Cypr. Jak zaplanować podróż?

wszedobylscy

Cypr. Jak zaplanować podróż?

Atrakcje turystyczne Wrocławia

SISTERS92

Atrakcje turystyczne Wrocławia

Gruzja. Magiczne Zakaukazie (recenzja przewodnika Bezdroży)

Obserwatorium kultury i świata podróży

Gruzja. Magiczne Zakaukazie (recenzja przewodnika Bezdroży)

Tajlandia na talerzu –  10 dań dla początkujących smakoszy

Złap Trop

Tajlandia na talerzu –  10 dań dla początkujących smakoszy

W Abchazji ciągle widać ślady wojny

Na Wschodzie

W Abchazji ciągle widać ślady wojny

Kinomaniacy

Tu i Tam

Kinomaniacy

Przyjemne z pożytecznym, czyli kurs angielskiego na Malcie

POJECHANA

Przyjemne z pożytecznym, czyli kurs angielskiego na Malcie

Ho Ho Ho! Mikołajki na morzu ze Stena Line

wszedobylscy

Ho Ho Ho! Mikołajki na morzu ze Stena Line

Wybierzcie się w rodzinny rejs z okazji Mikołajek! Stena Line zaprasza w wyjątkową podróż pełną atrakcji i na spotkanie z Mikołajem! Ho ho ho! Prawdziwy Mikołaj już wyrusza do nas z dalekiej Północy i będzie płynął statkiem Stena Line! Wyjdź mu naprzeciw i spotkaj go w pół drogi: zabierz całą rodzinę na mikołajki na pokładzie. To dużo dobrej zabawy dla małych i dużych. Doświadczone w pracy z dziećmi elfy i śnieżynki przygotowały gwiazdkowe animacje: zabawy plastyczne, quizy świąteczne, tańce oraz warsztaty dekorowania pierników i przygotowywania kartek świątecznych. Najważniejszym punktem dnia będzie oczywiście spotkanie z Mikołajem, wspólny taniec dookoła choinki i upominek dla każdego dziecka! Jesteście ciekawi, jak wygląda taki rejs? Przeczytajcie naszą relację z zeszłorocznego mikołajkowego rejsu! Dorośli też poczują świąteczną magię podczas rejsu. Wieczorem warto spróbować wyjątkowego, wigilijnego bufetu kolacyjnego. Menu łączące polskie, tradycyjne potrawy wigilijne ze szwedzkimi przysmakami zachwyci każdego. >>> REZERWUJ RODZINNY MIKOŁAJKOWY REJS <<< Wypłynięcie: 3.12.2015 (sobota) o godz. 21:00. W promocyjnej cenie od 140 PLN (dorosły) i 69 PLN dziecko! W cenę wliczony jest: rejs promem obiad (szwedzki stół z napojami) kabina 2-os. z łazienką (na cały czas rejsu) atrakcje dla dzieci i spotkanie z Mikołajem rozrywka na statku dla dorosłych zgodnie z programem. Animacje dostępne są dla dzieci pod opieką osoby dorosłej (rodzica). Opiekunowie/rodzice odpowiedzialni są za bezpieczeństwo swoich podopiecznych. Atrakcje z animatorami są skierowane do dzieci w wieku 4-12 lat. Przeczytaj równieżRodzinne niedziele ze Stena LineMikołajki na morzu ze Stena LineRejs promem do SzwecjiKarlskrona dla dzieciKarlskrona i okolice na rowerach Post Ho Ho Ho! Mikołajki na morzu ze Stena Line pojawił się poraz pierwszy w Wszędobylscy.

Co robić w długi listopadowy weekend?

URLOP NA ETACIE

Co robić w długi listopadowy weekend?

KOŁEM SIĘ TOCZY

W poszukiwani Śląskiej zieleni. Propozycja jesiennej wycieczki

W ramach kolejnej odsłony projektu Wokoło Śląskiego, chcę Wam pokazać kilka spokojnych, przyjemnych i przede wszystkim zielonych miejsc na rower na Śląsku. A w sumie, nie tylko na rower!  :)  Dobrych na jednodniową wycieczkę, samemu czy z rodziną. Nie uwierzycie jak na Śląsku może być pięknie. Co prawda ze względu na jesień, zieleni już nie uświadczyłem za The post W poszukiwani Śląskiej zieleni. Propozycja jesiennej wycieczki appeared first on Kołem Się Toczy.

Kopalnia Podgórze w Kowarach

SISTERS92

Kopalnia Podgórze w Kowarach

Dominikana czytaj raj

MAGNES Z PODRÓŻY

Dominikana czytaj raj

WHERE IS JULI+SAM

16 rzeczy, które warto wiedzieć przed wyjazdem na Hawaje

Rytmiczna muzyka, dziewczyny w słomianych spódniczkach, kwiaty na szyi i Mai Tai w ręku… Tak wyobrażaliśmy sobie wymarzone wakacje na Hawajach. Do tego szumiące na wietrze palmy, tęcza pojawiająca się znikąd i życie według zasady Aloha.  Hawaje zaskoczyły nas pod wieloma względami. Co naszym zdaniem warto wiedzieć o Hawajach przed wyjazdem? Sprawdźcie! 16 rzeczy, które […] The post 16 rzeczy, które warto wiedzieć przed wyjazdem na Hawaje appeared first on Where is Juli + Sam.

