Sierpniowe Bałkany – bilans, podsumowanie i pierwsze wrażenia

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Sierpniowe Bałkany – bilans, podsumowanie i pierwsze wrażenia

POJECHANA

Blue safari – najpiękniejsza atrakcja Zanzibaru

Moim numerem jeden, jeśli chodzi o atrakcje Zanzibaru, jest zdecydowanie blue safari, czyli turkusowo- błękitna przygoda. A wygląda to tak: wsiadamy na tradycyjną drewnianą żaglówkę i wypływamy w bezkresne niebieskości oblewające tanzańską wyspę. Stajemy nad kolorową rafą, wyskakujemy z łódki zaopatrzeni w maski, rurki, płetwy i obserwujemy podwodne życie. Jeśli natura jest akurat w dobrym humorze, możemy spotkać urocze żółwie morskie i skore do zabawy delfiny. Jeśli nam się nie uda,  na wyspie Kwale, na pocieszenie zostaniemy poczęstowani pysznymi krabami i krewetkami. Potem wpłyniemy do laguny, w której gorąca jak zupa woda, podczas odpływów i przypływów wyrzeźbiła w skałach surrealistyczne formacje. Nad głową będą nam latały dostojne białe czaple, soczyste owoce będziemy popijać wodą kokosową. Ach jak przyjemnie! Jeśli szukacie luksusowego hotelu na Zanzibarze, sprawdźcie ofertę położonego na pięknej plaży Kendwa, hotelu La Gemma Dell’Est, w którym miałam przyjemność się zatrzymać. Na Zanzibarze gościłam dzięki uprzejmości linii lotniczych Qatar Airways i biura podróży Africa Line. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Blue safari – najpiękniejsza atrakcja Zanzibaru pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Gaijin w podróży

Japonia, czyli najbezpieczniejszy kraj na świecie

Jest taki kraj, gdzie w roku notuje się zaledwie dwa przypadki użycia broni, małe dzieci przechadzają się same po galeriach handlowych, samochody z kluczami w stacyjce stoją na parkingach, a spacerowanie nocą po ulicach nie napawa nikogo strachem. Witajcie w Japonii – najbezpieczniejszym kraju na świecie. Według badań Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju, Japonia ma drugi najniższy wskaźnik zabójstw. Na liście znajduje się zaraz po Islandii. Inne badania pokazują, że Japonia jest krajem, w którym nocne spacerowanie po ciemnych uliczkach, jest najbezpieczniejsze na świecie. Nic więc dziwnego, że Japończycy są zadowoleni ze swojego komfortowego życia. Nikogo nie dziwi, że pod sklepem stoi zapalony samochód z otwartymi drzwiami. Nikt nie zastanawia się, co małe dziecko robi samo w metrze. Nie jest sensacją, gdy tydzień po zgubieniu portfela, wraca on do właściciela z pełną zawartością, a na dworcu ktoś zostawia torebkę bez opieki i idzie do łazienki. W Japonii notuje się jeden z najmniejszych wskaźników przestępczości, co jest zdecydowaniem powodem do dumy. Bezpieczeństwo w Japonii Turyści przybywający do Japonii są zachwyceni bezpieczeństwem jakie tam panuje. W porównaniu z niebezpiecznymi ulicami Rio de Janeiro, czy ciemnymi zaułkami kolumbijskich dzielnic, Japonia jest wręcz rajem. Dodatkowo Europejczyk może czuć się tam jak prawdziwy celebryta, z którym każdy mieszkaniec Kraju Kwitnącej Wiśni chce zrobić sobie zdjęcie. Japończycy to niezwykle mili i przyjaźni ludzie. Niemniej nie należy zapominać, że pewien procent przestępczości jest nieunikniony w każdym zakątku świata. Kiedy jednak zachowamy standardową ostrożność, będziemy mogli w 100% cieszyć się z niezwykłego kraju i ponadprzeciętnej gościnności Japończyków. Artykuł Japonia, czyli najbezpieczniejszy kraj na świecie pochodzi z serwisu Gaijin w Podróży.

Park im. Kasprowicza w Szczecinie

SISTERS92

Park im. Kasprowicza w Szczecinie

TROPIMY PRZYGODY

Ekwador praktycznie – informacje i ceny

Ekwador cieszy się coraz większym zainteresowaniem turystów z całego świata. Coraz więcej z nich zaczyna również odwiedzać inne miejsca niż globalną atrakcję – Galapagos, Mitad del Mundo – „środek świata” oraz Quito – miasto z największą i jedną z najpiękniejszych starówek w Ameryce Południowej. Planując dłuższy pobyt warto „wyposażyć się” w niezbędne informacje, aby jak najbardziej ułatwić sobie wyjazd. „Ekwador praktycznie” powstał właśnie w tym celu. Waluta To, co w przypadku Ekwadoru jest dla podróżnych z jednej strony jego zaletą, staje się również jego wadą. Dolar – od 2000 roku oficjalna waluta tego państwa – z jednej strony ułatwia życie […] Artykuł Ekwador praktycznie – informacje i ceny pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Amalfi Coast. Hotel Bonadies – 136 years history of Ravello

ITALIA BY NATALIA

Amalfi Coast. Hotel Bonadies – 136 years history of Ravello

KOŁEM SIĘ TOCZY

[PKST 006] Tam, gdzie spotkasz szamana. Mongolska mieszanka wierzeń

Kolejna odsłona mongolskiej podróży. Mega ciekawy temat, gorąco zachęcam do odsłuchania kolejnego Podcastu Kołem Się Toczy lub przeczytania jego transkrypcji. Tekst ten miał być wysłany do ogólnopolskiego magazynu podróżniczego, jednak stwierdziłem, że wolę wzbogacić blog w fajną treść. Mam nadzieję, że Wam się spodoba. Zapraszam! :) Kliknij powyżej i odsłuchaj podcastu. Pozostałe odcinki podcastu możesz znaleźć tutaj, a także na iTunes i SoundCloud. Będzie The post [PKST 006] Tam, gdzie spotkasz szamana. Mongolska mieszanka wierzeń appeared first on Kołem Się Toczy.

Na Akropolu mieszkają koty.

Wandzia w podróży

Na Akropolu mieszkają koty.

,,Immunitet” Remigiusz Mróz

SISTERS92

,,Immunitet” Remigiusz Mróz

Weekend w Holandii. Co warto zobaczyć w Groningen

wszedobylscy

Weekend w Holandii. Co warto zobaczyć w Groningen

Jak zorganizować ciekawy biwak/obóz?

SISTERS92

Jak zorganizować ciekawy biwak/obóz?

3 lata podróżowania z psem – czego się nauczyliśmy?

URLOP NA ETACIE

3 lata podróżowania z psem – czego się nauczyliśmy?

POSZLI-POJECHALI

Aperol Spritz – najlepszy włoski drink lata!

Aperol Spritz – najlepszy letni drink, zabarwiający życie na pomarańczowo. W godzinach wieczorowych, po pracy i w weekendy oraz urlopowo na okrągło. Zapach, kolor, bąbelki, kawałek pomarańczy, oliwka. Nic więcej do szczęścia w upały nie jest potrzebne. Nie zawsze tak było. Bardzo podziwiam działania marketingowe Artykuł Aperol Spritz – najlepszy włoski drink lata! pochodzi z serwisu Poszli-Pojechali.

