lumpiata w drodze

262. W drodze do samej siebie.

W ramach ponownego dorastania do pisania tutaj i w innych swoich miejscach, dokonuję rozmaitych rozliczeń. Życiowo i twórczo. Inwentaryzacja zasobów i potrzeba docenienia samej siebie. Tego, co już mi się udało i tego, kim się stałam przez te wszystkie lata. (czy wiecie, że niedawno mi stuknęło 15 lat blogowania?) Trochę się sama z siebie śmieję, że to już kryzys wieku średniego, a trochę idę

KOŁEM SIĘ TOCZY

Minarety w Irlandii. Skąd się wzięły te kamienne wieże?

Dostojne, eleganckie, tajemnicze – liczące sobie nawet po 1000 lat. W wielu miejscowościach nawet do dnia dzisiejszego są najwyższymi budowlami. Mimo że nauka jest na bardzo wysokim poziomie i nie takie rzeczy już wyjaśniano, ciągle wokoło Irlandii i jej wież z kamienia, jest wiele niejasności. Skąd się wzięły, kto je budował. jak to robiono i jakie w końcu miały The post Minarety w Irlandii. Skąd się wzięły te kamienne wieże? appeared first on Kołem Się Toczy.

Zagraniczne wyjazdy last minute

SISTERS92

Zagraniczne wyjazdy last minute

POSZLI-POJECHALI

Kazimierz, robisz to źle (nad Wisłą)

Kazimierz nad Wisłą – zagłębie artystów, czy centrum spędów weekendowych Do tego miasta jeździłem jeszcze z rodzicami, dzieciakiem będąc. Było to na tyle dawno (#starość), że z wizyt pamiętam tylko pojedyncze migawki. Miasteczko było wtedy jeszcze dość mało popularne w powszechnej świadomości weekendowo-urlopowej, choć dość Artykuł Kazimierz, robisz to źle (nad Wisłą) pochodzi z serwisu Poszli-Pojechali.

kusiewbusie

TRACC na Pom Pom Island – walka o raj. część I

Gdy zapadła decyzja o wyjeździe na Borneo, przeczuwaliśmy że ta wyprawa będzie się różnić od innych. Gdzieś w podświadomości wiedzieliśmy, że tym razem dotrzemy do... Post TRACC na Pom Pom Island – walka o raj. część I pojawił się poraz pierwszy w Kusiewbusie - tanie podróżowanie po Azji.

Majówka last minute

URLOP NA ETACIE

Majówka last minute

Italia poza szlakiem

Moje toskańskie lekcje gotowania

- Czego chciałabyś się nauczyć? Masz jakieś specjalne życzenia? - Moje jedyne życzenie to dobra zabawa przy robieniu typowo toskańskich dań. - A zatem, załatwione! Nie mając pojęcia czego się mogę spodziewać, pojechałam do Chianti wziąć lekcje toskańskiej kuchni. Towarzyszył mi mój 12 letni syn i 9 letnia córka. To głównie oni mają się dobrze bawić. Zamiast wysłać ich na obóz narciarski, zagoniłam ich do garów. Mam tylko nadzieję, że ta wiedza im się kiedyś przyda. Tymczasem Chianti powoli budzi się z zimowego snu, to w końcu marzec.     Kierunek Toscana Mia Toscana Mia oferuje lekcje kuchni włoskiej w Chianti i we Florencji. Trzeba się wcześniej umówić, ilość miejsc na lekcjach jest ograniczona, pracuje się się w grupach maksymalnie 10 osobowych. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, byli już pozostali uczestnicy zajęć – dwa amerykańskie małżeństwa. Wszyscy dostaliśmy kuchenne fartuszki i przepisy, z którymi mieliśmy się tego wieczoru zmierzyć. Kuchnia gotowa, składniki na stole, więc zerknęłam do manu. Uśmiechnęłam się szeroko, bo zobaczyłam, że w końcu będę robić toskański makaron pici! Zaczęliśmy jednak zupełnie od czegoś innego … Na zdjęciu widoczna jest jedna z część kuchni, w której pracowaliśmy. Przystanek 1. Unieś mnie w górę! Tiramisù Wiedziałam, że mój syn ucieszy się szczególnie na deser, tiramisù to jego popisowe dzieło w domu! Tiramisù musi spędzić trochę czasu w lodówce zanim będzie gotowe do podania dlatego lekcje zaczęliśmy właśnie od niego. Dzieci chętnie wykonywały wszystkie polecenia, aż miło było popatrzeć. Powiem tylko tyle, mój syn po warsztatach zmodyfikował swój przepis. Jeśli potrzebujecie doskonały przepis na ten deser odsyłam Was do bezpośrednio do przepisu, którym podzieliła się Danusia, poświęciłam mu osobny post, Tiramisù - przepis na szczęście.   Przystanek 2. Nie płacz, kiedy odjadę Tacchino al latte. Indyk na mleku Gdy tiramisù zniknęło w lodówce wzięliśmy się za kolejne danie. Indyk został związany elegancko sznureczkiem, aby się nie rozpadł w czasie gotowania, tymczasem my kroiliśmy warzywa, które miały się dusić razem z mięsem, a następnie zalane mlekiem spokojnie gotować na małym ogniu. Też płaczesz, gdy obierasz cebulę? Jak ja tego nie cierpię dlatego wzięłam się za marchewkę i pora, cebulę zostawiłam super odpornym. Warzywa najpierw podsmażyły się z masłem i oliwą w rondlu, a następnie został dodany indyk, który został lekko obsmażony z każdej strony po chwili został zalany 1l mleka. Od tej pory zadaniem jednego z uczestników było przewracanie indyka co 10 – 15 minut w przedziale 45 minut. jak się zmieniało daniu widać na poniższych zdjęciach.   Przystanek 3. Więc choć pomaluj mój świat Peperoni al forno. Zapiekana papryka Miało być ładnie i kolorowo, miało być smacznie. Czerwona i żółta papryka już czekały w gotowości. Pięknie pokroiliśmy 6 papryk w paski, a następnie układaliśmy naprzemienne kolorami. Każdą warstwę posypywaliśmy bułką tartą, dodawaliśmy oliwę i kapary. A potem do piekarnika na pół godziny. I Voilà!   Przystanek 4. Wężowisko Pici, po prostu pici Pici to nic innego, jak najprostsza toskańska pasta. Przygotowanie ciasta, wałkowanie, krojenie to tylko wstęp do wspólnej zabawy, jakim jest robienie z ciasta jak najdłuższych „węży”. Bawiliśmy się przy tym świetnie, jednak to najbardziej pracochłonna część warsztatów. Nie wszyscy mieliby ochotę wykonywać takie zadanie codziennie w domu, a przecież kiedyś to było normą.   W międzyczasie przygotowywaliśmy także sos do pici. Czosnek, pomidory, oliwa, odrobina soli i pieprzu, oto cały sekret. Toskańska kuchnia została stworzona przez prostych ludzi, więc i dania są proste.   Przystanek 5. Solidna dawka żelaza Crostoni al cavolo nero. Grzanki z jarmużem Na koniec pozostaje do przygotowania małą przekąska, toskański chleb na ciepło z jarmużem, cebulą i czosnkiem. Smakowita przekąska udowadniająca, jak kuchnia toskańska może być smaczna i zaskakująca jednocześnie. W międzyczasie wszystko się upiekło i ugotowało, więc mogliśmy zasiadać do biesiadowania. 6. Ostatni przystanek. Biesiadowanie Pici wymieszano z pomidorami i dodano parmezan. Zjedliśmy póki gorące. Następnie indyk został pokrojowy w plasterki, a wokół niego ułożono paprykę, która wyszła doskonale. Na stole pojawiły się gorące crostoni al cavolo nero, które schrupałam z wielką chęcią. Na koniec najbardziej oczekiwany przez wszystkich deser tiramisù. Jedzenie i wino zawsze doskonale rozwiązują języki, a ponieważ wino było dostępne przez cały czas, nie brakowało opowieści zza oceanu, wszak większość gości była właśnie stamtąd. Tu muszę dodać, że podawano wino było produkowane przez sąsiada Toscana Mia, Chianti Classico. Muszę jednak przyznać, że było w moim guście.   A teraz zapytacie czy było jakieś ale … Toscana Mia w Chianti mieści się w typowo toskańskim domu, w którym większość sprzętów jest już dość zużyta, co widać na pierwszy rzut oka. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy wyobrażają sobie naukę gotowania w niemalże sterylnych warunkach, tutaj tego nie znajdziecie. Nie byłam w dolnej kuchni, gdzie odbywają się zajęcia w sezonie, więc nie mam pojęcia, jak ona wygląda. To, co ja widziałam to typowo domowa kuchnia, której przydałoby się pewnie odświeżenie i być może nie przeszłaby testu białej rękawiczki perfekcyjnej pani domu, jednak czy aby na pewno o to w tym chodzi? Fartuchy, które otrzymujemy na początku, nie są wysokiej jakości, ale spełniają swoją rolę w czasie zajęć i zniosą zapewne jeszcze kilka prań. Biorąc pod uwagę obecność dzieci na zajęciach można mieć obiekcje do dodawania alkoholu i kawy do deseru. Wystarczy zwrócić uwagę, jeśli coś Wam nie pasuje. Można przygotować inny deser lub zastosować zamienniki. Pamiętajcie, że manu możecie wybrać już w momencie pierwszego kontaktu i może być takie, jakie chcecie. Podobnie jest z uwagami, możecie je zgłosić w dowolnej chwili.   A teraz czas na konkrety. Jak się zapisać na taki kurs 1. Zacznij od przeglądnięcia strony Toscana Mia, aby wybrać ofertę najlepszą dla siebie – lekcje gotowania, nauka języków obcych, wycieczki w poszukiwaniu najlepszego jedzenia i wina zarówno w Chianti, jak i we Florencji, a następnie skontaktuj się z nimi. Na ich stronie znajdziesz wszelkie dane kontaktowe. Paola i Simonetta (#toscanamiasisters) są obecne w wielu mediach społecznościowych, na które trafisz także za pośrednictwem ich strony. Mail info@toscanamia.net. 2. Lekcje gotowania są przeprowadzane nawet dla jednej osoby, z reguły jednak grupa wynosi 8-10 osób. 3. Zajęcie są prowadzone w języku angielskim i zajmują zwykle 4,5 godziny. W tym czasie przygotowuje się 5 potraw, a następnie biesiaduje. Są jednak także inne kursy do wyboru. 4. Każdy z uczestników otrzymuje fartuch Toscana Mia oraz przepisy. W trakcie warsztatów dostępne są przekąski, woda i wino. 5. Ceny kursów są uzależnione od Twojego wyboru, mój kurs kosztował 152 EUR (byłam z dwójką dzieci). Zgłaszając się na warsztaty trzeba było najpierw wypełnić formularz wpisując ewentualne alergie pokarmowe oraz preferencje odnoście dań. Dzięki temu Simonetta i Paola, które prowadzą szkołą, wiedziały z kim mają do czynienia i co mogą zaproponować. Na warsztaty zgłaszają się goście z różnych stron świata, trzeba wziąć pod uwagę ich preferencje, wyznanie, alergie i wszelkie ograniczenia. To wcale nie jest takie łatwe! Simonetta i Paola są siostrami. Znakomicie mówią po angielsku, włosku i francusku, ponadto Simonetta włada także hiszpańskim, a Paola niemieckim i innymi językami, gdyż języki obce są jej pasją. Niestety nie mówią (jeszcze) po polsku.   Jak dojechać do Toscana Mia Toscana Mia znajduje się zaledwie godzinę drogi od Florencji, 40 minut od Sieny czy 10 minut od Radda in Chianti. W pobliżu znajduje się wiele urokliwych miasteczek, jak San Gimignano, Montalcino, Pienza czy Montepulciano. To absolutnie najpiękniejsze zakątki Toskanii. Ja poszłam na łatwiznę, wynajęłam samochód jeszcze w Pizie i byłam całkowicie niezależna. Wpisałam w mojej nawigacji adres Toscana Mia i dojechałam bez najmniejszych problemów. Musicie wziąć pod uwagę fakt, że samochód lub skuter to najlepsza i najwygodniejsza opcja na poruszanie się po Chianti. Jedyną przeszkodą w całkowitym skupieniu się na drodze, są widoki za oknem. Mamy ochotę zatrzymać się co kilka metrów i koniecznie wszystko uwiecznić. Adres: Podere Le Rose Località Poggio S. Polo, 2 53013 – Gaiole in Chianti koordynaty GPS: N 43° 26’ 49” E 11° 22’ 41”   A na koniec mały TIP 3 w 1 czyli jak zorganizować sobie najlepszy dzień w Chianti! Co mam na myśli pisząc 3 w 1? W jednej okolicy, w jeden dzień, możesz sobie zafundować aż 3 atrakcje dla ducha i ciała! Niestety nie mam tu na myśli spa, wybaczcie. Na lekcje do Toscana Mia trafiłam dzięki uprzejmości i rekomendacji firmy To-Toskania, która oferuje najlepsze domy na wynajem w Toskanii, Umbrii i Apulii. Mieszkając w okolicach Gaiole in Chianti, u cudownej Holly w Trigfolio, miałam do Toscana Mia zaledwie około 20 minut jazdy. Tuż obok, zaledwie kilka minut od Toscana Mia brałam także udział w degustacjach wina w Casanuova di Ama i Castello di Ama. Można więc zaplanować albo jeden bardzo intensywny dzień w tych okolicach lub rozłożyć to na dwa, a nawet 3 dni, dozując powoli sobie przyjemności.     Degustacja w Castello di Ama wraz z oprowadzeniem po winnicy – 2h, wyłącznie po umówieniu się na wizytę. Degustacja w Casanuova di Ama – zależy od waszego rozgadania się, ale załóżcie ok. 1,5 h. Lekcje gotowania w Cooking School Toscana Mia – 4,5 godzina, a nawet nieco dłużej.   Proszę, sami zobaczcie na mapie, jak te trzy miejsca są blisko siebie. Gotowa mapa jest tu: Toscana Mia – Casanuova di Ama – Castello di Ama   I trochę PR-u, niech im będzie O Paola i Simonetta ukazało się wiele artykułów prasowych, także same publikują w magazynach (nie tylko) kulinarnych w USA, Niemczech, Szwecji, Wielkiej Brytanii, Japonii, Holandii czy Brazylii. Występowały także wielokrotnie w programach telewizyjnych w różnych krajach europejskich. Dziś można sie od nich uczyć kuchni włoskiej, języków obcych, a także zgłębiać tajniki oliwy extra vergine, włoskich win i piw oraz oczywiście włoskiego stylu życia! Lekcje przebiegały w niezwykle sympatycznej atmosferze, siostry chętnie odpowiadają na wszelkie pytania, dzielą się swoją wiedzą i historią. Musicie wiedzieć, że posiadają własny ogród organiczny i hodują zioła. Są także niezwykle dumne własnej z oliwy, którą produkują.   I to byłoby na tyle … Rozgadała się, jak zwykle:). Uściski najserdeczniejsze i wielkie podziękowania dla Mikołaja i Seana z To-Toskania za możliwość udziału z lekcjach, Magda