Wycieczka na fiordy w okolicy Bergen (Fjord cruise Bergen-Mostraumen)

Obserwatorium kultury i świata podróży

Wycieczka na fiordy w okolicy Bergen (Fjord cruise Bergen-Mostraumen)

BUNK’ART – z wizytą u dyktatora

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

BUNK’ART – z wizytą u dyktatora

TROPIMY PRZYGODY

Jak zorganizować trekking w Kanionie Colca?

Kanion Colca przez lata uchodził za najgłębszy na świecie. Obecnie trwają dysputy, czy głębszy nie jest przypadkiem leżący nieopodal Kanion Cotahuasi. Wszystko jest kwestią różnic w pomiarach. Nie ma to jednak większego znaczenia, jeśli zdecydujecie się do Colci wybrać, może pozostać jednym z waszych najlepszych wspomnień z Peru. Poniżej znajdziecie przewodnik, jak zorganizować trekking w Kanionie Colca na własną rękę. Trekking w Kanionie Colca ma w swojej ofercie wiele lokalnych agencji. Wszystko jest kwestią indywidualnego wyboru, znając jednak realia na miejscu, polecałbym poświęcić 5 minut na przeczytanie poniższych wskazówek i drugie tyle na zaplanowanie trasy. 10 minut. Tyle właśnie wam […] Artykuł Jak zorganizować trekking w Kanionie Colca? pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

,,Behawiorysta” Remigiusz Mróz

SISTERS92

,,Behawiorysta” Remigiusz Mróz

TROPIMY

Nowy Jork – miejsce, do którego dobrze się wraca

Podobno Nowy Jork albo się kocha, albo nienawidzi. My jesteśmy zdecydowanie w tej pierwszej grupie. Mój pierwszy raz z The City był w 2009 roku, drugi raz byliśmy tam z Przemkiem już razem –... Dzięki, że czytasz nas przez RSS! :) Przemek i Magda Post Nowy Jork – miejsce, do którego dobrze się wraca pojawił się po raz pierwszy w TroPiMy.

BANITA

Moja przygoda z fotografią

Od totalnego laika do oddanej pasjonatki. Moja przygoda z fotografią to droga długa i nieco wyboista. Mam takie zdjęcie: jako kilkulatka w stroju kąpielowym pozuję nad rzeką niczym modelka. Dziadek nazywał mnie wtedy „Miss Sękówki” (każdego lata wylegiwaliśmy się właśnie nad rzeką Sękówką). Mam też takie, na którym pozuję w słomkowym sombrero, które dziadek przywiózł z Meksyku. Robię dziubki, o których jeszcze wtedy nikt nie wiedział, że będą  […] The post Moja przygoda z fotografią appeared first on B *Anita.

WOJAŻER

Mille Miglia i lomabardzka Brescia. Na starcie i mecie najbardziej fascynującego rajdu Włoch

Bardzo rzadko zmieniam swoje wcześniej założone cele, swoje plany i ścieżki, którymi podążam. Lubię swój porządek, ale chyba jeszcze bardziej lubię pewien kojący spokój miejsc, do których czasami docieramy. Owego spokoju w ogóle nie spodziewałem się w Wenecji, która miała być jednym z wielu punktów naszego ostatniego pobytu we Włoszech. Dlatego też, aby zachować święty spokój, atmosferę powolnego, słodkiego życia, zmieniłem cele, plany i ścieżki. Wszystko zmieniłem, po czym trafiliśmy do uroczego lombardzkiego miasteczka nieopodal dobrze wszystkim znanego Bergamo, do Brescii, do miejsca, które ujęło nas pod każdym względem i sprawiło, że zostaliśmy na dłużej aniżeli tylko na krótką, przelotną chwilę. Kilka miesięcy wcześniej, w maju tego roku, Magdalena wylatywała na tydzień do Rzymu, aby poznać go od strony, jaka nie jest dana większości podróżnych. Analizując i dopinając swój plan odwiedzin w najróżniejszych instytucjach Kościoła Katolickiego rozrzuconych po Watykanie i całym Rzymie, dzień po dniu frustrowaliśmy się jedną małą, z pozoru nieistotną rzeczą, której nie byliśmy w stanie przeskoczyć. Nigdzie, ale to prawie nigdzie w całym Rzymie nie było wolnych miejsc noclegowych, a jeśli były, kosmiczne …

