New Emma Hostel – Warszawa / Warsaw

KANOKLIK

New Emma Hostel – Warszawa / Warsaw

Gdzie wyjechać

Bloger podróżniczy w podróżniczym teleturnieju

Bloger podróżniczy w podróżniczym teleturniejuPodzielę się z Wami ciekawą przygodą, którą miałem przyjemność przeżyć miesiąc temu. Jakby nie mało było przygód ostatnio, prawda? Ale to przygoda z cyklu „fajne”.  Życie składa się z różnych etapów. Są te oczywiste (wiek szkolny, praca, kariera, ojcostwo) i tych mniej (pierwszy jazda autem, pierwsza podróż, pierwsza randka,  albo pierwszy… teleturniej). Wszystkie się kończą jakąś metą, […]

Travel Flashback #16

Picking the Pictures

Travel Flashback #16

Jak dwa dni zwiedzałam Ustroń, choć miałam go przebiec

Zależna w podróży

Jak dwa dni zwiedzałam Ustroń, choć miałam go przebiec

XX Targi Turystyki i Wypoczynku Lato 2015

Podróżniczo

XX Targi Turystyki i Wypoczynku Lato 2015

TROPIMY PRZYGODY

Mana manat, czyli czy warto odwiedzić wrocławskie Afrykarium?

Podwodny świat ma w sobie coś wyjątkowego, coś ciekawego. Jakiś magnetyzm, który przyciąga. Z tego powodu marzy mi się nurkowanie (i jego kurs mam w planach, jak dotrzemy do Azji). Jednak póki co, muszę się zadowolić tym podwodnym światem oglądanym zza...

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 10 - Korrida w Bamako

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 10 - Korrida w Bamako

Postanowienie 2015: Główny Szlak Beskidzki

Zależna w podróży

Postanowienie 2015: Główny Szlak Beskidzki

Gdzie wyjechać

Przywitanie wiosny w Pucku

Przywitanie wiosny w PuckuJak by pominąć ostatni piątek, czwartek, środę, wtorek, poniedziałek i niedzielę to mamy wiosnę. Taka pojawiła się na chwilę w sobotę czyli 21 marca a potem się schowała. Spokojnie, wróci. Wiosnę przywitaliśmy w Pucku, gdzie pojechaliśmy pociągiem, debiutując jednocześnie w Pendolino. Na bogato, ale to jeden z wyjazdów, na które środki dostajemy od partnera. Zrobiliśmy […]

10 kulinarnych przygód, które musisz odbyć w Emilii Romanii

Zależna w podróży

10 kulinarnych przygód, które musisz odbyć w Emilii Romanii

Travel Flashback #15

Picking the Pictures

Travel Flashback #15

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Autokarówka po Pogórzach

Budzik zadzwonił o strasznej porze. O tak strasznej, że miałam ochotę przewrócić się na drugi bok, naciągnąć kołdrę na głowę i odpłynąć ponownie w ciepłe ramiona Morfeusza. Tak po prawdzie to mam na to ochotę praktycznie zawsze. Gdy czasami się nad tym zastanawiam, mam nieodparte wrażenie, że gdybym mogła, to spałabym cały czas (z przerwą na jedzenie, rzecz jasna). Spać cały czas się jednak nie da, bo trzeba robić różne rzeczy, a poza tym, jak długo śpię, to bolą mnie plecy. Nie czytajcie książek leżąc na boku, bo Wam się zrobi skolioza i też Was będą bolały (profit: przez kliszę z prześwietlenia kręgosłupa świetnie ogląda się zaćmienie Słońca, polecam). No ale wracając do autokarówki. Tak, autokarówki, albowiem tym razem zdradziliśmy góry i pojechaliśmy sobie na Pogórza, ćwiczyć przemawianie przez mikrofon i mówienie panu kierowcy, dokąd też ma jechać. Pan kierowca na imię miał Tadek. Tak się bowiem składa, że kierowcy autokarów zazwyczaj mają na imię Tadek – nie wiem do końca, z czego to wynika. Cieszyłam się na tę autokarówkę, bo pogoda była dość kiepska i fakt, że nie trzeba będzie spędzić całego dnia na polu był budujący. Cieszyłam się również z tego, że w udziale przypadł mi końcowy odcinek, bo w międzyczasie mogłam podczytać jeszcze trochę informacji o miastach, w których mieliśmy się zatrzymywać. Muszę to napisać: szczerze nienawidzę uczyć się o miastach. Przyswajanie wiedzy o tym kto, kiedy i z jakiego powodu był ich właścicielem, w którym roku co się działo i dlaczego oraz jakie ważne osoby są z tym miastem związane doprowadza mnie do mentalnego płaczu i zwątpienia w celowość mojego na kursie bycia. Zawsze, ale to zawsze mam wrażenie, że w życiu się tego nie nauczę i w rzeczywistości tak właśnie jest – a nawet jak jakimś cudem uda mi się przyswoić tę wiedzę, to po kilku dniach i tak o wszystkim zapominam. Mój mózg musi mieć jakąś wybiórczą pamięć, bo z kolei ożywia się na wszystko, co związane z różnego rodzaju patologiami i tak np. zawsze niezmiernie pasjonują mnie dawne, finezyjne sposoby tortur. A tu ktoś kogoś zamknie w beczce nabitej gwoździami i spuści z górki, a to ponacina innemu ciało i zaszyje w rulonie ze świeżej, bydlęcej skóry, żeby go zjadły robaki, a to znowuż zamknie jeszcze innego w spiżowym koniu z rozżarzonymi węglami w środku. Zważywszy na to wcale nie zdziwił mnie fakt, że kiedy miałam się uczyć o swoim odcinku (Gosprzydowa-Lipnica Murowana), najbardziej moją uwagę przykuła informacja o tym, że raki żyjące w Uszwicy (taka rzeka, wzdłuż której mieliśmy jechać) chorują na raczą dżumę. Racza dżuma przypłynęła tutaj z Hameryki na statku i szybko się rozprzestrzeniła, zabijając nasze rodzime gatunki – okazało się bowiem, że taki rak szlachetny ma cieńszy pancerzyk, niż np. taki rak pręgowany i pierwotniaki łatwiej mogą wniknąć w jego ciało. Raki, które na taką dżumę chorują, dostają paraliżu, odrzucają odnóża i wychodzą na brzeg, gdzie dokonują swojego żywota. Sami przyznacie, że przykra sprawa. W tematykę związaną z rakami wkręciłam się tak, że zaczęłam ją namiętnie zgłębiać, aż dotarłam do informacji o tym, jak jednego raka od drugiego można odróżnić oraz że smakoszami raków są wydry i że w ich kupach można znaleźć racze pancerzyki, na podstawie których można określić, jakie gatunki raków w okolicy żyją. Po drodze przyszło mi jeszcze oprowadzać grupę po Dobczycach, w których to o mało nie depnęłam w psie gówno na trawniku. Do jasnej cholery, sprzątajcie po swoich psach! „Czym się różni gówność gówna psiego od gówna ludzkiego? A jak ja bym tak zaczęła walić kupy po trawnikach, w piaskownicach i podcieniach, arkadach, sadzać stolce na betonach, chodnikach, srać na skwerach?” No właśnie. Moją wielką wesołość wzbudziła figurka św. Floriana stojąca na Rynku – jego radosna twarz, z niemal ekstatycznym, nawiedzonym uśmiechem, zdradzała, że pewnie sam nie raz podpalał miasto, tylko po to, żeby sobie mógł je potem zgasić. No cóż, każdy ma jakieś zboczenia. Mimo tego, że byłam ostatnia i miałam okazję posłuchać wcześniej dwudziestu kilku innych osób, pilotowanie autokaru trochę mnie zestresowało, okazało się bowiem, że bardzo trudno dzielić swoją uwagę pomiędzy mówienie z sensem o tym, co właśnie mijamy, mówienie kierowcy, gdzie ma jechać i odpowiadanie na pytania przewodników, którzy siedząc zaraz za plecami zadawali tysiąc pytań na minutę. Przejęłam się tym wszystkim na tyle, że z emocji, po dojechaniu do Lipnicy Murowanej, zapomniałam oficjalnie panu Tadkowi podziękować za to, że nas bezpiecznie na miejsce dowiózł. Mam wyrzuty sumienia do tej pory, ale to dobrze, bo dzięki temu może nie zapomnę o tym kolejnym razem. Tak czy inaczej, nie omieszkałam podzielić się przez mikrofon moją pasjonującą historią o raczej dżumie, która spotkała się z całkiem ciepłym przyjęciem i zainteresowaniem. Przyjechaliśmy do Lipnicy Murowanej i mieliśmy spędzić w niej cały kolejny dzień nie bez powodu. W Niedzielę Palmową odbywa się tutaj od kilkudziesięciu już lat konkurs na najpiękniejszą wielkanocną palmę. I my w tym konkursie mieliśmy wziąć udział. Po kolacji ochoczo więc zabraliśmy się do produkcji naszej własnej, kursowej palmy, odkrywając przy tym swoje plastyczne talenty lub ich brak. I tak np. okazało się, że nie umiem robić kwiatków z bibuły, za to świetnie idzie mi przygotowywanie sznurków do wiązania habazi – przez chwilę rozważałam nawet czy by nie zacząć robić tego zawodowo, ale Niedziela Palmowa jest tylko raz w roku, więc to żaden interes. Palma wyszła nam piękna (3,7 m). Dumni ze swojego dzieła ponieśliśmy ją zatem na lipnicki rynek, by dokonać rejestracji w konkursie, po czym okazało się, że się nie nadaje, bo nie jest taka jak trzeba, ale mimo wszystko stanęła z innymi przy figurze św. Szymona, który machał do nas z kolumny. Moje ogromne zainteresowanie wzbudziło stawianie przy drzewie najwyższej palmy, która w tym roku miała niemal 30 m. Staliśmy pod drzewem, o które miała być oparta palma a jej koniec był przy budce ze smalcem, specjalnie poszłam sprawdzić, dokąd sięga i muszę przyznać, że ogrom pracy włożonej w jej zrobienie budził podziw. Do palmy przywiązano sznurki, dwóch chłopów wlazło po drabinie na specjalny podest zamontowany na drzewie (a myślałam, że to domek), chwycili sznurki i jęli stawiać palmę do pionu, a inne chłopy za pomocą specjalnych widełek popychali ją od spodu. Ostatni raz emocjonowałam się tak podczas finału „1 z 10″. Kiedy palmę w końcu udało się postawić, zaczęliśmy gromko bić brawo, po czym udaliśmy się na zwiedzanie Lipnicy, która jest małą, uroczą mieściną. Wszędzie kręciło się mnóstwo ludzi, wśród nich było sporo Francuzów a nawet jeden Murzyn. Nie żeby postać Murzyna w dzisiejszych czasach kogokolwiek dziwiła, piję raczej do tego, że jakby nie patrzeć taki konkurs palm w Lipnicy jest wydarzeniem na swój sposób egzotycznym i przyciąga ludzi z zagranicy, a sami często nie doceniamy tego, co mamy pod nosem szukając atrakcji gdzieś daleko poza naszym krajem. I choć z kościelnym wymiarem Niedzieli Palmowej zupełnie mi nie po drodze, ten lokalny folklor, to zaangażowanie mieszkańców Lipnicy w promocję ich kultury i ta dumą, z jaką przynosili na rynek swoje palmy totalnie mnie urzekły. Tym bardziej, że całemu wydarzeniu towarzyszy też targ rzemiosła i (nie inaczej) wiejskiego jadła, na którym to zjadłam najlepszego kabanosa w życiu i jego smak śni mi się po nocach do dziś. Reasumując: jeżeli w przyszłym roku nie będzie mieli planów na Niedzielę Palmową, koniecznie jedźcie do Lipnicy Murowanej. Bo wcale nie musicie być katolikami, żeby Wam się to święto spodobało. PS. Zajęliśmy piąte miejsce w konkursie. Chyba nagrodzili nas w kategorii zdyskwalifikowanych palm, żeby nie było nam przykro Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Autokarówka po Pogórzach pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Gdzie wyjechać

