Nasz cały świat

Majowy spacer po Gdyni

Nasz majówkowy weekend spędziliśmy w Trójmieście nad polskim morzem. Docelowo był to Gdańsk, ale najpierw jednak chcieliśmy Wam pokazać Gdynię. Większość ze znajomych jadąc w tamte okolice mówi Gdańsk, Gdańsk i Molo w Sopocie. Jakoś tak dziwnie omija się Gdynię. Postanowiliśmy sprawdzić, czemu? Co tam w ogóle jest? Próbowaliśmy coś wymyślić, ale nic nie trafnego nie przychodziło nam do głowy. Jedyne, co wiedzieliśmy o Gdyni, to tylko to że jest … Post Majowy spacer po Gdyni pojawił się poraz pierwszy w Nasz Cały Świat.

Picking the Pictures

Where to Stay in Porto: Porto Alive Hostel

Porto seems to have gazillion hostels, even more than Lisbon. You have so much to choose from that your head hurts. That’s why I decided to leave you a piece of advice. I spent three amazing days wandering aimlessly around the city, getting lost and found while photographing Porto’s facades, narrow streets, and funky street art pieces. I stayed at Porto Alive Hostel, which might be a great base for a budget traveler who likes walking through new cities, and staying in the center of things.LocationThe hostel’s location is pure perfection. It is situated in an old building on Rua das Flores, just a step away from the majestic Aliados. Rua das Flores is one of the most charming streets of old Porto. Pedestrian only, filled with artisan jewelry stores and street musicians. What I loved about Porto is walkability of the city’s old districts. If you settle in Porto Alive hostel, you won’t have a need to use public transportation. You can comfortably and easily walk everywhere from Ribeira to all the museums to Crystal Palace. The only time I used a bus was when I wanted to get to the Matosinhos beach, but, well, that’s just a long way, and the bus stop is right outside the place. The Sao Bento train station is a minute walk from your hostel bed; the bus station is also in a walking distance. You are in the middle of Porto’s hustle and bustle, but the street calms down at night letting you get the rest you need to walk, photograph and eat your way through Portugal. The strategical location makes it up for any disadvantages the hostel might. Trust me on that one. Inside the hostelPorto Alive hostel offers shared dormitories and private rooms. The restrooms and showers are situated in the hall, right outside the room’s door. They are always neat and clean. I stayed in a shared room for six people. It was spacious enough, clean and comfortable. The rooms are equipped with bunk beds, lockers and a set of shelves. There is also a mirror. All the rooms have balconies. My dorm had a view on my favorite Rua das Flores. As a guest you will get bed sheet without a deposit. Each bed has a little lamp for all the night owls like me to use, when other guests are asleep. There are also numerous power points for computer addicts. Unfortunately, the internet could be better in the rooms. It works much faster in the reception, but if you are a fan of working in your bed, you might get in a slight trouble. There is an internet point with accessible notebooks downstairs though, so I guess I’m not really in a position to complain too much. The hostel offers also a tiny multilanguage library, where you can find a book to read. Nice, especially if you are a bookworm traveling with a carry on only. Let me show you around. The rooms aren’t everything. The hostel occupies an entire century old building. The guests can use a fully equipped kitchen in the basement and a common room. There is also a patio in the back. The backyard space has a great potential to be a fantastic hangout, but, unfortunately, that would require a thorough cleaning. Any volunteers?While talking about the kitchen, I should mention that there is a complimentary breakfast served in the mornings. It’s very basic, but it’s always something. You get coffee, tea, orange juice, toast bread, and jam. Not much, but it’s always nice. Many hostels won’t feed you at all, so that’s always an advantage. The StaffI had a pleasure to meet three receptionists. All of them proved to be knowledgeable, helpful, and friendly. They helped me to find my way around the city, and to dig out all the information I needed to plan my stay. Thank you for your assistance! There is also information about the events in Porto at the reception. The staff can sign you up for various walking tours, pub crawls, and other activities a social visitor might fancy to be part of. I didn’t have a chance to participate in any of these events, but I believe it’s a great opportunity of meeting new people and getting to see Porto through local’s eyes. Is it worth it?Yes. Porto Alive Hostel makes a great base for a frugal traveler thanks to its perfect location and affordable prices. It’s a great point to start an exploration of the pearl of Porto. It certainly has a great value for money. Even if there are a few little things that I think could be improved, I fully recommend Porto Alive Hostel to all frugal travelers out there.Source of all the photos of the hostel’s interior: Porto Alive HostelPorto Alive Hostel generously offered us a discounted stay. As always, all opinions are mine.