Czarny Staw pod Rysami

Zastrzyk Inspiracji

Czarny Staw pod Rysami

Republika Południowej Afryki

RAINBOW TRACK

Republika Południowej Afryki

                Michael’s Children Village, wioska dziecięca, w pobliżu niewielkiej miejscowości White River wita nas ciszą i spokojem. Kilka domków na rozległym terenie, lasy i wzgórza w oddali. W domkach zamieszkuje kilkanaścioro dzieci, które pod opieką swoich przybranych mamek tworzą kochające się rodziny. Jest dom dla odwiedzających i dla pełnoetatowych misjonarzy, którzy oddali swe życie, by pomagać innym. „Może to właśnie tutaj zostaniemy?”, rzuca pół żartem, pół serio Michał. „Mieliśmy przyjechać  tylko na chwilę”, mówię.  RPA nie było nigdy naszym celem, nie było takich planów, ani nawet chęci, by odwiedzić właśnie ten kawałek czarnego lądu. Powód? Już sama nie wiem… Chyba zbyt wiele negatywnych, rasistowskich historii. RPA to rozwinięty kraj, którego miasta nie różnią się niczym od tych, znanych nam w Europie. Taka Afryka nie była na liście moich marzeń. Kilka dni wcześniej Doris, koleżanka, którą poznaliśmy w Mozambiku, pisze do nas o ciekawej konferencji i o Michael’s Children Village, gdzie prawdopodobnie moglibyśmy się zatrzymać na kilka dni. „Jedźmy!”, decydujemy z entuzjazmem. „Na chwilę”, dodajemy. Zasada, by niczego nie planować, sprawdza się i tym razem. Pierwsze dni mijają błyskawicznie. Nie jesteśmy jedynymi odwiedzającymi to miejsce. W naszym wesołym domku dla gości przewijają się różne barwne postacie. Większość z nich zostaje kilka, kilkanaście dni. My natomiast coraz bardziej czujemy się tu jak u siebie. Po kilku tygodniach przenosimy się do domu misjonarza, zamieszkiwanego przez dwie osoby i dwa psiaki - starego, spokojnego rottweilera, i młodą, szaloną Bellę. Nawet nie wiem kiedy, przestajemy myśleć o tym miejscu jak o chwilowym przystanku. W naturalny sposób wskakujemy w wir misyjnego życia. Michał naprawia przeróżne usterki, odwiedzamy wdowy, chorych, ludzi w wioskach i na ulicach pobliskich miast. Już nie chcę wyjeżdżać, nie teraz, nasz czas na pewno jeszcze się tu nie skończył.                 Widok dzikich zwierząt na wolności to zawsze niezapomniane przeżycie. Afrykańskie parki narodowe to zazwyczaj niemały wydatek, w szczególności gdy w grę wchodzi wynajem profesjonalnego „wozu safari”. Na ten luksus jeszcze sobie nie pozwoliliśmy. Do tej pory do poszukiwań słonia na benińskich bezdrożach użyliśmy naszego Rainbow Trucka. Potem tanzański taksówkarz szukał z nami króla lwa, a ostatnim razem nasz jednoślad poniósł nas tanzańską krajówką wśród żyraf, małp, bawołów i innych pięknych stworzeń. W RPA jest wiele ciekawych miejsc. Jedno z nich znajduje się nieopodal zamieszkiwanej przez nas wioski. „Pewnego dnia tam pojedziemy”, mówi Michał. Na dwudziestu tysiącach kilometrów kwadratowych parku można spotkać stada dzikich, wolno żyjących zwierząt. Na doznanie tej przyjemności nie czekamy długo. Po trzech tygodniach pobytu w dziecięcej wiosce dostajemy zaproszenie na Safari. Nie w taksówce, tylko wypasionym autem. Nie raz, ale dwa razy. Nie z byle kim, ale z niesamowitymi ludźmi. Pierwszego dnia wyruszamy Land Roverem zaproszeni przez Denise i Armanda, zwanego Mojżeszem. Drugiego dnia na najwyższym siedzeniu super „wozu safari”, w towarzystwie znanego niektórym Pastora Surpris’a i Danny’ego, przemierzamy kilometry w poszukiwaniu słoni, żyraf, lwów, jednorożców i innych okazów. Podwójna dawka radości, podwójne błogosławieństwo, podwójna przygoda.                 Minął miesiąc naszego pobytu w RPA. Musimy opuścić kraj, przenocować w Swazilandzie, do którego wstęp mamy za darmo i wrócić dnia następnego z nową pieczątką, umożliwiającą nam kolejny miesiąc pobytu w RPA. „Dostajecie wizy tylko na siedem dni”, słyszymy od celniczki. „Jak to?”, pytamy z oburzeniem. „Bo wam wbiję tylko na trzy”, mówi groźnie. „Nie, nie! Bierzemy na siedem...”, łagodniejemy, ale w środku wszystko buzuje. Po krótkim śledztwie i rozmowie z bardziej przychylną kobietą dowiadujemy się, że takie jest prawo. Przekraczanie granicy w celu przedłużenia wizy jest nielegalne. Jeśli zrobimy to po raz kolejny, w naszych paszportach pojawi się pieczątka zakazująca nam wjazdu do RPA przez następne trzy lata. „Jedźcie do Home Affairs”, mówi pani, „tam zbadają waszą sprawę i bez problemu przedłużą waszą wizę”. Rzeczywistość okazuje się zupełnie inna.  „Wracajcie do Polski, tylko tam możecie przedłużyć wizy”, słyszymy. „To żart?”, wymyka mi się niekontrolowanie. „Nie”, odpowiada spokojnie pani. „Takie mamy prawo, wasz czas się skończył”. Po długiej rozmowie z wyjątkowo cierpliwą kobietą dzwonimy do naszej ambasady. „Niestety, nie ma innej możliwości”, słyszymy w słuchawce. Takiej opcji nigdy nie zakładaliśmy, nie teraz… Więc jak? Mamy wracać w ciągu kilku dni? Po dwóch i pół roku? Chyba nie jestem na to gotowa. A skąd kasa na bilety? Zabawna sytuacja. Po kilku minutach szoku i przerażenia, ogarnia nas spokój. „To w sumie nie taki zły pomysł”, stwierdzamy. „Sami z siebie jeszcze długo byśmy nie wrócili. A tak? Rodzina tęskni… Zaczyna się nowy etap, w którym chcemy zostać w jednym miejscu na dłużej... Może właśnie teraz jest czas na odwiedziny?”, debatujemy z coraz większym entuzjazmem. Jedziemy do Polski!                 „Popatrzcie w oczy z każdego tu obecnych”, mówi ojciec pięknej, ośmioosobowej rodziny. „Czy to jakaś gra?”, myślę sobie, siedząc w domku dla gości z nowo poznanymi, przesympatycznymi ludźmi, którzy właśnie zawitali, by odwiedzić nasza wioskę. „Każdy z nich chce być udziałowcem w waszej pięknej przygodzie i w tym, co Bóg będzie robił w waszym życiu”, mówi. „ Chcemy kupić wam dziś bilety lotnicze do Polski, podajcie tylko kwotę”. Nie wiem nawet co powiedzieć. Jestem wzruszona. Przecież oni nawet nas nie znają. Hojność i dobroć napotykanych przez nas osób coraz bardziej mnie rozbraja. Tego gestu i kolejnej pięknej lekcji nigdy nie zapomnimy.                                Po trzech dniach lądujemy na polskiej ziemi. Czuję dreszczyk emocji, czuję też radość i ekscytację. Tylko nieliczni wiedzą, że będziemy. Rodzice nie mają zielonego pojęcia. Jak gdyby nigdy nic pukamy do ich drzwi. „Ze szczęścia zawałów się nie dostaje, co?”, pytam Michała. Pomysł z robieniem niezapowiedzianych niespodzianek po dwóch i pół roku nieobecności jest zbyt kuszący, by nie spróbować. Miny rodziców bezcenne, radości co nie miara, niekończące się historie i długie opowieści.  Załatwianie formalności wizowych zajmuje znacznie więcej czasu, niż się spodziewaliśmy. Nie marnujemy ani chwili, odwiedzamy przyjaciół i znajomych. U niektórych spędzamy kilka dni,  z innymi tylko moment. Czujemy się, jakbyśmy nigdy nie wyjeżdżali. Czas mija nieubłagalnie i nie udaje nam się dojechać wszędzie, niestety. Następnym razem, mam nadzieję.                 Ambasada RPA już miesiąc trzyma plik złożonych przez nas wymaganych dokumentów. Aplikujemy o wizy na trzy lata. Dosyłamy co chwilę nowe papiery. Do wylotu pozostało kilkanaście dni. Wizy zaraz będą gotowe, opóźniają się już tydzień. „Dobrze, że zabukowaliśmy bilety z dwutygodniowym zapasem”, myślimy. „Wizy będą na piątek lub poniedziałek”, mówi pani przez telefon. Tydzień do odlotu, nie ma się czym przejmować. Dzwonię w piątek i słyszę wieści, przez które uginają się pode mną nogi - „Odmowa, nieprzekonujące papiery. Dostaną państwo oficjalny list, można się odwoływać”. „Słucham?”, pytam z niedowierzaniem. Dobrze usłyszałam, nie dali nam wiz. W poniedziałek zjawiamy się osobiście, by spróbować wyjaśnić nieprzekonujące dokumenty. „Proszę podpisać odmowę przydzielenia państwu wiz z wyjaśnieniem podjętej decyzji”, słyszymy w ambasadzie. „My tego nie podpiszemy”, mówimy. Chcemy z kimś porozmawiać. „Takie mamy procedury, proszę przyjąć list z odmową”, mówi zniecierpliwiona już pani. „Nie, nie przyjmujemy”. Po chwili przychodzi pani z Czarnego Lądu. „Czy możemy porozmawiać, bez tej dzielącej nas szyby?”, pytam najuprzejmiej jak potrafię. „Nie, nie wolno mi”, słyszę. „No ok, przecież mogłabym być seryjnym zabójcą”. Opowiadamy pani naszą historię, przekonując ją, że nie jesteśmy oszustami. Dziwnie opowiada się o swoim życiu, gdy dzieli nas szklana ściana z małymi otworkami, a  grupa petentów czeka za plecami. Pani zagląda w nasze paszporty, czyta jeszcze raz listy. Nauczeni afrykańskim doświadczeniem, że im więcej papierów, tym lepiej, dorzuciliśmy dzisiaj jeszcze kilka. Sprawa poszła już do Home Affairs w RPA, z którego dwa miesiące temu kazano nam przylecieć do Polski. Nie zrozumiem tych procedur. Ale chyba nie muszę. Wydaje nam się, że pani wie, że potraktowano nas niesprawiedliwe, jednakże teraz trzeba odkręcić napędzoną już machinę. „Dajcie nam trzy dni”, mówi. „Zobaczymy co da się zrobić”.                Z wizami jak z życiem. Tak łatwo kogoś skreślić, tak łatwo oskarżyć, tak łatwo ocenić i odwrócić się na pięcie. Tak jak jedna niesłuszna decyzja może zmienić czyjeś życie, tak jedno niesprawiedliwe słowo może zranić na długo. Patrząc na żebraka, nie myślmy, że pijak. Mijając dziewczynę na skraju lasu, nie mówmy że dziwka, sama tak chciała. Historii może być wiele. Dajmy czas, by ich wysłuchać. Szukajmy dobra i uśmiechajmy się do świata. Zatrzymajmy się dla potrzebującego, wysłuchajmy ludzkich historii. Takie  okołowizowe przemyślenia krążą dziś po mojej głowie.Pozdrawiamy Was z przepięknej polskiej ziemi i do usłyszenia wkrótce, nie wiemy jeszcze skąd. (korekta: Katarzyna Wolska)Pierwsze chwile na południowo afrykańskiej ziemiGóry smoczePiękna rodzina, która sprezentowała nam bilety do PolskiCudowna Mama Dea, misjonarka ze StanówArmand, zwany Mojżeszem :-)Z salonu w domku dla gościNA SAFARIZ Denise, Armandem, Siyabonga i Tanya-misjonarka z RPASępy wyjadają resztki bawoła zjedzonego przez lwyPODRÓŻE PO POLSKIEJ KRAINIE I SPOTKANIA Z PRZYJACIÓŁMI

