Dobas

Polowanie na niedźwiedzia

Około drugiej nad ranem zbudziło mnie charakterystyczne “mlaskanie” kaloszy w podmokłym terenie. Było to tyle dziwne, że od najbliższej osady ludzkiej byłem oddalony o kilkanaście kilometrów. Siedziałem w małej czatowni w środku tajgi na granicy rosyjsko fińskiej licząc na możliwość fotografowania największego drapieżnika Europy. Przyłożyłem więc lornetkę do oczu i zacząłem śledzić skraj polany wypatrując jakiegokolwiek ruchu. W tym samym momencie zza moich pleców znów dobiegł głos chlapiącej wody. Jasnym stało się że to nie kalosze ale cztery łapy wielkiego zwierza. Nerwowym ruchem sięgnąłem po aparat z teleobiektywem i zamocowałem go na statywie w odpowiednim miejscu. Robiłem to w pośpiechu aby nie stracić niepowtarzalnej możliwości zrobienia zdjęcia ale jak najciszej aby nie przepłoszyć długo wyczekiwanego gościa. Gdy skończyłem ustawianie aparatu, kilka metrów od siebie, po swej prawej stronie ujrzałem małe oczy niedźwiedzia patrzące w moją stronę. Odległość między nami była na tyle niewielka, że czułem jego zapach i słyszałem sapanie a nawet bzyczenie kłębiącego się koło niego roju much. Z całą pewnością miał świadomość mojej obecności ale w ogóle go ten fakt nie denerwował. Ja z kolei zastanawiałem się tylko nad dwiema rzeczami: Pierwszą czy dzieląca nas pół centymetrowa sklejka jest dla niedźwiedzia jakąkolwiek przeszkodą i drugą – czy zdołam zmienić obiektyw na taki, który pozwoli mi na sfotografowanie “misia” z niewielkiej odległości. Kontakt wzrokowy trwał zaledwie chwilę i drapieżnik zaczął się ode mnie oddalać. W pewnym momencie zakręcił tak jakby chciał pokazać mi się w swej całej okazałości. kląłem w myślach, że akurat ustawił się pod światło jednak po chwili już okazało się że to najlepsze co mógł zrobić. Przycisnąłem oko do aparatu, nacisnąłem spust migawki i wykonałem serię szybkich zdjęć. Cała fotografia zyskała złotą barwę a futro niedźwiedzia oświetlone od tyłu podkreśliło jego sylwetkę. Post Polowanie na niedźwiedzia pojawił się poraz pierwszy w Marcin Dobas. 

Pierwszy wyjazd bez rodziców – dokąd był?

TROPIMY

Pierwszy wyjazd bez rodziców – dokąd był?

marcogor o gorach

Zamykają schronisko w Dolinie Pięciu Stawów Polskich

Dla wszystkich tatrzańskich turystów ważna informacja. Schronisko PTTK w Dolinie Pięciu Stawów będzie nieczynne w dniach 27.10.2014 – 19.12.2014 z powodu wymiany urządzeń kuchennych i sanitarnych oraz konieczności przeprowadzenia prac konserwacyjnych – poinformowano na stronie obiektu. Schronisko jest najwyżej położonym schroniskiem w Polsce (1670 m n.p.m.) i uznawane jest za jedno z najpiękniejszych, a także cieszących się najlepszą atmosferą. Posiada 67 miejsc noclegowych dla turystów. Każdy z nas zna to miejsce, jest położone w przepięknej scenerii i jako, że leży blisko kultowej Orlej Perci nieraz ratuje nam życie jako awaryjny nocleg. Więc zapamiętajcie tę datę, żeby nie zostać na lodzie podczas zbliżającej się zimy… Teraz trochę z innej beczki. Zakończył się tegoroczny plebiscyt „Wielkie Odkrywanie Małopolski”. Najwięcej zaszczytnych, turystycznych tytułów, trafiło na Podhale. To chyba nie dziwi nikogo, bo Tatry są jedyne i niepowtarzalne. Miasto Zakopane zwyciężyło w kategorii  „miejsca niezwykłe”. W kategorii „atrakcja turystyczna” zwyciężyła trasa turystyczna Kopalni Soli Wieliczka z podziemną ekspozycją multimedialną w komorze Kazanów i Lill Górna. Z kolei za najlepsze wydarzenie uznano Międzynarodowy Festiwal Folkloru Ziem Górskich w Zakopanem. W kategorii „smacznie i z tradycją – baza gastronomiczna” laureatem został Malinowy Anioł w Zielonkach. Jeśli zaś chodzi o bazę noclegową, to zwyciężył Pensjonat Prezydent w Rabce – Zdroju. Natomiast w kategorii agroturystyka wskazano Gospodarstwo u Majki Biel na Przełęczy Knurowskiej w Ochotnicy Górnej. Miałem tutaj okazję nocować i zdecydowanie polecam to miejsce. Gospodyni Pani Majka dodaje uroku temu miejscu. Małopolską Osobowością Turystyki został Kajetan d’Obyrn, a miejscem z klimatem – Zakopane – czytamy w komunikacie województwa.   Małopolska to najatrakcyjniejszy turystycznie region naszego kraju. W 2013 roku odwiedziło go ponad 12,6 miliona gości, a badania ruchu turystycznego wykazują w tym zakresie od lat stałą tendencję wzrostową – zaznaczył Marek Sowa, marszałek województwa małopolskiego. Wszyscy to odczuwamy jadąc w weekend np. do Zakopanego. Okazją do wręczenia nagród były Małopolskie Obchody Światowego Dnia Turystyki, które odbyły się w Białce Tatrzańskiej. To już 15 wspólny plebiscyt Województwa Małopolskiego i Gazety Krakowskiej. Z górskim pozdrowieniem Marcogor źródło: onet.pl 

Plecak i Walizka

Wyślij bliskim focztówkę, czyli co to jest Foczta.pl?

Uwielbiam pocztówki! To takie ładne okna na świat. Lubię je dostawać i zbierać w albumie, żeby wracać do nich w długie zimowe wieczory, lubię też je wysyłać innym z własnych podróży, żeby od razu mogli chociaż trochę zobaczyć to, na co ja patrzę w danym momencie, zamiast czekać dniami czy tygodniami na spotkanie i opowieści […]

Bieszczadzkie drogi mają w sobie ‚to coś’

Gdzie wyjechać

Bieszczadzkie drogi mają w sobie ‚to coś’

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Bałkański weekend w Krakowie

Tak się złożyło, że przedostatni weekend września mogliśmy spędzić w Grodzie Kraka, mieście, które od zawsze było numerem jeden mojej listy miejsc, w których chciałabym zamieszkać. Zatem, jak to się stało, że mieszkam pod Warszawą? Historia jest dość zawiła, ale generalnie związana była z tym, że dostałam się na psychologię na UW, a nie na […] 

Road trip through Czech-Polish border

Kami and the rest of the world

Road trip through Czech-Polish border

3. Warszawskie Targi Turystyczne PODRÓŻE

Podróżniczo

3. Warszawskie Targi Turystyczne PODRÓŻE

thefamilywithoutborders

Slajdowiska: Poznań!

Skoro wróciliśmy do Europy – czas skorzystać z tych wszystkich przemiłych zaproszeń i podzielić się tym, czym miesiącami dzielili się z nami mieszkańcy Pacyfiku. Pierwsze spotkanie (a nawet dwa!) w Poznaniu. Podczas naszych podróży zbieramy historie, doświadczenia, chwile, zapachy i smaki. Tak strasznie fajnie przekazywać je dalej! Dlatego lubimy spotkania ze zdjęciami i historiami. No Read More

Orbitka

„Podroze marzen” w praktyce

Gdy miesiac temu dostalam piekny album "Podroze marzen" w prezencie od moich przyjaciol z pracy (pozdrawiam!!!) nie przypuszczalam, ze tak szybko bede odwiedzac miejsca w nim pokazane. A tu prosze, lezal, inspirowal, kusil i czarowal. Widac dany byl od serca, skoro tak szybko i magicznie nakrecil mnie na najbardziej zwariowane, nieoczekiwane i spontaniczne wakacje. Za chwile sama bede zwiedzac te miejsca z jego najpiekniejszych kartek. Sami zobaczcie. Ach, przygoda… — Lot z Warszawy do Amsterdamu, 2014-10-02, 17:45 —