Aleje Czereśniowe

Traveler Life

Aleje Czereśniowe

Czy na Bałkanach jest bezpiecznie?

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Czy na Bałkanach jest bezpiecznie?

TROPIMY PRZYGODY

Kolumbia praktycznie – informacje i ceny

Napisać o Kolumbii, że jest krajem różnorodnym to banał. Państwo większe niż Francja i Hiszpania razem wzięte, pokryte przez Puszczę Amazońską, góry (w tym Andy) i posiadające ponad 3 000 km wybrzeża przy dwóch oceanach musi pozostawić raczej niedosyt niż przesyt. Kolumbia, niezasłużenie, cieszy się złą sławą i uchodzi za jeden z niebezpieczniejszych krajów Ameryki Południowej. Naszym zdaniem wystarczy się odpowiednio przygotować i być czujnym, aby podróżować bezpiecznie i w pełni docenić uroki kraju: zarówno oszałamiającą przyrodę, jak i dobrych i przyjaznych mieszkańców. O czujność i brak lekkomyślności (co pomaga wszędzie na świecie) możemy jedynie apelować, co do przygotowania mam […] Artykuł Kolumbia praktycznie – informacje i ceny pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Sri Lanka; ceny, wiza, klimat poradnik praktyczny

Glob Blog Team

Sri Lanka; ceny, wiza, klimat poradnik praktyczny

Sistersowe polecajki #42

SISTERS92

Sistersowe polecajki #42

Keep calm and… ucz się angielskiego

wszedobylscy

Keep calm and… ucz się angielskiego

O tym, że trzeba się uczyć języków obcych, nie trzeba nikogo przekonywać. A już szczególnie podróżników, którzy podczas swoich wojaży trafiają w najróżniejsze zakątki świata. Wiadomo, zawsze można dogadać się na migi, ale o ile łatwiej nawiązać kontakt z lokalnymi mieszkańcami, jeśli zna się chociaż kilkanaście słów w danym języku. I choć język angielski nie jest najpopularniejszym językiem na świecie, to jest duża szansa, że w wielu miejscach będziemy mogli się dzięki niemu porozumieć w zadowalającym stopniu. No chyba, że jedziemy do Francji, wtedy jesteśmy bez szans… W obecnych czasach znajomość języka angielskiego to podstawa. Teraz mile widziana jest znajomość przynajmniej dwóch języków obcych. Ja swoją przygodę z nauką angielskiego zaczęłam już w przedszkolu – do tej pory pamiętam, że pierwszym słowem, którego się nauczyłam, było „octopus”. Podczas pierwszych zagranicznych podróży to ja, mimo że najmłodsza, zawsze służyłam jako tłumacz dla całej rodziny. To były moje pierwsze koty za płoty, pierwsze zdania, które starannie układałam sobie w głowie, żeby nie popełnić żadnego błędu. Nie ukrywam jednak, że były to dla mnie nieco stresujące chwile – nie dlatego, że bałam się strzelić angielską gafę, ale przez sam fakt konieczności porozumiewania się po raz pierwszy z ludźmi w obcym dla mnie języku. Będąc jeszcze w liceum zdobyłam certyfikat CAE, ale prawdziwym sprawdzianem moich umiejętności był dopiero wyjazd do Wielkiej Brytanii – najpierw na zwiedzanie Londynu, potem na studia na Imperial College London. To było solidne zderzenie z rzeczywistością – choć zawsze wydawało mi się, że moja znajomość angielskiego jest dobra, to tak naprawdę nauczyłam się go dopiero w kraju anglojęzycznym. Przede wszystkim zaskoczył mnie brytyjski akcent – kiedy po raz pierwszy byłam w Londynie, miałam wrażenie, że ludzie mówią do mnie w zupełnie innym języku i bynajmniej nie był to język angielski. Kilka dni zajęło mi przyzwyczajenie się do ich stylu mówienia: szybkiego, czasem niewyraźnego, nieraz z pominięciem gramatyki i z licznymi skrótami. Jeśli dodać do tego jeszcze mnogość nacji mieszkających w Londynie, a każda z nich posługuje się angielskim ze swoim własnym specyficznym akcentem, to było to nie lada wyzwanie. Można świetnie znać słownictwo, można mieć gramatykę w jednym paluszku, ale nic nie zastąpi możliwości konwersacji w miejscu, gdzie angielski jest językiem ojczystym. Po kilku wyjazdach do Wielkiej Brytanii zdecydowałam się pojechać tam na dłużej i przez rok studiowałam po angielsku przedmioty ścisłe na jednym z najlepszych uniwersytetów w kraju. Zajęcia prowadzone wyłącznie w języku angielskim, egzaminy, a nawet lekcje języka francuskiego po angielsku – w pewnym momencie zaczynasz już nawet myśleć po angielsku. O tym, że angielskiego najlepiej uczyć się od razu zagranicą, też nie trzeba nikogo długo przekonywać – tam wszędzie trzeba od razu porozumiewać się w tym języku. Swoje nowo nabyte umiejętności można natychmiast sprawdzić: zamawiając kawę w barze, pytając o drogę czy zawierając nowe znajomości. Po prostu nie masz wyjścia – musisz zwracać się do ludzi po angielsku. Kilkanaście dni intensywnego słuchania języka od rana do wieczora może zdziałać cuda. A gdyby tak połączyć przyjemne z pożytecznym? Bo niekoniecznie trzeba na naukę angielskiego jechać do Wielkiej Brytanii. Popularnym kierunkiem jest na przykład słoneczny Cypr czy Malta – kiedyś była to w końcu kolonia brytyjska, gdzie cały czas widoczne są ślady obecności Brytyjczyków. Choćby w postaci języka angielskiego jako jednego z dwóch urzędowych w kraju, czerwonych budek telefonicznych czy ruchu lewostronnego. Nie przepadacie zbytnio za brytyjskim akcentem? Wystarczy obrać kierunek na Stany Zjednoczone – tu wybór miejsc jest jeszcze większy: słoneczna Floryda, magiczny Nowy Jork czy fascynujące San Francisco! A kto nie marzy o tym, żeby szlifować język angielski na drugim końcu świata, w tak niesamowitych okolicznościach przyrody, jakie oferuje Australia czy Nowa Zelandia? Co zrobić, żeby wyjechać za granicę i tam uczyć się języka obcego? Najlepiej skorzystać z oferty jednej ze szkół językowych. Wybór jest ogromny, dlatego decyzja o wyborze miejsca nie powinna być przypadkowa. Aby dokonać słusznego wyboru, warto udać się do agencji turystycznej (np. ATAS), która doradzi i podpowie, jaka szkoła i miejsce będzie dla nas najodpowiedniejsze. Na takim zagranicznym kursie językowym oprócz nauki mamy też możliwość zwiedzania kraju i ciekawych miejsc, a także nawiązywania nowych znajomości z ludźmi z całego świata. Takie kursy skierowane są nie tylko do dzieci czy młodzieży, ale również do dorosłych, którzy chcieliby poprawić swoje umiejętności. Przeczytaj równieżJak tanio podróżować po Wielkiej BrytaniiDarmowe atrakcje w LondynieSpacer po Londynie. 5 propozycji na piesze wycieczkiGdzie na zakupy w Londynie Post Keep calm and… ucz się angielskiego pojawił się poraz pierwszy w Wszędobylscy.

