej i wegetariańskiej, gotowaniem dla Muzułmanów, zajęcia na temat analizy zagrożeń i krytycznych punktów kontroli produktów spożywczych HACCP, typami produktów i nauką języka włoskiego. Szkoła posiada własny akademik, zapewnia doskonałe materiały, tłumaczy na zajęciach, doskonale wyposażoną bibliotekę, opiekę i wyżywienie w studenckiej stołówce. Koszt kursu to 10 000 EUR. Dla osób poważnie myślących o swojej zawodowej przyszłości związanej z kuchnią włoską pod okiem wyłącznie najwyższej klasy profesjonalistów – jest o czym myśleć. Krótki Kurs Kuchni Włoskiej i Enologii - kurs zawiera szereg zajęć teoretycznych i praktycznych z wszelkich aspektów kuchni włoskiej, także desery, naukę o technikach degustacji win, najważniejsze włoskie wina, parowanie wina z jedzeniem oraz naukę języka włoskiego. Możliwe są także zajęcia we włoskich restauracjach. Kurs trwa 90 dni, jego koszt to 4 500 EUR. Zarządzanie Gospodarką Żywnościową - kursy dla przyszłych kierowników kuchni włoskiej dla dużych sieci hotelowych, zarówno włoskich i zagranicznych. Kurs Sommeliera - włoskie wina i mistrzowskie łączenie wina z jedzeniem. Kurs Mistrza Lodziarstwa - 3 tygodnie zajęć w szkole + (opcjonalnie) 5 tygodni praktyk we włoskich lodziarniach wyłącznie będących członkiem Akademickiego Laboratorium Mistrzów Lodziarstwa. Koszt kursu to 3 800 EUR. Istnieje możliwość zapisania się tylko na wybrany moduł (jeden tydzień), wówczas koszt wynosi 1 500 EUR. Kurs Mistrza Pizzy – 8 tygodniowy kurs Pizza Chef podzielony na 3 tygodnie zajęć teoretycznych i 5 tygodni praktyki w instytucie, w czasie których studenci uczą się także, jak prowadzić pizzowy biznes od A do Z. Koszt kursu to 3 800 EUR. Istnieje możliwość zapisania się tylko na wybrany moduł (jeden tydzień), wówczas koszt wynosi 1 500 EUR. KURSY TEMATYCZNE Kurs gotowania bez glutenu - tygodniowy kurs dla wszystkich zainteresowanych tematyką przygotowywania dań bez glutenu. Kursy tematyczne „A” - tak dla amatorów, jak profesjonalistów, trwające 3 tygodnie i oparte na kuchniach regionów, skupiają się na pojedynczych tematach, jak oliwa, pasta, pizza, chleb itp. Kursy tematyczne „B” - dla amatorów i profesjonalistów, trwające 1 tydzień i oparte na kuchniach regionów, skupiają się na detalach poszczególnych tematów. Możliwe rozwinięcia o poziom B1, B2. Kurs Włoskiego Cukiernictwa – dwa tygodnie zajęć teoretycznych i praktycznych, możliwość dalszej specjalizacji we włoskim cukiernictwie. Koszt kursu to 5 000 EUR. Istnieje jednak możliwość zapisania się tylko na wybrany moduł (jeden tydzień), wówczas koszt wynosi 1 500 EUR. Kurs Mistrza Czekolady Chocolatier - 4 tygodnie teoretycznych i praktycznych zajęć w szkole prowadzonych wyłącznie przez Mistrzów z Akademickiego Laboratorium Mistrzów Czekolady oraz możliwość odbycia 20 tygodniowego stażu w wybranych sklepach z czekoladą lub laboratoriach rzemieślniczych wyselekcjonowanych przez Instytut. To chyba najsłodsza praca na świecie:). Międzynarodowy Kurs Baristy i Barmana, Poziom 1 –  tydzień teoretycznych i praktycznych zajęć, w trakcie których studenci uczą się m.in. prawidłowych technik przygotowywania włoskiego espresso i cappuccino, a także nauczyć się technik dekoracji. KURSY DLA AMATORÓW Lekcje gotowania dla turystów, miłośników kuchni włoskiej i smakoszy w każdym wieku. Są to m.in. 3-6 dniowe wyjazdy edukacyjne edukacyjne mające na celu propagowanie tradycji kulinarnych włoskich regionów wszystkim zainteresowanym, lekcje gotowania i poznawanie win włoskich, dedykowane szkolenia dla biznesu.   Podsumujmy to … Zastanawiałam się nad tym czy kursy są drogie. Na pierwszy rzut oka 10 – 5 czy nawet 1,5 tys. EUR to brzmi dużo, ale prawdę mówiąc biorąc pod uwagę, co zapewnia szkoła, jakie warunki nauki, materiały, tłumaczy, akademik, wyżywienie, możliwość szkolenia u najwyższej klasy profesjonalistów, dochodzę do wniosku, że to odpowiednia cena. Jeśli ktoś myśli o profesjonalizacji, pracy z najlepszymi, w hotelach, ośrodkach z najwyższej półki  - to jest to moim zdaniem najlepsza z możliwych decyzja. Ukończenie Instytutu otwiera drogę pracy z najlepszymi na całym świecie. Powiecie, że szkolą się tu głównie Azjaci. A ja się temu nic, a nic nie dziwię! Kuchnia włoska odnosi ogromne sukcesy w Azji! Azjaci mają ogromne parcie na dostępność win włoskich (i innych europejskich) z najwyższej półki, doceniają je i chcą mieć u siebie wyspecjalizowanych sommelierów. Do tego niezwykle cenią kuchnię włoską dlatego też nie dziwi mnie fakt , że ICIF blisko współpracuje z wieloma szkołami, m.in. w Szanghaju czy Seulu. Można się oczywiście uczyć kuchni włoskiej w Azji, ale … nie poznać tych smaków u źródła? Nie zjeść lodów na włoskiej ulicy? Nie słyszeć cudownie różnorodnych dialektów, nie zjeść tortellini w Modenie, cannolo na Sycylii, białej trufli w Albie? To trzeba przeżyć i poczuć tu, na miejscu:). Z największą przyjemnością wszystkich zainteresowanych tematem odsyłam bezpośrednio do Agnieszki, email: poland@icif.com i oczywiście na stronę ICIF - Italian Culinary Institute For Foreigners. Mamy niepowtarzalna okazję uczyć się po polsku od najwyższej klasy specjalistów.   Dziękuję Agnieszce za cudowne piemonckie dni, które bardzo, bardzo wspomina cała moja rodzina (tak tak, cała moja rodzina). A dla ciekawskich – dzięki Agnieszce poznałam doskonałego piemonckiego winiarza, Massimo Pastura, o którym pisałam w artykule Witajcie w królestwie Barbera d’Asti. Winny świat Piemontu wg Massimo Pastura. Tymczasem ściskam najserdeczniej, dziękując za Twoją uwagę! Magda  