Rewolucja w Wizzair. Też będzie przydział miejsc za dopłatą

Rewolucja w Wizzair. Też będzie przydział miejsc za dopłatąStało się. Wprowadził Ryanair, nie wytrzymał presji Wizzair i wykonuje skok na dodatkową kasę. Mowa o dodatkowo płatnym numerowanym (przydzielonym) miejscu w samolocie. Dla niektórych to plus (np. dla tych, którzy chcą uciec od „rodzin z krzyczącymi dziećmi” – prawda?) ale dla większości oznacza to losowe przydzielenie miejsca czyli nici z „polowania na super miejsce”. […]

Kurpiowska Niedziela Palmowa

LOVE TRAVELING

Kurpiowska Niedziela Palmowa

Kurpie zajmują obszar północnego Mazowsza. Nazwa “kurpie” wywodzi się od “kurpsi” – rodzaju  wyplatanych w tym regionie butów z łyka lipowego. Z racji dużego zalesienia (Puszcza Biała i Puszcza Zielona) i stosunkowo słabych gleb występujących na tym terenie, dawni mieszkańcy Kurpi zajmowali…

Relacja z II Festiwalu Podróżniczego Klubu Szalonego Podróżnika

Podróżniczo

Relacja z II Festiwalu Podróżniczego Klubu Szalonego Podróżnika

W dniach 27-28 marca br. odbyła się II edycja Festiwalu Podróżniczego Klubu Szalonego Podróżnika. Tak się złożyło, że miałam okazję spędzić dwa dni wśród podróżników z całej Polski, którzy przybyli do Środy Wielkopolskiej, aby opowiedzieć o swoich podróżniczych przygodach i doświadczeniach. Otwarcie festiwalu nastąpiło 27 marca o godzinie 18:00. Piątek był dniem, kiedy na festiwalowej scenie pojawiło się dwóch prelegentów. Pierwszy, Władysław Grodecki opowiadał o swoich „1500 samotnych dni dookoła świata”. Bardzo ciekawa lekcja geografii i historii w jednym! Zaskakujące było to, że prelegent nie przygotował zdjęć, a wyłącznie filmy ze swoich podróży. Drugą i ostatnią tego dnia prezentacją, była opowieść Mieczysława Hajera o jego rowerowej podróży do Kirgistanu. Zupełnie inna od pierwsza, co nie oznacza, że była gorsza. Powiedziałabym nawet, że lepsza! Hajer, Ślązak jest znany ze swojego poczucia humoru i nietypowych opowieści, które ożywiły publiczność. Sobota była dniem konkursowym. Uczestnicy festiwalu mieli okazję posłuchać i obejrzeć pięć prezentacji, które walczyły o statuetkę Klubu Szalonego Podróżnika. Oficjalne otwarcie festiwalu odbyło się o godzinie 14:00 w Ośrodku Kultury. Rozpoczęli Daria Urban i Wojciech Kostyk, którzy odbyli czteromiesięczną, pieszą podróż z Poznania do Jerozolimy. W czasie całej wyprawy pokonali ok. 3200 kilometrów i każdy z nich zużył tylko jedną parę butów! Prelegenci przekonywali, że najważniejszy nie jest cel wyprawy, a sama podróż. O „Sześciu miesiącach na Zielonym Osiołku czyli od himalajskich przełęczy po plaże Południa” opowiadała druga, konkursowa para – Dorota Wójcikowska i Witold Palak. Tytułowy „Zielony Osiołek” to motocykl, którym przemieszczali się podróżnicy. Wielokrotnie wystawiany na ciężkie próby i niebezpieczeństwa czyhające na indyjskich drogach, przebyli nim ponad 7000 kilometrów. Edyta Siedlecki, znana jako Travelerka opowiedziała o swojej samotnej podróży do Patagonii. Poruszała się różnymi środkami transportu od autostopu, przez rower, autobus, a nawet pieszo. Podczas prezentacji przedstawiła słuchaczom alfabet podróżniczy – pod każdą literą kryło się hasło związane z jej wyprawą. Najbardziej podobał mi się „Plan C” – plan A nigdy w Ameryce Południowej nie działa, plan B zawsze zawodzi, dlatego zawsze warto mieć plac C! Patagońskie widoki chwyciły mnie za serce, a wyobraźnia przeniosła w tę malowniczą krainę Ameryki Południowej. Kiedyś tam pojadę! Przyznam szczerze, że opuściłam prezentację Grzegorza Gawlika, który opowiadał o australijskich krokodylach i malezyjskich orangutanach. Ostatnią konkursową prezentację był dokument autorstwa Katarzyny Dąbrowskiej – „Między światami – Arktyka – nie tylko śnieg topnieje”. Film poruszał problem samobójstw wśród młodych Inuitów zamieszkujących kanadyjskie rejony Arktyki. Kasia dotarła do polskiego misjonarza pracującego w tym rejonie i z jego udziałem stworzyła wstrząsający dokument. Przyznam szczerze, że była to moja ulubiona prezentacja, a film na długo zostanie w mojej pamięci. W czasie, gdy jury obradowało i podejmowało decyzję o wyborze najciekawszej prezentacji konkursowej, publiczność czekała jeszcze jedna prezentacja. Paweł Kilen opowiedział o swoich 5 latach, w czasie których przemierzył cztery kontynenty. Poruszał się autostopem, jachtostopem i rowerem po Azji, Afryce i Europie. W czasie wyprawy dołączył do ekipy Afryki Nowaka (recenzja książki dostępna jest tutaj), a powrót do Polski zaplanował dokładnie na 24 grudnia. Po ostatniej prezentacji, jury ogłosiło werdykt. Przewodniczący, Robert Gondek, który wygrał I edycję Festiwalu Podróżniczego Klubu Szalonego Podróżnika ogłosił, że tegoroczną edycję zwyciężyli: Witold Palak i Dorota Wójcikowska oraz ich Zielony Osiołek. Nieoficjalna, pofestiwalowa część odbyła się w Piwnicy Retro w Środzie Wielkopolskiej. Rozmów o bliskich i dalekich podróżach nie było końca… I na koniec o tym, jak dostałam się do Środy Wielkopolskiej… Festiwalowy partner, Yanosik AutoStop zorganizował możliwość umówienia się na wspólną podróż. Na stronie festiwalu dostępna była „tablica”, na której ogłaszały się osoby jadące na wydarzenia (kierowcy) oraz takie, które potrzebowały transportu (pasażerowie). Udało mi się umówić na wspólną podróż z Asią. Szybko, bezpiecznie i bezkosztowo dostałam się z i do Poznania :).