Hiszpania - Alicante - źródło światła - Castillo de Santa Barbara

MAGNES Z PODRÓŻY

Hiszpania - Alicante - źródło światła - Castillo de Santa Barbara

Plan wyjazdu do Alicante zaświtał mi podczas podróży służbowej do Londynu. Po pracy siedziałam w hotelu i w TV leciał komediowy serial pt. Benidorm. Jako że serial opowiadający o wyjeździe angielskiej rodziny na wakacje do tytułowego hiszpańskiego kurortu był zabawny, to postanowiłam obejrzeć wszystkie sezony po powrocie do Polski i wtedy też zrodziła się myśl wyjazdu do Benidormu, a połączenie jest właśnie poprzez loty do Alicante. I tak oto Benidorm trafił na moją listę marzeń, a obok niego Alicante. W pewny jesienny dzień, kiedy za oknem deszcz i słota, znajomi wpadli na pomysł wspólnego wyjazdu za granicę. Dla co niektórych pierwszy lot, dla drugich spełnienie marzeń o krótkich wakacjach pod palmami i wtedy zapaliła się mała żarówka nad moją głową - Alicante! Wybór był strzałem w dziesiątkę. Miasteczko mnie oczarowało i skradło serce nie tylko u mnie.Alicante to po arabsku źródło światła. Nie dziwię się nazwie, gdyż miasto tonie w blasku promieni słonecznych odbijających się od piaskowca, z którego praktycznie zbudowane jest całe miasto. Nad miastem króluje na wzniesieniu zamek, Castillo de Santa Barbara. Moim zdaniem klejnot Alicante. Wzniesienie, z którego rozciąga się cudowna panorama na całe miasto, włączając plaże, czy port. Idąc pod górę zmęczenie znika wprost proporcjonalnie do rzutu okiem na niesamowite obrazy wokół i tylko jedno powiecie: Wow, wow, wow!!!Na wzgórze wchodzi się drogą wybrukowaną, gdzieniegdzie są kamienne schody, drewniane podesty czy tarasy. Wszędzie jednak Waszym oczom ukazują się magiczne obrazki i te, które moim zdaniem rozbrajają serce i duszę, to widok na port i plażę. Po prostu zobaczcie sami!Dostęp do tej głównej atrakcji miasta jest darmowy. Można wchodzić tak jak my pieszo lub wjeżdżać windą. Tylko nie mam pojęcia, gdzie ona była i nawet szczerze nie chciałam jej znaleźć, bo po co zamykać się w metalowym pudełku, gdy wejście prowadzi poprzez najstarszą część miasta - malownicze, kolorowe, wąski uliczki z białymi domkami, ceramicznymi donicami u drzwi... Zamęczę Was zdjęciami tych uliczek, ale mi aż żal było opuszczać to miejsce. Najchętniej usiadłabym na tym widocznym na zdjęciu fotelu i siedziała do końca moich dni. To miejsce zatrzymało nawet mnie, wieczne ADHD.Wzgórze, choć jest nagą skałą z ruinami warowni, kusi roślinnością. Palmy mają zielone, soczyste liście, napotkacie drzewa oliwne, kaktusy wielkości drzew w polskich lasach, kolorowe kwiaty.Kiedy już zdobędziecie szczyt góry Benacantil, koniecznie pospacerujcie po dziedzińcach zamku. Gwarantuję, że będzie Wam ciężko oderwać wzrok od panoramy miasta, morza, ale ruiny warowni także są niesamowite. Mury z piaskowca, ukryte kapliczki, tajemnicze schody... Można pobudzić wyobraźnię, a przyznaję, że do tej pory oprócz Spissky'ego Hradu niewiele jest takich ruin, z którymi aż tak ciężko było mi się pożegnać. Zakładaliśmy, że na zamek wchodzimy raz. Nie zakładajcie tego, wejdziecie tam co najmniej jeszcze raz. To miejsce przyciąga jak magnes!

Bydgoszcz

Zastrzyk Inspiracji

Bydgoszcz

Scala – najstarsze miasteczko na Wybrzeżu Amalfi

ITALIA BY NATALIA

Scala – najstarsze miasteczko na Wybrzeżu Amalfi

TROPIMY

Huraa Hurra! Jak jest na lokalnej wyspie na Malediwach?

„Jechać na Malediwy i nie spać w domku na wodzie to zupełnie bez sensu„. Czyżby? Przeczytajcie o tym, jak to jest nie mieszkać w resorcie, ale wśród prawdziwych mieszkańców Malediwów na wyspie Huraa i... Post Huraa Hurra! Jak jest na lokalnej wyspie na Malediwach? pojawił się po raz pierwszy w TroPiMy.

POSZLI-POJECHALI

Kino na widelcu

Filmy o gotowaniu stanowią ważną część naszego życia. Zdarza wam się po obejrzeniu takiego filmu prosto z kina iść do restauracji, najlepiej z kuchnią, którą się oglądało na ekranie, albo na kuchnię ugotować coś pysznego? Zmienić listę zakupów w sklepie chcąc spróbować nowych dań? Nam Artykuł Kino na widelcu pochodzi z serwisu Poszli-Pojechali.

WHERE IS JULI+SAM

Zrozumieć Uluru na spacerze

Dotychczas widziałam je tylko z daleka – Uluru wyglądało barwnie i dostojnie – ale to wtedy, kiedy musiałam zadrzeć głowę wysoko w górę, żeby zobaczyć, gdzie jego rdzawa szata spotyka się z błękitem nieba, poczułam, że jestem tu naprawdę. Wycieczka na Uluru. Część trzecia Poczułam też, że bije z niego jakaś dziwna energia, energia, której […] The post Zrozumieć Uluru na spacerze appeared first on Where is Juli + Sam.