Magiczne Bieszczady na cztery żywioły rozpisane

Gdzie wyjechać

Magiczne Bieszczady na cztery żywioły rozpisane

With love

Pogaduchy w kuchni: Archipelagi Kultury – Weronika Chodacz & Darek Żukowski

Przez cały poprzedni tydzień grałam w grę. I wcale nie był to Tomb Rider, a „Innowacyjna gra miejska o społecznikach i dysydentach” przygotowana przez Stowarzyszenie Antropologiczne „Archipelagi Kultury”. Wkręciłam się w nią na tyle, że swoimi wrażeniami na bieżąco dzieliłam się na Facebooku, a potem zebrałam je w jedną całość, próbując stworzyć pewną spójną historię. Wersja tl;dr dla tych, którym nie chce się czytać, pokrótce wyjaśniająca fabułę: Dołączam do Towarzystwa Wzajemnej Pomocy, by wraz z innymi jego członkami wspomóc działalność profesora Floriana Chodorowskiego. Profesor od wielu lat bada zjawisko, które nazywa „matrycą faktogenetyczną”. W swoich badaniach przedstawia historię jako szereg rosnących na wielkiej powierzchni roślin – to poziom, który widzimy, przeżywamy i potrafimy dokumentować. Korzenie roślin są jednak dla nas niewidoczne. Konsorcjum Utrzymywania Porządku masowo usuwa niewygodne wydarzeń z historii. Naszym zadaniem jest je ocalić poprzez odtwarzanie i powielanie informacji o nich. Ponieważ bardzo ciekawiło mnie, jak gra wyglądała od strony „roboczej”, postanowiłam zaczepić organizatorów i o to wypytać. Justyna Sekuła: No to co? Dotarliśmy do końca gry. Bradzo się cieszę, że udało mi się dotrwać do finału, ale chciałabym, byście mi opowiedzieli, jak to wszystko wyglądało od początku: skąd w ogóle pomysł na taką grę i na taki jej temat? Darek Żukowski: W latach 90. zacząłem grać w RPG. To była moja pasja przez bardzo długi czas, potem robiłem jeszcze portal fantastyczny ze znajomymi – jeden z nich intersował się poboczami fantastyki i gier i w pewnym momencie podsunął nam temat gier ARG, czyli Alternate Reality Games. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy by sobie z tego nie zrobić prywatnej rozrywki, ale stwierdziliśmy, że ARG-i są bardzo skomplikowane, wieloosobowe, ciągną się miesiącami – to bardzo niszowa rozrywka. Zaczęliśmy jednak iść tym tropem trochę dalej. Poza ARG-ami są też jednak różne inne odmiany gier z fabułą wkraczającą w świat realny, dużo łatwiej dostępne dla zwykłych ludzi. Przeniosłem ten pomysł do stowarzyszenia. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy by nie spróbować z grą miejską. To, co działo się teraz, określa się mianem PeRG-a, czyli Pervasive Reality Game. Nie chcieliśmy robić typowej gry miejskiej, gdzie jest jakaś trasa do pokonania, trzy godziny, trzeba zrobić zadania na czas i kto wygrywa, ten dostaje koszyk prezentów. Chcieliśmy, by rzeczywistość gry i rzeczywistość realna możliwie blisko się ze sobą przeplatały. Jesteśmy świadomi tego, że gdy dysponuje się średnimi środkami i ograniczoną mocą ludzką, to może się to nie udać superperfekcyjnie. Nie mamy też jeszcze dużego doświadczenia. Myślę jednak, że dało się chociaż trochę odczuć, że te rzeczywistości się ze sobą przenikają. Justyna: Ile osób było zaangażowanych w organizację gry i kto się czym zajmował? Weronika Chodacz: Łącznie pięć osób, które zajmowały się wszystkim – od przygotowywania przestrzeni i lokalizacji, przez telefonowanie, po ganianie i pilnowanie, czy plakat wisi tam, gdzie ma wisieć. Praktycznie nie mieliśmy podziału ról, cały czas na bieżąco wszystko ustalaliśmy między sobą. Darek: Aczkolwiek jedne elementy gry były bliższe sercu organizatorów niż inne. Na przykład akcja z Akropolem została wyróżniona jako jedna z ważniejszych. Pomyśleliśmy sobie, że, kurcze, byłoby fajnie, gdyby udało nam się coś takiego zrobić. Żeby te okna zaświeciły się tak samo, jak świeciły się wtedy, w 1982 roku. Justyna: Najpierw wymyśliliście zakończenie gry, a dopiero potem zaczęliście się zastanawiać, czego może być zwieńczeniem? Fot. Justyna Sekuła Darek: Mniej więcej tak. Mieliśmy trochę zajawek, zastanawialiśmy się, jak je ze sobą powiązać. Ja się trochę bałem, chciałem robić to na skromniejszą skalę, ale śmielej myślący ludzie ze stowarzyszenia stwierdzili, że to się da zrobić. Czemu nie? Możemy spróbować. Weronika: Naszym celem było pokazanie oddolnych akcji, o których nikt nie mówi, a które fajnie byłoby pokazać. To, co zrobiła tamta studentka [Krystyna Rogula, organizatorka akcji z 1982 roku], było przecież wyjątkowe. Tak samo jak akcja z goździkami na Rynku, ale zorganizowanie jej, to byłaby już jakaś wyższa logistyka. Właśnie tego rodzaju działania chcieliśmy nagłośnić, wypromować i pokazać. Wszystko narodziło się z odkrycia, jakie fajne rzeczy robili kiedyś fajni ludzie. Każdy z nas miał inklinacje do innego wydarzenia, które szczególnie lubił. Darek: I tutaj wychodzi trochę ten nasz wewnętrzny niby to podział, niby nie podział. Bo mnie na przykład bardziej fascynują aspekty gry, mechaniki, tego, jak można przeprowadzić sam proces. A na przykład Weronikę bardziej interesuje samo wydarzenie, ideologia i cel edukacyjny. I właśnie nagłaśnienie pewnych spraw, przypominanie o nich jest celem naszego stowarzyszenia, nie zajmujemy się promocją gier miejskich – gra była tylko narzędziem. Weronika: Przez cały czas mieliśmy pewien konflikt, mianowicie scenariusz i logika gry kontra pomysły na wydarzenia. Darek pytał nas: „Ale dlaczego z punktu widzenia gry to się miało wydarzyć, jaki to ma cel?”, a my na to: „Nieważne, jest fajna akcja, robimy, pokazujemy!”. I teraz, gdy patrzyłam, jak ci wszyscy ludzie zapalili światła w Akropolu, ciesząc się, że im się to w ogóle udało, Darek stał i klął, na czym świat stoi, bo przecież gracze mieli najpierw zapalić przyniesione ze sobą światełka. Darek: Mam to do siebie, że najpierw się irytuję, gdy coś idzie nie tak, jak było zaplanowane, ale potem stwierdzam, że trzeba to przeboleć i iść do przodu, bo dzieje się, co się dzieje, i nie ma wyjścia. Justyna: Idea gry była super, bo zmusiła do ruszenia się z domu, a przy okazji była bardzo angażująca, bo już na samym początku stwierdziłam, że chcę się w nią maksymalnie wkręcić. Gdy szłam do mieszkania profesora, strasznie się stresowałam. Na bieżąco też zdawałam relację znajomym, którzy razem ze mną wszystko przeżywali i pytali: „I co? I co dalej?”. Choć sami nie brali w grze czynnego udziału, wiedzieli, co się dzieje, i wspólnie doszliśmy do wniosku, że te światy faktycznie mocno się ze sobą przenikają i wszystko ma jakiś sens. Przy okazji bardzo dużo dowiedziałam się o Krakowie. Pewnie sama bym na te informacje nigdy nie wpadła i nie trafiłabym do wielu miejsc, w których przez ten tydzień byłam. Ot, choćby do Muzeum Kata, bo znalazłam je, poszukując informacji o Reginie Strzelimuszance. Stwierdziałam: „O, fajne miejsce, pójdę tam sobie”. Fajne było to, że odkrywało się kolejne tropy i nawiązania, i człowiek sam zaczynał dążyć do tego, żeby je wszystkie połączyć w jedną całość. Fot. Justyna Sekuła Darek: Bardzo się zatem cieszymy, bo taki był nasz cel, który jednocześnie jest wpisany w cele programu Patriotyzm Jutra. Weronika: Dokładnie. Patriotyzm Jutra zakłada alternatywne formy edukowania – poprzez zabawę. Justyna: A zdarzyły wam się jakieś śmieszne historie podczas tego całego tygodnia z grą? Weronika: Bardzo wiele! Justyna: Opowiadaj! Weronika: Trzeba ci wiedzieć, że mieszkanie profesora jest mieszkaniem naszej prezeski. Jakbyś bardzo mocno tłukła w szafę, to zobaczyłabyś, że za nią są jeszcze dwa pokoje i łazienka. Prezeska się tak strasznie stresowała, że ktoś to odkryje, i jak była po drugiej stronie, to przytrzymywała tylną ściankę szafy działającą jak odchylane drzwi. I gdy przyszła pierwsza graczka, a ona jeszcze nie miała doświadczenia, po wyjściu Darka i Andrzeja z mieszkania odruchowo zamknęła drzwi wejściowe [które miały pozostawać otwarte, by gracz mógł wejść i przebadać mieszkanie] na zamek. Graczka wszła na górę, powalczyła z klamką i poszła. Gosia się zorientowała, że drzwi są zamknięte, więc zbiegła za nią na dół i powiedziała, że jest sprzątaczką profesora. Była w mieszkaniu, usłyszała, że ktoś się dobija, więc zaprasza do środka. Dwa dni później do tego samego mieszkania miały przyjść egzemplarze czasopisma „Obywatelski Kraków”, naszego patrona medialnego, i Andrzej zamiast na nazwisko Gosi, zaadresował paczkę na nazwisko profesora. Darek: Miało to jakiś sens, bo na domofonie nakleiliśmy karteczkę z jego nazwiskiem. Weronika: Zadzwonił domofon, Darek odebrał i mówi: „Słuchajcie, przychodzi ktoś do profesora Floriana Chodorowskiego”. Więc zaczęliśmy błyskawicznie wynosić wszystko, co tylko jest możliwe, bo pokoje miały być puste. Na koniec jeszcze zamknęliśmy się za tą szafą. A tam ktoś puka, dzowni, puka, dzwoni i nie wchodzi. Darek: A to listonosz! Weronika: Zostawił pod drzwiami tę przesyłkę dla nas i sobie poszedł. A my siedzimy z listą graczy i zastanawiamy się: „Ci już przeszli, tamci jeszcze nie weszli. KTO TO BYŁ?”