POSZLI-POJECHALI

Warsaw Italian Week – podejście pierwsze

  Warsaw Italian Week – wspaniała inicjatywa, zorganizowana przez Warsaw Restaurant Week. Same angielskie nazwy, dużo dobrego jedzenia, w atrakcyjnej cenie, tym razem z kuchnią włoską na talerzach. W dniach 27-29 marca kilkanaście włoskich restauracji lub restauracji z włoskimi pozycjami w Czytaj dalej »

A Perfect Getaway from Beirut. One Afternoon in Saida.

Picking the Pictures

A Perfect Getaway from Beirut. One Afternoon in Saida.

Gdzie wyjechać

Nasz debiut w Pendolino + 5 przyjaznych porad dla Intercity

Nasz debiut w Pendolino + 5 przyjaznych porad dla IntercityJeszcze rok temu mówiliśmy sobie „a niech te czeskie i niemieckie koleje wejdą do Polski, zwiekszy się konkurencja w końcu zacznie być europejsko”. Dziś po zimowym debiucie Pendolino (z problemami, ale jednak!) wydaje sie, że trzeba po prostu kibicować PKP Intercity, by zmieniała się na lepsze, nie tylko w teorii i w kampanii reklamowej ale […]

Ile kosztował tani wyjazd na Kubę?

Orbitka

Ile kosztował tani wyjazd na Kubę?

Travel Flashback #14

Picking the Pictures

Travel Flashback #14

TROPIMY PRZYGODY

Z wizytą na… Starym Cmentarzu Żydowskim we Wrocławiu

Słońce delikatnie chowa się za drzewami, a marcowy, wciąż mroźny wiatr chłodzi dłonie utrudniając zrobienie zdjęcia. Zapomniałam rękawiczek, bo przecież już prawie wiosna. Ale nie rezygnuję, robię kolejne zdjęcia, pamiętając o tym, gdzie jestem. Kiedy mijaliśmy bramę wejściową, pracownik widząc torbę fotograficzną...

Dobas

Widzimy się w Łodzi

Właśnie rozpoczynają się Targi Film Video Foto 2015! Dziś dzień dla profesjonalistów – zaś piątek i sobota są otwarte dla wszystkich chętnych. Podobnie jak w zeszłym roku będę miał przyjemność poprowadzić kilka spotkań. Czwartek 13.00 - „Podróże bez lustra” - Czyli dlaczego zdecydowanie preferuję bezlusterkowce i jakie ciekawe funkcje oferują Olympusy OM-D 14.30 - Filtry Hoya w fotografii podróżniczej – jakie filtry zabrać na wyjazd? Omówienie zagadnień na przykładach fotografii z podróży.  15.30 – Filtry Hoya w fotografii podróżniczej – czy można w dzisiejszych czasach zastąpić filtry obróbką zdjęcia?  Piątek 12.00 - Filtry Hoya w fotografii podróżniczej – jakie filtry zabrać na wyjazd? Omówienie zagadnień na przykładach fotografii z podróży.  13.30 - „Podróże bez lustra” - Czyli dlaczego zdecydowanie preferuję bezlusterkowce i jakie ciekawe funkcje oferują Olympusy OM-D 15.30 – Filtry Hoya w fotografii podróżniczej – czy można w dzisiejszych czasach zastąpić filtry obróbką zdjęcia?  Sobota 11.00 - „Podróże bez lustra” - Czyli dlaczego zdecydowanie preferuję bezlusterkowce i jakie ciekawe funkcje oferują Olympusy OM-D 12.30 – Filtry Hoya w fotografii podróżniczej – jakie filtry zabrać na wyjazd? Omówienie zagadnień na przykładach fotografii z podróży. 13.00 - „Okiełznać kolory ” w ramach syklu Kolory pod kontrolą – Co wpływa na kolory w fotografii i gdzie zaczyna się proces panowania nad nimi?   14.30 – Filtry Hoya w fotografii podróżniczej – czy można w dzisiejszych czasach zastąpić filtr obróbką zdjęcia?      Więcej na temat samych targów TUTAJ Zaś relacja na żywo z imprezy prowadzi  Fotograficzny Program bez Nazwy Gdyby ktoś się wybierał – to do zobaczenia… The post Widzimy się w Łodzi appeared first on Marcin Dobas.

Morskie Oko, Dolina Kościeliska i Zakopane na koniec zimy

Obserwatorium kultury i świata podróży

Morskie Oko, Dolina Kościeliska i Zakopane na koniec zimy

Obserwatorium kultury i świata podróży

Usypać góry. Historie z Polesia – Małgorzata Szejnert

Książka może nie każdemu przypaść do gustu. Dla tych, którzy lubią odkrywać miejsca i historie nieznane, a także powrócić do czasów komunistycznych książka będzie wyzwaniem. Małgorzata Szejnert nie pozwala nam zapomnieć o Polesiu. Zebrała wiele historii w tej książce i z dokładnym opisem, chwilami dawką humoru a także wiedzy historycznej odkrywa to miejsce. Cofamy się zatem do przeszłości, która chwilami może przerażać. Tematyka prześladowań a także przybliżanie wielu wątków historycznych są tematem tej książki. Dowiadujemy się wielu nowinek, a także jak różni ludzie – Ci znani i mniej postrzegali Polesie. Olga Tokarczuk bardzo chwali książkę. Jest na pewno tajemniczo ukazanych wiele sytuacji a także miejsc. Osobiście nie przepadam za taką literaturą faktu, gdzie muszę cofać się w miejsca kompletnie mi nieznane. Chwilami za dużo szczegółów. Przyznam jednak, że wiele się dowiedziałam o przeszłości Polesia i ludzi z nim związanych. Widać jak autorka tworzy w swojej powieści terytoria, które śmiało mogę nazwać małymi ojczyznami. Widzimy jak idąc śladem Louise Boyd i Cartona de Wiarta Szejnert odkrywa „tamtą” rzeczywistość – dziwnym trafem na mokradłach w Polesiu KONKURS Do wygrania książka Małgorzaty Szejnert „Usypać góry. Historie z Polesia”. Napisz w komentarzu Twoje wspomnienie z danego miejsca w Polsce i uzasadnij dlaczego akurat opisujesz to miejsce. Czas trwania konkursu 25.03.2015 – 05.04.2015 Kategoria: Książki - co warto czytać? Tagged: historie z polesia, małgorzata szejnert, usypać góry