Blokada językowa w podróży

SISTERS92

Blokada językowa w podróży

Obserwatorium kultury i świata podróży

Trzy Kopce – Orłowa – Równica

Mamy szczęście! Pogoda dopisała, słońce świeci. Troszkę wieje zimny wiatr, ale co tam. Wsiadamy w Katowicach do pociągu. Kierunek Wisła. Mamy zamiar rozpocząć wędrówkę z Uzdrowiska. Idziemy na Trzy Kopce, potem Orłową i Równicę. Pogodę jakbyśmy zamówiły bo na drugi dzień w Beskidach padał śnieg, ale nam się udało Start = Wisła Uzdrowisko  Rozpoczynamy wędrówkę żółtym szlakiem. Na początku idziemy asfaltem, co doprowadza mnie do szału bo przez wiślański rynek, no ale nie ma wyjścia. Jak trzeba to trzeba. Jedynie zieleń wszechobecna sprawia, że się uśmiecham. Wszystko jest już ładnie kwitnie i czuć powoli wiosnę. Jakoś wytrzymuję marsz w mieście. Następnie szlak leśny jest troszkę stromy, także zaczynamy konkretnym podejściem. Następnie idziemy między domkami. Ale obracając się za siebie widzimy całą panoramę Beskidów, widok magiczny! Rozweseliła mnie budka z kebabem, którą mijałyśmy. A potem grupa pijanych mężczyzn, którzy nie mam pojęcia jak w jednym kawałku wracali z gór. Dochodzimy do Trzech Kopców, jakoś szybko – bo przed czasem z tabliczki. Następnie niebieskim szlakiem idziemy ku Orłowej. Tam rzekomo ma być schronisko. Nie ma! I mamy mapę z 2016, na której jak byk zaznaczone schronisko jest! No nic, trudno. Mi to nie przeszkadza, jedynie koleżance żołądek kurczy się do granic możliwości i woła o ciepłą zupę, bo kanapki jakoś nie podchodzą Zakładam, że na Równicy się podwójnie naje W drodze na Orłową Trasa do Orłowej nie jest trudna. Mamy może z dwa podejścia bardziej strome, ale na spokojnie się wejdzie bez większego wysiłku. Widoki natomiast są rewelacyjne. I ta cisza na szlaku. Prawie nikogo nie było. Gdy jesteśmy na Orłowej to nadal niebieskim szlakiem udajemy się ku Równicy. Jest tam schronisko, ale ja do Równicy mam mieszane uczucia. Lubimy czy nie lubimy Równicy? Dlaczego? A no dlatego, bo można tam wjechać samochodem i bywają tam tłumy pseduo-turystów w szpilkach. Ceny w schronisku są z kosmosu, a ludzie chodzą tu nieprzytomni. Gdy dochodzimy do Równicy to żołądki krzyczą by zapełnić je czymś ciepłym. Decyduję się na pomidorową. Jest dobra. Nic więcej nie biorę, bo jak wspominałam ceny stanowią tu kosmos, a ja się tą zupą właściwie najadłam. Zejść na dół można asfaltem i trafimy na stację Ustroń Polana, albo czerwonym szlakiem i zejdziemy do Centrum Ustronia. Wybieramy szlak. Zejście jest dość strome. Było trochę ślisko bo towarzyszyło nam akurat na tym odcinku wyjątkowo błoto. Sama nie wiem czy wolałabym schodzić czy wchodzić – obie wersje są specyficzne i wymagają wysiłku. Na dół cały czas myślisz by się nie przewrócić. Idąc do góry zapewne można się konkretnie zmęczyć. Jakby nie było to góry, także nie ma co marudzić trzeba iść. Szlak kończy się w mieście i dosłownie chwila dzieli nas od dworca PKP. Podsumowanie Nasze maszerowanie rozpoczęłyśmy o 10.00 w Wiśle, a zakończyłyśmy chwilę po 16.30 w Ustroniu. Doliczam tu czas na przerwy podczas chodzenia i siedzenie w schronisku. samego chodzenia było mniej więcej od 4.5 do 5 h. Fajnie spędzony dzień w miłej atmosferze. I choć Równica jest dość komercyjna to warto wybrać się na taką przykładową trasę, bo widoki po drodze są niesamowite Kategoria: Góry Tagged: orłowa, równica, trasa z wisły do ustronia górami, trzy kopce wiślańskie

Obserwatorium kultury i świata podróży

Chcecie dżunglę? To zapraszamy na nasz katamaran – czyli o tym jak na Sri Lance trafiłam do domu wujka bez prądu

Jesteśmy w Mirissie. Jest bardzo wcześnie, bo 4 nad ranem. Wstajemy i szybko do tuk-tuka bo idziemy na mini statek. Mamy dzisiaj w planie oglądać wieloryby i delfiny. Wypływamy na ocean. Po 3 godzinach pełne radości wysiadamy ze statku. Załoga zaprzyjaźnia się z nami i tak jakoś kolejne dni spędzamy na wesoło z nimi.  Idę plażą. Sama… Dorota smaży się na słońcu, a ja idę szukać cienia bo już mózg mi paruje od gorąca. Siadam w bezpiecznym miejscu, nie dosięga tu ani jeden promień a ja mogę rozkoszować się widokiem na rajską plażę w Mirissie. Dorota ma za chwilę do mnie dołączyć. Siedzę zatem w tej ciszy, zakładam słuchawki i delektuję się chwilą. Nagle podbiega do mnie chłopak i klepie po ramieniu krzycząc: „Kasia, Kasia!!!”. Wyrywa mnie brutalnie z rozmarzonej bajki jaka właśnie klarowała się w mojej głowie i mówi, głucha jesteś! Wołamy Cię i wołamy a TY NIC!!!! Okazuje się, że oni siedzieli sobie pod drzewkiem a ja ich po prostu minęłam. No to wraz z kolegą dołączyłam do reszty. Potem nie wiem nawet kiedy dołączyła do nas Dorota. Siedzimy i gadamy o wszystkim i niczym. W trakcie rozmów pytamy naszych kolegów o możliwość przepłynięcia łódką przez dżunglę bo słyszałyśmy, że w okolicy jest taka możliwość I, czy da się tak mniej turystycznie a bardziej na dziko? A oni na to: „Chcecie dżunglę? Zapraszamy na nasz katamaran!” Cokolwiek to znaczyło wpakowaliśmy się w tuk – tuka i skuter. Po chwili jechaliśmy przez tropikalne lasy, w piątkę w tuk-tuku jest serio ciasno, ale jak śmiesznie. Nie wiem gdzie jedziemy, ale jedziemy! Kapitan jest bratem kobiety u której nocujemy, także zakładam, że nie wywiozą nas do lasu i nie zabiją Katamaran i dżungla naprawdę istniały! Po 20 min. jazdy wysiadamy i ku moim oczom pojawia się zbita dechami tratwa. I słyszę, tylko by wsiadać na ich osobisty katamaran! No ok, jesteśmy w sercu dżungli. Nabijają się z nas, że zjedzą nas krokodyle, które tu grasują po czym jeden chłopak wskakuje do wody. My krzyczymy, by wracał i wszyscy wybuchają śmiechem, łącznie z nami. Dałyśmy się nabrać! Wariaty jedne! Płyniemy tak 10 minut. Nagle zza drzew wyłania się stary, zaniedbany dom. Wychodzi starszy mężczyzna. Ich lokalny wujek. Kimkolwiek był, to był postacią unikatową. Odziany tylko od pasa w dół w buddyjską spódnicę. Nic po angielsku! Ale przywitał nas gościnnie. Pokazał dom, oprowadził po ogródku. Chłopaki zebrali to co spadło z drzewa i przygotowali na poczęstunek. Świeże mango prosto z drzewa! Pycha! No i szukaliśmy małp, oglądaliśmy okoliczną roślinności i modliłam się by nie rozwalić sobie nóg w tych zaroślach, bo o skaleczenie niewiele trzeba było. Wujek opowiadał po lankijsku, chłopaki tłumaczyli po angielsku. A potem wracaliśmy przy zachodzie słońca. Droga powrotna wydawała się jakoś dłuższa. Chyba wszystkim tak się podobało, że chłopaki wiosłowali dwa razy wolniej. A potem wsiadłam z  kapitanem ma skuter i jechaliśmy jak wariaci przez dżunglę. Sampath zafundował mi dłuższą przejażdżkę, gdzie myślałam, że serce mi wyskoczy na zewnątrz z prędkości jaką mieliśmy. Trzeba było uważać na gałęzie bo można było dostać prosto w twarz. Nie miałam wyjścia, objęłam go rękoma mocno w pasie i pojechaliśmy jak szaleni przez dżunglę. Tego dnia nie zapomnę Wujka, który je to co spadnie mu z drzewa i żyje bez prądu. Tego ich katamaranu, szalonej jazdy tuk-tukiem a potem na skuterze. Nie zapomnę też tych godzin śmiechu, dobrej zabawy i długich rozmów. I chciałam dżunglę? To miałam i to taką konkret!Kategoria: Podróże Tagged: katamaran i dżungla, sri lanka dżungla, sri lanka ludzie

UNICEF Polska powołuje Drużynę UNICEF, aby nieść pomoc dzieciom w Nepalu. Na jej czele Robert Lewandowski

Obserwatorium kultury i świata podróży

UNICEF Polska powołuje Drużynę UNICEF, aby nieść pomoc dzieciom w Nepalu. Na jej czele Robert Lewandowski

Zależna w podróży

Nikt nie zwiedza Częstochowy!

Chciałabym zrobić z wami eksperyment. Poproszę was, byście się skupili i pomyśleli, ile znacie osób, które były w Częstochowie. 5? 10? 50? Może nawet 100 i więcej? Jasne że tak. Tylko w 2015 roku w Częstochowie na Jasnej Górze było 3 miliony 700 tysięcy pielgrzymów. Wystarczy kilkanaście lat, by była...

Co warto wiedzieć o Kaliningradzie?

SISTERS92

Co warto wiedzieć o Kaliningradzie?