Kami and the rest of the world

Bardejov – the most enjoyable town in Slovakia

I’ve been dreaming of visiting Bardejov from the moment I’d seen a picture of this fairy tale alike town in north-east Slovakia. The rows of colorful houses and green hills in the background made this city seem too beautiful to be true. Years have passed and even if I’ve been nearby numerous times I never […] Post Bardejov – the most enjoyable town in Slovakia pojawił się poraz pierwszy w Kami and the Rest of the World.

Rozmowa w TVN 24 BIS

Ale piękny świat

Rozmowa w TVN 24 BIS

Niedawno w "Pokaż Nam Świat" w TVN24 BIS opowiadałam o IranieBardzo lubię występować w telewizji. Z kilku powodów. Bo lubię rozmawiać, bo lubię atmosferę w studio, ale przede wszystkim, że tego typu występy stanowią niesamowity pretekst do wymiany kilku zdań ze znajomyki, których już dawno straciłam z oczu. Jedną z takich osób był wczoraj Alejandro. - Jesteś straszną gadułą!- Co robić? Oni pytają, ja odpowiadam.- Pokazałem ciebie moim koleżankom.- Wywiad? Przecież wy nic nie rozumiecie?Alejandro jest Meksykaninem. Poznaliśmy się kilka lat temu na Bali. I wtedy z całą pewnością po Polsku nie mówił ani słowa. Ale może coś się zmieniło?- No nic nie zrozumieliśmy, ale słucaliśmy jak mówisz i powiedziałem im, że to jest prawdziwa chingona. I żeby brały z ciebie przykład.- I co?- I postanowiły, tak jak ty, pojechać w świat. Nie tylko Alejandro do mnie napisał. Wczoraj otrzymałam od Was tyle serdeczności i miłych słów. Kiedy je czytałam, poczułam, że to, co robię ma sens. Bardzo Wam za to dziękuję!:)A oto link do rozmowy:http://tvn24bis.pl/wideo/wyjatkowa-podroz-bambusowym-rowerem-przez-iran,1551883.html

Wyjazd do lasu – porady

SISTERS92

Wyjazd do lasu – porady

Jak zaplanować weekend w Groningen?

wszedobylscy

Jak zaplanować weekend w Groningen?

[73] Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Workaway, ale nikt Wam nigdy nie wytłumaczył

STOPEM PO PRZYGODE

[73] Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Workaway, ale nikt Wam nigdy nie wytłumaczył