. Justyna: Czy profesor to realna postać? Weronika: Nie. Justyna: A czy jego imię było powiązane z miejscami, które były do odwiedzenia w grze? Ulica Floriańska, Planty im. Floriana Nowackiego, ogród Florianka na Plantach krakowskich. To celowe czy zbieg okoliczności? Fot. Dariusz Żukowski Weronika: Taka postać nigdy nie istniała, imię i nazwisko jest przez nas wymyślone, ale z pewnego powodu… [Darek: Weronika nie ujawniła tego powodu w czasie wywiadu na dzień przed końcem gry, by nie psuć Justynie niespodzianki. Imię i nazwisko profesora, botanika hobbysty, wzięło się od „flory” i „hodowania” (na finałowym spotkaniu odnaleziony profesor wyjaśniał, że akcje związane z zielenią miejską to jedna z metod walki z Konsorcjum), a przy okazji stanowi ukłon w stronę fantastycznej twórczości Alejandro Jodorowsky’ego, którego cenimy]. Darek: Ale to ciekawe, co mówisz, bo wcześniej czytaliśmy trochę lietratury na temat PeRG-ów i gier alternatywnych. Autorzy pewnej książki, którzy sami przeprowadzili w Skandynawii dziesiątki takich gier, mówili o tym, że nie opanuje się każdego fragmentu rzeczywistości i gracze czasem szukają tropów, które okazują się perfekcyjnie pasujące do fabuły i nawet gdzieś prowadzą. Zresztą o to też chodzi – gra wkracza do rzeczywistości, więc i rzeczywistość wkracza do gry. Justyna: Ciekawe było też to, że nagle wszystko stało się podejrzane. Chodziłam i ze skupieniem przyglądałam się wszystkim miejscom i wszystkim ludziom, którzy mnie mijali. Zabawna historia, bo w sobotę rano nastąpił jakiś błąd w systemie PKP Intercity i dostałam maila z powiadomieniem, że został kupiony bilet. Pomyślałam sobie: „Fajnie, gdzieś pojadę!”, ale potem znajomy na Facebooku napisał, że też dostał takiego maila, więc porzuciłam tę myśl. Grając, dorabia się pewne teorie do wszystkiego, co się wydarza, i nagle pewne elementy zaczynają do siebie pasować, a człowiek zaczyna się zastanawiać, czy one są częścią gry, czy nie. Darek: Bardzo się obawialiśmy, że reklama, która była rozsyłana mailowo, wpadnie do spamu, bo były tam takie słowa jak „promocja” i „kupony rabatowe”. Większość z nas ma jednak skrzynki na Gmailu i Gmail to przepuścił, ale nie wiedzieliśmy, jak z innymi kontami. Do samego końca nie byliśmy pewni, czy ludzie dostaną powiadomienie o kolejnym etapie gry i ważnym tropie. Weronika: Powiedz nam, jak cię potraktowano w Shake & Bake’u? Justyna: To była jedna z rzeczy, która mnie, szczerze mówiąc, zawiodła, bo pani się w ogóle nie wczuła w rolę i pomyślałam sobie: „Kurcze, zmarnowany potencjał”. Pani po prostu powiedziała, żebym poczekała, to zaraz mi powie, jakie są kolejne kroki gry, i że przysługuje mi shake. „Oto on”. I to jedyna rzecz, do której mogłabym się przyczepić. Z drugiej strony to świetny pomysł na promocję miejsc. Kiedy siedziałam i czekałam, aż pani zrobi shake’a dla kogoś innego, przestudiowałam wnikliwie całe menu i wyglądało na tyle zachęcająco, że z pewnością tam jeszcze wpadnę, tym bardziej, że czekoladowy napój, który dostałam, był całkiem niezły. Darek: To jest specyfika tego typu imprezy – ktoś z danej organizacji się angażuje w naszą grę, bo go to ciekawi. Wiadomo: jeżeli stwierdzi, że go to nie interesuje, to nie nawiążemy współpracy. Natomiast to jest jedna osoba, której czasami uda się zarazić zapałem dwie, trzy inne, ale zawsze zdarzą się też takie, które nie kupią tej idei. Nie mają czasu, są zapracowane, albo już i tak mają do ogarnięcia trzysta innych zadań i po prostu odechciewa się im dodatkowych zajęć, a tu szefowa wymyśliła sobie, że będzie się bawić w jakąś grę. Nie mówię, że tak było w Shake & Bake’u, ale wyobrażam sobie, że mogłyby być takie reakcje. To jest dla nas nauka. Jeżeli będziemy robić coś podobnego w przyszłości, będziemy mieć o jedno doświadczenie więcej. Justyna: A planujecie? Fot. Dariusz Żukowski Darek: Ja bym bardzo chciał. Reszta stowarzyszenia jest na razie trochę zmęczona tym projektem, który był dość wyczerpujący. Wydarzeń może nie było aż tak dużo, ale całość była dość intensywna. Potem sobie myślałem, że z punktu widzienia gracza idzie się gdzieś, znajduje w jakichś sytuacjach, miejsach, wchodzi w interakcję z jakimiś rzeczami, zalicza zadanie i idzie dalej. Z punktu widzenia organizatora to jest praca kilku osób, które muszą gdzieś dojechać, coś sprawdzić, wydrukować i tak dalej – potrzeba wielu godzin przygotowań czegoś, z czego gracz ma satysfakconujące, ale w sumie krótkotrwałe doświadczenie. Patrząc od strony „produkcyjnej”, jest to wyczerpujące, i myślę, że musimy się z tym wzystkim przespać parę dni i zastanowić, czy kiedyś to powtórzymy. Justyna: Na pewno z tego całego tygodnia będzie można wyciągnąć wiele pożytecznych wniosków. Darek: Weronika i Gosia czuwają nad wszystkim również od strony finansowej i to też jest stresujące. No bo wszystkie faktury, rozliczenia, przesunięcia środków… To wcale nie jest łatwe, bo trzeba złożyć szczegółowy preliminarz, a wiadomo, że życie płata czasem figle i plany się zmieniają, następują pewne komplikacje… Za każdym razem jest to dodatkowa papierkowa robota. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że to też może wpłynąć na ocenę całego wydarzenia. Justyna: Ile osób wzięło udział w grze? Weronika: To bardzo trudno ocenić. W sumie ponad czterdzieści, z tym, że ludzie byli różnie zaangażowani. Na przykład ktoś pojawia się tylko na rekrutacji, a potem znika. Albo nie może przyjść do muzeum i coś tam pdoczytuje w Internecie. To jest rzecz, która spędza mi sen z powiek: jak podsumować, ile ostatecznie osób wzięło udział w grze? Utrzymanie zaangażowania ludzi przez cały tydzień to wielkie wyzwanie, nawet przy założeniu, że część rzeczy gracze mogli robić w różnych, dowolnie wybranych momentach. Justyna: Nie dziwi mnie to, bo ludzie są leniwi. To, że trzeba gdzieś pojechać, coś zrobić, mimo początkowego zapału, może kogoś zniechęcać. Ja wolny czas wykorzystywałam na oderwanie się od komputera i łażenie po mieście, ale faktycznie wymagało to pewnej mobilizacji. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby ktoś nagle stwierdził, że ma inne plany na sobotę albo ciekawsze rzeczy do roboty – jeżeli się za coś nie zapłaciło, to dużo łatwiej odpuścić. Tak już jest i chyba niewiele da się z tym zrobić. Weronika: Jeszcze z ciekawych anegdotek, to mieliśmy z tobą naprawdę wielką zagwozdkę, bo wiedzieliśmy, że nie zobaczyłaś tej kartki z notatnika, która wisiała nad biurkiem w mieszkaniu profesora. Nie zobaczyłaś jej, prawda? Justyna: Nie! W ogóle jej nie zauważyłam! [przyp. red. Ale zdążyłam sobie zrobić selfie z rybą, hehe] Fot. Dariusz Żukowski / Justyna Sekuła Weronika: Wszyscy ją zobaczyli. Niektórzy ją nawet zabierali. W końcu wymyśliliśmy, że złożymy ci życzenia imieninowe i tam przemycimy login i hasło do Notatnika Online. Justyna: To było bardzo dobre, ucieszyłam się z życzeń. No właśnie – ciekawiło mnie, czy macie różne scenariusze dla różnych osób, na wypadek, gdyby ktoś was czymś zaskoczył. Dostosowywaliście grę do konkretnych sytuacji? Darek: Chcieliśmy, by wszystko działo się w miarę automatycznie. Mieliśmy pewne założenia idealne, że ktoś zrobi coś w określonej kolejności i czasie, ale przygotowaliśmy też kilka wersji alternatywnych. Ale wyobrażaliśmy też sobie sytuacje, które mogłyby nas znokautować całkowicie, reakcje graczy, na które nie moglibyśmy w żaden sposób zareagować. Na przykład, dajmy na to, gracz nie wchodzi do mieszkania profesora, bo się boi nacisnąć klamkę, choć wcześniej dostał SMS-a z przyzwoleniem. Nie dzwoni na Centrum Wsparcia, nie dzwoni do profesora i odchodzi. Wtedy musielibyśmy jakoś wyjść do niego, co byłoby dość sztuczne. Albo na przykład gracze, którzy nie trafili do Domu Matejki… Jak to zrobić, żeby ktoś się w ogóle zainteresował obrazem Wyjście żaków? Justyna: Ja go nie znalazłam. Wyjątkowo mi się wtedy spieszyło i stwierdziłam, że nie mam czasu, by się dokładnie przyglądać. Dopiero potem skojarzyłam napis na mapie i Wyjście żaków z tym, co pisaliście w mailach. I to był taki moment olśnienia: „Faktycznie! Jak mogłam na to nie wpaść?!”