Trzy powody, aby odwiedzić Kapadocję jeszcze tej wiosny

Rodzynki Sułtańskie

Trzy powody, aby odwiedzić Kapadocję jeszcze tej wiosny

„Laowai w wielkim mieście”, czyli prawdopodobnie najlepsza polska książka o życiu w Chinach

career break

„Laowai w wielkim mieście”, czyli prawdopodobnie najlepsza polska książka o życiu w Chinach

  Był początek 2014, gdy na naszej kanapie wylądowała Ola Świstow, która internautom znana jest jako Pojechana. Ola kończyła swoją podróż po Australii i ostatnią noc w Oz spędzała właśnie u nas. Następnego dnia wracała do Shenzen w Chinach, gdzie mieszkała wtedy od ponad roku. Cały wieczór przesiedzieliśmy słuchając jej przezabawne opowieści o absurdach chińskiej rzeczywistości i już wtedy pomyślałam sobie, że była by z tego niezła książka. Nie trzeba było długo czekać – w marcu 2015 nakładem wydawnictwa National Geographic ukazała się książka Oli „Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin”. Więc kiedy wydawnictwo zwróciło się do mnie niedawno z propozycją przeczytania i zrecenzowania książki na blogu zgodziłam się od razu. Książkę przeczytałam w kilka dni, ale to tylko dlatego, że ja nigdy nie mam więcej niż maksymalnie 1h wolnego czasu jednorazowo. Gdybym czasu miała więcej to książkę przeczytałabym na jednym posiedzeniu. Po prostu tak dobrze się ją czytało! Dwie rzeczy szczególnie przypadły mi do gustu. Po pierwsze podobało mi się to, że nie jest ona typową chronologiczną opowieścią o podróży odbytej przez autora, jakich masa na polskim rynku książkowym. Ba, zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że „Laowai w wielkim mieście” to nie książka podróżnicza. To bardziej rozprawa na temat absurdów chińskiej rzeczywistości oraz poradnik o tym jak wśród nich nawigować będąc tytułowym Laowai (chińskie określenie na obcokrajowca). Książka jest świetne skonstruowana, każdy rozdział traktuje o innym zagadnieniu, a równocześnie wszystkie razem tworzą spójną i logiczną całość. Treści towarzyszy masa dobrze dopasowanych do treści zdjęć autorki. Ola pisze o chińskiej biurokracji, której doświadczyła załatwiając wizę do Chin, o urokach szukania chińskiego lokum na wynajem oraz mieszkania w nim, o tym jak prawie została gwiazdą chińskiego show biznesu, o chińskich pociągach, chińskiej kuchni, chińskiej obyczajowości, chińskich turystach i chińskich kontrastach. A to wszystko z dużą dawką humoru. Po drugie, Ola potrafi pisać, i choć brzmi to banalnie, to w czasach, kiedy co drugi bloger podróżniczy wydaje książkę, dobry warsztat pisarski ma niewielu. Książka jest bardzo zabawna (nie raz wybuchałam śmiechem), bardzo wnikliwa (poznałam dzięki niej masę ciekawostek na temat chińskiej kultury i rzeczywistości), napisana sprawnie i bezwysiłkowo. Tu każde zdanie ma swoje miejsce, każdy akapit wnosi coś do treści, słowa w każdym rozdziale płyną naturalnie jak rzeka i które czyta się z przyjemnością. „Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin” to po prostu dobrze napisana książka o bardzo ciekawej tematyce, którą każdy kto choć trochę interesuje się światem powinien przeczytać. Konkurs! Wydawnictwo National Geographic ufundowało dwa egzemplarze książki dla czytelników CareerBreak.pl. Jeden z nich może być Twój! Wystarczy, że w komentarzy poniżej napiszesz, w jakim kraju chciałbyś zamieszkać i dlaczego. Zwycięzców ogłoszę za tydzień.