Nie pamiętam kiedy i od kogo usłyszałam po raz pierwszy hasło Workaway, jakkolwiek zdarza mi się nie pamiętać również co zjadłam na obiad poprzedniego dnia, w związku z czym jestem pewna, że ktoś kiedyś mi o tym powiedział. Wtedy wymyśliłam sobie Portugalię – znajdę niewielką miejscowość, koniecznie blisko wybrzeża, i zaszyję się tam na miesiąc, może dłużej. Życie szybko zweryfikowało moje (notabene, wcale nie takie niemożliwe, a nawet powiedziałabym, że całkiem proste!) plany: wakacyjny grafik coraz szybciej się zagęszczał, a bilety lotnicze wcale nie chciały tanieć. Alternatywą stała się Grecja. Na krócej, bo tylko 2,5 tygodnia. Właściwie cały ten wyjazd był jedną wielką kwestią przypadku. Pewnego dnia rano zobaczyłam w miarę tanie loty do Aten, zadzwoniłam i powiedziałam: przełom lipca i sierpnia, Grecja, lecisz ze mną? Kiedy zdecydowałyśmy się – w ekipie powiększonej już do trzech osób – na wspomniany Workaway, wiedziałam o nim tyle, że to wolontariat, no i że jedzenie powinno być za darmo. Bardzo nie lubię zabierać się w ciemno za rzeczy, o których nie mam zielonego pojęcia: zwykle tracę najpierw ogrom czasu na szukanie informacji, czytanie zbyt wielu niewnoszących nic na ten temat artykułów, zastanawianie się nad szczegółami. Koniec końców, do wszystkiego podchodzę z maksymalnym dystansem i przekonuję się w stu procentach dopiero, gdy moje działania przyniosą pozytywny efekt. A wtedy myślę, że gdybym wszystkie informacje, o które jestem bogatsza po fakcie, znalazła zebrane w jednym miejscu zanim niemal stanęłam na głowie, by ostatecznie nauczyć się wszystkiego na własnych błędach… Byłoby łatwiej. Zaoszczędziłabym mnóstwo czasu, energii i nerwów. Dlatego je właśnie teraz zbieram – jest to wszystko, czego nauczyłam się o Workaway (choć pewnie nie wszystko, co można o nim wiedzieć). Począwszy od rzeczy najprostszych w stylu o co tu w ogóle chodzi, poprzez trudne walki z filtrami w systemie aż po konkluzję dotyczącą samej pracy.Co to w ogóle ten Workaway?Workaway to wolontariat. Działa na każdym kontynencie, a na stronie zarejestrowane są osoby z całego świata. Główna idea to praca za nocleg i wyżywienie. Najczęstszą kombinacją jest praca pięć razy w tygodniu, po pięć godzin dziennie. W praktyce nie zawsze jest aż tak klarownie: zdarzało nam się jednego dnia pracować trzy godziny, za to następnego było tyle do zrobienia, że harowaliśmy godzin siedem. Czas wolny jest wolny w pełnym tego słowa znaczeniu – można równie dobrze przeznaczyć go na podróże, jak i na czilowanie z książką.Co ważne, Workaway jest niezależny. Nie stoi za tym żadna agencja, nikt nie organizuje lotów, nie podpisuje się żadnych umów. Pod tym względem działa tak, jak Couchsurfing – wszystko załatwia się samemu. Strona internetowa ma tylko ułatwić kontakt między osobami zainteresowanymi.O ile hostów można wyszukać nie mając konta na portalu, tak żeby skontaktować się z nimi, potrzebna jest rejestracja.Czy Workaway jest płatny?Tak. Choć nie powiedziałabym, że to źle. Rejestrując się na stronie, dostajemy wgląd do prywatnych informacji zawartych w profilach użytkowników – ich adres mailowy, a niejednokrotnie też numer telefonu czy miejsce zamieszkania. Konieczność zapłaty za rejestrację zmniejsza poniekąd ryzyko zostania oszukanym.Konto na Workaway jest ważne przez rok. Po tym czasie można je odnowić – z tego co mi się wydaje, trzeba jeszcze raz uiścić opłatę, ale nie dam sobie ręki uciąć, że jest ona taka sama jak przy rejestracji.Pojedyncze konto kosztuje 23 €, nie jest to jednak jedyna możliwość.Warto jednak pamiętać, że to wciąż wolontariat. Nie dostaniesz wypłaty za swoją pracę. Jej formą jest darmowy nocleg oraz wyżywienie.Co jeśli chcę szukać hosta w dwie osoby (lub więcej)?Twórcy portalu przemyśleli taką opcję i w tym celu stworzyli możliwość założenia dwuosobowego konta. W przeliczeniu na osobę wychodzi taniej – za profil dla pary płaci się 30 €, co daje 15 €  za osobę. Zdecydowanie się opłaca! Co jednak, gdy chcemy znaleźć hosta w większej grupie?No właśnie. Ta kwestia przysporzyła nam najwięcej problemu.Początkowo założyłyśmy jedno dwuosobowe konto i  planowałyśmy mimo to pisać w wiadomościach o nas trzech – uczciwie przedstawiając się wszystkie. Niestety, po wysłaniu pierwszego requesta otrzymałyśmy coś takiego:W porządku. Miałyśmy przecież dobre intencje – nie planowałyśmy nikogo oszukać ani wykręcić się z obowiązkowych płatności. Po prostu nie wiedziałyśmy. Podejście drugie. Justyna założyła jednoosobowe konto, a w wiadomościach dołączałyśmy do niego link. Ten sam problem – ponownie otrzymałyśmy wiadomość zwrotną, po czym… zablokowano nam konto. Napisałyśmy więc wiadomość do odpowiedniej osoby, pytając o co chodzi: przecież nikogo nie ukrywamy, podajemy jak na tacy wszystkie informacje i odnośniki. Okazało się, że w przypadku aplikowania jako wolontariusze w większej grupie, dowolną ilość kont na Workaway można ze sobą połączyć. Nie miałyśmy o tym wcześniej zielonego pojęcia, podobnie jak nie znalazłyśmy na ten temat informacji. Suma summarum, przy koncie Justyny wystarczyło kliknąć połącz z naszym kontem. Jaki jest minimalny okres czasu, na który muszę wyjechać?Ja na przykład bałam się, że miesiąc – wydawałoby się, że to najbardziej sensowny okres czasu jeśli chodzi o pracę. Guzik prawda! Najfajniejsze w Workaway jest to, że nie istnieje coś takiego jak minimalny czas wolontariatu. Jasne, są ludzie, którzy poświęcają pół roku życia na bujanie się od hosta do hosta, wobec czego mogą pozwolić sobie na zatrzymanie się gdzieś na dłużej. Ale równie często zdarzają się osoby, dla których Workaway jest przerwą na podreperowanie budżetu w podróży i wolą popracować przez tydzień czy dwa. Czas jest tylko i wyłącznie kwestią umowną, warto jednak dokładnie czytać profile potencjalnych hostów: zdarza się, że niektórzy szukają osób do pracy na konkretny okres. Jednocześnie nie należy się zbyt szybko zniechęcać! Co z tego, że twój idealny, wymarzony pracodawca szuka wolontariuszy na minimum miesiąc. Na portalu zarejestrowanych jest tyle osób, że naprawdę jest w czym wybierać.A co jeśli zmienię plany? Czy mogę zrezygnować z wolontariatu?Jeśli jeszcze przed rozpoczęciem wolontariatu zmienisz zdanie – raczej nie ma problemu. Nie wiąże cię w końcu żadna oficjalna umowa, więc nikt nie może zmusić cię do wyjazdu i pracy jeśli tego nie chcesz. W innym przypadku wszystko tak naprawdę zależy od tego, na jakich hostów trafisz. Przykładowo: podczas naszego wolontariatu, na którym było nas jednocześnie kilkunastu wolontariuszy, wszelkie zmiany były chlebem powszednim. Niektórzy, przyjeżdżając do hostów, nie wiedzieli na ile czasu chcą zostać. Jeden chłopak miał wyjechać w pewną niedzielę, jednak dzień wcześniej zbyt mocno