PO PROSTU MADUSIA

Jak dobrze nam zdobywać góry: Czupel

       Przyznaję, nie wytrzymałam. Ale już mnie tak ciągnęło w góry, że nie mogłam wytrzymać i dlatego wczoraj zamiast siedzieć dalej w domku nad magisterką, spakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy na krótką wycieczkę. Zresztą i tak sobota miała być nieco luźniejszym dniem, bo wieczorem szliśmy na koncert Międzynarodowej Gali Seriali, który w ramach Festiwalu Muzyki Filmowej odbywał się w krakowskiej Arenie. I był to absolutnie fantastyczny koncert, naprawdę usłyszenie na żywo ulubionej muzyki z doskonale znanych seriali jest czymś niesamowitym. Jednak zanim wieczorem było trochę kultury, najpierw rano były góry. Jak zawsze piękne i nieprzewidywalne. :)         Droga minęła nam stosunkowo szybko, chociaż 70 km w półtorej godziny nie jest jakimś zawrotnym wynikiem. Ale niestety większość drogi ciągnie się przez wioski i miasteczka i ciężko jechać szybciej niż pozwalają na to przepisy. Niemniej do Międzybrodzia Bialskiego dojechaliśmy spokojnie na godzinę jedenastą, chwilę szukaliśmy jakiegoś sensownego parkingu aż wreszcie zostawiliśmy samochód pod Biedronką. ;) Przebraliśmy buty i ruszyliśmy chodnikiem kierując się żółtym szlakiem na Magurkę. Początkowy fragment trasy biegł właśnie wzdłuż ulicy, gdzie szło się grzecznie chodnikiem, czyli generalnie nic ciekawego. Widoczków jeszcze nie było, jedynie na podziw zasługiwało kilka walących się chatek i koza przy wozie. ;)        Dopiero po mniej więcej czterech kilometrach weszliśmy do lasu, gdzie przywitała nas tabliczka, że znajdujemy się na obszarze Natura 2000 Beskid Mały. W lesie od razu było przyjemniej, mimo iż niewiele słońca przedzierało się przez wysokie korony drzew. Tutaj szlak nam się zdecydowanie bardziej podobał, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że właściwie nie było na nim ludzi, spotkaliśmy raptem dwie inne grupy. :)        Podejście zbyt wymagające nie było, chociaż w dość krótkim czasie przemieściliśmy się o prawie czterysta metrów wyżej. Zupełnie się jednak tego nie czuło, mimo iż nasza kondycja po zimie do najlepszych nie należy. Chociaż przyznam szczerze, że był to ciągle ten fragment naszej trasy, który po prostu chciałam przejść, żeby dotrzeć wreszcie tam, skąd rozciągają się widoki na okolicę. W lesie zwykle jest z nimi dość kiepsko. ;)         Wreszcie jednak wyszliśmy z lasu i przed naszymi oczami rozciągnęły się tak długo oczekiwane widoczki. Chociaż nie do końca takie jakich się spodziewałam, bo ciągle jednak drzewa przesłaniały widoczność. Niemniej było już lepiej, szczególnie że dodatkowo słońce wraz z chmurami zaczynało tworzyć niesamowite spektakle na niebie. A w dolinie pod górą Żar zaobserwowaliśmy burzę, niestety żadnego z piorunów nie udało się złapać na fotce. Mieliśmy jednak nadzieję, że ta burza pójdzie sobie w drugą stronę, a my spokojnie przejdziemy zaplanowaną trasę. Spełniła się ona jednak jedynie połowicznie. ;)       Na drodze prowadzącej bezpośrednio do schroniska na Magurce było już zdecydowanie więcej osób, szczególnie rodzin z dziećmi. Oczywiście największy ruch był przy samym schronisku, chociaż w środku panowała bardzo leniwa i spokojna atmosfera. Postanowiliśmy tutaj zrobić sobie dłuższą przerwę, zamówiliśmy tradycyjnie nasze ulubione frytki, a także (już nieco mniej tradycyjnie) zimne czeskie piwo, bo jakoś tak naszła nas na nie ochota. A akurat jak siedzieliśmy na ławkach wystawionych w ogródku schroniska, zaczęło bardzo intensywnie świecić słońce, więc można było się pięknie zrelaksować. Z pięknymi widokami- z jednej strony było widać miasteczko, z którego wyszliśmy, jezioro Międzybrodzkie i górę Żar, zaś z drugiej rozciągał się widok na Beskid Śląski z jego najwyższym szczytem- Skrzycznem. :)w tle widoczna elektrownia na górze Żar.panorama Beskidu Śląskiego.Skrzyczne z charakterystyczną wieżą na szczycie.        Ze schroniska na Czupel są trzy kilometry, jak informuje nas znak. Posileni, nasyceni słońcem i pięknymi widokami ruszyliśmy raźno przed siebie, żeby dotrzeć na szczyt jak najszybciej. Zaczynało się bowiem nieco chmurzyć nad nami i mieliśmy pewne obawy, że jeśli burza nas nie złapie, to raczej na pewno zrobi to deszcz. A wędrowanie w deszczu do naszych ulubionych aktywności zdecydowanie nie należy, więc woleliśmy tego uniknąć. Najlepszym sposobem było szybkie tempo marszu i nie oglądanie się za siebie, bo to właśnie za nami były najciemniejsze chmury.widać już Czupel.        Po kilkunastu minutach byliśmy już na szczycie. My i dwadzieścia pięć innych osób.;) Dobrze, że ten szczyt nie jest taki jak przykładowo na Giewoncie, bo byśmy się po prostu na nim wszyscy nie zmieścili. I tak ciężko było dopchać się do tabliczki wiszącej na drzewie informującej nas gdzie się znajdujemy. Musieliśmy chwilę poczekać, ale wreszcie udało nam się i zrobić sobie po pamiątkowym zdjęciu. Kolejny szczyt Korony Gór Polski za nami! Tomasz na szczycie.a tak wygląda sam szczyt.        Z Czupla ruszyliśmy najpierw niebieskim szlakiem na przełęcz pod nim, a później już czerwonym prosto do Międzybrodzia Bialskiego. Krótki fragment niebieskiego szlaku obfitował jeszcze w piękne widoki, na czerwonym niestety już nie było tak malowniczo, bowiem znowu weszliśmy w las.       I tutaj zaczęłam się cieszyć, że robiliśmy tą trasę właśnie w takiej kolejności, bowiem zejście było naprawdę bardzo strome. Przez większość szlaku raczej z niego zbiegaliśmy niż schodziliśmy, inaczej ciężko było zachować równowagę. Do tego zaczął kropić deszcz, więc robiło się chwilami dość ślisko. Naprawdę, niby zejście zwykle jest tą fajniejszą częścią drogi, ale zdecydowanie nie tym razem. Szczególnie, że akurat pod sam koniec zaczęło nieco szwankować doskonałe dotychczas oznakowanie drogi i znajdowaliśmy się kilka razy w sytuacjach jak z gry komputerowej: masz trzy ścieżki, wybierz tą która bardziej ci się podoba. ;)wybierz właściwą ścieżkę. ;)       A na sam koniec, jakieś pięćset/sześćset metrów od samochodu, tuż po wyjściu z lasu złapał nas deszcz. Przez chwilę kapało dość nieśmiało, więc postanowiliśmy się tym nie przejmować. Jednak po chwili z tego nieśmiałego deszczyku zrobiło się prawdziwe oberwanie chmury. I to takie przed którym żadna kurtka czy kaptur nie ochroni. Do samochodu doszliśmy już kompletnie przemoczeni i musieliśmy się schronić w Biedronce, żeby chociaż ciut przeschnąć przed wejściem do samochodu. :)       Już wracając do Krakowa, zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy zaporze w Porąbce, gdzie rozciąga się piękny widok na góry otaczające jezioro Międzybrodzkie. Tutaj już zupełnie nie padało, tak samo jak przez całą drogę do Krakowa, gdzie jeszcze zatrzymaliśmy się na Zakopiance na nasz tradycyjny obiad po powrocie z gór. :)widok na jezioro Międzybrodzkie z zapory w Porąbce.tradycyjny obiad mistrzów. <3              Czupel był naszym siódmym szczytem w Koronie Gór Polski. Wielkiego wrażenia na nas nie zrobił, jest on bowiem ze swoją wysokością 933 m.n.p.m. jednym z niższych wzniesień, aczkolwiek spacer na niego był idealnym początkiem sezonu. Cały spacer zajął nam cztery godziny, podczas których przeszliśmy 14,5 km. Nie wymęczył nas za bardzo, chociaż dzisiaj leżymy z nogami do góry, lecząc zakwasy. ;) A na koniec mapka poglądowa całej naszej pętelki. :)~~Madusia.

Travel Flashback #19

Picking the Pictures

Travel Flashback #19

They say that a well-traveled person can never be in only one place. It’s so true. Our hearts always wander. They always long for distant lands we fell for. Mine is not an exception. That’s why every week from now on I will be posting one picture of a place that has been on my mind lately.Taken somewhere at Lake Uzungol, Turkey.

ATE-TRIPS

Zielono mi....w Warszawie

Dawno, dawno temu kiedy jako uczennica 7 klasy podstawówki zawitałam po raz pierwszy do Warszawy pani przewodnik oznajmiał nam, że Warszawa jest jedną z najbardziej zielonych stolic w Europie. Wtedy to za dużo świata człowiek jeszcze nie widział, ale słowa te wydawały mi się trochę naciągane. Nie dawno zawitaliśmy po roku przerwy kolejny raz w stolicy i słowa pani przewodnik z przed lat

POSZLI-POJECHALI

Zamki Polski – Ogrodzieniec

  Co łączy Janosika, Zemstę, Rycerza i Iron Maiden? Ogrodzieniec! Jeden z zamków Polski, perełka na Szlaku Orlich Gniazd, nie raz służył swoimi malowniczymi ruinami jako plener filmowy. Teraz – teren do zwiedzania, do imprez plenerowych, rekonstrukcji historycznych oraz do Czytaj dalej »

ATE-TRIPS

Hala Krupowa, czyli nasze góry z dzieckiem

W tym roku wiosenny mini wypad zorganizowany przez "Góry z dzieckiem" został wyznaczony w schronisku na Hali Krupowej w sobotę 16.05. My zaplanowaliśmy wyjazd dzień wcześniej i rozbiliśmy namiot na początku czarnego szlaku na biwaku w Sidzinie Wielkiej. Kiedy skończyliśmy przygotowywać obozowisko i rozpalili ognisko dołączyli do nas Maliki. Po upieczeniu kiełbasek dorosłym minął wieczór na

Rowerem [prawie] na Śnieżkę!

OTWARTY HORYZONT

Rowerem [prawie] na Śnieżkę!