. Darek: Zastanawialiśmy się, co będzie, jeżeli gracz nie zareaguje na dany problem, a potem nie zareaguje na żadną podpowiedź. Ale chyba tak się nie zdarzyło. Graczy było na tyle dużo, że trudno byłoby wszystkim sterować ręcznie, ale też na tyle mało, że mogliśmy skutecznie reagować w niepodziewanych sytuacjach. Weronika: Jeszcze jedna anegdotka. Gdy przygotowywaliśmy mieszkanie profesora, wyrzuciliśmy wszytskie śmieci, bo baliśmy się, że gracze mogą szukać czegoś w koszu i nam zrobią bałagan, który trzeba będzie szybko sprzątać. Do tego stopnia przygotowaliśmy wszystko, że przemyślana była nawet zawartość szaf. Wynieśliśmy typowo kobiece ubrania. Ludzie mieli jednak tak duży opór przed zaglądaniem w różne zakamarki, że po prostu tego nie robili. Justyna: Ja też miałam opór, choć doskonale wiedziałam, że to gra. Naprawdę się stresowałam, jak miałam wejść do cudzego mieszkania. Potem, jak spotkałam pana w Muzeum Matejki, który dał mi teczę „dla profesora”, pomyślałam sobie ze zgrozą: „O kurde! A ja do niego pisałam na ty w SMS-ach!”. To wszystko było bardzo realne. Darek: Gracze zwracali nam uwagę na to, że profesor miał się zajmować roślinami na swoim balkonie, a tam była totalna pustka. Justyna: Faktycznie, tam akurat zajrzałam. Darek: Powstały dwie wersje scenariusza, które nie do końca się zgrały. Historia stojąca za tym wszystkim miała być taka, że Konsorcjum Utrzymywania Porządku po prostu weszło do mieszkania profesora i całkowicie opróżniło je z wszystkich rzeczy, zwłaszcza dokumentów. Potem zaczęliśmy się zastanawiać, czy gracze zrozumieją, o co chodzi, gdy zobaczą puste mieszkanie. I czy nie wyda im się, że na przykład źle trafili. Justyna: Faktycznie, to wyjaśniło się dopiero później, bo wynikało z notatek profesora, ale gdy weszłam do mieszkania, to wydało mi się po prostu nie do końca zamieszkane. Darek: Na początku forsowałem wersję, że mieszkanie jest opuszczone i opróżnione przez kogoś, kto czegoś szukał. Żeby był taki bałagan: pootwierane szuflady, przewrócone półki, rozrzucone rzeczy. Po pewnych negocjacjach ustaliliśmy jednak, że mieszkanie będzie wyglądało, jakby ktoś tam mieszkał. Gosia miała na przykład w szafach swoje ubrania i zostawiła w nich takie, które wyglądały na męskie. Weronika: Mieliśmy konflikt, bo była też druga grupa, która uważała, że należałoby podrzucić jakieś damskie szpilki, bo czemu nie? Justyna: Czy była jakaś akcja z Termometrem Uczuć Krakowa pod Barbakanem? Czytałam o niej w notatkach profesora, ale chyba mnie coś ominęło. Jak to wyglądało? Fot. Dariusz Żukowski Weronika: Była. Zrobiło nam się pewne zamieszanie z kartkami podkładanymi w Shake & Bake. Dostałaś inną, niż dla ciebie zaplanowaliśmy – sobotnią, choć powinnaś była dostać z czwartku lub piątku. Justyna: Czyli pominęłam jedno zadanie. Na czym ono polegało? Weronika: Polegało na tym, że jak przychodziło się pod Kino Kijów i rozkminiało napis [namalowany wcześniej przez nieznanych nam grafficiarzy], dzwonił telefon w budce. Głos w telefonie mówił, by spojrzeć na górę automatu. Tam były kołki. Trzeba było je wziąć i iść z nimi pod Barbakan, gdzie spotykało się inne osoby, które też miały kołki. Pod Barbakanem ukryty był termometr z nawierceniami na ich włożenie. Gracze, układając kołki zgodnie z temperaturą na termometrze, odczytywali litera po literze napis. Głosił: „Możemy spokojnie jechać na wakacje, wojny nie będzie”. W 1939 roku faktycznie pojawiła się taka wypowiedź w mediach. Przy tym zadaniu także zdarzyła nam się śmieszna historia, bo pewne dziecko, które grało ze swoją mamą, postanowiło być sprytne. Schowało się w Kinie Kijów, poczekało, aż Darek podłoży nowe kołki, i rzuciło się na nie, zanim zdążyła przyjść kolejna graczka. Darek: To chyba stało się przypadkiem, bo dziecko do końca mnie nie widziało. Ja nieco wcześniej byłem w kawiarni Kina i obserwowałem sobie, co się dzieje. Barmanka i jedno starsze małżeństwo, które tam było, patrzyli na mnie podejrzanie – być może myśleli, że jestem jakimś szpiegiem albo pochodzę z półświatka i wypatruję czegoś na dole. Zwykle było tak, że gracz spędzał przy telefonie góra 10 minut, po czym szedł. Ale wiadomo, graczce z dziećmi zajęło to nieco więcej czasu. W końcu znikła, a ja nie zauważyłem, że weszła do kina. Za moment mają się pojawić kolejne graczki, dla których już podłożyłem nowe kołki, a ona wychodzi, raz jeszcze kieruje się do telefonu, a jej córka odnajduje nowe kołki. Dzwonię do Weroniki – co robimy? Mieliśmy ograniczoną liczbę kołków. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko jakoś ją z tego miejsca odciągnąć. Justyna: A czy wzmianka o masakrze społeczników w Łodzi była zmyślona? Szukałam informacji o tym wydarzeniu i nic nie znalazłam. Darek: Bo zostało wykasowane z matrycy przez Konsorcjum! Justyna: Tak myślałam. To też było bardzo dobre zagranie. Darek: Tak. To było wymyślone jako pierwsze wydarzenie, którego profesorowi nie udało się ocalić. W ogóle wszystko się trochę przesunęło w czasie. Mieliśmy pewien plan idealny, którego nie udało się do końca zrealizować. Ja to widziałem tak, żeby ludzie dłużej krążyli po plakatach, bo to wymaga trochę czasu. Zastanawialiśmy się też, czy gracze będą wiedzieli, co to są QR kody. Chciałem, żeby na plakatach adresy kolejnych punktów zakodowane były tylko za pomocą QR kodów, ale jako stowarzyszenie mamy podejście wyrównujące szanse. Jeżeli ktoś jest uboższy i nie ma smartfona, to dlaczego ma sobie nie pograć? Z drugiej jednak strony chciałem postawić ludziom wyzwania. Jeżeli ktoś sam nie ma telefonu, to może poprosi kogoś o pomoc? Trzeba stawiać na inteligencję i rezolutność graczy. Ostatecznie zrobiliśmy mieszaną wersję, dzięki której można było przejść również bez QR kodów. Zastanawiałem się też, czy ludzie zdążą jeszcze tego samego dnia wejść na stronę internetową i wysłuchać nagrania. To wszystko tak naprawdę zajmowało trochę czasu i dlatego wydarzenie pod Akropolem miało być dzień później, ale trudno. To są właśnie pewne trudności operacyjne, które czasem wymykają się spod kontroli. Justyna: Zastanawiałam się, jak idzie gra ludziom, którzy nie mają stałego dostępu do Internetu. Ja pracuję przy komputerze, dużo korzystam też ze smartfona, więc byłam cały czas na bieżąco. Weronika: Nie było z tym problemu. Problemem było to, żeby się stawić o określonej godzinie w określonym miejscu. Na przykład Dom Matejki dla ludzi pracujących do 18 był czasem nieosiągalny. Dostaliśmy cynk, że jakiś człowiek dobijał się tam o 18:30 i już nie został wpuszczony. Głupio napisałam na mapie „Szybko!”, więc uznał, że należy się tam stawić… szybko. Ale na szczęście się nie włamał. Dla mnie „szybko” znaczyło jutro lub pojutrze. A nie od razu. Justyna: Ja też poszłam od razu, ale to było przed 14. Panie przy wejściu były pro, od razu zapytały mnie o legitymację Towarzystwa, wszystko spisały i dopiero wtedy powiedziały mi, gdzie mam iść. Darek: To jest super – taki pomysł, który jest małym zalążkiem i nagle przeradza się w bardzo skomplikowany plan, którym dodatkowo można zarazić inne osoby. Nagle zbiera się grupa ludzi, których jara ten sam temat i chcą ze sobą współpracować. To jest bardzo satysfakcjonujące. Justyna: Brałam kiedyś udział w grze miejskiej, ale od strony organizatora. Robiło ją wtedy Muzeum Narodowe. Stwierdziłam, że z chęcią dowiem się, jak to jest, być uczestnikiem, bo tego typu akcje wydają mi się świetnym sposobem na spędzenie wolnego czasu i spojrzenie na miasto, po którym chodzi się zazwyczaj bezrefleksyjnie, z innej perspektywy. Koło Studzienki Badylaka przechodziłam milion razy, a jakoś nigdy nie wnikałam w historię, która się z nią wiąże. To, że gra splatała się tak dobrze z rzeczywistością, powodowało, że całkiem nieźle można się było wczuć w te wszystkie wydarzenia i poczuć faktycznie jak członek jakiejś konspiracyjnej organizacji. Z jednej strony nie mogłam się doczekać, kiedy się wszystko wyjaśni, z drugiej było mi strasznie szkoda, bo to oznacza koniec gry. Z chęcią pograłabym dłużej. Wielkie dzięki za dobrą zabawę! Z profesorem Florianem Chodorowskim :) Fot. w nagłówku: Dariusz Żukowski