BANITA

Gdańsk – biegowe impresje

Lubię być w drodze. Trafiać do nowych miejsc, zagłębiać się w ich atmosferę, odkrywać nieznane dotąd zakamarki, doświadczać i kosztować. Zwykle towarzyszy mi podekscytowanie. Bo mój mózg budzi się z letargu codzienności, ze znanych schematów. Odrywa się od miejsc mocno zakorzenionych w podświadomości, z czynności wykonywanych już automatycznie, bez zastanowienia, bez włączania uważności. Jest jednak miejsce dobrze mi znane, w którym świadomość mimo wszystko budzi się, a zmysły wyczulają się. To miejsce, za którym tęsknię nawet na końcu świata. Pierwszy kilometr. Tylko on jeden dzieli mnie od lasu. Nim jednak las, to jeszcze dwa przejścia dla pieszych, jedne tory, komisariat policji i mały parczek z ławkami letnią i wiosenną porą obsadzonymi przez dzielnicowych pijaczków. Zaraz obok zewnętrzna siłownia. Chyba postawili ją w zeszłym roku. Na drugim przejściu prawie nigdy nie czekam, samochody zatrzymują się, gdy tylko dostrzegają, że podbiegam. Bieganie jest modne już od dawna. Biegacz – rzecz święta. A potem już w górę ulubioną ulicą wzdłuż zabytkowych kamienic, z których – jestem pewna – każda kryje niesamowitą historię. Ja biegnę, a przez moją głowę biegnie każdorazowo ta sama myśl, że to idealne miejsce na zbrodnię i idealne na pisanie kryminałów. Drugi kilometr. Zabudowań już mniej. Jedna i druga mała kamieniczka i asfalt, ale nie taki gładki, po którym  z łatwością można sunąć na rolkach, ale chropowaty, naszpikowany dziurami niczym durszlak. Trzymam się miękkiego pobocza, usłanego igliwiem. Czuję jak ziemia miękko ugina się pod moimi stopami. I szeleszczę liśćmi jesiennymi, pozimowymi. Szeleści też czarny ptaszek, którego zawsze spotykam w tym samym miejscu. Dziwne. Trzeci kilometr. Biegnąc w górę zawsze przyglądam się bardziej lewej stronie, choć wydaje mi się, że tak naprawdę cały czas patrzę przed siebie. Skupiam się na oddechu, by był miarowy, by nie przyspieszyć za bardzo, by tętno było równe, by nie przekroczyć stu czterdziestu uderzeń na minutę. Biegnę więc powoli, co pozwala mi chłonąć każdy szczegół mijanego krajobrazu. Dostrzegam więc wiewiórkę, która chwyciła coś z ziemi i na mój widok czmychnęła na drzewo, pęknięcie na korze. Wyczuwam delikatny powiew wiosny. Nawet ją dostrzegam – w postaci pąków na gałęzi jednego z drzew. Czwarty kilometr. Wreszcie wkraczam w tę najbardziej ulubioną część trasy. Zostawiam za sobą zamknięty szlaban, mijam leśniczówkę, która każdorazowo przypomina mi o tym, że popełniłam błąd wybierając się na polonistykę. Trzeba było zostać leśniczym (leśniczką? A może leśniczówką?) i zabunkrować się gdzieś w środku lasu. Przede mną dwa kilometry pod górę, choć rozchodzi się tu kilka ścieżek i mogłabym wybrać którąkolwiek, na przykład tę bardziej płaską. Piąty kilometr. Uwielbiam to miejsce. Dokładnie to, w którym głos z endomondo informuje, że właśnie jestem na piątym kilometrze. Droga zaczyna się wić. Po prawej jest miejsce, które mogę fotografować tysiąc razy i tysiąc razy wyjdzie ono w niewyobrażalnie magiczny sposób. To tu na maleńki skrawek pomiędzy kilkoma drzewami padają promienie porannego słońca, sprawiając, że osiadła na trawie rosa zaczyna mienić się kolorami i oślepiać. Jakbym oglądała świat przez oszlifowany diament. Szósty kilometr. Szpaler drzew, a pośrodku ja. Aż do szczytu jestem zwykle sama. Potem dobiegam do miejsca, w którym przecina się wiele ścieżek, a na każdej z nich często ktoś biegnie, uprawia nordic-walking albo przejeżdża na rowerze. Kiwamy do siebie ręką, pozdrawiamy się. Niektórych widuję kilka razy w tygodniu, innych codziennie, czasem pojawi się ktoś nowy. Siódmy kilometr. Droga wskazuje kierunek. Wije się jak wstęga, a ja razem z nią. Ostatnie półtora kilometra, do zielonego szlabanu, który prowadzi już do głównej drogi, zwykle z rana zakorkowanej. Tu wolę włączyć muzykę. Dźwięki lasu na 7,5 kilometrze zostają zdławione przez hałas silników. Czasem jeszcze odbijam w bok i biegnę przez kolejne dwa, trzy kilometry. Czasem…nie dziś. Ósmy kilometr. Dopiero teraz zauważam, że w wielu miejscach leży jeszcze śnieg. Poczerniał już trochę, ale nadal jest, a to przecież już wiosna. Dziewiąty kilometr. Uśmiecha się i macha ręką. Rewanżuję się tym samym. Zwykle biegacze pozdrawiają biegaczy, a rowerzyści rowerzystów, ale z tym rowerzystą mijamy się codziennie już od kilku miesięcy. Nie straszna mu żadna pogoda. Czy wiatr, czy deszcz, czy temperatury bliżej minus dziesięciu. On zawsze jedzie. Ja zawsze biegnę. Dziesiąty kilometr. Późniejsza godzina i więcej osób na trasie. Zwykle oprócz rowerzysty w pomarańczowej czapce jest jeszcze biegacz, jedyny, którego jestem w stanie wyprzedzić. Biegam powoli, ze względu na kolana. On biega jeszcze wolniej. Wiosennie. Ma nowe okulary z pomarańczowymi szkiełkami. Takie lubię najbardziej. Świat wygląda w nich zdecydowanie pozytywniej. Jedenasty kilometr. Na rozstaju, na trzech różnych ścieżkach, w oddali mignęły mi sylwetki innych biegaczy. Każdy sam. Każdy w swoją stronę Dwunasty kilometr. Biegnij z nami, słyszę za plecami. Pięciu chłopaków mija mnie w żwawszym od mojego tempie. Po chwili skręcają w jedną z leśnych odnóg. Takie grupowe bieganie może i mogłoby być dopingujące, ale w grupie Las Oliwski zatarłby się w szczegółach. Trzynasty kilometr. Niebieski, fioletowy, różowy. Wyblakłe już trochę. Dachy zabawnych domków działkowych. Kolorowe trójkąty wyglądające jak trójkąciki serków Hochland, każdy o innym smaku. To tu wiosną i latem zapach lasu miesza się z zapachem grilla. Wiem, że grillowanie na węglu nie jest zdrowe, ale zazdroszczę im wtedy tych maleńkich działeczek w środku lasu. Tego, że je mają. Czternasty kilometr. Ostatnia prosta. przychodzi lekkie zmęczenie. Zmysły zaczynają tracić na ostrości. Powoli powracam do codziennego letargu. Usypiam uważność, chociaż wcale nie chcę. Piętnasty kilometr. Droga w dół. Kamienice. Morderstwo na poddaszu w tym budynku z wieżyczką. Jedno przejście, parczek. Trzy starsze panie ćwiczą na zewnętrznej siłowni. Zawsze o tej samej porze. Macham do nich. Drugie przejście dla pieszych, tory, komisariat i dom. Mam wrażenie, że znam każdy fragment mojej codziennej trasy, ale i tak zawsze mnie coś zaskakuje. Każdego dnia las wygląda inaczej, o każdej godzinie, o każdej porze roku. Potrafi zmienić się w ciągu tych kilku kilometrów, gdy biegnę w górę, a potem wracam tą samą, a jednak jakby inną drogą. Takie jest moje miejsce. Tak bardzo zmienne jak natura kobieca…jak ja. I to za nim tęsknię gdziekolwiek jestem. The post Gdańsk – biegowe impresje appeared first on .