O kawie

Fizyk w podróży

O kawie

P { margin-bottom: 0.21cm; } Kawa jaka jest, każdy widzi. Ale skąd się bierze? Jak powstaje? I w końcu: dlaczego w polskich kawiarniach jest taka droga? Tego już ogarnąć nie sposób! No, przynajmniej tego ostatniego. ProcesProces produkcji kawy jest nieco złożony. Rozpoczyna się od tego, że trzeba wstać bardzo wcześnie rano, napić się kawy – co stawia nas zresztą przed pytaniem z gatunku: „co było pierwsze, jajko czy kura?” - i wyjść w pole. W polu sadzimy krzew. Krzew ten rośnie i rośnie, mijają dni i tygodnie, przechodzą deszcze i słoty, rosną podatki, gazety codzienne prześcigają się w podawaniu coraz mniej wartościowych informacji, i tak po jakimś czasie na długich gałązkach sterczących z twardych pieńków pojawiają się białe kwiaty. Te białe kwiaty szybko zamienią się w zielone kuleczki, zielone kuleczki w kuleczki żółte i w końcu czerwone.Uprawy kawy w Gwatemali, okolica jeziora Atitlan Kawa w Kolumbii, departament AntioquiaKawowe wzgórze, SalwadorKwiat kawyOwoc kawy Kawa z gatunku arabica woli rosnąć w cieniu. Do "produkcji" cienia bardzo często służą bananowce ze swoimi wielkimi liściami. Ta uprawa towarzysząca - w tym wypadku banany - tak jak i jakość gleby, klimat, wysokość nad poziomem morza i szereg innych charakterystyk wpływają na smak czarnego napoju.Wówczas należy wstać bardzo wcześnie rano, napić się kawy, wyciągnąć ze stajni muła i wyjść w pole. Te pola są zazwyczaj strome, górzyste. Do tego słońce wali ostro, więc idąc do pracy muł poci się jak człowiek, a człowiek poci się jak zwierzę. Człowiek bierze ze sobą wałówkę obiadową, żeby w południe nie schodzić z powrotem do chałupy. Muł... muł nie wiem czy coś ze sobą bierze, chyba nie. Pewne jest natomiast, że temuż mułowi zarzuca się te takie charakterystyczne, brązowawe worki na grzbiet. Worki pełne czerwonawych kulek o zielonkawych i żółtawych rumieńcach.Taka kuleczka, zwana również cereza del cafe, czereśnia czy po prostu owoc kawy, ma swoją naukę. W gruncie rzeczy bardzo podobną do czereśni właśnie. Mamy bowiem cieniutką skóreczkę, skóreczka owija miąższ, a pod miąższem mieści się pestka. Dokładnie: dwie pestki, dwa ziarna kawy.Te dwa ziarna, to to o co nam chodzi, przynajmniej rano, kiedy wstaje się wcześnie rano a potem idzie się na pole. Aby się do nich dobrać, przeprowadza się na Bogu ducha winnych kuleczkach-czeresienkach cały szereg procesów.MułyWorkiCzeresienki Najpierw wrzuca się owoce do maszyny zwanej despulpadora, czyli odmiąższowiaczka. Ma to kształt... młynka powiedzmy. Odziera owoc z pulpy, czyli miąższu. Na pestkach kawy zostaje jeszcze jednak cienka, biaława, kleista warstewka owocu. Aby się jej pozbyć, ziarna pozostawia się samym sobie we względnie wilgotnych warunkach, co skutkuje znanym gastronomii procesem zwanym fermentacją. Wszystko co wykwintne, wytrawne i co tylko w kuchniach świata, przechodzi w pewnym momencie przez ten proces: kawa, kakao (a więc i czekolada), ser, wino, herbata, bigos, ogórki kiszone... Długo by wymieniać! Kawy natomiast na zbyt długo w tym procesie zostawiać nie należy. Powinno to być coś między dwunastoma a osiemnastoma godzinami. Dokładny czas zależy od pogody, temperatury, wysokości nad poziomem morza czy stopnia dojrzałości owocu. Jeśli zostawimy ziarno zbyt długo w fermentacyjnej wannie, smak kawy nieodwołalnie na tym ucierpi. Ziarna pokryte sfermentowaną otoczką należy dokładnie przemyć wodą, a następnie suszyć: już to na słońcu, już to w specjalnie do tego przygotowanych suszarniach zaopatrzonych w piece.DespulpadoraOdpadki z despulpadory, znaczy się miąższ, wyrzucane są na zewnątrz, ale mogą jeszcze do czegoś służyć, np. do naworzenia kawowych krzaczków Ziarna kawowe w procesie fermentacjiSuszenie na słońcu: ulice Sewilli, Valle del CaucaPiec suszarniNarobili się chłopcy, a to jeszcze nie koniec! Sadzenie, czekanie, zbieranie, picie kawy, zrywanie, noszenie, odmiąższowianie, fermentowanie, mycie suszenie. Na koniec okazuje się, że ziarno kawy ma na sobie jeszcze cieniuteńką skórkę, takie coś jak na przykład na orzeszkach ziemnych, tylko że przezroczyste i chyba jeszcze cieńsze i delikatniejsze. Należy więc kawę z tej warstewki obedrzeć, a potem prażyć – i prażyć można na różne sposoby, prażyć można mocno, średnio lub słabo – następnie zaś parzyć – i na to też są miliony technik. Ale to już zazwyczaj nie odbywa się w tradycyjnym kolumbijskim gospodarstwie kawowym. W tradycyjnym kolumbijskim gospodarstwie kawowym poprzestaje się na suszeniu kawy, i taką, opatuloną jeszcze w tę bezbarwną skóreczkę a'la orzeszki ziemne, pakuje się w worki i zawozi do skupu. W gospodarstwach mniej zaawansowanych pakuje się i zawozi do skupu kawę-czeresienkę, czyli prosto po zbiorze. Ziarno kawy z delikatną otoczkąTo samo, ale osobno. To po prawej się potem praży i mieli.Kawa gotowa do sprzedażyZaładunek pojedzie do skupuWillis - król kolumbijskiego regionu kawowego, to on tradycyjnie wozi worki kawowych ziarenKolejka Willisów do skupuPomnik Willisa w Armenii (to nazwa stolicy departamentu Quindio)Ulica Sewilli - kolumbijskiej stolicy kawy (tę nazwę nadano miasteczku przed kryzysem cen surowca, teraz w Sewilli większość właścicieli zmieniło uprawę kawy na cytrusy i awokado, chociaż niektórzy zostali przy ziarnach czarnego napoju; ten sam kryzys cen spowodował, że wielcy właściciele ziemscy przestali interesować się kawą, obecnie jej uprawą w Kolumbii zajmują się głównie drobniejsi gracze)Na masowy rynek krajowy, w przypadku kolumbijskim, idzie kawa gorszej jakości, przepalona w procesie suszenia, tak zwana pasilla. Różnica w cenie skupu jest istotna: za arrobę (12.5 kg) kawy dobrej jakości płaci się 80 tysięcy pesos (100zł), za pasillę: nawet cztery razy mniej.Spożycie kawy w Ameryce ŁacińskiejZdarza się, zwłaszcza wyżej, w górach, że producenci kawy to prości rolnicy, którzy na swoich stromych poletkach pielęgnują swojej kawowe krzaczki. Bardzo często jednak w Ameryce Łacińskiej producent kawy-surowca nie wstaje rano. Nie goni mułów, nie zbiera czeresienek, nie fermentuje i nie suszy. W Ameryce Łacińskiej pan, znaczy producent kawy, przyjeżdża do swej posiadłości odebrać ładunek od służących, znaczy się pracowników. Służący, znaczy się pracownicy - przynajmniej ci stali - mieszkają w posiadłości pana, znaczy się producenta kawy. Posiadłość pana, znaczy się producenta kawy, składa się z hektarów plantacji, kilometrów drutu kolczastego, budynków i urządzeń przeznaczonych na suszenie, fermentacje i tak dalej, oraz dworku, znaczy się domu. W dworku, znaczy się domu, w którym pan, znaczy się producent kawy, zazwyczaj nie mieszka, znajduje się seria pełno wyposażonych pokoi, łóżka, koce, kołdry, krzesła, lodówki, setki talerzy i innych przedmiotów mogących służyć lepszej sprawie, ale zazwyczaj bezużytecznych. Służący, znaczy pracownicy, mieszkają w, no, powiedzmy, nieco gorszych warunkach. Zobacz także -> Jak Kolumbijczyk z klasy średniej spędza weekendDlaczego piszę o tym w rozdziale na temat spożycia kawy? Bo to bardzo istotne, żeby zrozumieć dlaczego w Ameryce Środkowej, tak mniej więcej od Gwatemali do Nikaragui, w ogóle trudno jest kupić kawę, mieloną czy ziarnista. Zdecydowanie najłatwiej o rozpuszczalną nescafe importowaną ze Stanów Zjednoczonych. To bardzo istotne, by zrozumieć następującą sytuację: zdarzyło mi się pić dobrą kawę w Salwadorze. Zaproszono mnie do restauracji. Powiedziałem, że kawa dobra bardzo. Znajomi poprosili kelnera, by przyniósł opakowanie. By zobaczyć, co to za marka znaczy się. To było Chicco d'Oro, kawa produkowana w Ticino, południowym, włoskojęzycznym kantonie Szwajcarii. A trzeba wiedzieć, że Salwador to kraj obsiany kawą wzdłuż i wszerz. W Wenezueli czy Kolumbii kawę dostać łatwo, ale sposób jej przygotowania – zwłaszcza w Kolumbii - nieraz stawia włosy dęba. Dobre capuchino? Wolne żarty. W Kolumbii jak dostaniesz godziwe espresso to jest sukces. Wracając: i to też bardzo istotne by zrozumieć – tak przy okazji – dlaczego w Ekwadorze czy Nikaragui, to jest u wiodących producentów kakao, trudno o zjadliwą czekoladę. W ogóle trudno o czekoladę. A jak już się ją znajdzie, to jest piekielnie droga, i najczęściej importowana. Śniadanie u panaŚniadanie u pana IIDomeczek z basenikiem i drucikiem kolczastymNielogiczne? Bardzo logiczne, jeśli tylko przyjrzeć się odrobinę historii struktury gospodarczej kontynentu. Rzadko zastanawiamy się dlaczego właściwie Amerykę Łacińską tworzy całe mnóstwo krajów, podczas gdy kontynent został obezwładniony przez jedynie dwie metropolie: hiszpańską i portugalską (później z drobnymi przyczółkami holenderskimi czy francuskimi). Dlaczego Wenezuela, dlaczego Panama, dlaczego Boliwia? Czy Chile od Argentyny różni język ojczysty? Czy Kolumbia i Ekwador mają diametralnie różną historię?Wydaje mi się, że w Polsce ogólne pojęcie o polityce i historii jest przesiąknięte romantyzmem i idealizmem: narody – byty najwyraźniej istniejące od zawsze– dążą do utrzymania własnej kultury, kraje łączą się w organizacje międzynarodowe by zapewnić całemu światu dobrobyt, a Stany Zjednoczone wywalają miliardy na wojnę w Iraku, tylko i wyłącznie by zapewnić Irakijczykom poszanowanie praw człowieka. Właśnie dlatego historia Ameryki Łacińskiej wydaje mi się taka interesująca: bo w sposób bardzo jaskrawy pokazuje, że polityka to pieniądze, a pieniądze to polityka. Niby oczywiste, ale zazwyczaj tylko na poziomie lokalnym: pieniądze to polityka, bo łapówki, bo stołki etc. Sferę narodu i państwa wolimy zostawiać poza nawiasem, jako pewna nietykalna świętość. Historia Nowego Świata unaocznia, że wojny mogą wybuchać w interesie pojedynczej firmy, że nowe „narody” mogą ukonstytuować się w imię odległego imperium, a słabość polityczna całego kontynentu może wynikać z krótkowzroczności jego wąskich elit ekonomicznych. Amerykańskie ziemie należały do białych elit: Hiszpanów czy blancos criollos – białych urodzonych za oceanem. Ci biali stopniowo ciemnieli na twarzach, gdy z czasem wzbogaceni Metysi kupowali u króla awans socjalny. Rzecz jednak w tym, że chodzi o rozległe połacie terenu, a także kopalnie, z których produkty wędrowały prosto do Europy. Po wojnach o niepodległość z początku XIX wieku, w których większość krajów Nowego Świata uniezależniło się od Korony, ta struktura niewiele uległa zmianie. Najlepszy przykład to sam Simon Boliwar, wyzwoliciel kontynentu, pochodzący z zamożnej rodziny pochodzenia baskijskiego, z rozległymi uprawami kakao, kopalnią i kilkoma domami w samym centrum Caracas. Podczas gdy świat wchodził powoli w rewolucję przemysłową, a centra ekonomiczne krajów Europy dawno przeszły z ziemskich posiadłości szlachty do miast, Ameryka Łacińska wciąż brnęła w średniowieczny układ społeczny, w którym ziemie dzielone są między nieliczne elity, a reszta społeczeństwa służy jako najemna siła robocza na warunkach półniewolniczych. Dlaczego? Bo Europa chętnie kupowała amerykańskie surowce: tak rolnicze, jak i mineralne. Oligarchii ziemskiej i handlowcom z portów w Limie czy Buenos Aires