Kami and the rest of the world

Sofia, Bulgaria – the city that can be a new Berlin!

At first sight Sofia – the capital of Bulgaria doesn’t look like an interesting city. The piecemeal mix of architecture and the lack of impressive tourist attractions leave many travelers disappointed. I can tell, I was one of them! I had a chance to visit Sofia in spring 2012. It was my first time in […] Post Sofia, Bulgaria – the city that can be a new Berlin! pojawił się poraz pierwszy w Kami and the Rest of the World.

WHERE IS JULI+SAM

Ja latam!

Popatrzeć na Australię z góry – to jest to! W pewien poniedziałkowy poranek postanowiliśmy skoczyć. Skok ze spadochronem Bardzo nam się nie chciało. Coś musi być w tych poniedziałkowych porankach takiego, co odbiera chęci. Jakiekolwiek. – Jeszcze pięć minut – szeptałam trochę sama do siebie, gdy budzik dzwonił po raz trzeci, a Sam, bezwględny, odsłonił […] The post Ja latam! appeared first on Where is Juli + Sam.

POSZLI-POJECHALI

Alkohole świata #5.2. Polska: Browar zamkowy w Cieszynie

Browar Zamkowy w Cieszynie znajduje się na jednym z najciekawszych polskich szlaków turystycznych, które dane nam było zwiedzać – na Szlaku Zabytków Techniki województwa śląskiego. Do Cieszyna trafiliśmy jednak nie tyle poznawczo, co towarzysko i jak by to nie brzmiało, blogersko ;). Otóż w tym niewielkim, granicznym miasteczku, Artykuł Alkohole świata #5.2. Polska: Browar zamkowy w Cieszynie pochodzi z serwisu Poszli-Pojechali.

Lisia Nora

Traveler Life

Lisia Nora

W drodze na Babią Górę.

Wandzia w podróży

W drodze na Babią Górę.

Zależna w podróży

Kreta – opowieść o dobrej kuchni

Zapada zmrok. Świecące nad Kretą słońce powoli układa się do snu, malując wyspę milionem odcieni czerwieni. Na dworze króla Minosa panuje codzienna wrzawa. Król, nie bacząc na hałasy, idzie dostojnie do sali jadalnianej. Drepczący przy władcy architekt Dedal dyskutuje z nim o planach labiryntu, a podążający za nimi Ikar puszcza...