Cuba 2015 – cz. 1 – zwariowany rajd

Orbitka

Cuba 2015 – cz. 1 – zwariowany rajd

Cuba 2015: →Program wyprawy, → posty Etap 1 – Lot do Havany i jazda do Santiago de Cuba Z Warszawy do Madrytu przyleciałyśmy w środę 04.03.2015 wieczorem liniami Ryanair. Nocleg w przyzwoitym hotelu Axor Feria niedaleko lotniska, (głównym kryterium wyboru był bezpłatny shuttle bus). Przed wylotem do Hawany na lotnisku w Madrycie mój plecak cudownie utył: przy wyjeździe z domu miał 12,7 kg, a na wadze przy odprawie miał 14,5 kg. O dwa kg przeszacowana waga oznacza, że gdybym była bliska limitu, zapłaciłabym kosztowny nadbagaż (na szczęście na pierwszy lot z Wwy do Madrytu wykupiłam tylko mały dodatkowy bagaż rejestrowany poniżej 15 kg i ćwiczyłam oszczędne pakowanie). W Hawanie na lotnisku udaje nam się wsiąść do autobusu pracowniczego w kierunku miasta. Nie wiem dokładnie czy i ile kosztował przejazd, bo za lokalne bilety płacił kierowcom nasz kubański przyjaciel Enrique w cenach dla lokalnych (zamiast kosztownej taksówki za 20 CUC dla turystów). Autobus pełen pracowników lotniska w mundurach, no i my jak z innej bajki. Obie strony obserwują się z zaciekawieniem. Przy wysiadaniu drzwi ścisnęły Agę tak skutecznie, że ledwo się uwolniła, a my już nie zdążyliśmy wysiąść, gdy autobus ruszył. Wszyscy mundurowi się ożywili i jak jeden zaczęli krzyczeć do kierowcy, który dopiero wtedy się zatrzymał i otworzył nam drzwi. Emocje były spore, bo to ciemna noc na przedmieściach Hawany (tam mieliśmy przesiadkę na normalny autobus miejski). Ciężko byłoby się odnaleźć, gdybyśmy się pogubili. Po 9-godzinnym locie i długiej kontroli paszportowej od razu pojechałyśmy do Viazula kupić bilety na poranny autobus do Trinidadu (Viazul to linie autobusowe, głównie dla cudzoziemców, ale nie tylko).  Tam zmieniłyśmy nasz pierwotny plan i zamiast czekać na poranny autobus do Trinidadu zdecydowałyśmy się nie robić przerwy na nocleg i jechać dalej autobusem tuż po północy do Santiago de Cuba (oszczędziłyśmy 35 CUC za kilka godzin noclegu i jesteśmy prawie dzień do przodu w naszym planie). Biletów na razie nie ma, ale mogą być zwroty na godzinę przed odjazdem. Już jest kolejka chętnych.   Cuba 2015 – trasa wyprawy (kliknij, aby otworzyć mapę interaktywną na portalu travellerspoint)   Wpadamy do naszych przyjaciół na szybki prysznic i przebrać się po locie. Po mniej niż godzinnej wizycie u nich wracamy do Viazula. Udaje nam się dostać bilety. Jedziemy. Podróż z Hawany do Santiago trwa kolejne 16 godzin bezpośrednim i dość wygodnym autobusem.  Decyzja odważna,  bo to mordercza podróż,  ale szkoda nam tracić czas na spanie w Hawanie.  Atakujemy wyspę od wschodu, a stolicę zostawiamy sobie na koniec. Jedziemy na wschód do końca wyspy i stamtąd będziemy wracać do Hawany, zaliczając po drodze kolejne miejsca z planu, w tym Trinidad, który miał być na początku, ale teraz będzie na końcu. Wymieniłyśmy w jednym z hoteli trochę euro na CUC („peso convertible”, czyli waluta kubańska dla turystów) po kursie 1,02. Za 100 EUR dostałam 102 CUC, z czego 51 CUC od razu poszło na bilet do Santiago i 12 CUC na taksówkę po mieście w poszukiwaniu kantoru (dopiero w drugim hotelu udało się kasę wymienić, w pierwszym nie mieli pieniędzy, a był już późny wieczór). Niby mogłyśmy wymienić od razu na lotnisku, ale nie chciałyśmy tracić czasu, a potem się zrobił kłopot z szukaniem kantoru. W autobusie klima rozkręcona na maksa, spałam w polarze, pod puchową zimową kurtką i wciąż było lodowato, choć na dworze ciepło. W dzień na zewnątrz było 31 stopni, pewnie dlatego klimy nie zmniejszają w nocy, bo w dzień znów by trzeba podkręcić. Mieliśmy jechać autostradą,  ale chyba była inna trasa, bo prędkość nie powalała, do tego niemiłosiernie telepało autobusem. Zmęczenie ma swoje dobre strony, bo spałam na dwóch siedzeniach zwinięta w precelek, nie zwracając na nic uwagi. Po kilku godzinach obudziłam się wyspana i zaczęłam pisać. Chciałam znowu usnąć, żeby nie paść na twarz po przyjeździe, ale już więcej nie mogłam. Do tego na postojach trzeba było pilnować, żeby mój bagaż z luku nie wysiadł z kimś innym. To ponoć częste. Aga mówiła, że przy niemal każdej jej podróży były takie przypadki, więc trzeba uważać. Do Santiago przyjechaliśmy o 16:30. Na dworcu dołączyły do nas dwie sympatyczne szwajcarki: Laura i Corinne. Jedną wspólną taksówką pojechałyśmy szukać noclegu i w efekcie wynajęłyśmy pokoje w tym samym domu. Na dziś wystarczy słów, czas na obrazki. Trochę zdjęć z naszego pierwszego dnia na Kubie. Kliknij na ikonkę, żeby otworzyć pełnoekranowy pokaz. Strzałkami lewo-prawo obracaj karuzelę.