Zamek w Malborku

Podróże MM

Zamek w Malborku

© Mateusz IwańczukZamek w Malborku to arcydzieło architektury obronnej późnego średniowiecza. Jest to największy gotycki zespół zamkowy na świecie. Obejmuje on swym obszarem teren 21 ha. W drugiej połowie XIII wieku bracia rycerskiego zakonu krzyżackiego wybrali niewielkie wzgórze nad Nogatem na swą siedzibę. Mimo licznych zniszczeń i upływu siedmiu stuleci, wciąż ceglana twierdza góruje nad rzeką Nogat. Wsiedliśmy do samochodu i wyjechaliśmy do Malborka, coby do średniowiecza się cofnąć i cudo obejrzeć co Krzyżacy wznieśli. Zapraszam na krótką lekcję historii przy okazji zwiedzania gotyckiej twierdzy.© Mateusz Iwańczuk© Mateusz IwańczukKrzyżacy - każdy chyba widział film Aleksandra Forda z 1960 roku. Stawiam tezę opartą na ekranizacji, gdyż nie odważę się zapytać, kto przeczytał od deski do deski powieść Henryka Sienkiewicza :) Zakon krzyżacki kojarzony jest z gromadą niemiłych panów w srebrnych zbrojach i długich białych płaszczach. Chyba nie bardzo się z nimi lubiliśmy, w końcu biliśmy się z nimi na polach pod Grunwaldem. No ale zaraz...skoro Polacy z Krzyżakami się tłukli, to co ich zamek robił w naszym Malborku? Spieszę z wyjaśnieniem...W 1226 roku książę Konrad I Mazowiecki zaprosił do Królestwa Polskiego braci zakonu nadając im w dzierżawę ziemię chełmińską oraz michałowską. Krzyżacy mieli bowiem chronić tereny Mazowsza przed najazdami Prusów, zamieszkujących tereny dzisiejszych Mazur i obwodu Kaliningradzkiego. Byli oni poganami, zatem zakon razem z Polską dążyli do chrystianizacji tego ludu i włączenia go do wspólnoty kościoła pod zwierzchnictwem papieża. Krzyżacy niestety zaczęli się u nas panoszyć łamiąc ustanowione prawo, co doprowadziło do wieloletnich konfliktów między państwem polskim a zakonem. Rycerze Domu Niemieckiego przybyli do nas chętnie, lecz tak się rozgościli, że problem był potem by ich usunąć. © Mateusz Iwańczuk© Mateusz Iwańczuk© Mateusz IwańczukMalbork budowany był etapami od XIII wieku. Od 1280 roku zamek był jedną z twierdz komturskich. W 1309 roku  został siedzibą wielkich mistrzów Zakonu. Po 40-letnim okresie rozbudowy uzyskał formę trójdzielnego założenia obronnego z wyraźnie  wyodrębnionym Zamkiem Wysokim (klasztor), Zamkiem Średnim (siedziba wielkiego mistrza) oraz Zamkiem Niskim, zwanym Przedzamczem i stanowiącym zaplecze gospodarcze. W roku 1457 zamek przeszedł w posiadanie króla Kazimierza Jagiellończyka. Od tego momentu twierdza była rezydencją władców polskich. Od czasu pierwszego zaboru (1772 rok) zamek wraz z Malborkiem znajdował się w granicach Prus. Służył wtedy jako koszary i magazyny. Twierdza krzyżacka wróciła w posiadanie Polaków dopiero w 1945 roku, po II wojnie światowej. Zamek wzniesiono z ruin, a w 1997 roku wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Naturalnego UNESCO. © Mateusz IwańczukWejście na zamek © Mateusz Iwańczuk© Mateusz Iwańczuk© Mateusz Iwańczuk© Mateusz Iwańczuk© Mateusz Iwańczuk© Mateusz Iwańczuk© Mateusz Iwańczuk© Mateusz Iwańczuk© Mateusz Iwańczuk© Mateusz Iwańczuk© Mateusz Iwańczuk© Mateusz IwańczukKapitularz widoczny na poniższym zdjęciu to najważniejsze pomieszczenie wspólnoty zakonnej. To tutaj zapadały najważniejsze decyzje w sprawach polityki państwa krzyżackiego. Również w tym pomieszczeniu wybierano wielkich mistrzów Zakonu. Dawniej, podobnie jak dziś, Sala Kapitulna była pusta. Pod ścianami znajdowały się siedziska dla zgromadzonych. W polach tarczowych między oknami uwieczniono malowidłami ściennymi słynnych mistrzów, a także postacie z Biblii. Niestety pomieszczenie jest rekonstrukcją, której elementy przeważnie pochodzą z II poł. XIX wieku. W podłodze dostrzec można otwory centralnego ogrzewania sali gorącym powietrzem, dostarczanym kanałami ściennymi z pieca obsługiwanego z celi Witold piętro niżej. Kapitularz © Mateusz Iwańczuk© Mateusz IwańczukZespół pomieszczeń skarbnika zakonnego z przedsionkiem, pokojem mieszkalnym, skarbcem i pomieszczeniem służbowym, usytuowany jest na głównym piętrze skrzydła zachodniego Zamku Wysokiego. Znajdują się tu także pomieszczenia komtura domowego (zakonnika odpowiedzialnego za administrację i zaopatrzenie) a także zespół pokoi kuchmistrza i piwnicznego. Obecne wnętrza to rekonstrukcje pochodzące z końca XIX wieku. Komnaty dostojników © Martyna StosikSrebrna komnata skarbnika © Mateusz Iwańczuk© Mateusz Iwańczuk© Mateusz IwańczukZ krużganku zachodniego długi, założony ukośnie ganek wiedzie do wieży Gdanisko. Pełniła ona funkcję głównej toalety zamkowej, a także punktu obrony w czasie oblężenia. Gdanisko znajduje się na arkadach, aby wszelkie nieczystości spadały prosto do wody przepływającej kilkanaście/kilkadziesiąt metrów niżej. Można wejść do punktu sanitarnego i spojrzeć w dziurę w "desce" - w głowie się może zakręcić :) Droga w dół daleka...Na wieży Gdanisko przechowywano broń i żywność na wypadek, gdyby wróg zdobył główną część zamku. Był to zatem świetny punkt strategiczny.© Mateusz IwańczukWidok z wieży Gdanisko © Mateusz IwańczukWystawa Święci Orędownicy znajduje się w dawnych sypialniach klasztornych na Zamku Wysokim. Jest to ekspozycja stała, prezentująca zbiory sztuki i rzeźby gotyckiej. Epoka średniowiecza to kult religii, stąd też większość dzieł kultury z tego okresu poświęcona jest właśnie chrześcijaństwu z Maryją i Chrystusem na czele. Koneserzy sztuki niewątpliwie zainteresują się trzema salami, zwanymi dormitoriami, gdzie wystawiono cenne eksponaty.© Mateusz Iwańczuk© Mateusz IwańczukTryptyk koronacji Najświętszej Maryi Panny (1504 r.) © Mateusz IwańczukKwatera ołtarzowa ze sceną Sacra Conversazione (1496 r.) / Kwatera ołtarzowa ze sceną Ukrzyżowania (pocz. XVI wieku)   © Mateusz IwańczukRefektarz konwentu to jadalnia pokryta prostym sklepieniem krzyżowo-żebrowym wspartym na siedmiu filarach. Konwent malborski zbierał się na posiłek dwa razy w ciągu dnia zgodnie z zapisem Reguł Zakonu Najświętszej Maryi Panny. Krzyżacy zasiadali do stołów przed południem na śniadanie i wieczorem na wieczerzę. Refektarz konwentu © Mateusz IwańczukSala dwukominowa to pomieszczenie, gdzie znajduje się wystawa Przemiany architektoniczne Zamku Malborskiego, prezentująca historię odbudowy i konserwacji murów i wnętrz. Sala swą nazwę zawdzięcza dwóm dużym kominowym okapom wmurowanym w ścianę. Paleniska znajdują się w kuchni piętro niżej.Sala dwukominowa © Mateusz IwańczukSala Narożna - wystawa witrażu. Niewątpliwie w epoce średniowiecza w tym pomieszczeniu znajdował się spichlerz, lub inny magazyn żywności. Dziś można obejrzeć tu wystawę witraży. Ekspozycja prezentuje również warsztat witrażowniczy. Odwiedzający mogą zobaczyć narzędzia i poznać proces powstawania barwnego oszklenia od etapu projektu po wycinanie, wypalanie i montowanie w ołowiu. Przedstawione witraże to dzieła Johanna Baptisty Haselbergera z Lipska. Pochodzą one z XIX wieku i z zamkiem nie mają za wiele wspólnego. Rekonstrukcje witraży krzyżackiej twierdzy można jednak oglądać w oknach Zamku Wysokiego. Te pochodzące z Sali Narożnej to jedynie eksponaty Muzeum Zamkowego. © Mateusz Iwańczuk© Mateusz IwańczukMłyn choć lekko odizolowany od zamku, sprawował bardzo ważną funkcję w kontekście samowystarczalności krzyżackiej twierdzy. Gwarantował nieustanną produkcję nawet w czasie długotrwałego oblężenia. Obecny młyn to - jak łatwo się domyślić - rekonstrukcja.Młyn © Mateusz IwańczukTaras południowy jest najlepiej nasłonecznionym miejscem na zamku, zatem nie dziwi fakt, iż w średniowieczu znajdował się tu ogród Wielkiego Mistrza. Rosły tu warzywa, znajdowały się sady, niewielkie stawy oraz winnice. Ogród różany © Mateusz IwańczukNiestety nie dane nam było obejrzeć całego zamku ze względu na trwające w nim obecnie prace remontowe (wiosna 2015). Stąd też mocno obniżona cena biletów.Wrażenia? Niewątpliwie ogrom budowli jest imponujący. Do tego wartość historyczna tego obiektu, mimo, że jest rekonstrukcją, jest niezwykle wysoka. Wnętrza nie są żadnym zaskoczeniem - surowy gotyk ceglany z nierzucającymi się w oczy malowidłami ściennymi sprawiają wrażenie autentycznej pustki, jaka panowała tu również w średniowieczu.My interesujemy się historią, więc ta wycieczka była dla nas formą atrakcyjnego spaceru. Ludzi, których dogłębna penetracja przeszłości polskiego średniowiecza niezbyt kręci, raczej forteca od środka nie zainteresuje. Na zwiedzanie komnat i korytarzy trzeba poświęcić około 3-4 godzin. Odradzam odwiedziny zamku w weekendy i wakacje. My byliśmy w Malborku z rana w dzień roboczy (czwartek) i mimo to ludzi było sporo.GODZINY OTWARCIAsezon letni (25.04 - 30.09) - od 9.00 do 19.00* w godzinach 17.45-18.30 można nabyć bilety w obniżonej ceniesezon zimowy (01.10 - 24.04) - od 10.00 do 15.00* w godzinach 13.15-14.00 można nabyć bilety w obniżonej cenieW poniedziałki istnieje możliwość bezpłatnego (z wyłączeniem opłaty przewodnickiej) zwiedzania terenów Zamku Średniego, dziedzińca Zamku Wysokiego, Gdaniska, tarasu zachodniego, ogrodu Wielkiego Mistrza, fosy i przedmurza (01.05-30.09). Wystawy są nieczynne.CENNIKsezon letni 25.04-30.09Typ biletuPełna cenaObniżona cena17:45-18:30Bilet normalny35,00 PLN29,50 PLNBilet ulgowy25,00 PLN19 PLN  sezon zimowy 01.10-24.04Typ biletuPełna cenaObniżona cena17:45-18:30Bilet normalny29,50 PLN19 PLNBilet ulgowy20,50 PLN14 PLNOpłata za przewodnika lub audioprzewodnik jest wliczona w cenę biletu. Cennik ważny w dniu 23 maja 2015 r.© Mateusz Iwańczuk© Mateusz Iwańczuk