Bałkany 2014 - Dzień 6 - Góry i woda

dwa kółka i spółka

Bałkany 2014 - Dzień 6 - Góry i woda

marcogor o gorach

Góry to mały skrawek raju

  „Góry stanowią jedną z  najpiękniejszych ucieczek od nieszczęść naszego współczesnego świata. Góra, to istota więcej niż doskonała, którą czcimy, i przed którą wypada jedynie spróbować zatańczyć. Królestwo prawdziwej wolności, mały skrawek raju.” Francois Florenc „Ten kto czuje te góry w każdym ich fragmencie: od tej małej goryczki po najwyższe szczyty – ten jest taternikiem. A kto nie rozumie zostaje wspinaczem, bo wspinaczkę nosisz razem z liną i czekanem w plecaku, a taternictwo w sercu. Nie zapomnijcie o tym jak będziecie następny raz wyruszać na wyprawę, bo bez tego Tatr nie zobaczycie.”  

Go Slow czyli… Republika Podróży w magazynie WITAJ W PODRÓŻY!

Republika Podróży

Go Slow czyli… Republika Podróży w magazynie WITAJ W PODRÓŻY!

Bałkany 2014 - Dzień 4 - Droga, której nie ma

dwa kółka i spółka

Bałkany 2014 - Dzień 4 - Droga, której nie ma

With love

Wszyscy wyrastamy z tej samej gleby

Idę na spotkanie do Rogu Brackiej i Reformackiej. Kto by się spodziewał, że te dwie ulice wcale się ze sobą nie łączą? Po drodze mijam kolejkę bezdomnych oczekujących na wydanie darmowego jedzenia. Być może to jeden z nich zlał się dzisiaj w autobusie, kiedy jechałam do centrum. Patrzyłam z melancholią, jak niewielki strumień wylewa się spod siedzenia i żwawo, wraz z przyspieszającym pojazdem, zaczyna pędzić się w stronę drzwi. Wstrzymałam oddech i zaczęłam odliczać, za ile sekund tam dotrze. Autobus zatrzymał się na przystanku, strumień wrócił do Żula, ad fontes – chciałoby się rzec. Zakręt. Pryszczaty chłopak podniósł lewą nogę, strumień zakolem wypłynął z drugiej strony tworząc coraz liczniejsze meandry. Nieobecny wzrokiem, starszy mężczyzna ocknął się i skrzyżował na chwilę ze mną spojrzenie, po czym obydwoje wróciliśmy do śledzenia fascynującej wędrówki cieczy, która znowu zamierzała zaatakować. Facet podążył za moim wzrokiem i podniósł obydwie nogi do góry manewrując jednocześnie torbą na kółkach, by wyprowadzić ją na suchą powierzchnię. Kolejny przystanek. Mocz zaczął spływać w moją stronę, zerwałam się i zaczęłam skakać po suchych jeszcze kawałkach podłogi, przypominając sobie zabawę z dzieciństwa: „byle nie depnąć na pęknięcie chodnikowej płyty!”. Udało się. Knajpa jest pusta. W drugiej sali siedzi kobieta. - Dzień dobry, jestem pierwsza? – stwierdzam raczej i siadam przy stoliku. Kobieta kiwa głową i podsuwa mi dokumenty do wypełnienia, a następnie wciska w rękę wizytówkę i legitymację. - Prezes będzie chciał się z panią umówić, żeby lepiej panią poznać. Proszę spodziewać się wiadomości. Dziękuję i wychodzę. Autobus, jak zwykle o tej porze, jest zatłoczony. Ustępuję miejsca starszej kobiecie. Wchodzę do domu i dostaję SMS-a. Miło mi Cię powitać w naszym Towarzystwie. Chciałbym porozmawiać z Tobą przez chwilę, dlatego zapraszam do mnie na herbatę dziś o godzinie 18:15. Odpisz, czy ten termin Ci odpowiada. Adres: ul. Piwna 20 m. 29. Mogę zajmować się kwiatami na tarasie i nie słyszeć dzwonka, więc wchodź bez pukania. Do zobaczenia, Florian Chodorowski. Dziś nie mogę. Pytam o możliwość spotkania w inny dzień. Zapraszam jutro o 13:00. Do zobaczenia. — Więc jadę na Piwną. Podgórze, drugi koniec Krakowa. Zresztą, Kraków składa się z samych końców. Most Powstańców zamknięty, trzeba iść z buta. Jest dziwnie cicho bez samochodów, słychać nawet jak Wisła płynie. Jestem za wcześnie, bo nienawidzę się spóźniać. Plątam się po okolicy, bo głupio też być 15 minut przed czasem – przy okazji znajduję jeden z murali Blu. Dzwonię domofonem, nikt nie odbiera. Piszę SMS-a, że już jestem i czekam, nikt nie odpisuje. Drzwi się otwierają, jakaś kobieta wychodzi ze śmieciami, trąca mnie ramieniem. Szybko wskakuję do środka i szukam mieszkania nr 29. Ostatnie piętro. Idę po schodach i dyszę. Dyszę i idę. Pukam, nikt nie otwiera. Naciskam klamkę, bo przecież miałam wejść, ot tak, i faktycznie – drzwi ustępują z cichym skrzypnięciem, a mnie zalewa fala słonecznego, ciepłego światła. Stoję chwilę oszołomiona. - Dzień dobry? – witam się pytająco. Idę nieśmiało dalej. W korytarzu pustki, w kuchni pustki, w pokoju pustki. I tylko ta ryba na wersalce. Zaglądam na balkon. Też pustki. Na biurku karteczka, że mam iść na Floriańską do Domu Jana Matejki. Szybko. Wkurzam się. Nie po to się, kurde, umawiam z kimś na konkretną godzinę, żeby potem dymać przez pół miasta, bo oczywiście remonty i tramwaje nie jeżdżą, albo jeżdżą raz na pół godziny. No ale nic, idę. W Domu Matejki pytam o pana Floriana z Towarzystwa Wzajemnej Pomocy. Baby gonią mnie z góry na dół. Pierwsze piętro. Nie, jednak drugie. Na drugim nic nie wiedzą, proszę zejść na parter. Na parterze wysyłają mnie z powrotem na pierwsze, a z pierwszego do szatni. - O, tam siedzi ten pan. Widzi pani? Odbija się w lustrze – pokazuje mi paluchem ochroniarz. Zbiegam po schodach. - Pan Florian? – pytam. Koleś podnosi wzrok znad czytanej gazety. - Szuka pani profesora Chodorowskiego? Był, ale już wyszedł. Mam prośbę. Czy może mu to pani przekazać, jak go pani spotka? Zapomniał zabrać – wciska mi do ręki zieloną, papierową teczkę i stwierdza, że nic więcej nie wie. Zabieram teczkę i biegnę na autobus, bo już późno. Uroki pracy freelancera. Można wyjść, przewietrzyć głowę i wrócić do pracy z nową perspektywą. Siadam w 105 i zaglądam do teczki w poszukiwaniu informacji. Jakiś tekst o Studzience Badylaka i kupon na darmowy napój do Shake&Bake. Świetnie, teraz sama będę musiała go znaleźć. Towarzystwo Wzajemnej Pomocy założone zostało w 1854 roku w Jarosławiu jako tajna organizacja skupiająca intelektualistów, artystów i działaczy społecznych z całej Galicji. Obecnie zrzesza kilkanaście tysięcy członków w placówkach w czternastu krajach na całym Globie, a jego misją jest budowanie społeczeństwa obywatelskiego i odpowiedzialnych postaw dbałości o dobro wspólne. Misja ta realizowana jest poprzez działania badawcze i oświatowe. Mówiłam, że dostałam się na studia? — Dariusz Bomarski <towzajpom@gmail.com> do mnie, 24 wrz 22:29 Justyno, bardzo się cieszę, że wstąpiłaś do Towarzystwa, a jednocześnie szkoda, że od razu trafiłaś na taką trudną sytuację. Wiem od naszej rekruterki Weroniki, że miałaś umówione spotkanie z Profesorem, ale go nie zastałaś – my w centrali TWP wciąż nie mamy z nim kontaktu, mimo że od wielu godzin na wszelkie sposoby staramy się do niego dotrzeć. Wygląda na to, że Profesor prowadził Notatnik Online, który może pomóc nam w znalezieniu go. Pozdrowienia z Centrum Wsparcia, Darek Bomarski — Jadę „na miasto”. Kraków po sezonie jest pusty i na swój sposób smutny. Po wyludnionych uliczkach niesie się dźwięk końskich kopyt podbitych podkowami. Stuk, stuk, stuk. Dorożka przemyka obok, a ja ciaśniej owijam się swetrem i naciągam czapkę na uszy. Wieczory są już bardzo chłodne i zwiastują nadejście tych krótkich dni, kiedy każda godzina światła jest na wagę złota. Wpadam do Shake&Bake, by zapytać o Profesora i możliwość zostawienia dla niego teczki. Skoro zebrał 9 znaczków na darmowy napój, tzn. że chyba często tu bywa. Młoda kobieta z kolorowymi włosami krząta się za barem i każe mi chwilę poczekać. Siadam przy najbliższym stoliku i przyglądam się ludziom. Jakaś para czule obejmuje się na pufie. On gładzi jej blond włosy, ona kładzie mu głowę na ramieniu. Uśmiechają się do siebie trzymając się za ręce. Pod ścianą dziewczyna w hipsterskich okularach przestępuje z nogi na nogę, wyraźnie się niecierpliwiąc. Być może zaraz ucieknie jej tramwaj. Szejk truskawkowy na wynos! – mówi kolorowa i stawia kubek na ladzie. Dziewczyna szybko go zabiera i już jej nie ma. Barmanka wreszcie spogląda na mnie, ale patrzy jakby przez ciało, przez ścianę, przez drzwi. W powietrzu wisi nostalgia. Jesień. Niebawem liście spadną z drzew i rozpocznie się coroczny spektakl umierania. Wkładam rękę do kieszeni i gładzę znalezionego przed chwilą kasztana. Opływowy, idealny niemal kształt daje mi dobrze znane poczucie bezpieczeństwa. Za pół roku wszystko buchnie zielenią. Nie wie nic o Profesorze, od kilku dni nie zaglądał do knajpy. Być może będzie w Kinie Kijów w sobotę koło południa, ale nie zna