Gdzie na długi weekend majowy z dziećmi – Pomorze

wszedobylscy

Gdzie na długi weekend majowy z dziećmi – Pomorze

Spacer po piaszczystych wydmach, wizyta w parku dinozaurów czy wypoczynek wśród jezior – mamy dla Was kilka propozycji wycieczek z dziećmi po Pomorzu na długi weekend majowy. Łeba Popularny kurort wakacyjny warto odwiedzić również poza sezonem letnim – oprócz robienia babek z piasku na plaży możemy wybrać się na wycieczkę do Słowińskiego Parku Narodowego, gdzie znajdują się ruchome wydmy. Korzystając z bezpłatnego busa możemy pojechać do Łeba Parku – znajdziemy tutaj tyle atrakcji, że spokojnie spędzimy tutaj cały dzień. Oprócz zwiedzania parku z modelami dinozaurów w skali 1:1 możemy wspólnie pograć w minigolfa, szukać złota w płukalni, pływać tratwami wodnymi, lepić w glinie, karmić zwierzątka w mini zoo, bawić się w archeologów na wielkim placu zabaw. Wszystkie informacje dotyczące Łeba Parku znajdziecie tutaj. Niecałe 10 km od centrum Łeby znajduje się park rekreacyjno – edukacyjno Sea Park Sarbsk - największą atrakcją jest tutaj fokarium, w którym możemy oglądać codzienne życie fok. Dodatkowo możemy zajrzeć do prehistorycznego oceanarium 3D i na własne oczy zobaczyć, jakie stwory mieszkały w oceanach miliony lat temu. Kolejnymi atrakcjami przygotowanymi specjalnie dla dzieci są place zabaw, park linowy czy Gaj Małego Pirata na Galeonie. Wszystkie informacje dotyczące Sea Park Sarbsk znajdziecie tutaj. Po drugiej stronie jeziora Sarbsko, nieco ponad 20 km od Łeby znajduje się latarnia morska Stilo, którą również warto odwiedzić z dziećmi. Hel Na Hel warto popłynąć statkiem – rejsy pasażerskie z Trójmiasta na Hel oferuje Żegluga Gdańska. Niewątpliwą atrakcją miasta jest jego położenie – tylko kilka minut spaceru i możemy znad Zatoki Gdańskiej przenieść się nad Morze Bałtyckie. Warto wybrać się również na latarnię morską. Z dziećmi warto wybrać się do fokarium – celem stacji jest odbudowanie populacji gatunku w rejonie południowego Bałtyku. Nie jest to zatem komercyjny park rozrywki, jak np. w Sarbsku, ale mimo wszystko atrakcją dla dzieci będzie możliwość obejrzenia pokazu karmienia fok. Warto wypożyczyć rowery i ruszyć wzdłuż Półwyspu w stronę Juraty i Jastarni – z Helu do Władysławowa mamy ok. 33 km w jedną stronę, ścieżka rowerowa w większości wyłożona jest kostką , niektóre odcinki przybierają jednak formę leśnej dróżki. Kaszuby Jeśli nie nad morze, to nad jeziora! Warto wybrać się na przykład w okolice jeziora Ostrzyckiego – same Ostrzyce to przyjemna wieś, możemy tu wypożyczyć sprzęt wodny,  po jeziorze pływa też niewielki stateczek pasażerski Stolëm. W okolicy znajduje się park linowy, minigolf, możemy wybrać się także na przejażdżki quadem. Z Ostrzyc blisko mamy również na malownicze wzgórze Wieżyca czy do Łosiowej Doliny, gdzie mieszka szwedzki łoś – właściciel marzy o tym, by ponownie pojawiło się tu całe stado tych zwierząt. Z kolei Koszałkowo warto odwiedzić ze względu na fajny plac zabaw dla dzieci. Warto wybrać się również do Szymbarku, gdzie znajduje się Centrum Edukacji i Promocji Regionu – dzieci na pewno zachwycone będą wizytą w domu stojącym na głowie czy w Kaszubskim Świecie Bajek, tu znajdziemy również najdłuższą deskę na świecie czy wierną rekonstrukcję bunkra. Malbork W Malborku szczególnie warto odwiedzić z dziećmi dwa miejsca: Zamek oraz Dinopark. Zwiedzanie zamku trwa około czterech godzin, ale od maja będzie można ponownie skorzystać ze specjalnie przygotowanej dla dzieci trasy „Tajemnice Zamku Malbork”, podczas której dzieci mogą zobaczyć m.in. jak obrabia się bursztyn i bije monety, jak również mogą spotkać się z Wielkim Mistrzem i rycerzami zakonnymi. Dinopark to kolejny park świetnie przygotowany dla najmłodszych gości – oprócz spaceru po lesie, w którym czyhają na nas dinozaury, dzieciaki mogą wyszaleć się na dużym placu zabaw lub w parku linowym czy nakarmić zwierzątka w mini zoo. fot. Łeba Park, Sea Park Sarbsk, CEPR, Wikipedia, www.wiezyca.pl, Dinopark, Muzeum Zamku Przeczytaj równieżOdkrywamy Kaszuby. Z wizytą w Kaszubskim Parku Miniatur i GigantówGdańsk dla dzieci. Gdzie warto się wybrać?Kraków dla dzieci. Gdzie warto się wybrać?Gdzie na długi weekend majowy z dziećmi Post Gdzie na długi weekend majowy z dziećmi – Pomorze pojawił się poraz pierwszy w Wszędobylscy.

Dlaczego warto wyjechać na kurs językowy za granicę?

Podróżniczo

Dlaczego warto wyjechać na kurs językowy za granicę?