Cmentarz Polski w Teheranie

Ale piękny świat

Cmentarz Polski w Teheranie

Na przedmieściach Teheranu w Doulab znajduje się polski cmentarz. Pochowano tam naszych rodaków, którzy przybyli do Iranu z Armią Andersa. 1 listopada, 2016. Mój ostatni dzień w Teheranie. Dzwonię do Matin, autorki bloga travestyle.com. To nasza ostatnia szansa, by się osobiście poznać. – Spotkajmy się na Polskim Cmentarzu. – Nigdy nie słyszałam o takim miejscu. – Czy słyszałaś o Polskiej Armii, której Iran dał schronienie? – Nie.– Tym bardziej, musimy pójść na Polski Cmentarz. Opowiem ci o ludziach, którzy tam leżą, o tym, skąd przyszli i dlaczego. Opowiem ci też o tych, którzy poszli dalej i o tymj jaki mamy wobec Was – Irańczyków dług wdzięczności.. Dla mnie blogowanie jest misją. Nie chodzi w nim tylko o pokazywanie siebie. To też, oczywiście, bo już samo założenie bloga jest aktem pewnego ekshibicjonizmu. Ale jest w tym wszystkim drugie dno o nazwie „wymiana”. Ja – bloger w podróży – spotykam ludzi, od których czerpię pełnymi garściami ich historie, w zamian opowiadam swoje. Zatem opowiadam o moim kraju, o moim życiu, i o moich tradycjach. Tak, żeby coś po mnie zostało. Żeby nazwa mojego kraju nabrała jakichś znaczeń. W ten sposób mam nadzieję, dokładam swoją cegiełkę do budowania mostów. Z Iranem łączy mnie szczególna więź. W 1942 roku Generał Anders podejmuje decyzję o ewakuacji Polskiej Armii z nieludzkiej ziemi. Iran był pierwszym krajem, który zgodził się przyjąć uchodźców. Wśród 150 tysięcy ludzi był mój wujek.Matin nigdy nie słyszała o polskich uchodźcach. Nie wiedziała, że jej kraj w 1942 roku przyjął blisko 120 tys Polaków. To nie byli zwykli przyjezdni. Ci ludzie potrzebowali natychmiastowej pomocy na każdym polu. Wycieńczeni, wygłodzeni wymagali przede wszystkim pomocy medycznej, trzeba było zapewnić im jedzenie, leki, ubrania, nie mówiąc o dachu nad głową i szkołach dla blisko 13 tysięcy dzieci. – Choć w tamtym czasie sami przecież byliśmy bardzo biedni...– Mimo to pomogliście nam. Uratowaliście tysiące istnień, w tym mojego wujka. – Zastanawiam się, dlaczego nigdy nie słyszałam o Polskiej Armii w Iranie. W ogóle niewiele się uczymy o historii Iranu z czasów II wojny światowej. Matin nie miała też pojęcia o istnieniu polskiego cmentarza w Doulab na przedmieściach Teheranu. Wystarczyło jednak podać kilka fraz googlowi, by wyrzucił adres. I tu pojawił się pierwszy problem.– Wiesz, że muzułmanie nie mają tam wstępu?– To niemożliwe... Przecież w Polsce nikt, nikogo w bramie o religię nie pyta. Poza tym, my też mamy wstęp na muzułmańskie cmentarze. – Może zadzwoń do waszej ambasady i upewnij się. Matin, podała mi numer, ale ambasada nie odpowiadała. – Co robimy? Ryzykujemy?Matin tylko spojrzała. Znam ten błysk, znam ten uśmiech. Wiem, że złapała trop opowieści i jak bloger z prawdziwą pasją, już go nie odpuści. – Jedziemy!Katolicki cmentarz w Doulab powstał w połowie XIX wieku. Stopniowo przyrastał do istniejącego tu znacznie wcześniej cmentarza ormiańskiego. Jako pierwszy, spoczął na nim lekarz szacha Louis André Ernest. Stopniowo cmentarz zapełniał się grobami francuzów, Węgrów, Czechów. W 1942 roku pojawiły się pierwsze polskie groby. Dla Polaków wydzielono sektor, w którym pochowano około 2000 osób. Opiekun cmentarza, nazwijmy go Arash, muzułmanin wręcza mi teczkę z wydrukami ich imion i nazwisk. – Przejrzyj je, może znajdziesz kogoś z rodziny. Sadza nas przy stoliku, stawia herbatę i wykłada polsko-perskie książki o dzieciach polskich w Iranie, o armii Andersa. – Czyli informacja o zakazie wstępu na cmentarz jest nieprawdziwa?– Prawdziwa. Muzułmanów tu nie wpuszczam – odpowiada opiekun cmentarza. – Chyba, że przychodzą w towarzystwie chrześcijan. Ale ty możesz tu przychodzić kiedy chcesz – zwraca się do Matin. Już ciebie poznałem. I możesz przyprowadzać znajomych. Następnie długo tłumaczył, dlaczego muzułmanie wstępu tu nie mają. Po persku. Matin mi tego nie przetłumaczyła...Nie ma lepszego przewodnika po cmentarzu w Doulab od Arasha. On i jego czarny pies prowadzą nas przez najstarszą część cmentarza. Pokazują groby europejskich lekarzy, poetów, żołnierzy, którzy dokonali swojego żywota w Iranie. Dziesiątki historii, czasem romantycznych, czasem awanturniczych, a czasem tragicznych. Na koniec dochodzimy do sekcji Polskiej. – Tu was zostawiam. Dobrze. Teraz chcę zostać sama. Staję przed głównym pomnikiem, zapalam świeczkę. Ci ludzie nigdy nie powinni się tu znaleźć, nigdy nie powinni przechodzić przez cierpienie, przez jakie przeszli, ale przynajmniej umarli wolnymi... W tym czasie Matin chodzi wzdłuż grobów i czyta daty. – Tyle dzieci... Tylu młodych ludzi...– Pomyśl o tych, którzy przeżyli, których uratowaliście. Opisz tę historię. Opowiedz Irańczykom, jak wiele Wam zawdzięczamy. Matin napisała. Oto link do jej posta. http://www.travestyle.com/2015/11/18/offbeat-tehran-a-somber-visit-to-the-polish-cemetery-of-tehran/