szczegółów. Dziękuję za informacje i powoli idę na Rynek obejrzeć Studzienkę Badylaka, której skserowane zdjęcie znalazłam w teczce. Mieszkam w Krakowie szósty rok i nigdy nie przyglądałam się jej z bliska. Patrzę na zdjęcie, na którym całuje się jakaś para i rozmyślam o protestach. Kiedyś Victoria usypana z kwiatów i samospalenie jako niezgoda na przemilczenie przez władzę zbrodni katyńskiej, dzisiaj zjadanie jabłek na złość Putinowi i masowe wylewanie piwa na złość właścicielowi browaru. Pewnie jednego i drugiego mało to obeszło. Pospolite ruszenie w mediach społecznościowych. Bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Walka z myszką w ręce, na krytyczne opinie i cofanie lajków. Święte oburzenie. Jutro zapomną. To my. Pokolenie krzykaczy. — Justyno, w dniu imienin samych cudownych chwil, spełnień i ważnych odkryć życzą: Florek i reginastrzelimuszanka — Justyna Sekuła <justynides@gmail.com> do Dariusz, 26 wrz 20:55 Dobry wieczór, dostałam SMS-a z imieninowymi życzeniami od Profesora, czyżby się odnalazł? Czy mówi Wam coś hasło „reginastrzelimuszanka”? Pozdrawiam, Justyna — Dariusz Bomarski <towzajpom@gmail.com> do mnie, 26 wrz 23:10 Dziwne, że Profesor coś wysłał (choć miło, że akurat życzenia imieninowe – od nas też przyjmij jak najszczersze!). Gdy dzwonimy, jego telefon odpowiada jak wyłączony z sieci. Pozdrawiamy, DB — „Co za ponury absurd… Żeby o życiu decydować za młodu, kiedy jest się kretynem?”. Sześć lat temu zadawałam sobie dokładnie to samo pytanie, przekonana, że wybór studiów jest jednym z najważniejszych wyborów w moim życiu i że wszystko determinuje. Gdybym miała wskazać jedną, jedyną rzecz, z którą kojarzy mi się dorosłość, to byłaby to świadomość tego, że wszystko mogę i nic nie muszę. I dzisiaj wiem, że choć zapisałam się znowu na studia, to w każdym momencie mogę je rzucić i nie muszę chodzić na zajęcia, które odbywają się na Ruczaju, tylko dlatego, że mi tam nie po drodze. Kraków to miasto studentów i starych ludzi. Tych drugich spotkam bardzo często w autobusie linii 184, który wiezie ich prosto na Cmentarz Rakowicki, niczym współczesna łódź Charona. Czasem boję się, że kiedy będę chciała kupić u kierowcy bilet, zamiast 5 zł zażąda ode mnie jednego obola. Idę przez Plac Wszystkich Świętych. Niedaleko kościoła stoi grupka studentów – z gatunku tych, którzy w grupie są cwani, ale w pojedynkę tracą cały animusz. - Hej, lala! Ruchasz się, czy trzeba z tobą chodzić? – rzuca jeden z nich do przechodzących obok dziewcząt, a reszta chłopaków wybucha gromkim śmiechem. Chwilę później pogratulują sobie dobrego żartu. Starsza, a przynajmniej wyglądająca na starszą (może to kwestia makijażu), odwraca się, zadziera i tak kusą już sukienkę i pokazuje im dupę, zupełnie tak samo, jak Cyganka, której babcia nie chciała kiedyś dać pieniędzy, gdy przyszła żebrać. „Na chleb”. Zza rogu wypada banda dresów i rzuca się na studentów, by spuścić im wpierdol. Mają swój honor. Nikt nie będzie mówił „wdowa po połowie Krakowa” do dziewczyny kumpla. Koledzy mistrza ciętej riposty nagle znikają, sam chłopak leży już po chwili na bruku, obficie brocząc krwią. Nikt nie reaguje. Wieczorem czytam, że Jurek z Pienian wskutek odniesionych obrażeń zmarł. Na jego facebookowym koncie zawrzało: znicze zabłysły wirtualnym ogniem, walla zalała fala smutku i żalu. Pewnie mało go to obeszło. Pospolite ruszenie w mediach społecznościowych. Bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Smutek w czasach popkultury. Jutro zapomną. To my. Pokolenie krzykaczy. Być może „Wyjście żaków z Krakowa” w dzisiejszych czasach nigdy nie miałoby miejsca. Tymczasem w 1549 roku studenci zbuntowali się, wzięli ciało zabitgo z ulicy i obnosili je po mieście, domagajac się interwencji u króla i ukarania winnych. W następnych dniach doszło do zamieszek i hałaśliwych manifestacji, łącznie z groźbami zbiorowego exodusu – młodzi ludzie poprzysięgli, że opuszczą miasto, jeśli okaże się być niegodne posiadania uniwersytetu i goszczenia studentów w swoich murach. Sprawa była poważna, wszak studenci stanowili 1/6 ludności miasta. Nie potraktowano ich jednak serio. Rankiem 4 czerwca ponad sześć tysięcy obrażonych żaków opuściło miasto, gromadnie ruszając w stronę Kleparza, z pieśnią „Rozejdźcie się po całym świecie” na ustach. Kraków wyludnił się. Jesienią już tylko 17 profesorów i docentów, na ogólną liczbę 46, prowadziło wykłady na wydziale filozoficznym. — Czasami śnię o wojnie. Chodzę pomiędzy zniszczonymi budynkami i nie mogę znaleźć swoich bliskich, ani w żaden sposób się z nimi skontaktować – nie mam telefonu, nie mam Internetu, nie mam pojęcia, gdzie mam się podziać, bo mój dom zamienił się w stertę kamieni, a ja stoję bosa i mi zimno. Siedzieliśmy na tarasie kawiarni. Powoli zapadał zmrok i robiło się coraz chłodniej. Po moście kolejowym przemknął pociąg, mignął światłami i potoczył się dalej, w stronę Nowego Sącza, a razem z nim uśpieni monotonnym stukotem kół ludzie. Wyobraziłam sobie jak Niemcy w ’44 wysadzają piękny, kamienny wiadukt sprawiając, że dla części pasażerów to ostatnia podróż w życiu. Zastanawialiśmy się, co by było, gdyby teraz wybuchła wojna. Gdyby teraz wybuchła wojna, okazałoby się, że tak naprawdę nic nie umiem, a wszystko, czego się nauczyłam nie jest ważne, bo jest zbędne. Szczęśliwi ci, którzy potrafią hodować zwierzęta, uprawiać pole i pracą własnych rąk stwarzać coś z niczego. Powiedziałam wtedy: „nauczę się wyplatać koszyki”. Lecz okazało się, że brak mi cierpliwości. Mi, wychowanej na powszechnym dostępie do niemal każdej informacji. Bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Teraz, tutaj, już. To ja. Pokolenie Google. — Akcja „Akropol”. Czy znasz już godzinę i miejsce? Podaj je. F.Ch. 27.09, 20:00. 50.069479 19. 903494 Doskonale! Weź se sobą źródło światła. Dobrze. Do zobaczenia. — Noc. Mimo weekendu jest stosunkowo pusto – większość studentów bawi się już pewnie w klubach, zalewając alkoholem radości i smutki, bo przecież zawsze jest jakiś powód, a nawet jeżeli nie, to przecież można go wymyślić. Odgłos zbliżających się kroków nagle przycicha. Kobieta staje zaskoczona i spogląda w rozświetlone światłami okna „Akropolu”. Być może wraca właśnie myślami do tamtego roku, tamego dnia, tamtych chwil, kiedy w sercach Polaków zagościł stan niepokoju, a w kraju stan wojenny. Z NOTATEK PROFESORA Kiedy obserwujemy przeszłość, mamy tendencję do postrzegania jej jako łańcucha lub rozgałęzionej sieci następujących po sobie i obok siebie wydarzeń. Jedne z nich wywierają większy wpływ na dzieje świata niż inne. Wyobraźmy więc sobie historię jako szereg rosnących na wielkiej powierzchni roślin. Jedne są większe – bardziej znaczące – inne mniejsze. Ale to tylko jeden poziom – ten, który widzimy, przeżywamy i potrafimy dokumentować. Korzenie roślin są dla nas niewidoczne. Istnieją jednak, łączą się pod ziemią. Im większa roślina (znaczniejsze wydarzenie), tym głębiej sięgający system korzeni, kłączy i podziemnych odrośli. Wielkość rośliny i symetryczny do niej rozrost korzenia zależy od intensywności zdarzenia. Wydarzenia intensywne to – krótko mówiąc – te, w których wzięło udział wiele głęboko zaangażowanych osób. Najwyraźniej ludzki umysł i ludzka intencjonalność (wola? inteligencja? aktywność mózgowa?) nadają wydarzeniom mocy i napełniają je jakimś rodzajem energii. W pewnym sensie po systemie korzeniowym można rozpoznać roślinę, zobaczyć w nim jej odległy cień. I odwrotnie, po zielonej części domyślić się można charakteru korzeni. My, ludzie – zwykli czytelnicy gazet, historycy i badacze – widzimy tylko zielone części rośliny. Część podziemna jest dla nas niewidoczna. Istnieje na innych zasadach. Być może składa się na całkiem odrębną rzeczywistość, a może tworzy płaszczyznę, na której porozumiewają się nieświadome, uśpione sfery naszych umysłów. To rozległa, skryta w cieniu kraina, w której tkwią zaczepy i odbicia naszej rzeczywistości. To dobrze, że nie musimy już walczyć. Ciał wystawiać na spalenie, sypać kwiatów na bruk w proteście. Że bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Znaczy, że żyje nam się całkiem nieźle. — Profesor w końcu się odnalazł. Ale to już całkiem inna historia. Foto tytułowe: Aaron Escobar