Znajomość języków obcych jest niezbędna w dzisiejszych czasach. Nie tylko podróżnik wyjeżdżający za granicę, ale każdy młody człowiek powinien inwestować w naukę języków. Przede wszystkim język angielski jest nieodłącznym elementem życia. Przydaje się w kontaktach biznesowych, na studiach, w podróży, ale także daje możliwość poznawania nowych osób. Dlatego warto zdecydować się na jego doszlifowanie i wyjechać na kurs językowy za granicę. Oto moich 6 powodów! 1. Stały kontakt z językiem obcym Moim zdaniem jest to główny powód uczestnictwa w kursie językowym za granicą, szczególnie dla osób, których znajomość języka angielskiego jest początkująca. Wyjeżdżając na taki kurs, każdy uczestnik ma ciągły kontakt z językiem obcym. Poza lekcjami w klasach, zagraniczne szkoły językowe organizują codzienne zajęcia dodatkowe oraz wycieczki. Ma to na celu nie tylko integrację grupy, zawarcie nowych znajomości czy przeżycie niesamowitych wakacji, ale także (a nawet przede wszystkim) dostęp do języka obcego praktycznie 24 godziny na dobę! Wyobraź sobie, że wyjeżdżasz na Maltę… Cudowna wyspa, fantastyczna pogoda, słońce, morze i mnóstwo młodych ludzi z różnych krajów. Taka nauka będzie czystą przyjemnością, a nie przykrym obowiązkiem! Na pewno wiedzą o tym starsi, a młodzież powinna zrozumieć, że znajomość języków obcych jest bardzo ważna w przyszłości – zwiększa możliwości zawodowe i otwiera nowe horyzonty. 2. Nowe znajomości Udział w kursie językowym za granicą to możliwość zawarcia nowych znajomości. Najlepiej jeśli zdecydujesz się na samotny wyjazd, bez znajomego z Polski. Dlaczego? Ponieważ będziesz musiał poznać nowe osoby na miejscu, z którymi porozumiesz się tylko w języku obcym! Samotny wyjazd jest często barierą, którą warto przełamać… Ja przełamałam ją kilka lat temu i teraz samotne wyjazdy nie stanowią dla mnie żadnego problemu. Wręcz przeciwnie! Są odskocznią od codzienności, wyrwaniem się od problemów i spojrzeniem na wiele spraw z dystansu. Dzięki temu mam też możliwość poznania bliżej samej siebie, odkrycia swoich słabości, doświadczenia odpowiedzialności i zmierzenia się z przeciwnościami losu. Często wyjazdy zagraniczne owocują zdobyciem nowych znajomych, a nawet przyjaciół na długie lata. To także dobry sposób na nawiązanie relacji, które przydadzą się w dorosłym życiu zawodowym. Po zakończeniu kursu warto o nie dbać i pielęgnować. Kto wie, może Twoim kolejnym celem podróży będzie kraj, z którego pochodzi osoba poznana na kursie językowym? 3. Poznawanie kultury i zwyczajów Czym byłby wyjazd do obcego kraju bez możliwości poznania jego kultury i zwyczajów? Jest to jedna z podstawowych wartości podróżowania, którą cenię szczególnie. Wyjazd za granicę ma służyć nie tylko relaksowi i odcięciu się od otaczającej Cię rzeczywistości, ale także ma sprawić, że wrócisz z niego bogatszy. Zdobędziesz nowe doświadczenia, znajomości, lepiej poznasz język obcy, ale także będziesz bogatszy o wiedzę związaną z kulturą i zwyczajami panującymi w kraju, który właśnie odwiedziłeś. Poza tym warto poznać historię odwiedzanego miejsca i jego najważniejsze zabytki oraz atrakcje. Dobra szkoła językowa organizuje dla uczestników wycieczki do najciekawszych miejsc, aby przybliżyć kursantom dzieje kraju i pokazać, jakie ma walory kulturowe, przyrodnicze, a także historyczne. Przebywanie w otoczeniu odmiennej kultury uczy także otwartości i tolerancji. Więcej informacji o Malcie, znajdziesz na stronie: http://pl.wikipedia.org/wiki/Malta A o tym, jak tanio polecieć na wyspę pisałam w Praktycznym przewodniku po Malcie Jeśli jesteś uczniem lub studentem, zdobyta wiedza przyda Ci się w szkole i na uczelni. Natomiast, jeśli pracujesz w międzynarodowej korporacji i często przebywasz z obcokrajowcami, to wiedza związana z ich krajem pomoże Ci w lepszych kontaktach zawodowych. 4. Nauka w międzynarodowym towarzystwie Bardzo ważne jest, aby cały czas spędzać w międzynarodowym towarzystwie. Jeśli spotkasz na kursie językowym osobę z Polski, to staraj się rozmawiać z nią wyłącznie w obcym języku.  Nawet jeśli wyda Ci się to dziwne, postaraj się zrozumieć, że nikt inny nie będzie wiedział o czym rozmawiacie. Przez to możesz zniechęcić do siebie innych kursantów. Nauka w międzynarodowym towarzystwie to nie tylko osoby biorący udział w kursie. Warto pamiętać także o tym, kto Cię uczy języka. Decydując się na wybór szkoły językowej, należy zwrócić uwagę na kadrę lektorską i to, jakiej jest narodowości. Wyjeżdżając np. na Maltę, dobrze by było, aby angielskiego uczył native speaker, który posiada certyfikat brytyjski. Dlaczego? Ponieważ akcent angielski na Malcie jest inny, niż w Wielkiej Brytanii, a osoba posiadająca certyfikat z Anglii z pewnością sprawdzi się dobrze w swojej roli. Lektorzy powinni być dla Ciebie dostępni także poza zajęciami w klasie, np. w czasie wycieczek lub zajęć pozalekcyjnych. To stanowi dodatkowy atut, z którego warto skorzystać. 5. Rozwój osobowości Ten punkt powinieneś potraktować bardzo poważnie. Czy nauka w szkole językowej w Polsce rozwinie Twoją osobowość? Moim zdaniem nie. Nauka na kursie językowym za granicą też tego nie gwarantuje, chyba, że zdecydujesz się na samotny wyjazd. Już o tym wspominałam, ale warto podkreślić rolę, jaką odgrywa indywidualny wyjazd w kształtowaniu osobowości. Pobyt wśród zupełnie obcych osób, z którymi spędzisz najbliższe dni lub tygodnie pozwoli nie tylko na rozwijanie osobowości, ale także da możliwość zdobycia pewności siebie i pomoże nauczyć się samodzielności. Musisz pamiętać, że poza gronem znajomych, których poznasz na kursie, jesteś sam w obcym kraju, co przyczyni się do większej odpowiedzialność za siebie i swoje czyny. 6. Dopasowane zajęcia Ostatni powód, o którym postanowiłam napisać, jest ściśle związany z samym kursem językowym. Prawda jest taka, że żadna szkoła w Polsce nie dopasuje idealnie zajęć do Twojego poziomu znajomości języka obcego. Szkoły językowe za granicą starają się robić to tak dobrze, jak potrafią. Ale wszystko zależy od Ciebie! Pierwszego dnia na kursie językowym przechodzisz test, który ma wykazać, jak dobrze znasz język obcy. Test jest podzielony na dwie części – pisemną i ustną. Na jego podstawie zostaniesz przydzielony do grupy o określonym poziomie. Jeszcze przed wyjazdem masz możliwość decyzji, jaki rodzaj kursu wybierzesz. Większość szkół oferuje kursy standardowe, intensywne, indywidualne, specjalistyczne oraz egzaminacyjne, czyli przygotowujące do międzynarodowych egzaminów (np. IELTS). Kursy specjalistyczne dotyczą osób, które chcą wzbogacić swoje słownictwo lub płynnie mówić określonym rodzajem, np. językiem biznesowym, prawniczym czy medycznym. Co nieco o kursie… Decydując się na wyjazd na kurs językowy, przede wszystkim musisz odpowiedzieć sobie na pytanie, jakiego języka chciałbyś się nauczyć. Język angielski jest językiem uniwersalnym – każdy powinien posługiwać się nim w stopniu przynajmniej komunikatywnym. Kursy języka angielskiego są popularne w dwóch krajach: Wielkiej Brytanii oraz na Malcie. I tu rodzi się kolejne pytanie… czy wolisz spędzić co najmniej tydzień czasu na wyspach brytyjskich, gdzie ceny kursów są wyższe, a pogoda nie zawsze sprzyja połączeniu przyjemnego z pożytecznym? Czy wolisz małą wyspę, na Morzu Śródziemnym, gdzie praktycznie przez cały rok świeci słońce, temperatura nie spada poniżej 15 stopni Celsjusza w ciągu dnia, a kursy językowe są na porównywalnym poziomie, co w Anglii? Ja zdecydowanie wybieram opcję drugą, ponieważ byłam dwukrotnie na Malcie i zakochałam się w tym kraju. Oferta szkół językowych jest bardzo bogata, dlatego z pewnością każdy znajdzie coś dla siebie. Dla tych, którzy lubią kameralne warunki, dobrą lokalizację, wykwalifikowaną kadrę lektorską i komfortowe warunki polecam szkołę Maltalingua, położoną w miejscowości St. Julian’s. Więcej informacji na stronie www.maltalingua.pl Ciekawostka…

Wolontariat zagraniczny – jak wyjechać?

Republika Podróży

Wolontariat zagraniczny – jak wyjechać?

Śniegu po pas, czyli zimowa wyprawa na Śnieżnik (fotorelacja)

mpk poland

Śniegu po pas, czyli zimowa wyprawa na Śnieżnik (fotorelacja)