Top of the top. Październik 2016

SISTERS92

Top of the top. Październik 2016

POJECHANA

U progu birmańskich gór – Hsipaw

Hsipaw to małe miasteczko położone wśród zielonych wzgórz prowincji Shan, do którego trafiliśmy pewnym listopadowym bladym świtem, po całonocnej jeździe rozklekotanym autobusem z Nyaungshwe przy Inle Lake. Droga była tak wyboista, tak na niej podskakiwaliśmy, że przez całą noc praktycznie nie zmrużliśmy oka, daliśmy się więc od razu namówić jednemu z naganiaczy na przystanku docelowym w Hsipaw, na zakwaterowanie w hotelu, który polecał. Jedyne o czym marzyliśmy w tamtej chwili było łóżko, a przecież w każdym (niemal) hotelu jest łóżko. Na szczęście całkiem nieźle trafiliśmy, bo zarówno łóżka jak i pokoje w Red Dragon Hotel okazały się przestronne i czyste, właściciel nie policzył nam nic za te kilka godzin drzemki przed standardową porą check-inu, a do tego z tarasu na dachu, na którym serwowano darmowe śniadania, rozciągał się taki widok. Przyjechaliśmy tu z jednego powodu- żeby dostać się stąd do Namshan na pace furgonetki i wrócić pieszo do Hsipaw przez zielone gęstymi lasami wzgórza, zatrzymując się po drodze w malutkich wioskach. Niestety, to co słyszeliśmy już wcześniej w Nyaungshwe okazało się prawdą: turystom wciąż nie wolno było zapuszczać się w tamte rejony, a lokalni kierowcy zdawali się przestrzegać zakazu, bo nikt nie chciał nas do Namshan zawieźć. Aby mieć czas na znalezienie innego rozwiązania (na zorganizowany trekking krótką  trasą w okolicach Hsipaw definitywnie nie chcieliśmy iść), postanowiliśmy zostać tu dwa dodatkowe dni, podczas których chcieliśmy podpytać miejscowych o ewentualną trasę trekkingu i zobaczyć lokalne atrakcje. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Wypożyczyliśmy dwa rozklekotane rowery i ruszyliśmy w objazd po miasteczku i okolicy. Głównymi atrakcjami Hsipaw wymienianymi w przewodnikach są pagody, świątynie i Pałac Shan. Moim zdaniem najciekawsza jest… wytwórnia makaronu ryżowego na obrzeżach miasteczka, gdzie długie makaronowe nitki suszą się na słońcu i wietrze, porozwieszane na drewnianych żerdziach. Warty odwiedzenia jest też ultra kolorowy lokalny bazar, koniecznie trzeba też spróbować pysznych shaków (również z dodatkiem alkoholu), które serwuje Mr. Shake (jakże mogłoby być inaczej). Nie bylibyśmy jednak sobą, jakbyśmy szybko nie uciekli za miasto. Wiedzieliśmy już gdzie mniej więcej zaczyna się trasa trekkingu, pojechaliśmy więc sprawdzić jej początek. Zawróciliśmy w momencie, gdy… nie wiedzieliśmy w którą z wąskich dróżek powinniśmy skręcić, nie było też kogo się zapytać. No cóż, rozwiążemy ten problem w tak zwanym praniu. A skoro o praniu mowa, to dorzucę tematyczne zdjęcie zrobione podczas tej przejażdzki. W drodze powrotnej pojechaliśmy jeszcze na cmentarz, na którego tyłach trafiliśmy na wysypisko śmieci. Od razu przybiegły do nas pracujące i mieszkające tu (sic!) kobiety, które poleciły nam zostawić tu rowery (droga zaczynała się cora bardziej wić się w górę) i wytłumaczyły jak mamy dojść do wodospadu. Szczerze mówiąc, po tych wszystkich „wodnych wyciekach” hucznie zawanych wodospadami, jakie widziałam w Tajlandii, nie spodziewałam się, że tym razem trafimy pod prawdziwego giganta! A nawet pod jego gigantyczny strumień, bo przecież nie mogliśmy nie skorzystać z okazji i nie wskoczyć do orzeźwiającej wody. A co z naczym trekkingiem? Oczywiście poszliśmy, ale o tym opowiem już w następnym wpisie. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post U progu birmańskich gór – Hsipaw pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