Travel Flashback #18

Picking the Pictures

Travel Flashback #18

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Małe Pieniny

Od dawna powtarzam, że w głębi serca jestem wieśniaczką. Duże miasta okropnie mnie przytłaczają, męczą i (co tu dużo mówić) wnerwiają na tyle, że czym prędzej mam ochotę z nich uciekać. O ile jestem jeszcze w stanie zdzierżyć Kraków i siódmy rok wieść z nim (toksyczny co prawda, ale jednak) związek, o tyle szczerze nie znoszę Warszawy i z każdą wizytą w niej uczucie to się pogłębia. I nie, nie mam nic do stolicy i nie mam zielonego pojęcia, o co kaman w konflikcie, który panuje między tymi miastami. Gdyby Toruń, czy Gdańsk wyglądały tak, jak Warszawa, to nie lubiłabym ich dokładnie tak samo. Piszę o tym dlatego, że tuż przed wyjazdem w Pieniny pojechałam na dwa dni na Targi Książki, które to właśnie w Warszawie się odbywały. Na targach, jakichkolwiek, fajnie jest być przez godzinę i potem iść sobie do domu, ale kiedy człowiek spędza tam czas od rana do wieczora, to jest to przeżycie traumatyczne. A przynajmniej dla mnie jest. I gdyby nie to, że udałyśmy się tam w ramach współpracy z pewną firmą, to w życiu bym się na tak szalony czyn nie porwała, bo jedynym miejscem, w którym toleruję dzikie tłumy jest Woodstock. Ale Woodstock to zupełnie inna rzeczywistość. Do Krakowa dotarłyśmy grubo po północy. Kiedy Fafik przy postoju na fajkę powiedziała mi, że mam tak przekrwione oczy, jakbym tydzień chlała, stwierdziłam, że pierdzielę i na pierwszy dzień Pienin nie jadę. Jak pomyślałam, tak uczyniłam i kiedy się wyspałam, spłynęła na mnie błoga świadomość, że najbliższy dzień spędzę w górach. Wpakowałyśmy się po południu do samochodu, wraz z dwoma innymi dezereterkami, i pomknęłyśmy do Szczawnicy, zatrzymując się po drodze w Krościenku nad Dunajcem, by zobaczyć w jednym z kościołów diabły z wielkimi penisami (było zamknięte) i zjeść lody u Marysi (hint: te same lody można kupić w filii na Karmelickiej w Krakowie, polecam, bo są przepyszne!). Ten wyjazd był piękny, bo prosto po lodach niemal od razu wbiłyśmy na imprezę przy ognisku, na której to odśpiewaliśmy Hymn Flisaków i zaprawdę, powiadam Wam, nie chcielibyście tego słuchać na trzeźwo. Świetnie bawiliśmy się do późnych godzin nocnych i kiedy nastawiałam budzik, ze zgrozą patrzyłam na cyferki, które sugerowały, jakoby do pobudki były zaledwie dwie i pół godziny. Dramatycznej sytuacji nie poprawiał fakt, że w domku, w którym spaliśmy, pizgało złem i nie mogłam zasnąć, bo mną telepało. Kiedy rano, w trybie zombie, przywlekłam się do schroniska, wszyscy nucili pod nosem Hymn Flisaków, od którego nie mogliśmy się potem uwolnić przez cały dzień. Szalenie lubię niebieski szlak graniczny przez Szafranówkę, którym sobie szliśmy. Miałam okazję szlajać się po nim we wrześniu ubiegłego roku, kiedy (oczywiście) zgubiliśmy się, a nikt z nas nie wiedział, co też widać przed nami, za nami i z boku. Kurs Przewodnika skutecznie leczy z tej błogiej nieświadomości, nie tylko jeżeli chodzi o panoramy, ale też o zwierzęta i rośliny napotykane po drodze. I tak np. można dowiedzieć się, że tylko w Pieninach żyje (bardzo ładny, skądinąd) motyk Niepylak apollo, którego larwy żyją na rozchodnikach wielkich albo że kopytnik pospolity, niepozorna roślina, w medycynie ludowej wykorzystywany był do amatorskich aborcji (nie próbujcie tego w domu). Że o rozpoznawaniu zwierzęcych odchodów nie wspomnę. Po drodze spotkaliśmy owce. Kiedy byłam tam poprzednim razem, też spotkaliśmy owce. Kto wie, być może były to nawet te same owce, co wtedy. Owce są spoko i jeżeli kiedyś miałabym coś hodować, to (zaraz po alpakach) byłyby właśnie owce. Kawałek dalej leżała krowa, która miała na nas totalnie wywalone. Jej widok wyzwolił we mnie ogromną potrzebę zjedzenia burgera, którą to zachciankę postanowiłyśmy zrealizować w drodze powrotnej, zahaczając o Maca. Wyznaję zasadę, że na wyjeździe się nie liczy i nawet najgorszy syf wrzucony w żołądek nie wywołuje wtedy żadnych konsekwencji zdrowotnych. Serio. Pewnie myślicie sobie, że ta zielona trawa jest taka zielona tylko dlatego, że Was tam nie ma, albo że to jakiś śmieszny trik w Fotoszopie, ale nie. Tam wszystko naprawdę było tak dziko zielone i jaram się tym, jak schroniska w Beskidach, bo maj to zdecydowanie mój najulubieńszy miesiąc w roku, kiedy ta zieleń, po zimowym smutku, ciągle wydaje się szalenie abstrakcyjna, jakby nagle człowiek znalazł się na tapecie Windowsa. Wiecie, której. Drugim fajnym okresem jest koniec września i początek października, bo wtedy wszystko zaczyna umierać i bezkarnie można popadać sobie w melancholię. Wędrowaliśmy sobie zatem tym niebieskim szlakiem, a ja się czułam absolutnie szczęśliwa i doświadczałam jak przebywanie na łonie natury powoli wypiera traumę przebywania w Warszawie, którą przetrwałam tylko dlatego, że noc z czwartku na piątek spędziłam u Martyny. Martyna nakarmiła mnie bułą z czosnkiem niedźwiedzim, łososiem i kiełkami, a połączenie tych smaków śni mi się po nocach do dziś, albowiem jedzenie stanowi jeden z głównych sensów mojego istnienia i zdecydowanie żyję, żeby jeść, a nie jem, żeby żyć. Podczas dwóch dni spędzonych w stolicy wypowiedziałam więcej słów, niż podczas ostatniego miesiąca, co dla osoby, która generalnie nie lubi obcych ludzi, a jeszcze bardziej nie lubi z nimi rozmawiać, było strasznie męczące. Na szczęście na wyjeździe, poza tym, że musiałam mówić, gdy przejmowałam grupę, do wydobywania z siebie dźwięków nikt mnie nie zmuszał, więc zagłębiałam się w świat swoich myśli i było mi z tym bardzo dobrze. Po drodze wymyśliłam kilka fajnych rzeczy związanych z projektem, który wpadł mi ostatnio do głowy i mam nadzieję, że za jakiś czas w pełnej krasie będę mogła go objawić światu. Z niebieskiego szlaku zleźliśmy na szlak zielony, który poprowadził nas do Wąwozu Homole. Ostatni raz byłam w nim chyba w czasach podstawówki, na wycieczce, z której pamiętam tylko tyle, że była tam sterta kamieni. I była, zaiste. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że kamienie te to wapienie i że kiedy poleje się je kwasem solnym, to zaczynają się „burzyć” i wcale nie chodzi o to, że zaczynają rzucać „kurwami”, ale najzwyczajniej w świecie robi się na nich taka pianka. Zrobiliśmy eksperyment i faktycznie, zaszła reakcja chemiczna. Strasznie przy tym śmierdziało, ale za to teraz możemy powiedzieć, że mamy fotkę po kwasie. Powoli zbliżają się wakacje. Do sierpnia jeszcze trochę czasu, ale jeżeli jego początkiem planujecie jakieś wolne, to serdecznie zapraszam Was na bazę namiotową na Radocynie, na której to będę odbywała swoje praktyki. Nie mogę się ich już doczekać. Do zobaczenia! Post Kurs Przewodników Beskidzkich: Małe Pieniny pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