Wyprawę w góry Masywu Śnieżnika planowaliśmy już od dłuższego czasu. Mieliśmy jechać latem, mieliśmy jechać jesienią, w końcu pojechaliśmy zimą. Góry o tej porze roku oferują zupełnie inny zestaw doświadczeń niż w okresach cieplejszych. Zwykle jest zimno, biało i śnieżnie. Czasem wiatr biczuje nas po twarzy, czasem sypiący śnieg przeobraża nas w chodzące bałwanki, a czasem lód pod nogami pozwala przytulic się do białego puchu. Poza tym gorąca herbata i kawa w górskim schronisku nigdy nie smakują tak dobrze jak właśnie zimną. Podczas naszej styczniowej wyprawy na Masyw Śnieżnika mogliśmy nie tylko skorzystać z pełnego pakietu wymienionych wyżej atrakcji, ale także przeżyć szereg innych niezapomnianych wrażeń... Do Kotliny Kłodzkiej z Poznania dojechaliśmy dwoma pociągami. Naszą pieszą wędrówkę rozpoczęliśmy na stacji kolejowej w Domaszkowie. Tym razem skład naszej grupy był pięcioosobowy, a najmłodszy uczestnik wyprawy, Pawełek, miał dopiero 8 lat i był to jego pierwszy w życiu zimowy wyjazd w góry.Po opuszczeniu terenu stacji kolejowej udaliśmy się do centrum Domaszkowa i dalej ulicą w kierunku Międzygórza. Na rozgrzewkę przemaszerowaliśmy więc około siedmiu kilometrów. Po dotarciu do miasteczka odnaleźliśmy wejście na zielony szlak, który wiedzie do Sanktuarium Marii Śnieżnej na Górze Iglicznej. Zaraz na jego początku przechodzi się po zaporze wodnej na rzece Wilczce. Kładka dla pieszych, usytuowana na samej górze masywnej tamy, cieszy oko imponującym widokiem.Podejście na Górę Igliczną było dość strome. Ze względu na pokrywającą szlak warstwę wilgotnego śniegu oraz wystające spod niej, zalegające od jesieni, opadłe brązowe liście, wspinaczka na górę nie była taka łatwa. Musieliśmy uważać, żeby po śliskim zboczu nie zjechać z powrotem na dół. Wreszcie, po około godzinie wędrówki, dotarliśmy na miejsce. Herbatka z termosu i zjedzona na mrozie tabliczka zamarzniętej czekolady dodały nam sił. Sanktuarium Marii Śnieżnej na Górze Iglicznej Po mszy świętej w Sanktuarium Marii Śnieżnej wyruszyliśmy w dalszą drogę. Gdy opuszczaliśmy kościół, na zewnątrz panował już wczesnostyczniowy popołudniowy półmrok. Naszym kolejnym celem tego dnia było schronisko Stodoła, w którym mieliśmy zaplanowany nocleg. Noc zapadała bardzo szybko, a my wciąż mieliśmy przed sobą około 30-40 minut drogi przez las. Wskazówki księdza odnośnie tego, jak iść, pokrywały się właściwie z naszą mapą. Gdy w końcu otaczająca nas leśna gęstwina przeistoczyła się w jednobarwną czarną masę, w ruch poszły latarki.Do Stodoły dotarliśmy nie bez problemów i po znacznie dłuższym czasie, niż było to przez nas zaplanowane. Szukając w ciemnościach schroniska po prostu zabłądziliśmy i poszliśmy niewłaściwą drogą. Było całkowicie ciemno i padał śnieg, więc droga do najprzyjemniejszych nie należała. Mimo, że nie było jeszcze późno, każdy myślał już tylko o tym, żeby ogrzać się przy kominku w schronisku, napić się czegoś ciepłego i zjeść jakiś porządny posiłek. Schronisko Stodoła jest bardzo klimatyczne i ma w sobie ducha gór. Dla gości przeznaczona jest całkiem duża sala z łóżkami pojedynczymi i piętrowymi, ogrzewana kominkiem. Turyści mogą także bez przeszkód korzystać z kuchni. Daleko temu miejscu do komercji, a blisko do rodzinnej kameralnej atmosfery. Wieczór upłynął nam na odpoczynku przy kominku, grach w karty i spotkaniu z ratownikiem GOPR. Koszt noclegu: 15 zł/os. Schronisko Stodoła Następnego dnia naszym celem było dotarcie do Schroniska PTTK „Na Śnieżniku”. Pierwotnie nasza trasa miała przebiegać grzbietem Żmijowca z wejściem po drodze na Czarną Górę. Jednak spotkany w Stodole ratownik GOPR odradzał nam tę drogę, twierdząc, że po ostatnich opadach śniegu jest tam mocno nawiane, sam szlak nie jest odśnieżony i trasa ta może być niebezpieczna. Postanowiliśmy więc nie przekonywać się o tym na własnej skórze. Zresztą… Co by to było, gdyby się później okazało, że potrzebujemy wezwać tam na pomoc ratownika GOPR, który wyprawę tamtędy osobiście nam odradzał?Zdecydowaliśmy się zatem na inny wariant i zeszliśmy niebieskim szlakiem do Międzygórza, skąd następnie przyjemną drogą, oznaczoną szlakiem czerwonym, dotarliśmy do schroniska. Całość trasy tego dnia zajęła nam około 3,5 godziny. Droga czerwonym szlakiem wiodła głównie przez las, a im wyżej byliśmy, tym więcej śniegu było dookoła. Gdzieniegdzie, w prześwitach pomiędzy drzewami, można było podziwiać górskie widoki. Resztę dnia spędziliśmy w schronisku i jego okolicy, ciesząc się bliskością gór i prawdziwą śnieżną zimą, której w tym roku w Poznaniu zabrakło. Nie tylko Pawełek wariował na śniegu. Aura zimowego szaleństwa udzieliła się także starszym uczestnikom naszej wycieczki. Monika i Magda Na tej wysokości śnieg i szron pokrywający wszystko dookoła tworzyły bardzo ciekawe zimowe kompozycje. Wszędobylski śnieg, zamarznięte linie telefoniczne, przykryte nawianym śniegiem drzewa iglaste, oszroniony płot czy sople lodu na elewacjach budynków składały się razem na wyjątkowy zimowy krajobraz. Mogliśmy się poczuć jak w jakiejś bajkowej Krainie Śniegu i Lodu. Noc spędziliśmy w Schronisku PTTK „Na Śnieżniku”. Opcja budżetowa, spanie na podłodze na własnych karimatach, czyli popularna „gleba”, to koszt 15 zł/os. Najwyższy szczyt tych gór, czyli Śnieżnik (1426 m n.p.m), zdobyliśmy następnego dnia z samego rana. O godzinie ósmej rano byliśmy już na szczycie. Pogoda nas jednak nie rozpieszczała, było bardzo wietrznie, zimno i padał śnieg. O jakikolwiek widokach ze szczytu też mogliśmy zapomnieć, ponieważ gęsta mgła spowiła wszystko dookoła.Mróz, szron i wiatr były autorami niesamowitych rzeźb, które wspierały się na drogowskazach i słupkach granicznych. Na szczycie Śnieżnika Po odpoczynku w schronisku i wysuszeniu ubrań ruszyliśmy w dalszą drogę. Pogoda była autentycznie niesprzyjająca do górskich wędrówek. Śnieżyca rozpętała się na dobre. Po raz kolejny zmienić musieliśmy zaplanowaną przez nas trasę. Zamiast na Mały Śnieżnik i Trójmorski Wierch schodziliśmy do Jodłowa niebieskim szlakiem, czyli najkrótszą możliwą drogą. Już na samym początku mieliśmy problemy ze znalezieniem drogi i szlaku, ponieważ wszystko było zasypane wysoką warstwą śniegu i nie było widać żadnych oznaczeń. Wszystko było po prostu białe i wciąż sypał świeży śnieg.Drogę na początku musieliśmy znaleźć na wyczucie. Gdy weszliśmy w las było już znacznie łatwiej odnaleźć się w terenie, ponieważ drogę sugerowały drzewa. Wędrówka tego dnia była trudna, co nie znaczy, że nie była atrakcyjna. Od samego schroniska, aż do samego prawie Jodłowa, szlak nie był odśnieżony. Sami sobie go przecieraliśmy, brodząc w śniegu po kostki. Raz po raz ktoś wpadał po kolana, albo po pas nawet, ponieważ na gładkiej powierzchni śniegu, nie można było zobaczyć, jakie jest ukształtowanie terenu pod jego pokrywą. Jeśli śnieg przykrył jakiś rów czy inną nierówność, to błądząca stopa lądowała głęboko w śniegu, ciągnąc za sobą resztę nogi. Byliśmy więc strudzeni, zmęczeni, ale za to radośni i zadowoleni z naszej zimowej przygody. Gdy dotarliśmy do Jodłowa, byliśmy cali mokrzy. Ja osobiście pół drogi szedłem z jeziorem w bucie, które z każdym krokiem przelewało się między moimi palcami. Na nocleg zatrzymaliśmy się w Leśniczówce Ostoja (koszt noclegu 30 zł/os). Do końca dnia nie wychodziliśmy już na zewnątrz, odpoczywając po trudach wyprawy. Zresztą… wszystkie nasze rzeczy i tak były mokre. Włącznie niestety z moim niedawno zakupionym aparatem fotograficznym, który tego dnia uległ awarii w wyniku zamoknięcia (przestrzegam wszystkich przed robieniem zdjęć w śnieżycy).Ostatniego dnia szliśmy sobie już spokojnie na pociąg do Międzylesia. Pogoda dla odmiany była słoneczna i przyjemna. Mogliśmy się rozkoszować zimowymi widokami polskiej wsi, które urzekają nas za każdym razem, gdy wyjeżdżamy gdzieś daleko za miasto. Myślimy sobie o tym, że takie śnieżne wiejskie krajobrazy są przepiękne, jednak zdajemy sobie sprawę z trudności, jakie zimowa aura nastręcza mieszkańcom tych miejscowości. Droga do Międzylesia Nasza piesza wędrówka z Jodłowa do Międzylesia biegła przez Goworów i Michałowice, a cała nasza czterodniowa wyprawa skończyła się jak zwykle na dworcu kolejowym, skąd pociągami wróciliśmy do Poznania.Paweł