WHERE IS JULI+SAM

Hawaje – którą wyspę wybrać?

W skład Hawajów wchodzi osiem wysp. Dwie, Kahoolawe i Niihau, to tzw. wyspy zakazane. Zwiedzać można sześć: O’ahu, Maui, Hawaii (zwaną też Big Island), Kauai, Molokai i Lanai. Każda jest inna i oferuje odmienne przeżycia. Którą z hawajskich wysp wybrać? Wyspa O’ahu O’ahu to najczęściej odwiedzana z hawajskich wysp, co roku przyjeżdża tu ponad pięć milionów […] The post Hawaje – którą wyspę wybrać? appeared first on Where is Juli + Sam.

TROPIMY PRZYGODY

Cmentarze świata: Cmentarz Recoleta w Buenos Aires

Jest taki czas w roku, w którym codzienny pęd ma się zatrzymać i skłonić ludzi do refleksji. Tym dniem jest Święto Zmarłych, choć postronny obserwator powiedzieć by mógł, że pęd jest wtedy podwójny. Są też takie miejsca, które do refleksji nad przemijaniem skłaniają cały rok. Trafiliśmy do takiego w Buenos Aires, na Cmentarz Recoleta. Cmentarz Recoleta znajduje się w dzielnicy o tej samej nazwie, która wywodzi się od francuskich zakonników spod znaku Franciszkanów – ojców „Recollets”. Francuzi zresztą zasłużyli się dzielnicy w znacznym stopniu, projektując nie tylko sam cmentarz, ale również najważniejsze zabytki Recolety, ale to nie o nich dziś […] Artykuł Cmentarze świata: Cmentarz Recoleta w Buenos Aires pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