poimprezował, wstał skacowany i uznał, że zostanie jeszcze przez tydzień. Nikt nie robił z tym problemu.Trzeba jednak pamiętać, żeby uprzedzać i rozmawiać z hostami o takich rzeczach. My trafiłyśmy po prostu na złotych ludzi, którzy z niczym nie mieli problemu, jednak pewnie istnieją też tacy, którzy lubią planować.Jak wybrać odpowiedniego hosta?Workaway, podobnie jak Couchsurfing, posiada coś takiego jak referencje. Niezmiennie będę iść w zaparte z tezą, że na ich podstawie można niemal maksymalnie zminimalizować prawdopodobieństwo, że zostaniemy oszukani.Zasadniczą zaletą osób zarejestrowanych na CS czy Workaway jest to, że zwykle nie boją się one pisać wprost, że z hostem było coś nie tak. Nie wychodzą z założenia, że nie dam negatywnej referencji, bo wtedy on się wkurzy i też da mi negatywną. W końcu nikt nie chciałby trafić pod dach człowieka, który był niesympatyczny/agresywny/natarczywy. Dlatego właśnie wierzę referencjom. Do tej pory nigdy się na nich nie sparzyłam.Przy wyszukiwaniu hosta, warto zaznaczyć filtr With feedback. Wtedy wyświetli się lista osób z referencjami. Jednak z drugiej strony, nie zawsze trzeba dać się zwariować. My na przykład pojechałyśmy na wolontariat do gościa, który nie miał absolutnie żadnych referencji; przy profilu pokazał się za to napis New host. Z jednej strony – nieco ryzykownie. Jednak z drugiej… same istniałyśmy wtedy na stronie zaledwie od kilku godzin. Też nie miałyśmy żadnych referencji, a przecież nie chciałyśmy, żeby przez to potencjalny host na wstępie nas zdyskwalifikował. Postawiłyśmy na intuicję i – na szczęście – nie zawiodłyśmy się.Jaki typ pracy zwykle się wykonuje?Myślę, że najlepszą odpowiedzią jest – różny. Przy opcjach wyszukiwania hosta można również zaznaczyć, jaki typ pracy nas interesuje. Wybór wygląda mniej więcej tak:Jak widać, nie jest wcale mały. Z moich obserwacji wynika, że najczęściej poszukiwani są wolontariusze do pracy w barach lub hostelach. Jakkolwiek, przy odrobinie wysiłku naprawdę da się znaleźć zajęcie w każdej interesującej nas dziedzinie; wystarczy przysiąść i porządnie poszukać.Jak napisać idealną wiadomość do hosta?Sprawa niby prosta, a jednak skomplikowana – dokładnie tak, jak w przypadku CS, o którym już kiedyś napisałam długi wywód.Idealny request powinien być miły. Ma przedstawić cię w dobrym świetle – jako kulturalną, otwartą na nowe osobę, o której host, jedynie na podstawie opisu, pomyśli: chcę poznać tego człowieka. Ludzie zwykle zyskują na atrakcyjności w oczach innych, gdy mają pasje: nie bój się napisać, że od piątego roku życia kolekcjonujesz motyle albo że twoim hobby jest kuchnia tajska. Takie informacje intrygują.Napisz co możesz dać od siebie. Może posiadasz rzadką umiejętność, której możesz nauczyć innych? Zazwyczaj osoby doceniają fakt, że dokładnie przeczytałeś ich profil. Znajdź w nim informację, do której możesz nawiązać i zrób to. Nie zapomnij też wspomnieć, dlaczego zdecydowałeś się napisać wiadomość akurat do tej osoby.Inne ważne rzeczy, o których należy pamiętaćO ile Workaway to świetna okazja, by poznać nowych ludzi, główną ideą jest praca. Jeżeli jesteś typem osoby, która szuka wymówek i kombinuje jak się nie narobić, a zyskać, proponuję przemyśleć, czy wolontariat na pewno jest dla ciebie dobrą opcją. Nie chcę być w tym momencie złośliwa, ale… żaden host nie szuka leni. Jasne, że nie można dać się sfrajerować i traktować jako tania siła robocza. Jednak z drugiej strony, początkowe warunki nie są ustalane tylko dla picu. Bądź elastyczny! To fajnie, że zaznaczyłeś, że interesuje cię tylko opieka nad dziećmi. Nie znaczy to jednak, że musisz robić aferę w momencie, gdy host zapyta, czy możesz poodkurzać pokój.Wyjeżdżając do Megalopolis wiedziałyśmy tyle, że nasz host ma hotel w centrum miasta oraz duży dom, przy którym potrzebuje pomocy. Ot, głównie prace ogrodowe: koszenie, przycinanie drzew itp. W praktyce okazało się, że – jak wcześniej wspomniałam - było nas około dwanaścioro wolontariuszy, więc fizycznie niemożliwym było robienie tego samego jednocześnie. Jednego dnia zdarzało nam się szorować na kolanach kuchnię, drugiego odgruzowywać garaż, a trzeciego biegać z papierem ściernym i szpachlą po hotelu, bo okazało się, że kilka pokoi wymaga remontu.Decydując się na wolontariat za granicą, weź pod uwagę… różnice kulturowe.Dobra, może w moim przypadku brzmi to trochę jak słaby żart; przecież nie byłam nie wiadomo gdzie, a w Grecji, której kultura nie różni się aż tak od naszej. Też tak myślałam przed wyjazdem.Zasadniczą różnicą jest mentalność. Ludzie zamieszkujący południową Europę zawsze mają na wszystko czas. W momencie, gdy nasi hości trafili na trzy Polki, które o godzinie dziewiątej rano były zwarte i gotowe do pracy, zupełnie nie wiedzieli jak się zachować. O tej porze należało dopiero pomyśleć o zaparzeniu kawy, zjeść śniadanie, później spędzić dwie godziny na plotkowaniu i ewentualnym omawianiu planu na resztę dnia. Nie rozumieli dlaczego tak nam się spieszy do pracy, z kolei nam ciężko było przyzwyczaić się do powolnego trybu życia – wolałyśmy wstać wcześnie, przed upałem, popracować i przez resztę dnia mieć wolny czas.Decydując się na Workaway musisz być pełnoletni/a.Nie musisz mieć doświadczenia!Hości zwykle nie wymagają od wolontariuszy wielkich kwalifikacji ani nie każą przedstawiać sobie CV. Prace przeważnie nie są na tyle skomplikowane czy specyficzne, żeby konieczne było doświadczenie. Pamiętaj, że nie musisz zgadzać się na wszystko.Podstawą jest komunikacja. Pewnego dnia w Megalopolis dostałyśmy za zadanie wyczyszczenie schowka na graty. Wtedy jeszcze byłyśmy na miejscu same, w trójkę. Schowek był niski (jakieś 130 cm), ciasny, ciemny i dosłownie zawalony wszystkim: kosiarkami, starymi dywanami, karniszami, ogromem dużych i ciężkich narzędzi, a i stare taczki się tam znalazły. Mimo szczerych chęci nie byłyśmy w stanie opróżnić tego miejsca – ja odmówiłam współpracy ze względu na klaustrofobiczne odruchy i jedyne, czym byłam w stanie się zająć, to wciąganie pająków do odkurzacza, bez wchodzenia do schowka. Dziewczyny natomiast miały problem z wyjęciem gratów na zewnątrz; rzeczy były zbyt ciężkie, by dała im radę jedna osoba, a jednocześnie w środku było zbyt mało miejsca, by zmieściło się więcej ludzi. Zgłosiłyśmy to hostom, oni nie szli w zaparte i zostawili tę robotę chłopakom, którzy mieli przyjechać następnego dnia, a my dostałyśmy lżejsze zajęcie. Warto!Naprawdę, uczciwie i z ręką na sercu. Raz, że Workaway to fantastyczna opcja na spędzenie urlopu przy – nie oszukujmy się – niewielkim budżecie. Dwa, że to piękna możliwość, by poznać ludzi dosłownie zewsząd, a przy okazji na własnej skórze sprawdzić jak wygląda codzienność w dowolnym miejscu na świecie.