Językiem po mapie Rzeszowa, czyli kulinarne podróże po mieście

Biegun Wschodni

Językiem po mapie Rzeszowa, czyli kulinarne podróże po mieście

Dubrownik w centrum Warszawy

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Dubrownik w centrum Warszawy

POSZLI-POJECHALI

Śląskie Smaki

  Moje pierwsze skojarzenia na hasło “Śląskie Smaki” były oczywiste – kluski śląskie. Tyle. Których na dodatek nigdy nie jadłam. Jakoś nie było okazji, a gdy nawet się zdarzyła, to i tak zamawiałam coś innego.  Tak samo, od razu po Czytaj dalej »

10 atrakcji, które uwiodły mnie w Śląskim

Zależna w podróży

10 atrakcji, które uwiodły mnie w Śląskim

Capture Pro

Dobas

Capture Pro

Świdowiec. Relacja z wyprawy

Biegun Wschodni

Świdowiec. Relacja z wyprawy

Włochy by Obserwatore

Włoskie zapożyczenia językowe w polskiej kuchni

By http://obserwatore.euNa wiele lat starsze pokolenie było nieco odcięte od świata i, że tak powiem, światowej nomenklatury kulinarnej. Kiedy w sklepach pojawiły się produkty, do tego zagraniczne (!), a jednocześnie pojawił się internet bardzo zapatrzyliśmy się w kolorowy świat kuchni włoskiej, francuskiej, chińskiej… Trwa to do tej pory ale na szczęście jest i wiele osób, które potrafią […]Czytaj oryginalny wpis: http://obserwatore.eu.

Dobas

Rusza Newsletter

Jeśli masz ochotę być na bieżąco z nadchodzącymi wydarzeniami, spotkaniami, warsztatami, czy wyjazdami – najlepszy sposób aby trzymać rękę na pulsie to Newsletter Nie tylko pozwoli Wam to być na bieżąco ale również umożliwi dostęp do darmowych treści przeznaczonych tylko dla subskrybentów. Część poradników czy ebooków będzie dostępna tylko dla osób, które zapisały się na listę. W dzisiejszych czasach RSS traci trochę na popularności zaś facebook nie gwarantuje w żaden sposób, że dana informacja o, której chcecie być poinformowani do Was dotrze. Jeśli więc jesteście zainteresowani subskrybcją wystarczy wypełnić formularz poniżej, a następnie kliknąć na link aktywacyjny, który przyjdzie do Was mailem. Adres mailowy w żaden sposób nie będzie przekazywany nikomu innemu. Doskonale wiem jak uciążliwy jest spam – dlatego będę się starał aby wiadomości nie były wysyłane zbyt często i były krótkie i wartościowe. #mc_embed_signup{background:#fff; clear:left; font:14px Helvetica,Arial,sans-serif; } /* Add your own MailChimp form style overrides in your site stylesheet or in this style block. We recommend moving this block and the preceding CSS link to the HEAD of your HTML file. */ Zapisz się na newsletter Adres Email Imię Nazwisko The post Rusza Newsletter appeared first on Marcin Dobas.

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 13 - Drugi dogoński trekking

dwa kółka i spółka

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 13 - Drugi dogoński trekking