żyło się doskonale. Nikt z nich nie był zainteresowany zmianami społecznymi. Więcej: nikt z nich nie był zainteresowany projektem federacji południowoamerykańskiej lansowanym przez Boliwara. Po co nam, właścicielom tysięcy hektarów upraw kakao, łączyć się z właścicielami kopalni srebra? Jeszcze nas będą chcieli kontrolować, czy cholera wie co! I tak kontynent rozpadł się na szereg państw i państewek, na serię „narodów”, których główną „charakterystyką narodową” było produkować jeden tylko surowiec: kakao w Ekwadorze i Wenezueli, wołowinę w Argentynie, miedź w Chile i tak dalej. Dlatego też w Ameryce Łacińskiej tak ważną rolę pełnią porty: Buenos Aires trzęsło odległymi na tysiące kilometrów prowincjami, bo dla eksporterów było jedynym oknem na świat. Peruwiańskie elity handlowe z Limy miały moc sabotowania projektom zjednoczenia w Andach. Najważniejsza dysputa terytorialna na drodze wojsk wyzwoleńczych na południe rozegrała się o nic innego jak o Guayaquil, port na oceanie Spokojnym, który ostatecznie dostał się dzisiejszemu Ekwadorowi. Boliwia powstała na życzenie właścicieli kopalń cyny, Urugwaj najprawdopodobniej wymyśliła brytyjska dyplomacja, Panama – i to już na pewno – jest odpowiedzią Stanów Zjednoczonych dla kolumbijskiego nie w sprawie kanału międzyoceanicznego. Tendencje regionalistyczne skrzętnie podsycała dyplomacja Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Wszelkie projekty zjednoczenia celnie torpedowano. Po co? Dla zapewnienia sobie tanich surowców, a jednocześnie rynku zbytu dla własnej produkcji rzemieślniczej i przemysłowej. Póki w Ameryce panuje średniowieczny porządek, gdzie główna aktywność wielkich posiadaczy ziemskich skupia się na zbieraniu zysków z eksportu surowców, gospodarki Ameryki Północnej i Europy Zachodniej mogą kwitnąć wyjątkowo bujnym kwieciem. Latynoskich elit nie interesował rozwój produkcji krajowej, było ich stać, by kupować wszelkie zbytki zza oceanu. I właśnie tu kryje się klucz do zagadki: Ameryka Łacińska kawę produkowała, ale jej przetwarzała i nie piła. Podobnie w przypadku kakao. I, jak widać, w niektórych krajach i regionach ten układ utrzymuje się do dzisiaj.Ceny u nichJako się rzekło, w Ameryce Środkowej – wyłączając niektóre regiony ściśle kawowe, i w ostatnich latach prosperującą Kostarykę i Panamę – nie ma zbyt silnych tradycji picia kawy. W środkowej i południowej Kolumbii a także w Wenezueli, zwyczaj w końcu się wyrobił. I to bardzo piękny!W górskich miasteczkach środkowej części Kolumbii, na obszernych, ocienionych konarami drzew placach, ustawione są dziesiątki stolików, przy których starsi mężczyźni w kapeluszach gadają, patrzą w dal, grają w domino i piją czarny napój. Inna sprawa, że ten napój ma zazwyczaj większą zawartość cukru, niż czegokolwiek, no ale najwyraźniej tak już wolą. Gwatemala, kawowy region Baja Verapaz: kawa podawana darmowo, domyślnie do każdego zamówionego posiłkuKawa na placuKawa z książkąDziewczynka o twarzy w kształcie ziarenka kawyKawa z ciastkiem w piekarni (koszt zestawu: 1.25zł)Wnętrze maleńkiej piekarenki na rogu w PopayanW Wenezueli każda piekarnia – absolutnie każda! - zaopatrzona jest w profesjonalny ekspres do kawy. Wypływa z niego czarne jak smoła espresso, i jeśli wytłumaczysz pani z obsługi, żeby nie dodawała tam ani wody, ani cukru, ani mleka, to dostaniesz napój na naprawdę wysokim poziomie. Zaskoczenie? Okazuje się, że po całym tym wywodzie historyczno-gospodarczym w jakimś kraju nie dość, że piją kawę, to jeszcze dobrą? Znów: nielogiczne? Bardzo logiczne, i tym razem historia wyjaśniająca jest znacznie krótsza. Po II wojnie światowej, do liczącej pięć milionów dusz Wenezueli przybyło trzysta tysięcy emigrantów z Włoch. Dlaczego przyjechali akurat do Wenezueli? Bo to była potencja gospodarcza tamtych lat, naftowe El Dorado, dodatkowo z bardzo przyjaznymi ustawami migracyjnymi. Włosi przywieźli ze sobą zwyczaje picia dobrej kawy, a dodatkowo żyjąc w zamożnym kraju – w latach pięćdziesiątych Wenezuela była w światowej czołówce jeśli chodzi o PKB per capita – stać ich było na zakup profesjonalnego sprzętu kawiarskiego. I tak w każdej wenezuelskiej piekarni dostaniemy dobrą kawę. (A do tego dobry chleb: tu włoskie tendencje wzmocnili Portugalczycy w sile dwustu tysięcy chłopa, i Hiszpanie w podobnej liczbie. W wenezuelskiej piekarni dostaniesz klasyczny śródziemnomorski, jasny chleb. W przeciwieństwie do Kolumbii, gdzie do chleba zawsze dodają cukier, mleko, jakiś parszywy żółty barwnik i sztuczny pseudomargarynowy smak. I choćbyś usłyszał najbardziej zagorzałe zapewnienia pani piekarenki, że chleb jest słony, to będzie słodki, koniec i kropka. Nie wiem skąd im się ten cukier w chlebie przyśnił.)Kawa w kawiarni Muzeum Sztuk Pięknych w CaracasTak przy okazji: to kakao co to o nim tak było tak przy okazjiTo też kawa w WenezueliW Kolumbii paczka kawy kosztuje mniej więcej połowę tego, co w Polsce, płaca minimalna też jest mniej więcej dwa razy niższa i obiad dostanie się również w 50% ceny naszego. Za zupę i drugie danie z sokiem zapłacimy przeciętnie 5-6 tysięcy pesos, czyli obecnie jakieś 6.25 – 7.50 zł. Droższy obiad (ale jeszcze żaden luksus) to wydatek rzędu 8-10 tysięcy, czyli 10 – 12.50 zł. Tinto, czyli kawa średniej mocy lub słabawa, często z domyślnie dodanym cukrem, kosztuje 500 pesos (60 groszy) w piekarniach zwykłych, 1000 w piekarniach eleganckich i nieco lepszych kawiarniach. Espresso, capuchino i inne wynalazki spotyka się rzadko, w dużych miastach i w bardzo nieregularnych cenach, więc nie będę cytował, bo mogą to być kwoty bardzo przypadkowe. W każdym razie: popularnie pita kawa ma cenę rzędu 10% ceny taniego obiadu, podobny stosunek dla pary droższa kawa-droższy obiad. W Wenezueli (ceny na styczeń 2016) ceny obiadów tanich – ale nie ekstremalnie tanich, czyli tych, których trzeba szukać nieco dłużej niż spacerując trzy dowolne przecznice – zaczynały się od 450 boliwarów na 600 boliwarach kończąc. Potem zaczynała się wyższa półka, której ceny są bardzo rozstrzelone: pizzę mogłeś kupić za 600 lub za 2000 i nie różniły się wiele. Teraz: w przeciwieństwie do przypadku Kolumbii, w przypadku Wenezueli dysponuję rozległą wiedzą o wachlarzu cen kawy. W standardowej piekarni mamy 40 boliwarów za małą kawę i 80 za dużą (niestety, najczęściej w plastikowym kubeczku, prawie zawsze są jakieś miejsca do siedzenia lub chociaż stoliki do picia na stojąco). W cukierni niższej rangi ceny skaczą niewiele: jakieś 55 za mają, dalej 80 za dużą. W Caracas na Candelarii w La Milhoja jak ładnie poprosisz, do dostaniesz w filiżance. W kawiarni w poziomie standardowym, znaczy się dobrym, ceny to np. 65 mała i 130 duża jak w kawiarni na rogu za kościołem na Candelarii, obsługa stolika, stoliki solidne, białe filiżanki i dobre ciasta w dodatku; czy 120 za dużą i nigdy-nie-brałem za małą w kawiarni Muzeum Sztuk Pięknych. We France na Altamirze – biznesowa dzielnica Caracas, apartamentowce i wille, czyli najdroższe z najdroższego – duża (i bardzo smaczna) kawa kosztowała zdaje się 170 boliwarów. W standardzie: wystrój względnie elegancki (czarne stoliki) przeplatany z alternatywnym (sofa i stół zawalony książkami), woda mineralna do woli za darmo, szybki internet wifi, jakiś milion ciast do wyboru, „umundurowani” pracownicy. Najdroższa kawa, jaką zdarzyło mi się pić to był jakiś wynalazek kawowo-czekoladowo-mleczno-korzenny, w sąsiedztwie Franki (czyli dalej Altamira, biznes i wille). Organiczna kawa, obrazy na ścianach, ciepłe światło, stylowe stoliki, kelnerzy i tak dalej. Zapłaciłem 265 boliwarów. 50% ceny taniego obiadu. Tania, kawa, te 40 boliwarów, to jakieś 8% niedrogiego posiłku.Kawa a sprawa polskaTeraz ostatnia część, ta niezrozumiała, przynajmniej dla mnie. I ja wiem, że 5 zł za godzinę dla studentki zatrudnionej na umowę zlecenie, ja wiem, ale w Kolumbii i Wenezueli też płacą pracownikom, i w tym drugim kraju, to nawet z ZUSem, KRUSem i czym tam zechcesz. Dlaczego u nas byle kawa kosztuje tyle co pół obiadu, albo nawet tyle co obiad i więcej? Że u nas nie ma tradycji picia kawy? Że pije się raczej herbatę? Ale znaleźć herbatę za mniej niż 4-5zł w lokalu, który nie będzie dworcową budą lub studencką stołówką to też sukces. A wracając do kawy, to teraz jak teraz, ale kiedyś mieliśmy piękne tradycje!W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego zwyczaju,Jest do robienia kawy osobna niewiasta,Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miastaLub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunkuI zna tajne sposoby gotowania trunku,Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu,Zapach moki i gęstość miodowego płynu.Wiadomo, czem dla kawy jest dobra śmietana;Na wsi nietrudno o nię: bo kawiarka z rana,Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnieI sama lekko świeży kwiat nabiału garnieDo każdej filiżanki w osobny garnuszekAby każdą z nich ubrać w osobny kożuszek.Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz, Księga II: ZamekWedług superprofesjonalnej ankiety, którą przeprowadziłem na Znanym Portalu Społecznościowym, cena kawy w Polsce zazwyczaj zaczyna się koło 4-6 zł, łatwo przechodząc w 8-10 jeśli do tej kawy trzeba wlać naparstek mleka, a w modnych sieciówkach przechodzący nawet w kilkanaście złotych polskich. Tani obiad można znaleźć za cenę 10-15 zł. Cena kawy zaczyna się więc na jakichś 30% i dochodzi do 100% ceny obiadu. I dlatego w Polsce rzadko piję coś do posiłku, jeśli już jem na mieście: bo nie tylko kawa, ale i herbata, sok, czy woda mineralna kosztuje po prostu majątek. Najwyraźniej zalanie kubka wrzątkiem kosztuje połowę z tego, co przygotowanie zupy, zakupienie mięsa na drugie, obranie ziemniaków, przygotowanie sałatki... Tak, to zupełnie logiczne.Popularność picia kawy i spędzania czasu w kawiarniach czy cukierniach oraz ceny kaw i ciastek to dwie kwestie oddziałujące na siebie wzajemnie. Jeśli wytworzyłaby się moda na bywanie w kawiarniach, właściciele mogliby obniżyć ceny. Bez obniżenia tych cen, trudno jednak o masowe okupowanie lokalów: na dzień dzisiejszy koszt kawy to godzina marnie płatnej pracy, a jak wiadomo – w Polsce wiele osób zarabia w okolicach płacy minimalnej. Właściciel piekarni powiedziałby: 500 pesos, czyli 60 groszy za kawę? To nonsens, zbankrutuję od razu! Zaraz, zaraz. Po pierwsze to podwyższymy to cenę dwukrotnie - na 1,20zł – jako że w Polsce zarabia się dwa razy więcej. I teraz wyobraź sobie: jesteś na mieście, chcesz odpocząć chwilę od biegu z pracy na uniwersytet lub odwrotnie, porozmawiać z kolegą, przeczytać gazetę. Kiedy kawa kosztuje 6zł, idziesz do parku, chociaż zimno i zaraz będzie padać. A jeśli kawa kosztowałaby złotówkę lub dwie? Od razu poszedłbyś do kawiarni. Wszyscy by poszli! Stąd uprasza się właścicieli kawiarń i piekarni o obniżenie cen kawy: dla swego własnego dobra! I dla naszego, jako konsumentów, też. I ach, byłoby błogosławieństwem dla życia społecznego polskich miast, to tak przy okazji. Amen. No już, już was nie męczę z tą kawą. Budziesz czaj?