Co warto zobaczyć w Chorzowie? [Podróżnicze ABC]

SISTERS92

Co warto zobaczyć w Chorzowie? [Podróżnicze ABC]

Gorce: Gorcstok 2016

With love

Gorce: Gorcstok 2016

WOJAŻER

Piwniczna-Zdrój. Na źółtym szlaku do przeszłości

Do Piwnicznej jechałem kiedyś czerwoną Skodą 105. Lato, jak każde w tamtych czasach, bywało suche i przeplatane gwałtownymi ulewami, które nadchodziły popołudniami i czasem przeciągały się do późnego wieczora. Skoda nigdy nie była wybitnym pojazdem. Ojciec planował żółte Yugo, według niego o wiele sprawniejsze, solidniejsze, bo jugosławiańskie, jednak Lucyna uparła się na czechosłowacką, czerwoną skodę. Sto piątka nie należała do specjalnie seksownych pojazdów, szczególnie wtedy, gdy chłodnica dymiła niczym lokomotywa, gdy auto wspinało się resztką sił na wzniesienia za Limanową, by potem, z niejaką ulgą, zacząć opadać w kierunku Nowego Sącza. Stamtąd już tylko niewielki, rozłożony w beskidzkiej dolinie, kawałek zaniedbanej drogi, dzielił nas od miasteczka, które po dziś dzień pachnie młodością, naszą młodością. Przyjeżdżaliśmy tam całą rodziną, całą czwórką, którą teraz widuję tylko na zdjęciach: szczęśliwi, pełni prostej beztroski. Rynek w Piwnicznej był pierwszym przystankiem. Tam, zaraz po wjechaniu do miasteczka, poszukiwaliśmy lodów zwanych włoskimi. Nigdy do końca nie wiedziałem, co w nich było włoskiego. Lata później, spacerując po miastach Italii, poszukiwałem kręconych, śmietankowych lodów z lodowej maszyny wyciskającej je wprost do wafla, jednak nigdy …