22 stycznia 2015 - czwartekW nocy bardzo mocno wieje. Drobne ziarenka piasku wciskają się wszędzie. To mnie budzi - i dobrze, bo trzeba pochować elektronikę, która jest na wierzchu... tablet, aparat fotograficzny, power bank, telefon, kable... Przeciągam materac pod przeciwległy "murek", bo tam mniej zawiewa (a przynajmniej tak mi się wydaje) i ponownie kładę się spać.Rano niespiesznie wstajemy na śniadanie. Dla odmiany - placki z miletu z dżemem. Ale że jest go mało, trzeba sięgnąć do własnych zapasów - Andrzej przynosi jakąś konfiturkę, która tu z nim przyjechała.Kostek jednam ma flaka w przednim kole, więc w porze śniadaniowej próbujemy dogadać jakiś serwis, ale, jak to tutaj bywa, nigdzie nikomu z niczym się nie spieszy. W sumie racja, są wakacje, a my dzisiaj znowu więcej kilometrów zrobimy na nogach niż motocyklami. W końcu pojawia się lokalny magik z odpowiednim sprzętem i naprawia dętkę. Jest w niej mała dziurka. Pewnie wczoraj, podczas jazdy po piachu na zmniejszonym ciśnieniu wpakowałam się na jakiś kamień, co w sumie trudne nie było.Posileni, czekając na rozwój wydarzeń, kupujemy lokalne wyroby na pamiątki. Ostro negocjujemy hurtowy zakup dogońskich czapek i innych pierdółek - ozdóbek, biżuterii, czy pięknie zdobionych dogońskich mieczy.Moja poparzona ręka nie ma się najlepiej - spod bąbla wyszło różowe mięsko, a wszechobecny "brud" chyba gojeniu ran nie służy...OK. Kostek zrobiony, wszyscy względnie zebrani i gotowi do jazdy - wsiadamy na nasze rumaki i jedziemy na kolejny trekking.Znowu nabijamy kilometry pieszo. Wspinamy się ukrytą ścieżką w głąb skał. Jest ciepło, męczymy się dość łatwo. A tymczasem lokalna grupa kobiet z wiaderkami na głowach pokonuje tę trasę lekko i sprawnie, najpierw nas wyprzedzając, a potem zostawiając daleko w tyle. Taaa...Docieramy na szczyt, gdzie rozciąga się płaskowyż.Jeszcze chwila i jesteśmy w kolejnej dogońskiej wiosce "w środku niczego". Zwiedzamy ją,  apotem robimy przerwę na fotki w najwyższym jej punkcie.Uwagę wszystkich przyciąga pracująca przed jedną z chat dziewczyna. Bardzo ładna.Jest misja - dotrzeć do niej! :) Gdy jesteśmy obok chaty jej maka (?) częstuje nas orzeszkami ziemnymi. Pyszne, świeże, niesolone. Mmmm... Pytamy, czy możemy wejść na podwórko. Możemy. Wchodzimy. Chłopaki proszą o możliwość zrobienia sobie zdjęć z dziewczyną. Jest zgoda, ale... nie w tym "roboczym" stroju - musi się przebrać. Trwa to krótką chwilę i... aparaty idą w ruch. Fotkę robi sobie każdy. Ja też, a co!Strój dziewczyny jest uroczy - ma piękne kolory, które mnie urzekają no i jest tamtejszy - autentyczny i tradycyjny (i nieważne, że wzór przedstawia motyw bożonarodzeniowy ;) a jesteśmy w muzułmańskim kraju!). Pytam, czy mogę taki przymierzyć - mogę - ten sam. Jest lekko spocony pod pachami, ale w ogóle się tym nie przejmuję ;) Zakładam go na siebie - nie leży idealnie, bo jednak mam zupełnie inną budowę niż typowa kobieta stamtąd, ale i tak mi się podoba. Jeszcze tylko zawiązanie tego czegoś na głowie i tadam!A może by go kupić? Pytam o cenę, zbijam i negocjuję. W końcu dochodzimy do kwoty, którą mogę zapłacić za taka pamiątkę. Strój ląduje u Buby w plecaku, pieniążki u matki dziewczyny i wszyscy są zadowoleni.Idziemy, bo czas nagli, a przed nami jeszcze kawał drogi.W głębi wioski zatrzymujemy się jeszcze w jednym miejscu. Zjadamy zakupioną przez Bubę papaję (oczywiście nie dziwi mnie to, że tu smakuje inaczej niż te papaje dostępne w Polsce) i podziwiamy figurki robione z brązu przez lokalnego rzemieślnika. Ktoś tam nawet kupuje - są naprawdę ładne, ale ciut za duże, żeby je zabrać do motocyklowego bagażu... niestety...Resztkami papai dzielimy się z wielkim żółwiem i rozpoczynamy zejście.Najpierw są tylko skały, ale potem robi się zielono - trafiamy na plantację, głównie cebuli, ale też innych warzyw. Pracują tu głównie dzieci - noszą wodę z pobliskiej rzeczki i podlewają uprawy. Te mniejsze zajmują się zabawą.Docieramy do motocykli i wracamy do wioski. Ponieważ jazda znowu mi "wchodzi" jadę pierwsza i na nikogo nie czekam. Wracam po śladzie z GPS - niby droga jest prosta, ale ma sporo odnóg, zwłaszcza w wioskach i nie chciałabym się zgubić :) Nagle ślad mi się urywa... no tak... w tamtą stronę włączyłam nawigację sporo za wioską... Kluczę więc między identycznie wyglądającymi glinianymi domkami, aż w końcu docieram do naszego hostelu. Zanim ruszymy w dalszą drogę chcę wziąć jeszcze prysznic. Gdy spod niego wychodzę, do hostelu docierają ostatni maruderzy z grupy... no to ich odsadziłam...Granicę z Burkina Faso zamykają o 18. I w zasadzie nie mamy szans zdążyć. Zwłaszcza, że Neno złapał gumę i trzeba wymienić dętkę. Więc ustalamy, że zostajemy tu jeszcze na kolejną noc i dopiero rankiem ruszamy w dalszą drogę. Zjadamy obiad - spaghetti z sosem, a potem kupujemy kolejne pamiątki. Ja za mieszankę walutową (lokalne, eurocenty i złotówki) kupuję słonia do mojej kolekcji, szal i masło do masażu, a w prezencie dostaję bransoletkę :)Krzyś znowu zabiera się za czynności serwisowe w swojej tenerce - trzeba naprawić jakieś śrubki, które się pokrzywiły przy transporcie na wojskowym pickupie i znaleźć prąd w jednym z gniazdek zapalniczki. A reszta tymczasem idzie zwiedzać wioskę - Buba prowadzi nas do swojego domu i opowiada swoją historię. Potem jeszcze chwilę się włóczymy.Jak wracamy, to Krysiu oznajmia, że znalazł prąd w gniazdku usb - wystarczyło przekręcić kluczyk ;)Wieczór spędzamy przy herbatce, bo jakoś wszystkie inne zapasy się pokończyły, a lokales, który pojechał do sklepu, chyba zaginął na placu boju bo od kilku godzin go nie ma.SMSowo korespondujemy z Piotruszem, ustalając co i jak. Wiadomość od niego nie jest dobra "Jest źle, złamanie kości i zerwanie więzadła, konieczna operacja." Rozważamy miliony scenariuszy, ale jedno jest pewne - Piotrusz musi pilnie wracać do Polski. A co z jego motocyklem? Wszystkie motki musza razem wjechać do Maroka...Pojawia się zaginiony kierowca z jakimiś napojami chłodzącymi, ale w zasadzie raraz wszyscy zwijają się spać. Nastroje jakieś takie pochmurne...Przejechane: 14 km

Idealnie dopasowane wakacje, czyli test serwisu Traveloppa.com

Podróżniczo

Idealnie dopasowane wakacje, czyli test serwisu Traveloppa.com

Wyjazdy organizowane na własną rękę zmuszają do samodzielnych przygotowań. Trzeba pamiętać o każdym, nawet najdrobniejszym szczególe. Poza rezerwację lotów i hotelu, warto zastanowić się nad wyborem wyżywienia, przemyśleć kwestie położenia miejsca zakwaterowania, sprawdzić czy godziny lotu będą zsynchronizowane z komunikacją miejską, a jeśli nie to wykupić dodatkowe transfery, zadbać o ubezpieczenie podróże. To wszystko powoduje, że czas przygotowań do wyjazdu znacznie się wydłuża… Jakiś czas temu trafiłam na nowy serwis turystyczny – Traveloppa.com, określany jako „kreator podróży”, który „zmieni Twoje podejście do podróżowania”. Postanowiłam to sprawdzić i przeprowadzić test serwisu. Z informacji dostępnych na stronie wynika, że Traveloppa.com to platforma turystyczna, dzięki której możliwa jest rezerwacja wczasów, wycieczek objazdowych, biletów lotniczych, noclegów czy dodatkowych atrakcji. Serwis nastawiony jest na smart travelling, co oznacza, że termin i długość wyjazdu zależy tylko od Ciebie. Czas na mój test! Strona główna www.traveloppa.com to przede wszystkim prosta wyszukiwarka. W dostępnych opcjach jest dojazd samolotem lub własny, miejsce wyjazdu, miejsce docelowe, termin podróży oraz liczba osób dorosłych i dzieci. To co mi się rzuciło w oczy, to automatyczna możliwość wyboru ofert spośród dostępnych filtrów: wakacje dla rodzin, ekonomiczne, weekendowe, luksusowe, dla singli oraz dla aktywnych. Moim ulubionym kierunkiem jest Hiszpania, więc postanowiłam znaleźć ofertę dopasowaną do swoich potrzeb. Zastosowałam następujący filtr: Wylot: samolotem Miejsce wylotu: Warszawa Dokąd: Hiszpania Termin: 1-8 październik 2015 Dorośli: 1 osoba Dzieci: 0 osób Nie korzystałam z funkcji zaawansowanej, gdyż chciałam znaleźć jak najwięcej ofert. Otrzymałam listę wyników z podziałem na regiony, informacjami o pogodzie, czasem przelotu oraz cenami wahającymi się od 963 zł do 4381 zł. Zaciekawiła mnie oferta Majorki, ponieważ tam jeszcze nie byłam, a słyszałam, że poza sezonem warto odwiedzić tę malowniczą, hiszpańską wyspę. Po rozwinięciu oferty, w pierwszej kolejności otrzymuję informację o lotach. Dokładnie w tym terminie, z Warszawy na Majorkę mogę polecieć linią lotniczą Iberia z przesiadką w Barcelonie. Koszt: 879 zł w dwie strony za cztery odcinki. Tanio nie jest, ale otrzymałam wyniki regularnych linii lotniczych. Jednak trwają prace nad wyszukiwaniem także po tanich liniach lotniczych, dlatego przy wyborze późniejszego terminu niż mój, jest szansa na znalezienie tańszych biletów. Dla niektórych problemem może być także fakt, że oferty są idealnie dopasowane, co oznacza (w przypadku akurat tego lotu), że muszę liczyć się z 7-godzinnym postojem na lotnisku w drodze na Majorkę i 9-godzinnym postojem w drodze powrotnej. Pod ofertami lotów dostępne są hotele, posortowane po cenie – od najniższej do najwyżej. Z racji tego, że lubię latać niskobudżetowo – wybieram najtańszy. Po prawej stronie dostępne są składniki oferty. Na moją składają się loty w dwie strony oraz hotel w cenie 345 zł za 6 nocy, w pokoju 1-osobowym, bez wyżywienia. Warto przejść do strony z hotelem i przeczytać najważniejsze informacje, jak: opis hotelu, informacje o regionie czy lokalizacje. Dostępne są także inne konfiguracje, w których do wyboru jest nocleg bez wyżywienia (345 zł) lub ze śniadaniami (460 zł). Różnica niewielka, a dodatkowo jest 6 śniadań. Jeśli chciałabym dokonać rezerwacji, to po prawej stronie widzę wybrane przeze mnie kryteria i opcję „Przejścia do rezerwacji”. Szybko, łatwo i przyjemnie! Czy warto korzystać? Serwis Traveloppa.com jest zdecydowanie jedyną taką platformą na polskim rynku. Czy warto z niej korzystać? W moim odczuciu warto, ale są pewne ograniczenia. Do plusów można zaliczyć idealne dopasowanie terminów, szeroki wybór hoteli w atrakcyjnych cenach oraz oferty skierowane także dla singli, co w większości biur podróży nie jest możliwe lub, jeśli jest możliwe, to kosztuje dużo więcej niż wyjazd dla dwóch osób. Wśród minusów na pewno można wymienić brak ofert lotów tanich linii lotniczych. To powoduje, że ceny za loty regularnych linii lotniczych będą wysokie, a idealnie dopasowane wakacje mogę okazać się bardzo drogie.