POJECHANA

Pływające życie – Inle Lake

Do Nyaungshwe przyszliśmy pieszo, a właściwie przypłynęliśmy łódką, przemoczeni do suchej nitki przez zalewające nas podczas tego „rejsu” fale, co było ostatnim etapem naszego trekkingu z Kalaw do Inle Lake. Zakwaterowaliśmy się w hotelu Lady Princess (polecam!) i… oddaliśmy słodkiemu lenistwu, gdyż nad Inle Lake gęstym deszczem urwało się niebo. Stołowaliśmy się w najtańszych lokalnych garkuchniach, dopytując skorych do rozmowy (o ile znali odrobinę angielskiego) mieszkańców miasteczka o możliwości realizacji naszych wymarzonych planów: okrojonego z charakteru turystycznego przedstawienia zwiedzania wiosek na wodzie i trekkingu (tak, kolejnego!) na północy prowincji Shan, który był naszym następnym celem. Niestety, to co słyszeliśmy nie zadowoliło naszych podróżniczych apetytów… Trekking na północy wydawał się niemożliwy ze względu na szalejące tam podobno oddziały partyzantów (srebrna rewolucja) i wprowadzony zakaz wjazdu turystów w te rejony (ale o tym w kolejnym wpisie). Natomiast jeżeli chodzi o rejs po Inle Lake, nie znaleźliśmy żadnego alternatywnego rozwiązania dla wynajęcia turystycznej łódki. Postanowiliśmy więc znaleźć łódkę z przewodnikiem mówiącym po angielsku, aby mieć możliwość modyfikacji trasy i atrakcji. Po kilku spacerach wzdłuż przystani, byliśmy pewni, że się udało. Wytłumaczyliśmy o co nam chodzi, umówiliśmy czas i miejsce spotkania i z niecierpliwością wypatrywaliśmy kolejnego dnia. Tymczasem rano, w przystani, czekał na nas zupełnie inny mężczyzna, który (jak się zapewne domyślacie) ni w ząb nie rozumiał co do niego mówimy. Nie chcieliśmy przekładać wycieczki na kolejny dzień, bo deszcz uwięził nas już na kilka dni w malutkim Nyaungshwe i bardzo chcieliśmy ruszyć dalej, więc odrobinę zrezygnowani, ale wsiedliśmy na łódkę. No cóż, chociaż zobaczymy jak wygląda w Mjanmie masowa turystyka zorganizowana. „Zorganizowana” to bardzo dobre określenie, podobno jak termin „przedstawienie”, którego użyłam, przewidując z góry jak może wyglądać tego typu atrakcja. Spektakl zaczął się już kilka minut po wypłynięciu na pełne wody jeziora, gdzie drogę dosłownie zajechały nam łódki z rybakami w tradycyjnych strojach używających kopulastych koszo-sieci sterowanych stopą, co jest wizytówką Inle Lake. I wszystko byłoby pięknie, bo przecież każdy tu przyjeżdża właśnie po zdjęcie takiego rybaka, gdyby… byli oni prawdziwi. Tymczasem rybacy ci nie łowią ryb, a w czyściutkich i nowiutkich strojach pozują turystom, by potem wyciągnąć dłoń po zapłatę. Czy to jest cena, którą każda kultura musi zapłacić za rozwój, za lepszy byt? Czy można takim zmianom jakoś zapobiec? Chciałabym znać odpowiedzi na te pytania, ale ich nie znałam i czułam się po części winna temu co widzę. Rybacy- statyści odpłynęli, a my sunęliśmy dalej po tafli wody w kierunku kolejnej atrakcji, którą miał być „wodny targ”. Spodziewałam się łódek wypełnionych po brzegi kolorowymi warzywami, owocami, ryżem i kwiatami, jakie znam z wodnych marketów w Tajlandii, tymczasem… dobiliśmy do brzegu i zeszliśmy na ląd, ten „wodny targ” bowiem na wodzie nie był. Maszerowaliśmy  nie kryjąc zaskoczenia wydeptaną tysiącami turystycznych stóp ścieżką do stoisk z biżuterią i pamiątkami. Takimi samymi, jakie kupić można w Nyaungshwe, tylko kilkukrotnie droższymi. Dopiero na tyłach tego jarmarku znaleźliśmy kilkanaście prawdziwych, rozłożonych na ziemi stoisk z warzywami i kwiatami, przyprawami i ryżem, na których transakcji dobijali lokalni mieszkańcy. Następnym punktem programu była pracownia, w której wyrabiano srebrną biżuterię, zakład kowalski, wytwórnia papierosów i zakład przędzarski, w którym zobaczyć mogliśmy jak ręcznie wytwarza się nić z łodygi lotosu (to akurat było bardzo interesujące). Wszystkie zakłady znajdywały się w drewnianych domach stojących na palach w głębinach jeziora i wszystko byłoby wspaniale, tylko że znowu, wszystkie te miejsca, wszyscy ci ludzie obdarci byli z autentyczności. Nie uprawiali rzemiosła, a grę aktorską. Napływ turystów dokonał nieuniknionego- przepoczwarzył to magiczne miejsce w skansen. Ale czy czas można zatrzymać, czy można tym ludzion odmówić prawa do lepszego życia fundowanego z płynących z turystyki pieniędzy? Cały czas w mojej głowie szumiały te pytania. Wychodząc z umieszczonego w pływającym domu sklepu z szalami z lotosowej nici, zaklinałam w myślach naszego przewodnika, żeby już nigdzie się nie zatrzymywał, żeby wpłynął z nami w wąskie kanały jednej z tutejszych pływających osad, by uciekł od warkotu silników wielkich wycieczkowych łódek, by dał nam trochę popatrzeć na życie codzienne mieszkańców jeziora. Jakimś cudem podziałało. Płynęliśmy wąskimi kanałami wiosek na wodzie, mijając uśmiechających się do nas mieszkańców wykonujących swoje codzienne zajęcia: wracających z ryb, pielących grządki pływających ogrodów (tak, tu się na pływających strzępkach ziemi uprawia warzywa, na przykład pomidory!), robiących w wodach jeziora pranie lub zażywających kąpieli. Wdzieliśmy łodzie wypełnione po brzegi cukinią i marchewką, kobiety myjące długie włosy w jeziorze, rybaków ogłuszających ryby silnym uderzeniem wiosła o taflę wody i kilkuletnie dzieci same sterujące łódką. Widzieliśmy skrawek świata, który wkrótce może zniknąć. Świata, który wydaje się nam- przyjezdnym bajkowy. A ja tak bardzo chciałabym móc zapytać w lokalnym języku, co o tym świecie sądzą jego mieszkańcy. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Pływające życie – Inle Lake pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POSZLI-POJECHALI

Street art w Kolonii

Street art w Kolonii – to pierwszy temat, który mi się pojawił w głowie po zakupie biletów lotniczych. Atrakcje turystyczne miasta znam dość dobrze – kilka lat temu miałam okazję już tu być. Katedra, most Hohenzollern, centrum miasta są we wszystkich przewodnikach i zawsze wyglądają dobrze na zdjęciach. Tym Artykuł Street art w Kolonii pochodzi z serwisu Poszli-Pojechali.

,,Nie omijaj szczęścia” Ewa Podsiadły-Natorska

SISTERS92

,,Nie omijaj szczęścia” Ewa Podsiadły-Natorska