Kathmandu – Nepal

KANOKLIK

Kathmandu – Nepal

POJECHANA

Najciekawsze miasta świata

Kolejne oferty na bilety lotnicze, zawsze rozpalają moją podróżniczą wyobraźnię. Tak stało się i tym razem, gdy dowiedziałam się o nowym bezpośrednim połączeniu LOT-u do Seulu. Cieszę się, że coraz łatwiej i szybciej możemy polecieć z Polski w coraz to ciekawsze i bardziej odległe zakątki naszej planety. To co, pora na Koreę? Lecieć, czy nie lecieć? Czy wielkie miasta można lubić? W życiu „stacjonarnym” (które ostatnimi laty rzadko mi się przydarza) jestem typowym mieszczuchem, który nie umie żyć bez kawiarnianego gwaru, kina, klimatycznych kawiarenek i restauracji, wystaw w galeriach sztuki, koncertów na żywo, teatru i klubowych imprez. Lubię usiąść w centrum wydarzeń mojego (w danej chwili) miasta i obserwować rozpędzony tłum, wyłapywać strzępki rozmów, tworzyć w głowie historie z dynamicznym miejskim krajobrazem w tle. Jednak w podróży, miasta traktuje z reguły tylko jako węzeł komunikacyjny, bazę wypadową. Nie lubię ich zwiedzać jako turystka i jeśli nie mam możliwości zastania na dłużej, by skubnąć choć trochę lokalnego klimatu od strony mieszkańca, to często nie zwiedzam wcale. Są jednak wyjątki. Jest kilka miast, do których lubię wracać i w których bez trudu wczuwam się w ich rytm. Są też miasta, które niezwykle mnie intrygują i do których ciągnie mnie ciekawość. Poznajcie najciekawsze z nich. Seul Seul to miasto w Korei Południowej, które wyjątkowo rozpala moją wyobraźnię. Miasto 26 wzgórz, ponad 200 galerii sztuki i muzeów, niezliczonych restauracji z pysznym koreańskim jedzeniem, którego mieszkańcy lubią całonocne biesiady, stylowych barów z muzyką na żywo i klimatycznych kawiarni. Miasto ekskluzywnych domów mody, wielkich centrów handlowych, designerskich butików i ulicznych straganów, w którym w ramach nocnych rozrywek można pograć w baseball na… dachu wieżowca. Miasto, którego mieszkańcy szaleją na punkcie elektroniki. Wreszcie miasto z bogatą historią, w którym podziwiać można zabytki wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Myślę, że należy on do miast, koło których nie da się przejść obojętnie, a do tego LOT uruchamia nowe połączenie do Seulu. Wy też już chcecie wsiadać w samolot? Hongkong Jednym z azjatyckich miast, które bardzo polubiłam (choć nie od razu) jest Hongkong. Miasto futurystycznych biurowców ze szkła i stali, zachodnich klubów i restauracji, między którymi przetrwały tradycyjne azjatyckie targi różności. Miasto wielkich kontrastów: zawrotnych karier i emigranckiej biedy, eleganckich butików najdroższych marek z limitem odwiedzających, w których w kolejce czeka się na chwilę bycia „kimś wyjątkowym” i ciemnoskórych sprzedawców podrabianego luksusu. Miasto, gdzie zapach drogich perfum miesza się ze smrodem sfermentowanego tofu, pośpiech zatłoczonego metra z zadumą buddyjskich świątyni, kult pieniądza z przepowiedniami wróżbitów. Chętnie wróciłabym do Honkongu na spacer Aleją Gwiazd i do kosmopolitycznego Soho. Zobaczyłabym jeszcze raz panoramę miasta ze Wzgórza Wiktorii i poszła na trekking zielonymi wzgórzami, między które natura wkomponowała dzikie plaże. Lyon W Lyonie miałam szczęście mieszkać przez trzy miesiące i to zarówno w nowoczesnej, powstałej na terenach poprzemysłowych dzielnicy Confluence,  jak i na największej we Francji renesansowej starówce, gdzie błądziłam w tajemniczych przejściach w labiryntach korytarzy Les Traboules. Uwielbiam jego malownicze położenie nad rzekami Rodanem i Saoną, i panoramę widzianą ze schodów Bazyliki Marii Panny z Fourvière, skąd przy dobrej pogodzie można dojrzeć alpejskie szczyty. Lyon to prawdziwa gratka dla miłośników sztuki, którzy powinni odwiedzić galerie na Rue Burdeau, a także dla wielbicieli dobrej kuchni: znajduje się tu 5 restauracji słynnego Paula Boccuse (Le Nord, Le Sud, L’Est, L’Quest i L’Argenson). Smakosze pizzy i dobrego wina powinni wybrać się do Mamma Osteria, a poszukiwacze tradycyjnych smaków do buchon Café Comptoir Abel. Po napełnieniu żołądków czas na drinka na jednej z barek zacumowanych na brzegu Rodanu lub w koktajl barze L’Antiquaire, gdzie pracują najlepsi barmani Francji. I jak tu się nie zakochać w tym mieście? Melbourne Wielokulturowa, barwna, niesztampowa australijska stolica rozrywki i kultury, jaką jest Melbourne, to kolejne miasto, do którego chce się wracać. Na organiczną kawę w jednej z klimatycznych kawiarenek, do restauracji kuchni z całego świata, galerii sztuki, którymi utkane jest miasto, na koncerty na żywo i imprezy z najlepszymi światowymi djami, na spacery wzdłuż witryn w starym stylu i domów z żakardowymi zdobieniami balkonów. I do mojego ulubionego miejsca w Melbourne- Federation Square, na którym można się położyć na trawie i czytać książkę. George Town Malezyjskie George Town na wyspie Penang jest dużo mniejsze od wspomnianych tu miast, ale zamieszczam je na tej liście, gdyż ma do zaoferowania naprawdę wiele. To tu zjadłam najlepszą na świecie rybną laksę (tradycyjną malezyjską zupę), to tu zajadałam się hinduskimi pysznościami za grosze i ruszyłam na niezwykle interesujący spacer szlakiem street artu: murali, graffiti, rzeźb, wlepek i instalacji (w George Town znajdziecie prace najlepszych na świecie street artowców). A do tego ten egzotyczny gwar, bary z muzyką na żywo i plaża pod nosem- czego chcieć więcej? Są miasta, które rozpalają wyobraźnię Poza Seulem, który bardzo chciałabym odwiedzić, a do którego dzięki nowej ofercie LOT-u zrobiło się jakby bliżej. Poza tymi wszystkimi miastami, do których chętnie bym wróciła, jest jeszcze kilka innych miast na świecie, które niezwykle mnie intrygują i na które mam podróżniczy apetyt. Między innymi: wielokulturowe Toronto w Kanadzie (do którego mi jeszcze bardziej spieszno od kiedy zakochałam się w kanadyjskim premierze), Berlin (aż mi wstyd się przyznać, że nigdy w tym centrum kultury niezależnej nie byłam), owiany legendami Nowy Jork, jazzowy Nowy Orlean, malowniczo położona Bogota, przepleciony mostami Sankt Petersburg, czy rowerowy Amsterdam. A Wam, wizyta w którym mieście śni się po nocach? Tekst powstał we współpracy z Polskimi Liniami Lotniczymi LOT. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Najciekawsze miasta świata pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Czy wybrać szkołę średnią w swojej miejscowości?

SISTERS92

Czy wybrać szkołę średnią w swojej miejscowości?

TROPIMY

Czy Wielki Kanion naprawdę jest taki wielki?