Zależna w podróży

Kłodzko w jeden dzień

Zdradzę wam tajemnicę. Słabo znam nasz własny kraj. Mało wiem o jego geografii, miastach, zabytkach. Nigdy nie byłam w województwie lubelskim, a przez świętokrzyskie, łódzkie i kujawsko-pomorskie co najwyżej przejeżdżałam. I to nawet nie jest tak, że nigdzie z rodzicami nie jeździłam. Owszem, do ósmego roku życia wybieraliśmy się na krajowe wyjazdy dość często. Ale potem odkryli zagranicę i wyszło…Czytaj więcej

16. edycja Explorers Festival w Łodzi

Podróżniczo

16. edycja Explorers Festival w Łodzi

Największe gwiazdy światowej wspinaczki, eksploracji, sportu, przygody i filmu wezmą udział w 16 edycji Explorers Festival, która odbędzie się w dniach 19-23 listopada w Łodzi. Wśród sław zagranicznych będą m.in. Mick Fowler z Wielkiej Brytanii, Tormod Granheim z Norwegii, Dani Arnold ze Szwajcarii i Bertrand Lemeunier z Kanady. Explorers Festival jest jednym z największych i najbardziej prestiżowych wydarzeń tego typu w Europie pod względem bogactwa i różnorodności programu. Szesnasta edycja będzie obfitować w spotkania z gwiazdami światowego formatu, wideorelacje, pokazy filmów, wykłady naukowe, multimedialne prezentacje, koncerty z wizualizacjami inspirowane podróżami. - Jesteśmy dumni ze skali tego wydarzenia. W każdej edycji Festiwalu biorą udział najbardziej znani na świecie podróżnicy, himalaiści i pasjonaci sportów ekstremalnych. Również w tym roku do Łodzi zjadą sławy wspinaczki: Mick Fowler, Patrick Gabarrou, Dani Arnold, Adam Bielecki i Marcin Tomaszewski, ekstremalni narciarze i snowboardziści: Tormod Granheim i Olaf Jarzemski, mistrz pilotażu Sebastian Kawa, wybitni podróżnicy, paralotniarze i slacklinerzy. I wiemy już, że jak co roku, w Sali Widowiskowej Politechniki Łódzkiej, pojawią się tłumy, przede wszystkim młodych ludzi – mówi Zbigniew Łuczak, pomysłodawca i dyrektor Festiwalu. Ogromnym zainteresowaniem młodzieży cieszą się także części Festiwalu, które przybliżają wykorzystanie zdobyczy nauki i nowoczesnych technologii. Są to Laboratorium Przygody i Wielka Lekcja Geografii – multimedialne wykłady i wizualizacje przygotowywane przez naukowców z najlepszych polskich uczelni oraz zaproszonych gości. Co roku bierze w nich udział blisko dwa tysiące uczniów ze szkół średnich z całej Polski, a miejsca są zajęte już w marcu, na kilka miesięcy przed Festiwalem. Nagrodę finansową dla Najlepszej Szkoły biorącej udział zajęciach funduje co roku Prezes Telewizji Polskiej S.A. Więcej informacji o festiwalu i jego pełny program znajduje się na stronie www.explorersfestival.pl

Deszczowa noc

Z pasją o życiu i podróży

Deszczowa noc

Klub Szalonego Podróżnika rozpoczyna sezon na spotkania podróżnicze

Podróżniczo

Klub Szalonego Podróżnika rozpoczyna sezon na spotkania podróżnicze

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Wachlarz 2014, czyli rude wrażenia

Jakoś na początku sierpnia natrafiłam na informację o tym, że Wachlarz organizowany przez Podróżnickich czyli Anię i Jakuba Górnickich, będzie odbywał się  Warszawie, 14 września. W sumie nie musiałam rozważać „za” i „przeciw”, tylko po prostu zamówiłam dwie wejściówki dla mnie i Marka. Nie miałam dylematów z cyklu „bo wielcy i znani podróżnicy blogerzy to […]

Zależna w podróży

Podlasie – co zobaczyć, ile wydać, jak się poruszać

Wczoraj wieczorem, siedząc z Piotrem na białostockim Rynku, pomyślałam o tym, że nazajutrz rano trzeba wracać. Co za tym idzie, najpóźniej w pojutrze należy włączyć komputer, poodpisywać na maile, napisać nowy tekst na bloga i zabrać się za pisanie książki o Bolonii. Byłam przerażona. Tydzień bez komputera był dla mnie jak wybawienie. Podlaskie wsie i lasy, wycieczki rowerowe i atmosfera…Czytaj więcej

Borjomi, Kukushka and 1001 Raindrops

Picking the Pictures

Borjomi, Kukushka and 1001 Raindrops

Kuzubnik... i dalej...

dwa kółka i spółka

Kuzubnik... i dalej...

Słowiński Park Narodowy

Podróże MM

Słowiński Park Narodowy

Yerevan through my eyes #42

Picking the Pictures

Yerevan through my eyes #42

With love

Kielce, Ogród Włoski: blogo_śniadanie na trawie #3 i Blog Day 2014

100 km od domu się nie liczy. W więcej niż dwie osoby się nie liczy. Na trawie też się nie liczy. Jest wiele mocnych argumentów, którymi można wytłumaczyć sobie własnego obżarstwo. Nie zawsze tak było. Gdy byłam mała, byłam strasznym niejadkiem. Konsekwentnie odmawiałam spożywania posiłków, przez długi czas pijąc głównie soki owocowe i zjadając to, co rodzicom ukradkiem udało się we mnie wmusić. Ich nadzieje związane z tym, że coś się zmieni, gdy pójdę do przedszkola okazały się płonne. Skończyło się na tym, że dwie baby mnie trzymały a trzecia pakowała mi do ust śniadania i obiady – protestowałam drąc japę i wierzgając nogami. Wspomnienie to jest dla mnie traumatyczne i mam psychiczny uraz. Ostatecznie rodzicom zasugerowano, że może jednak do przedszkola nie powinnam chodzić (lubię dramatyzować, że mnie z niego wywalili) i tak oto spędziłam dzieciństwo w domu, z babcią, bawiąc się sama ze sobą. Pewnie dlatego dzisiaj generalnie nie lubię ludzi (lubię jednostki), znajomych, z którymi utrzymuję regularny kontakt mogłabym zliczyć na palcach jednej ręki i potrzebuję bardzo dużo prywatnej przestrzeni, w którą nikt nie będzie mi właził z butami. Wracając do jedzenia w przedszkolu: było ohydne. Do dzisiaj mam odruch wymiotny na samo wspomnienie wielkiego gara z zimnym mlekiem, po którym pływał gruby kożuch czy bliżej nieokreślanej paćki, pod którą zakopywałam mięso. W międzyczasie odkryłam, że jedzenie jest fajne, że lubię gotować i że wspólne objadanie się pysznościami jest jednym z najlepszych pomysłów na spędzenie wolnego czasu. Ochoczo korzystam z wszelkich możliwości, by w takowym objadaniu się uczestniczyć (raz na jakiś czas można!), a ostatni weekend, który spędziłam w Kielcach, był ku temu doskonałą okazją. W piątkowy wieczór objadałam się na Zapraszamy do stołu, akcji organizowanej przez dziewczyny z Institute of Design Kielce. Akcja polega na tym, że każdy przynosi ze sobą jakieś jedzenie, kładzie je na wspólnym, dużym stole a potem zaczyna się wielka uczta – można jeść wszystko i od każdego. Najgorsze jest to, że nie da się spróbować każdego dania – a są przepyszne! Muszę przyznać, że Zapraszamy było dużą inspiracją dla pomysłu blogo_śniadań na trawie. Kolejne, na zaproszenie Pauli, odbyło się właśnie w Kielcach, w niedzielny poranek. I znowu trzeba było jeść! Om nom nom. Wnikliwi obserwatorzy zauważyli pewnie (pozdrawiam!), że to trzecie z kolei śniadanie, a wcale nie było mowy na drugim. Otóż: drugie blogo_śniadanie miało odbyć się na Woodstocku, ale o 9 niektórzy dopiero wracali do namiotów, więc po pierwszym dniu sobie odpuściliśmy. Co za zdeprawowana młodzież! O 9 do namiotu! blogo_śniadania dorobiły się własnego profilu na FB, jako że jest plan, by je kontynuować. Kto ma ochotę wiedzieć, kiedy kolejne, niech zajrzy tu. Tak się złożyło, że w niedzielę był również Blog Day, czyli Międzynarodowy Dzień Blogera. Aby tradycji stało się zadość, podrzucam Wam zatem kilka linków do blogów, które czytam i bardzo lubię. 1) Kika – moje pierwsze 100 lat życia – lajfstajl-srajfstajl. Gówno wiecie o życiu. I ja też ciągle nic nie wiem. Dlatego tak bardzo lubię tu zaglądać. 2) 100 Sukienek - tego bloga podrzuciła mi Tattwa, a jak Tattwa coś podrzuca, to musi to być dobre. I jest. Emocjonalne, kruche, nadwrażliwe. I bardzo mi bliskie. 3) Małokulturalna – bardzo lubię osoby, które nie używają zdrobnień swojego imienia. Które są Kaśką a nie Kasią, Anką a nie Anią, Gośką a nie Małgosią. Maryśkę lubię za to, że jest Maryśką. 4) Zorkownia – kiedy trafiłam na bloga Agnieszki, spędziłam na nim pół nocy, popłakując z cicha. Jakiś czas temu kupiłam mojej mamie książkę o tym samym tytule. Przeczytały ją już chyba wszystkie kobitki w jej pracy. 5) eWkratke – o tym, co piszczy za kratą aresztu śledczego na warszawskim Grochowie. Szczerze, prosto, od serca. Od kobiet, którym los pokrzyżował plany. Miłego przepadania w odmętach liter. Fot. Paula Aschette Dulnik