Obserwatorium kultury i świata podróży

Miasta na Sri Lance

Są głośne, chaotyczne i pełne kurzu. W powietrzu unosi się dziwny zapach smażonego jedzenia, wymieszany ze spalinami, potem i promieniami upalnego słońca. Miasta na Sri Lance są ciekawe, ale męczące. Przebywasz w nich dzień dwa i masz ochotę uciec do wioski, gdzie życie toczy się całkowicie inaczej.  Pierwsze wrażenia z Colombo Wysiadamy z samolotu. Wita nas piękny ogród, naciągacze i ciężkie powietrze. Potem już tylko jazda tuk-tukiem i pociągiem, kolejnym pociągiem i ciach – jesteśmy w Colombo! Stolicy Sri Lanki. Wszyscy w pociągu gapią się na nas. Jesteśmy lokalną atrakcją. Znajdujemy dość szybko nasz hostel. Musimy odpocząć po 17 h lotu. Szybkie 3 h snu i na miasto. Żeby przejść na drugą stronę ulicy okazuje się, że trzeba zrobić to szybko, uważając z każdej strony. Nigdy nie wiadomo czy za chwilę coś cię nie przejedzie. Mnóstwo oczu wpatrzonych jest tylko na nas. Miasto jest zatłoczone, w powietrzu unosi się dziwny i ciężki zapach. Po 10 min mam dość, nie potrafię odnaleźć się w tym hałasie i nieładzie. Spacerujemy po Colombo i nie umiemy się nadziwić jak ludzie potrafią tu normalnie funkcjonować. Na ulicy wieczny hałas. W autobusach jeden na drugim, patrzysz na taki bus i masz wrażenie, że zaraz pęknie. Dookoła pełno śmieci i brudu. Co jakiś czas ktoś żebra. Ludzie chodzą wszędzie tłumami. Czuję zmęczenie. Na stacji kolejowej w Colombo ogrom ludzi, wcześniej w busie to samo. Gorzej jak sardynki w puszce. Ma to wszystko przy obserwacji swój klimat, ale trzeba się przyzwyczaić. Nic, trzeba uciekać z miasta! Za dużo chaosu w stolicy. Colombo nas zmęczyło.   Habarana – miasto masażu Ajurweda W Habaranie nie ma właściwie nic. Tu nawet jest tylko jedna knajpa gdzie coś zjesz. Można zaznać tu świetnego masażu i polecam się na niego wybrać. Blisko stąd jest do Sigiriji i Dambulli a także Polonnaruwy. Znajdziecie tu także spokojnie nocleg, ale nie ma co zostawać na kilka dni. Jest wiele ciekawszych miejsc. W Sigiriji możecie zwiedzić lwią skałę. Polonnaruwa to ciekawe ruiny do odwiedzenia na co najmniej pół dnia jak nie więcej. A w Dambulli jest fajna świątynia do zwiedzania. I tyle. Potem ruszajcie dalej w drogę. Matale – czyli wycieczka do spide garden Oprócz ogrodów, które można odwiedzić za darmo nie ma tu nic rewelacyjnego. O ogrodach pisałam przy okazji innego wpisu na blogu. Warto je odwiedzić, dużo wam o nich na miejscu opowiedzą, ale uważajcie na naciągaczy w sklepiku pod koniec zwiedzania. Będą wam wciskać wszystko za chore pieniądze! Kandy – miasto Świątyni Zęba Tu warto poświęcić z dwa dni na zwiedzanie. Oprócz Świątyni Zęba, którą koniecznie trzeba odwiedzić warto także pójść na lokalne pokazy tańca. Z Kandy jest blisko do sierocińca dla słoni – Pinnawala. Po drodze można odwiedzić także fabrykę herbaty. Miasto w porównaniu do Colombo jest spokojniejsze. Warto poszwendać się po okolicy, mamy tu także w centrum miasta jeziorko. Myślę, że dwa dni na Kandy to idealny czas by zwiedzić to miasto. Haputale – rajska herbata Z tego miejsca blisko mamy na pola herbaty. Wystarczy wybrać się na autobus, który zawiezie nas pod Liptona. Tam już albo pieszo albo tuk tukiem na samą górę. Z Haputale także możemy wybrać się na trekking, gdyż w okolicach mamy cudowne parki narodowe. Polecam wycieczkę na World’s End. Haputale to maleńkie miasteczko. Pełno tu straganów, sklepików i autobusów. Mimo to jest jakoś spokojniej. Z okien widać jak miejscowi pod domami uprawiają własną herbatę. A w oddali mamy widoki na cudowne góry. Dzięki temu, właśnie tutaj chce mi się dwa razy bardziej oddychać. Ella – miasteczko, do którego się trafia po podróży kolonialnym pociągiem Z Haputale wybieramy się do Ella by podziwiać cudowną zieloną trasę. Jedziemy starym kolonialnym pociągiem. Wleczemy się kilka godzin tylko po to by podziwiać cuda natury za oknem. Trasa jest tak malownicza, że cały czas przyklejona jestem do drzwi pociągu lub okien. W samej miejscowości Ella jesteśmy chwilę, jednak mam wrażenie, że prócz głównej ulicy nie ma tu nic. Wszystko zrobione pod turystę. To pierwsze miejsce gdzie widzę  bary z drinkami, sofy i słyszę głośną europejską muzykę. Omijam to wszystko szerokim łukiem i jedziemy dalej. Nuwara Elija – miasto z targowiskiem i niczym więcej Jechałyśmy tu jednym busem, drugim … trzecim! Tylko po to by zobaczyć starą pocztę i targ! Może w okolicy jest jeszcze coś ciekawszego  czym nie mam pojęcia ale to co zobaczyłam nie wprawiło mnie w zachwyt. Koleżankę to od jazdy busami i wdychania spalin aż zemdliło. Wychodzimy na dworcu a tu jedna ulica, targowisko z szmatami i drugie z jedzeniem oraz stara poczta. Jak dla mnie szkoda czasu. Wiem, że to dobra baza wypadowa na pola herbaty, jednak jak zależy wam by zobaczyć samo miasteczko to w zasadzie nie ma czego tu szukać. Tissamaharama – czyli ruszamy na Safari Idealne miejsce na nocleg jak chcecie odbyć safari w Yala Park. Miasteczko jest małe, warte odwiedzenia ale zwiedzicie je w godzinę. Polecam zostać na jedną noc, zrobić safari i ruszać dalej. Piłam tu właśnie wodę z kokosa. Myślałam, że to będzie jakiś rarytas. Ale nie! Jakoś takie to nijakie było. Co ciekawe, tu znajdziemy także w mieście jeziorko. Obwoził nad wokoło niego chłopak z tuk tuka. Do tego nad głowami wieczorem możecie zobaczyć mnóstwo latających nietoperzy. Niesamowity widok! Mirissa – miasto pięknych plaż To raj na ziemi. Niebiańskie plaże sprawiają, że czujesz się tutaj jak w raju. Knajpy na plażach są dostosowane pod turystów. Jednak miasteczko jest malutkie i nie ma tu właściwie nic ciekawego. Można wybrać się tu na oglądanie delfinów i wielorybów. Podejrzeć w miasteczku obok rybaków na tyczkach, którzy wcale nie są już tu tradycją, a komercyjnym zarobkiem miejscowych. Można też jechać trochę dalej zwiedzić farmę żółwi. Sama Mirissa jest miejscem rozrywkowym. Tu właśnie ekipa ze statku zabrała nas na swój własny katamaran do dżungli. Było wesoło i ciekawie, bo odwiedziłyśmy wujka, który je to co mu spadnie z drzewa i żyje bez prądu. A do miasta pływa łódką. Galle – miasto pola do krykieta i targowisk Miasto słynie z ogromnego zielonego pola do krykieta. Znajdziecie tu także starą twierdzę jaką można zwiedzać. Dodatkowo znajduje się tu ogromne targowisko z ubraniami oraz smakołykami. Szczególnie ciekawe są przyprawy. Uwaga na oszustów, naciągają ludzi na wyssane z palca historie by wyłudzić kasę. Podsumowanie odwiedzonych miast na Sri Lance To oczywiste, że dla europejczyka każde azjatyckie miasto będzie czymś innym. Trzeba się przyzwyczaić do permanentnego gwaru, chaosu i smrodu. Przechodzenie przez ulicę to nieraz ryzykowanie życia. Ma to wszystko swój urok i co najfajniejsze, z takiego głośnego miasta zawsze możesz uciec na pola herbaty, plażę czy do okolicznej wioski i trochę się wyciszyć. B miasto to istna dżungla Kategoria: Podróże Tagged: colombo, ella, galle, habarana, haputale, kandy, matale, miasta na sri lance, mirissa, nuwara elija

WOJAŻER

Madera, wyspa piękna, trudna, skolonizowana i przeinwestowana

Wydarzenia sprzed 39 lat nadal żyją we wspomnieniach mieszkańców oraz w wyobrażeniach tych, którzy przybywają na Maderę, by wypocząć na rajskiej wyspie niedaleko kontynentalnej Europy. W deszczowy wieczór 19 listopada 1977 roku lecący z Brukseli na Maderę samolot portugalskich linii lotniczych TAP, podchodził po raz trzeci do lądowania na lotniku uchodzącym za jedno z najniebezpieczniejszych na świecie. Pas był krótki, bo mający zaledwie 1,6 kilometra, jednak trudno było, na wyspie pełnej dramatycznych krajobrazów, znaleźć dłuższy kawałek płaskiej przestrzeni. Podczas trzeciego podejścia do lądowania samolot wpadł w poślizg, wypadł z pasa i runął ze stromej skały przełamując się na dwie części. Nie była to największa katastrofa lotnicza w historii Portugalii, gdyż dwanaście lat później 144 życia opuściły ten świat w katastrofie na Azorach, skąd właśnie przylatywaliśmy na kolejną z odwiedzanych przez nas, portugalskich wysp. Katastrofa lotnicza na Maderze Przynajmniej 33 osoby mogły mówić o cudzie, który miał miejsce tego deszczowego i wietrznego dnia. Tyle przeżyło bowiem to tragiczne wydarzenie, które sprawiło, że na dobre rozpoczęła się dyskusja o nowym lotnisku, bądź też o wydłużeniu pasa. Widzicie tę …