Wygląda fajnie, ale w gruncie rzeczy to wielka dziura – jak zwykle Przemek zyskał +10 do celnego komentarza. To żart, ale prawda jest taka, że setki zdjęć Wielkiego Kanionu, które możecie znaleźć w Internecie, albumach, czy... Dzięki, że czytasz nas przez RSS! :) Przemek i Magda Post Czy Wielki Kanion naprawdę jest taki wielki? pojawił się po raz pierwszy w TroPiMy.

Ocalicokoolka‬

Traveler Life

Ocalicokoolka‬

Pocztówka z wakacji: Kosowo

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Pocztówka z wakacji: Kosowo

Gawęda o tożsamości latynoamerykańskiej

Fizyk w podróży

Gawęda o tożsamości latynoamerykańskiej

Gawęda, bo nie będę usiłował nadać temu tekstowi żadnej szczególnej formy. Nie mogę tego zrobić, bo podejmowana kwestia – tożsamość latynoamerykańska – pozostaje dla mnie nierozwiązana. Mimo to chciałbym podzielić się kilkoma obserwacjami gatunków rozmaitych.Rzucę kilka haseł, żeby później nie zapomnieć: historia, młodość, rewizjonizm, antyglobalizm, nacjonalizm, narody otwarte i zamknięte, antagonizm Ameryka-Europa.GwatemalkaKolumbijkaKolumbijczykNo i Polska, rzecz jasna: wszystko to „a sprawa polska”. Po co pytać o tożsamość? O co się pyta w ogóle, to jest: co w ogóle nas interesuje? Tak jak czujemy podświadomą przyjemność gdy ktoś nas pyta o nas samych, tak interesują nas problemy które i nas samych dotyczą. Tak musi być także w przypadku tożsamości. Przeczuwałem to na poziomie osobistym, a w Wenezueli zdałem sobie z tego sprawę na poziomie państwowym. Otóż w Wenezueli bardzo chętnie akcentuje się historię, a jeszcze chętnie podkreśla wenezuelskość wszystkiego: to nasze wenezuelskie danie narodowe (jedzone na połowie kontynentu, przypis mój), to typowe dla Wenezueli, wenezuelska muzyka, typowe wenezuelskie zwroty, wenezuelska gościnność, nasza wenezuelska ziemia etc. Wenezuelska duma i Simon Boliwar dla ozdoby na każdym placu miejskim. Czyli? Czyli zupełnie tak jak u nas: uwielbiamy podkreślać jacy to jesteśmy historyczni, z dziada pradziada, dobre bo polskie, polskie bo dobre, polska gościnność, krew, ziemia, praprzodkowie i marszałek Piłsudski. Kiedy jestem na kogoś obrażony, powtarzam do znudzenia „nie, nie jestem na ciebie obrażony!”. Kiedy nie wiemy do końca kim jesteśmy, mówimy „jesteśmy superPolakami, sto procent polskiej krwi!”. Ta, jasne.W osiemnastym wieku mniej niż połowa obywateli Rzeczypospolitej mówiła po polsku. Przed pierwszą wojną światową było to sześćdziesiąt kilka procent. Teraz jest nas 99% i 99% z tych 99% krzyczy, że zawsze tak było bo psychicznie nie zniosłoby innej wersji. Dlaczego? Bo by oszaleli z niepewności. Jeśli dopuścić wersję, że dawniej w Polsce żyli także nie-Polacy, trzeba by było zadać sobie po prostu zbyt dużo pytań: o żydowskie, niemieckie, rosyjskie, litewskie, ukraińskie, białoruskie, tatarskie, wołoskie, ormiańskie czy łemkowskie pochodzenie. Zresztą nie chodzi nawet o to jakie to pochodzenie miało być. Problemem samym w sobie jest – wydaje mi się – samo pytanie, sama niepewność tego, kim jesteśmy. Dlatego zamiast pytać, woli się krzyczeć: jesteśmy Polakami, jesteśmy Wenezuelczykami, wychodzi na to samo. W 1808 roku w Wenezueli żyło: 200 tysięcy białych (różnych narodowości), 207 tysięcy członków dziesiątków różnych narodów rdzennych, 433 tysiące Pardów, czyli Metysów, Mulatów i Zambo, i 60 tysięcy czarnych niewolników (różnych plemion afrykańskich). Do tego – nie licząc drobniejszych fal imigracyjnych – po II wojnie światowej do mającej wówczas pięć milionów obywateli Wenezueli dojechało między milion a półtora miliona Europejczyków (znów: różnych narodowości, 300 tysięcy Włochów, 200 tysięcy Hiszpanów i tyluż Portugalczyków i tak dalej, a w ogonie: kilka tysięcy Polaków). No, i to też jest tożsamościowy heavy metal. „Też”, bo w Rzeczypospolitej Obojga Narodów narodów również było znacznie więcej niż dwa, o czym śpiewa Jaromir Nohavica w Cieszyńskiej. Kontekst rasowy również zaznaczył się w obu przypadkach. W Wenezueli, w ogóle w całej Ameryce Łacińskiej, a zwłaszcza w tak rasistowskich krajach jak Urugwaj czy Argentyna, pozostaje żywe uprzedzenie do dołów piramidy społeczeństwa kolonialnego: narodów prekolumbijskich i afrykańskich. W Polsce nie jest inaczej, o czym przypomnieli nam nie tak dawno kibice Legii Warszawy na wyjazdowym meczu na Litwie, jeśli dobrze pamiętam, gdzie krzyczano by litewski chłop drżał przed polskim panem.Ten sam pogardliwy stosunek zarysowuje się w stosunku do Białorusinów, Ukraińców czy w ogóle wszystkich mieszkańców wsi. Wydaje się to paradoksem: w końcu jest mniej więcej wiadome, że polska szlachta – po pierwsze – jak każda szlachta była nieliczna w stosunku do całego społeczeństwa i – po drugie – w znacznej mierze została wymordowana lub wyemigrowała. Ergo: wszyscy z grubsza jesteśmy potomkami chłopów i jako ci potomkowie chłopów patrzymy na chłopów z pogardą. Wracamy za ocean, bo dokładnie to samo dzieje się w Ameryce Łacińskiej. Z grubsza wszyscy mieszkańcy kontynentu pochodzą z rasowej mieszanki: są potomkami jednocześnie białych, czarnych i żółtych. A jednak z pogardą patrzą na czarnych i żółtych, na mieszanych (samych siebie!), i z podziwem na białych. W reklamach telewizyjnych aktorzy niemal zawsze są biali, bo jeśli biały coś poleca, no to to musi być rzeczywiście coś warte. Czarna matka nie chce żeby czarna córka miała czarnego chłopaka. Lepiej żeby miała białego lub chociaż śniadego, żeby - jak mówią - „polepszyć rasę”.Nie mówię rzecz jasna że oba te przypadki – polski i wenezuelski – są identyczne. Istnieją pewne istotne różnice jeśli chodzi o formę traktowanej kwestii. Ale treść jest ta sama: mamy widoczny problem z tożsamością.Dwa przykłady. Pierwszy: kolega Yoel. Babka czarna, dziadek biały; babka żółta, guaricha (z narodów rdzennych wenezuelskich równin), dziadek metys. Widać to świetnie na jego twarzy: wydatny, szeroki nos, ale wąskie wargi; skośne oczy i śniada skóra. Urodzony na równinie, mieszkał w górach. Drugi przykład: autor tekstu. Babka spod Lublina, dziadek spod Poznania; babka spod Stryja (dzisiaj: Ukraina), dziadek spod Kielc. Wszyscy z pola.Skąd jestem? Urodziłem się w Jelczu-Laskowicach pod Wrocławiem. Tzw. Ziemie Odzyskane: miejsce, na które po wojnie przyjeżdżali ludzie zewsząd. A samo Jelcz-Laskowice to miasteczko utworzone z połączenia dwóch wiosek, które zakwitło gigantycznym blokowiskiem uformowanym wokół fabryki samochodów (zbudowanej na poniemieckiej fabryce zbrojeniowej, tak na marginesie). Kryzys tożsamościowy do kwadratu: ci, którzy po wojnie przyjechali na Dolny Śląsk i musieli układać swoje życie na nowo, wyjechali z tego nowego życia do jeszcze innego, żeby pracować przy montowaniu autobusów Jelcz, bardzo często przeprowadzając się ze wsi do czegoś w rodzaju miasta. I ten mój przykład nie jest jakiś wielce odosobniony: Polska jest pełna potomków ludzi, którzy po wojnie szukali nowego miejsca dla siebie i kończyli żyjąc w otoczeniu kompletnie nie przystającym do przedwojennych wspomnień. To chyba dość dobre wytłumaczenie tego charakterystycznego swędzenia w tyłku które sprawia, że autostopowe szlaki od Lizbony do Władywostoku pełne są włóczących się Polaków, którzy nie mogą usiedzieć spokojnie w domu, bo nie bardzo wiedzą co tym domem jest. Jak śpiewa kolega Apolinary: "Woła mnie Słońce dalekim krzykiem wron: <<wracaj do domu>>, nie wiem gdzie jest mój dom".* * *No to zrobiliśmy sobie obfity ustęp o „a sprawa polska”, to teraz - z tym naszopolskim tłem w pamięci - przejdziemy do Ameryki.Z jednej strony: dalsze podobieństwa. Nie jestem znawcą w dziedzinie, ale podejrzewam, że wszystkie narody świata w jakimś stopniu fundowane są na opozycji w stosunku do sąsiada czy w ogóle „innego”. Dzieje się to za pomocą narzuconego dyskursu politycznego, który potem propaguje się w społeczeństwie w formie „od dawna znanej prawdy”, patrz antysemicka polityka władz PRL i podświadomy antysemityzm Polaków, „nie bądź Żyd” - mówimy. Czasem przybiera to wręcz formę farsy. Boliwijczycy nienawidzą się z Peruwiańczykami, chociaż etnicznie, geograficznie i kulturalnie niemal się nie różnią, przez stulecia znajdowali się w tej samej jednostce administracyjnej kolonii (dopiero pod koniec Alto Peru - czyli dzisiejsza Boliwia - weszła w skład La Platy rządzonej z Buenos Aires) a sama Boliwia jako kraj została utworzona na życzenie właścicieli kopalni cyny, którzy woleli wysyłać towar przez Ocean Spokojny. Urugwaj to w formie czystej pomysł brytyjskiej dyplomacji na łatwą manipulację portem Montevideo jako alternatywnej opcji w stosunku do Buenos Aires (portem w Buenos Aires ma się rozumieć również manipulowali Brytyjczycy, ale z przezorności woleli mieć pod kontrolą oba, poróżnić je ze sobą i oboma rządzić niepodzielnie). Urugwajczycy z Argentyńczykami, rzecz jasna, nie znoszą się na zabój, bo