With love

Kielce, Ogród Włoski: BlogoŚniadanie na trawie #3 i Blog Day 2014

100 km od domu się nie liczy. W więcej niż dwie osoby się nie liczy. Na trawie też się nie liczy. Jest wiele mocnych argumentów, którymi można wytłumaczyć sobie własnego obżarstwo. Nie zawsze tak było. Gdy byłam mała, byłam strasznym niejadkiem. Konsekwentnie odmawiałam spożywania posiłków, przez długi czas pijąc głównie soki owocowe i zjadając to, co rodzicom ukradkiem udało się we mnie wmusić. Ich nadzieje związane z tym, że coś się zmieni, gdy pójdę do przedszkola okazały się płonne. Skończyło się na tym, że dwie baby mnie trzymały a trzecia pakowała mi do ust śniadania i obiady – protestowałam drąc japę i wierzgając nogami. Wspomnienie to jest dla mnie traumatyczne i mam psychiczny uraz. Ostatecznie rodzicom zasugerowano, że może jednak do przedszkola nie powinnam chodzić (lubię dramatyzować, że mnie z niego wywalili) i tak oto spędziłam dzieciństwo w domu, z babcią, bawiąc się sama ze sobą. Pewnie dlatego dzisiaj generalnie nie lubię ludzi (lubię jednostki), znajomych, z którymi utrzymuję regularny kontakt mogłabym zliczyć na palcach jednej ręki i potrzebuję bardzo dużo prywatnej przestrzeni, w którą nikt nie będzie mi właził z butami. Wracając do jedzenia w przedszkolu: było ohydne. Do dzisiaj mam odruch wymiotny na samo wspomnienie wielkiego gara z zimnym mlekiem, po którym pływał gruby kożuch czy bliżej nieokreślanej paćki, pod którą zakopywałam mięso. W międzyczasie odkryłam, że jedzenie jest fajne, że lubię gotować i że wspólne objadanie się pysznościami jest jednym z najlepszych pomysłów na spędzenie wolnego czasu. Ochoczo korzystam z wszelkich możliwości, by w takowym objadaniu się uczestniczyć (raz na jakiś czas można!), a ostatni weekend, który spędziłam w Kielcach, był ku temu doskonałą okazją. W piątkowy wieczór objadałam się na Zapraszamy do stołu, akcji organizowanej przez dziewczyny z Institute of Design Kielce. Akcja polega na tym, że każdy przynosi ze sobą jakieś jedzenie, kładzie je na wspólnym, dużym stole a potem zaczyna się wielka uczta – można jeść wszystko i od każdego. Najgorsze jest to, że nie da się spróbować każdego dania – a są przepyszne! Muszę przyznać, że Zapraszamy było dużą inspiracją dla pomysłu blogo_śniadań na trawie. Kolejne, na zaproszenie Pauli, odbyło się właśnie w Kielcach, w niedzielny poranek. I znowu trzeba było jeść! Om nom nom. Wnikliwi obserwatorzy zauważyli pewnie (pozdrawiam!), że to trzecie z kolei śniadanie, a wcale nie było mowy na drugim. Otóż: drugie blogo_śniadanie miało odbyć się na Woodstocku, ale o 9 niektórzy dopiero wracali do namiotów, więc po pierwszym dniu sobie odpuściliśmy. Co za zdeprawowana młodzież! O 9 do namiotu! blogo_śniadania dorobiły się własnego profilu na FB, jako że jest plan, by je kontynuować. Kto ma ochotę wiedzieć, kiedy kolejne, niech zajrzy tu. Tak się złożyło, że w niedzielę był również Blog Day, czyli Międzynarodowy Dzień Blogera. Aby tradycji stało się zadość, podrzucam Wam zatem kilka linków do blogów, które czytam i bardzo lubię. 1) Kika – moje pierwsze 100 lat życia – lajfstajl-srajfstajl. Gówno wiecie o życiu. I ja też ciągle nic nie wiem. Dlatego tak bardzo lubię tu zaglądać. 2) 100 Sukienek – tego bloga podrzuciła mi Tattwa, a jak Tattwa coś podrzuca, to musi to być dobre. I jest. Emocjonalne, kruche, nadwrażliwe. I bardzo mi bliskie. 3) Małokulturalna – bardzo lubię osoby, które nie używają zdrobnień swojego imienia. Które są Kaśką a nie Kasią, Anką a nie Anią, Gośką a nie Małgosią. Maryśkę lubię za to, że jest Maryśką. 4) Zorkownia – kiedy trafiłam na bloga Agnieszki, spędziłam na nim pół nocy, popłakując z cicha. Jakiś czas temu kupiłam mojej mamie książkę o tym samym tytule. Przeczytały ją już chyba wszystkie kobitki w jej pracy. 5) eWkratke – o tym, co piszczy za kratą aresztu śledczego na warszawskim Grochowie. Szczerze, prosto, od serca. Od kobiet, którym los pokrzyżował plany. Miłego przepadania w odmętach liter. Fot. Paula Aschette Dulnik

With love

Gorce: Gorcstok 2014

- I za każdym razem, jak ktoś mówił o sraniu, Hanka heftowała tak daleko, jak widziała! – kobieta klepnęła się w kolano, odchyliła głowę do tyłu i zaczęła rechotać. - Pamiętasz tę imprezę, jak Krzysiek zaczął opowiadać kawały? Posłuchała jednego i dajesz, długa do kibla! Siedzący obok mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową i podrapał się po brodzie. Ogień wesoło trzaskał, roztaczając przyjemne ciepło – naiwnie wierząc, że to możliwe, próbowałam je zakumulować z zamiarem oddania dopiero w namiocie. Zapowiadała się zimna noc. Cholera jasna, mogłam jednak zabrać ze sobą ten termofor… –  rozmyślałam coraz bardziej przerażona perspektywą zamarznięcia na kość, jednocześnie karcąc się w duchu, bo przecież i tak już po ptokach. Towarzystwo obok wyraźnie się rozkręcało, wnikając coraz głębiej w istotę fekalizmu. - To ja już sobie chyba pójdę. Dobranoc! –  dygnęłam i sobie poszłam. Nie żeby zniesmaczyły mnie gówniane rozmowy. Moi znajomi od najmłodszych lat podstawówki robili wszystko, by temat ten spowszedniał mi na tyle, by w gimnazjum (z przyjaciółką mą, Małgorzatą) układać piosenki, wiersze i przysłowia o kupie. Bardzo nas to wtedy cieszyło. Poszłam, bo jestem dzikusem i szczerze nienawidzę wchodzić w towarzystwo, które się już zna, a ja nie mam o nim pojęcia. Też chciałabym się pośmiać z rzygającej Hanki. W namiocie pizgało złem. Weszłam do śpiwora, zasunęłam zamek pod samą szyję i nakryłam się kocem, który pożyczyłam z bazy. Z każdą kolejną godziną coraz mocniej zaciskałam troczki od kaptura, aż został mi tylko mały otwór, przez który wystawiłam nos. Krople deszczu rytmicznie uderzały o tropik. Trzęsąc się z zimna szeptałam pod nosem: O kurwa. O kurwa. O kurwa. Nie wyjdę stąd, dopóki nie przestanie padać. Przestało ok. 13. Przez ten czas nie robiłam kompletnie nic. Nie robienie niczego, w dzisiejszych czasach, kiedy można robić wszystko, jest doświadczeniem dziwnym i na swój sposób traumatycznym. Acz ciekawym. Czas nagle spowalnia, nie masz czym zająć myśli, oczu, uszu i rąk. Zostajesz sam ze sobą, wsłuchujesz się we własny oddech i bicie serca i uświadamiasz sobie z całą intensywnością fakt, że żyjesz, że jesteś tu i teraz, że możesz dotknąć istnienia, które jest przecież na wyciągnięcie ręki, a na co dzień przechodzisz obok niego obojętnie, jak gdyby było oczywiste. Leżałam bez ruchu wsłuchując się w deszcz, który padał coraz mniej intensywnie i myślałam o tym, że kocham być w ruchu, przemieszczać się, zmieniać położenie, mieć wiatr we włosach, przystawać i ruszać z miejsca. I że gdybym już do końca życia miała tak leżeć, to bym tak żyć nie chciała. — Wychyliłam głowę z namiotu. Gorce melancholijnie tonęły we mgle. Deszcz już nie padał. Wyszłam, by rozprostować zastane mięśnie i udałam się w stronę polowej kuchni. - A co ty tak długo śpisz? – zapytał troskliwie jeden z mężczyzn. - Nie spałam – odrzekłam zgodnie z prawdą i zaczęłam dobierać się do zupki chińskiej. - Mnie zastanawia, jak można tak długo nie sikać! – podzielił się swoim zdziwieniem inny. – Idziesz z nami na szlak? Poszłam. Zmoczony deszczem las szumi inaczej. Cicho. Ciszej, niż zwykle. Tak, że słychać spadające z drzew krople wody. Gdzieś w połowie drogi spotkaliśmy ekpię, która szła z Turbacza, a której wyszliśmy na przeciw. Przywitałam się i odłączyłam od grupy. - Ej, jak ona ma na imię? – dobiegł mnie konspiracyjny szept, gdzieś z przodu. Szłam powoli, napawając się panującą w lesie mglistą atmosferą. Reszta dawno mnie już wyprzedziła. A teraz stali i czekali. - Ekhm… Chcieliśmy przedstawić ci Marka. Tak. To jest Marek! – rzekł oficjalnym tonem jeden z mężczyzn i lekko popchnął Marka w moją stronę. Chciało mi się śmiać. - Justyna – wyciągnęłam doń rękę i tak się zapoznaliśmy. - Aaa! Justyna! Justysia! Bo była taka piosenka… – po chwili las rozbrzmiewał donośnym śpiewem a Słońce zaczęło przedzierać się przez chmury. Myślę, że jedno z drugim mogło mieć jakiś związek. La la li – la la la A wieczór taki upojny La la li – la la la  Najważniejsze że Jestem przystojny Tej nocy nie było mi zimno. Po prostu nie poszliśmy spać, do rana siedząc przy ognisku i słuchając grania na gitarach. — - Ty, patrz, jaki burdel! – zatrzymaliśmy się w drodze na hale, by podziwiać rozciągniętą nad krzakami plandekę, pod którą rozrzucone plecaki, śpiwory i karimaty tworzyły artystyczny nieład. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że tej nocy będziemy tam siedzieć słuchając starych hitów z radia, zastanawiając się, jakie drzewo posadzilibyśmy na swoich zwłokach (kasztanowiec) i tańcząc w deszczu. I że następnego dnia uznamy, że była to jedna z najlepszych imprez w naszym życiu. Słońce, dla odmiany, grzało bardzo mocno. Zmęczeni upałem przenieśliśmy się do cienia, by leżąc przy drodze zastanawiać się, co przypominają nam przepływające nad naszymi głowami chmury, próbować wyobrazić sobie pustkę, a potem zaśmiewać się histerycznie z tworzonej naprędce i pełnym freestyle’u piosenki o górach. - I żeby tak było jak najdłużej! – życzyło nam przechodzące obok starsze małżeństwo. Jestem pewna, że kilkadziesiąt lat temu robili dokładnie to samo. Albo robią to nadal. Na Gorcu było wiele starszych małżeństw. Rozkładali żwawo namioty, z kijkami tekkingowymi zasuwali po szlakach, śpiewali do rana. Dziadki. Ich rówieśnicy pewnie siedzieli w tym samym czasie w fotelach, oglądając seriale lub wymieniali się informacjami o chorobach w miejskim autobusie. Mam nadzieję, że kiedyś, kiedy się już zestarzeję, nie zabraknie mi sił, by nadal kochać góry. I wracać z nich z tym samym uśmiechem.