Gościnnie w Krakowie, gościnnie na blogu „Zależna w podróży”

Zależna w podróży

Gościnnie w Krakowie, gościnnie na blogu „Zależna w podróży”

POSZLI-POJECHALI

Wrocław na wyrywki: street art w podwórku Ruskiej

  Wrocław – miasto street artu i krasnali. Tak już mi pewnie zostanie. W zamierzchłych czasach, jeden z klientów firmy, dla której wtedy pracowałam, w odpowiedzi na informację, że nigdy nie byłam, powiedział “musi Pani przyjechać na krasnale”. Po kilku kieliszkach Czytaj dalej »

Z krótką wizytą w Warszawie. Z dzieckiem i w niepogodzie

wszedobylscy

Z krótką wizytą w Warszawie. Z dzieckiem i w niepogodzie

Nowe podejście do podróżowania?

Republika Podróży

Nowe podejście do podróżowania?

Do Warszawy z dzieckiem – samolotem czy pociągiem?

wszedobylscy

Do Warszawy z dzieckiem – samolotem czy pociągiem?

Zależna w podróży

Taormina „uwodzi oczy, umysł i wyobraźnię”, czyli zwiedzanie literackimi tropami

„Taormina – okolica, w której jest wszystko to, co na świecie zdaje się uwodzić oczy, umysł i wyobraźnię”  -A jakie jest Twoje ulubione miejsce na Sycylii? Taormina? Ileż razy słyszałam to pytanie. Miasteczko Taormina we wschodnio-północnej Sycylii znane jest przez wielu, jako najpiękniejsze miejsce na wyspie i jedno z najpiękniejszych...

Witaj Przygodo!

mpk poland

Witaj Przygodo!