przecież nie dość, że są sąsiadami, mają tę samą historią i mówią tym samym językiem, to nawet ich akcenty są identyczne. Z drugiej strony istnieją pewne specyficzne rysy tożsamości ogólnie latynoamerykańskiej, czytelnie związane ze wspólną historią subkontynentu. Ameryka Łacińska jako całość przeszła z grubsza ten sam proces historyczny ostatnich pięciuset lat: brutalny podbój, kolonizacja, narzucenie z zewnątrz praw i form kultury, mieszanka rasowa, deklaratywna niepodległość polityczna, ścisła zależność gospodarcza od potęg zewnętrznych: dawnych metropolii kolonialnych i Stanów Zjednoczonych, zbrojne ruchy partyzanckie o charakterze lewicowym walczące o dostęp chłopów do ziemi i ochronę praw ludności rdzennej. W konsekwencji istnieje zarówno w powszechnej świadomości jak i twórczości artystycznej przekonanie o wspólnocie historyczno-kulturowej całej Ameryki Łacińskiej. Stąd tak często spotkamy się z akcentowaniem antagonizmu Ameryka-Europa, szukaniem – czasem na siłę – różnic kulturowych mających zaznaczyć z jednej strony: jedność, a z drugiej: odrębność Ameryki od reszty świata, a przede wszystkim od Europy (zwłaszcza, że ta pierwsza odziedziczyła formy kulturalne po tej ostatniej). W swoich piosenkach Ali Primera najczęściej rozszerza kontekst problemów społecznych na cały kontynent. Los Torogozes de Morazan śpiewają jednym tchem o Gwatemali, Salwadorze, Nikaragui i... Wietnamie, rozszerzając tym razem wspólnotę losów na całe „Południe” świata. Wszystkim znana jest martyrologiczna piosenka „Latinoamerica” portorykańskiego Calle 13, którą komentowałem jakiś czas temu na Peronie4. W literaturze społecznej i politycznej powraca idea Simona Boliwara o jedności narodowej i administracyjnej kontynentu, która nie pozwoliłaby na manipulację słabymi krajami – monoeksporterami surowców – przez potęgi przemysłowe i umożliwiłoby rzeczywisty rozwój gospodarek lokalnych. Istnieje szeroki front rewizjonizmu historycznego poddającego w wątpliwość główny nurt anglosaskiej historiografii przedstawiającej sprawy Ameryki Łacińskiej czasem w sposób jeśli nie zwyczajnie kłamliwy, to przynajmniej ignorancki. Obserwuje się szeroko rozpowszechnione idee antyglobalizmu i antyimperializmu (w paradoksalnym kontraście do miłości do hamburgerów i coca-coli).Ali Primera - La Guerra del Petroleo, z płyty La Patria Es El Hombre, czyli ni mniej ni więcej co: Ojczyzną jest człowiek. Innym, wydaje mi się że wyjątkowo wdzięcznym elementem dziedzictwa historii kolonialnej, jest otwartość narodu na obcych. Nie chodzi mi o codzienną gościnność, a o gotowość przyjęcia kogoś z zewnątrz w poczet narodu wenezuelskiego, kolumbijskiego czy jakiegokolwiek innego (chociaż podejrzewam, że w Peru i Boliwii może być inaczej, opowiem jak poznam). Świadomość intensywnej mieszanki rasowej istniejącej na subkontynencie niejako nie pozwala powiedzieć komuś, że hola hola, ty nie możesz być jednym z nas. Wręcz przeciwnie: często słyszy się w codziennych rozmowach te radosne zaproszenia, żeby zostać, żenić się i wyrobić miejscowy paszport. W Polsce i, podejrzewam, w ogóle w Europie, nie obserwuje się tego typu myślenia. Zostanę przy Polsce, ale wydaje mi się, że to przykład dotyczący wszystkich „starych” krajów: dla nas narodowość to ojcowie, dziadowie, sztandary, husaria, święty język i Matka Boska Częstochowska, więc nie można tak po prostu do nas przyjechać i zostać Polakiem. Wenezuela, Kolumbia czy Ekwador to – jak powtarzają sami obywatele - „młode kraje”, które zrodziły się z różnorodności, z przyjezdnych, a których wspólną charakterystyką jest przede wszystkim to, że mieszkają razem w jednym miejscu – tak po prostu – więc nie ma problemu, jeśli ktoś się do tej wesołej czeredy dołączy. To pewnie dlatego drugie pokolenie polskich emigrantów we Francji zazwyczaj świetnie mówi po polsku, a w Ameryce Łacińskiej - ledwo co. We Francji nie do końca chcą ich jako Francuzów: mogą ich ewentualnie przyjąć, ale jako Polaków, jako kogoś z zewnątrz, jako gościa. Natomiast od momentu wejścia na ziemię amerykańską każdy może – jeśli zechce – zostać „tutejszym”. Odbija się to np. w prawodawstwie: w Ameryce zazwyczaj obowiązuje prawo krwi jednocześnie z prawem ziemi (i systemem prezydenckim do kompletu). Bobkowski opisywał prześmiewczo, że jego łatwo nabyte gwatemalskie obywatelstwo to coś w rodzaju karty członkostwa klubu golfowego. To poczucie bezproblemowego przyjęcia i otwartości daje taką swobodę, że ostatecznie przyjezdny łatwo się tym „tutejszym” staje. I chociaż - na przykład - Wenezuelczycy lubią poopowiadać, że mają dziadka Włocha czy babkę Francuzkę – w ramach wyrażania opisywanego podziwu dla białych i wykazania związku z tymi ostatnimi - to jednak sami siebie bezwzględnie określają jako Wenezuelczyków, koniec i kropka, a nie żadnych tam „potomków Europejczyków”. (Tak na marginesie: dlatego jeśli już Stany Zjednoczone i Rosja muszą w dalszym ciągu koniecznie bogacić się na wojnie w Syrii sprzedając broń obu stronom konfliktu i wyganiać ludność cywilną, to ja bym tych wszystkich uchodźców zawiózł od razu za ocean, do Ameryki Południowej, tam ich przyjmą z otwartymi rękami, a nie będą patrzeć jak na podludzi, jak to robi „stara” Europa.) (Tak na drugim marginesie: to traktowanie o „młodych” i „starych” krajach jest oczywiście kwestią czysto teoretyczną, a dokładniej: kwestią teorii politycznej. Jeśli bowiem chodzi o społeczeństwo, to właśnie społeczeństwo - na przykład - polskie, w takim kształcie, jaki obserwujemy współcześnie – kształcie narodowościowym, językowym, klasowym czy religijnym – jest dużo młodsze od wielu społeczeństw latynoamerykańskich. Być może tym można tłumaczyć fakt, że zatraciliśmy z grubsza całość muzyki ludowej, a za oceanem – wręcz przeciwnie.)* * *Wspomniany antagonizm Ameryka-Europa w gruncie rzeczy to również dziecko dyskursów politycznych i historycznych, który można odpowiednim przemówieniem do narodu zdławić lub rozniecić na nowo, zupełnie tak jak w przypadku antagonizmu sąsiedzkiego. To właśnie przypadek Ameryki Łacińskiej unaocznił mi fakt, że narodowość to kwestia czysto polityczna (czy wręcz ekonomiczna), dlatego nie należy brać jej sobie aż tak bardzo do serca. Nie mówię, że wobec tego – na przykład – opór Polski wobec niemieckiego najeźdźcy podczas II wojny światowej nie miał sensu. Miał, ale wolałbym go widzieć na płaszczyźnie bardziej ludzkiej: że broniło się nie tyle „polskości” jako ideału samego w sobie, ale ludzi: żon, dzieci, matek, kolegów, którzy znaleźli się w zagrożeniu. Razem. I mogli być Polakami, ale i mogli mówić po białorusku czy gromadzić się w tatarskich meczetach. Rzecz w tym, że byli to nasi znajomi, znajomi naszych znajomych, kuzyni naszych krewnych. I dalej: nie sprzeciwiam się także bronienia interesów narodowych – gospodarczych, politycznych, kulturowych – ale zawsze pamiętając, że chodzi o interesy ludzi, a nie jakiegoś wyimaginowanego ideału zbudowanego na opozycji do sąsiadów, do „innego”, do nie naszego, niewiernego etc. Koniec końców patriotyzm to wspomnienia z dzieciństwa, z konieczności: lokalne. Cała reszta to polityka. (Tak, przyznaję się, mam podświadome uprzedzenie do Niemców, jestem dzieckiem swojej ziemi i nic z tym nie zrobię.)Mercedes Sosa śpiewała: „Boli mnie gdy zostaję, ale umieram gdy wyjeżdżam”, i dalej: „Bo język dzieciństwa jest sekretem między nami dwoma, // Bo dałaś mi [ojczyzno] lekarstwo na brak zakorzenienia mego serca”. Wspomnienia, poczucie przynależności i dylemat. Podobnie Jacek Kleyff komentował, jeśli dobrze pamiętam, swój stosunek do ojczyzny jako „trudną miłość”, a w „Źródle” deklarował „Nie fetysz granic mnie tu trzyma, lecz miejsca i w miejscach tych przyjaźń”. Różnica w świadomości narodowej między Polską a Ameryką Południową leży w tym, że Mercedes Sosa znana jest jako „Głos Ameryki”, a Jacek Kleyff pozostaje idolem wąskiej niszy dobrych wariatów.

TROPIMY PRZYGODY

Pociąg do Ekwadoru: Nariz del Diablo

Trzeba się bardzo wysilić, żeby dostrzec w niej „nos diabła”. Góra Nariz del Diablo nie jest ani zbyt wysoka, ani jakoś bardzo urodziwa. A jednak przyciąga turystów jak magnes. Dlaczego? Bo po zboczu góry wiodą zygzakiem w dół tory kolejowe, roztaczając malownicze krajobrazy z okna pociągu. Mówi się, że aby dokończyć budowę odcinka kolei na mierzącej 300 metrów diabelskiej górze zawarto pakt z samym diabłem, bo wybudowanie go na zboczu góry, w twardej skale pochłonęło wiele ludzkich istnień. Z 4000 pracowników (głównie z Jamajki) niewielu przeżyło budowę. Oddanie do użytku kilkunastokilometrowego odcinka torów w 1902 roku było jednak wielkim wydarzeniem. […] Artykuł Pociąg do Ekwadoru: Nariz del Diablo pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

,,Twoja samodzielna podróż” Karol Werner

SISTERS92

,,Twoja samodzielna podróż” Karol Werner