TROPIMY

Pomysł na weekend: Wrocław

Majówka majówką, ale na wyjazd każdy weekend jest dobry, nie-weekend z resztą też! Dzisiaj zabieramy Was do Wrocławia! To idealny cel na weekend, a nawet dłużej, bo w sumie dwa dni mogą nie wystarczyć, żeby docenić urok tego miasta. Zatem kierunek: Wrocław! Do Wrocławia zawsze było nam jakoś nie po drodze. Ale na zeszłoroczną majówkę ustrzeliłam bilety z Modlina do Wrocławia za 20 PLN za osobę w jedną stronę i takim sposobem w 45 min. z Warszawy znaleźliśmy się w stolicy Dolnego Śląska. Nasza propozycja na dwa dni we Wrocławiu: dzień 1 – piesze zwiedzanie centrum i okolic, same najbardziej wrocławskie miejsca dzień 2 – większy chillout, spacery wśród zieleni i zwierząt Dzień 1 – Wrocław klasyczno-historyczno-spacerowy Wycieczka dnia pierwszego startuje sprzed odnowionego Dworca Głównego PKP. Z lotniska można tu dojechać w 30 min autobusem 406. Jeśli nie przyjechaliście pociągiem, zajrzyjcie do hali budynku – chciałoby się, żeby przynajmniej połowa polskich dworców prezentowała się tak pięknie. Trasa sobotniej wycieczki wiedzie przez ulicę Bogusławskiego, tzw. miejsce pod nasypem. Ulica biegnie wzdłuż nasypu kolejowego, pod którym ulokowały się wszelkiej maści lokale gastronomiczne, to podobno jedno z ulubionych imprezowych miejsc wrocławian. Wykorzystanie estakady kolejowej jako miejsca spotkań jest moim zdaniem strzałem w dziesiątkę! Podobnie jest to zrobione np. w Berlinie. Ciekawa jestem, jak tam jest wieczorem, bo w sobotnie przedpołudnie pod nasypem świeciło pustkami. Idziemy dalej, skręcamy w prawo w Świdnicką i już po chwili jesteśmy na skrzyżowaniu z Piłsudskiego. Tutaj znajduje się bardzo ciekawa instalacja artystyczna i jeden z moich ulubionych pomników. To Pomnik Anonimowego Przechodnia. Czternaście postaci z brązu po jednej stronie ulicy „schodzi” pomiędzy płytami chodnikowymi pod poziom jezdni, by za chwilę wyjść po jej drugiej stronie. Symbolika instalacji nawiązuje do transformacji ustrojowej i wstępowania do wolnej Polski, stąd często nazywana jest także Przejściem. Kontynuujemy spacer ulicą Świdnicką, po lewej mijamy Operę Wrocławską – jeden z pierwszych teatrów miejskich Europy. Tuż za Operą wyłania się ponadstuletni gmach hotelu Metropol. To ekskluzywne miejsce gościło wielu znamienitych gości oraz było tłem filmowym m.in. dla takich filmów jak „Popiół i diament”. Balkon nad głównym wejściem został dobudowany specjalnie po to, aby mógł z niego przemawiać… Adolf Hitler. Wódz nie mógł przecież wystawać z byle okna. Schodzimy przejściem podziemnym pod ulicą Kazimierza Wielkiego i wychodzimy tuż obok pomnika Pomarańczowej Alternatywy – najważniejszego krasnala w mieście! Posąg upamiętnia ruch happeningowy z lat 80., który swoje korzenie ma właśnie we Wrocławiu. Ruch był alternatywą (pomarańczową) dla wszechobecnego ówcześnie koloru czerwonego – symbolu upolityczniania życia. Papę Krasnala najłatwiej znaleźć (bo jest największy), ale w całym Wrocławiu ukrywa się prawie 240 innych krasnali! Warto patrzeć pod nogi (i nie tylko), niektóre z nich rezydują w naprawdę nietypowych miejscach. Całe zwiedzanie miasta można oprzeć o poszukiwanie krasnali, mapę ich rozmieszczenia znajdziecie tutaj.   Stąd już prawie widać Rynek, trzy kroki i jesteśmy. I od razu lądujemy koło Ratusza. Piękny budynek, jeśli ktoś ma ochotę to w środku jest muzeum. My pasujemy i spacerujemy dalej, podziwiając kamienice wokół Rynku. Skręcamy na plac Solny znajdujący się w jednym z rogów Rynku i wstępujemy do Soul Cafe na obłędne ciasta. Były tak pyszne, że następnego dnia trafiliśmy tam jeszcze raz! Z wybitnie podniesionym poziomem glukozy witamy się z krasnalami na latarniach na placu Solnym i idziemy prosto ulicą Gepperta (cały czas wydaje mi się, że to była ulica Gepetta), dochodzimy do Kazimierza Wielkiego, skręcamy w prawo i kawałek dalej, po drugiej stronie ulicy dostrzegamy Kryształową Planetę. To znaczy, że doszliśmy to Dzielnicy Czterech Wyznań. Pomnik przedstawia dziewczynę w sukience w kształcie globu, na którym wyraźnie zarysowane są kontynenty. Mijając go wkraczamy w trochę inny świat. Jest tutaj dużo spokojniej i ciszej niż w okolicach Rynku. Poszukujemy symboli dzielnicy, w której na niewielkiego przestrzeni znajdują się świątynie czterech wyznań: katolicki kościół św. Antoniego, synagoga Pod Bocianem, katedra prawosławna i kościół ewangelicko-augsburski. Obok synagogi znajduje się pub i hostel Mleczarnia – w środku panuje magiczna atmosfera starych sprzętów, czarno-białych zdjęć i skrzypiącej podłogi. A zziębniętym wędrowcom serwują grzane wino. Na pobliskiej Ruskiej natomiast podobno można upolować wrocławskie murale. Wracamy na Rynek. Tym razem skręcamy w inny jego narożnik – ten, w którym widać dwie śmieszne, niewielkie i zupełnie od siebie różne kamieniczki. To Jaś i Małgosia. Małgosia jest większa i barokowa, Jaś mniejszy i gotycko-renesansowy. Kiedyś były to budynki służby kościelnej pobliskiego kościoła św. Elżbiety, obecnie – poszukajcie w ich okolicy wejścia do podziemnego świata krasnali. Tuż za kamienicami widać górujący nad rynkiem Kościół Garnizonowy św. Elżbiety. Bez ociągania wdrapujemy się na 84-metrową wieżę, bo z góry jest najpiękniejszy widok na Wrocław. Po wyjściu z kościoła kierujemy się w stronę jatek – kiedyś handlowano tu mięsem, teraz to malownicza uliczka pełna galerii i małych sklepików. Aha, są tam również koza, kogut, kaczka, świnia i krowa. Z mosiądzu. Jedyny w Polsce pomnik zwierząt rzeźnych. Dobrze się przypatrzcie, co w gratisie zostawiła koza. Dalej podążamy w stronę Uniwersytetu Wrocławskiego i biblioteki Ossolineum (oba można zwiedzać) i przez most Piaskowy wchodzimy na Wyspę Piasek. Jeśli pogoda sprzyja poeksplorujcie pozostałe wyspy, jeśli nie – to za kościołem NMP Na Piasku od razu skręćcie w prawo na most Tumski. To jeden z bardziej znanych wrocławskich mostów, obwieszony kłódkami od góry do dołu. Zawieszają je oczywiście zakochani, a na znak przypieczętowania swojej miłości klucz wyrzucają do rzeki. No i cud-miód-malina, tylko jedna z zawieszonych kłódek była zamykana nie na klucz, ale na… szyfr. W razie, gdyby ktoś zmienił zdanie? Mostem wkraczamy do Ostrowa Tumskiego – kiedyś to także była osobna wyspa (ostrów – wyspa, tum – świątynia). Znajduje się tu katedra św. Jana Chrzciciela – osobiście nie jestem ekspertem, ale to podobno arcydzieło architektury średniowiecznej. A w pobliskim muzeum archidiecezjalnym znajduje się Księga Henrykowska z pierwszym zdaniem zapisanym w języku polskim. Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj. To jeden z niewielu cytatów z lekcji języka polskiego z liceum, które pamiętam do tej pory. Co raczej nie jest powodem do dumy, a raczej lamentu wzniesionego nad moją humanistyczną ignorancją. No trudno. Z Ostrowa Tumskiego mostem Pokoju udajemy się w stronę jednej z największych atrakcji Wrocławia: Panoramy Racławickiej. I…. nie wchodzimy do środka. Gdybyście wybierali się tam w jeden z długich weekendów, kiedy pół Polski rusza na zwiedzanie – kupcie bilet przez Internet. Nawet na następny dzień nie dało się nic zarezerwować będąc na miejscu… Być we Wrocławiu i nie obejrzeć Panoramy Racławickiej to nasza podróżnicza porażka. Ale za to jest po co wracać! Dzień 2 – Wrocław zielono-spacerowo-nowoczesny W niedzielę ruszamy poza centrum – jedziemy do Hali Stulecia. Ten wielki gmach mogący pomieścić 20 000 osób to jedna z pierwszych na świecie konstrukcji żelbetowych. Został zbudowany w 1913 r. z okazji stulecia bitwy pod Lipskiem (stąd pochodzi jego nazwa). Przed gmachem stoi metalowa iglica o wysokości 96m, postawiona tu w 1948 r. Wygląda dosyć… osobliwie. No, ale co kto lubi. Jak powiedziałam Przemkowi, że jedziemy do Hali Stulecia, to lekko się skrzywił, a jego mina mówiła mniej więcej Halę?! Babo, to już nie ma tu ciekawszych rzeczy do oglądania, tylko jakaś hala? . Ale potem powiedział, że to nie był wcale taki zły pomysł. Obok Hali jest duży spacerowy teren. Naprzeciwko gmachu jest multimedialna fontanna otoczona fajną spacerową pergolą. Co godzinę można oglądać spektakle woda-dźwięk, a wieczorami woda-światło-dźwięk (w zależności od godziny fontanna tańczy do muzyki pop, klasycznej lub np. ambientu). Za pergolą znajduje się ogród japoński, który powstał w ramach wystawy ogrodniczej w 1913 r. (!). Został odnowiony w 1997 r. przez japońskich ogrodników. Polecamy, chociaż do zrobienia zdjęcia z wodospadem (a raczej wodospadzikiem) w ciepłe niedzielne popołudnia ustawia się kolejka. Po drugiej stronie ulicy od Hali Stulecia jest Wrocławskie ZOO – to to, w którym nagrywano Z kamerą wśród zwierząt. W październiku 2014 r. otwarto tam nowy budynek Afrykarium, w którym można m.in. przejść się 18-metrowym podwodnym przezroczystym tunelem wśród rekinów i płaszczek. Sprawdzimy podczas kolejnej wizyty! Gdzie zjeść? To piszę ja – Przemek. Oprócz wspomnianej wcześniej Soul Cafe (na kawę i ciasto) i Mleczarni (na grzane wino) jedliśmy obiad w restauracji Spiż, która jest jednocześnie browarem restauracyjnym – piwo robią na miejscu. Piwo było średnie (standard browaru restauracyjnego, czyli jasne/ciemne/pszeniczne, plus miodowe), a na jedzenie czekaliśmy strasznie długo. Może sytuację uratowałby fakt siedzenia w ogródku restauracji na środku rynku, ale było zimno i siedzieliśmy na dole, w piwnicy. Nie polecamy. Obiad niedzielny jedliśmy w restauracji Okrasa, smacznie i przyjemnie. Ponadto, Wrocław stoi dobrym piwem. Niedawno odbyła się tu druga już edycja Wrocławskiego Festiwalu Piwa – warto zajrzeć, rodzime browary rzemieślnicze i kontraktowe bardzo często przygotowują piwa-petardy specjalnie na festiwal. Ale nie o festiwalu miałem, tylko o knajpach. Ułożone są w tzw. Wrocławski Szlak Piwny, czyli idąc/czołgając się wzdłuż określonej ścieżki jesteście w stanie odwiedzić wszystkie. My doczołgaliśmy się do dwóch. Zakład Usług Piwnych przywitał nas piwnicznym klimatem, dużym wyborem wolnych miejsc siedzących i piwną tablicą takiej długości, że ratowaliśmy się degustacyjną deską. 5 małych pokali (100ml każdy), 5 różnych warek do wyboru. Nie pamiętam co wtedy piliśmy, ale na 100% był to polski kraft. Jest dobrze! Z ZUP-u (ZUP-y?) podreptaliśmy w kierunku Szynkarni, która o wiele bardziej przypadła mi do gustu pod względem wystroju. Przestronne ale przytulne połączenie drewna, stali i szkła, do tego kilkanaście piw na kranach, spora kolekcja butelek i przyjemne menu z jedzeniem. Wsunęliśmy wypiekane na miejscu podpłomyki z mięsiwem i zieleniną, popiliśmy solidną porcją polskiego India Pale Ale i w zmęczonych ale wybornych humorach dotoczyliśmy się nocą do hotelu, gdzie zasnąłem szybciej niż powiedziałbym „Czy to bajka, czy nie bajka. Myślcie sobie, jak tam chcecie. A ja przecież wam powiadam: Krasnoludki są na świecie!”   Post Pomysł na weekend: Wrocław pojawił się poraz pierwszy w TroPiMy.

Recenzja: Pensjonat Wojciech we Władysławowie

wszedobylscy

Recenzja: Pensjonat Wojciech we Władysławowie